Chaos - Piotr Zmarzłowski - E-Book

Chaos E-Book

Piotr Zmarzłowski

0,0

Beschreibung

To nie jest świat dla samotnych mężczyzn bez tupetu. Reed to wzięty fotograf, który za obiektywem aparatu chowa się przed światem. Choć przez jego mieszkanie codziennie przewijają się modelki, on nie potrafi nawiązać żadnej bliższej znajomości z kobietą. Podczas gdy jego przyjaciel chętnie korzysta z towarzystwa koleżanek z branży, Reed po zakończeniu długoletniego związku zaliczył jedynie kilka dość uwłaczających przygód erotycznych, a obecnie nieśmiało odkrywa możliwości aplikacji randkowych. Nawet najbardziej gorący wieczór nie rozpala go jednak tak, jak dziwne spotkanie z tajemniczą Agathą. Co naprawdę knuła w środku nocy na odludziu kobieta zamknięta w zgaszonym samochodzie? Męska obyczajówka dla miłośników twórczości Janusza Leona Wiśniewskiego.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 171

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Piotr Zmarzłowski

Chaos

 

Saga

Chaos

 

Zdjęcie na okładce: Midjourney

Copyright © 2025 Piotr Zmarzłowski i Saga Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727269023 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.

 

Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania

PROLOG

Delikatny szum rzeki, toczącej leniwie swoje ciemne wody, stanowił tło dla nocnej scenerii. Od dobrych kilku godzin panowała już ciemność, a większość zwierząt udała się na spoczynek, oczekując kolejnego dnia. Tylko nocne drapieżniki bezszelestnie poruszały się po okolicznym lesie w poszukiwaniu swych ofiar. Od czasu do czasu docierał tu także nieśmiały dźwięk cywilizacji w postaci dalekiego pomruku samochodu przejeżdżającego po autostradzie za lasem.

Z ciemnej toni wyrastały pokraczne kształty stalowych, pordzewiałych już pylonów mostowych, brutalnie zaburzając odwieczny ruch przepływającej wody. Stara konstrukcja niegdyś była kluczową przeprawą drogową w tym regionie, w czasach poprzedzających erę wygodnych i szerokich dróg szybkiego ruchu. Teraz pozostawała opuszczona, goszcząc jedynie od czasu do czasu zabłąkane pary, wędrowców przemierzających pobliskie kompleksy leśne i podejrzane typki.

Wszystko spowijała czerń, zabarwiona lodowatą poświatą księżyca. Jego szczątkowe światło dawało jedynie nikły, zimny blask, sprawiając, że cienie rzucane przez drzewa i most były niemal obszarami nicości, gdzie rzeczywistość zdawała się nie istnieć dla ludzkiego wzroku. Mimo pozorów spokoju miejsce to było już wielokrotnie świadkiem wstrząsających wydarzeń, zwłaszcza odkąd stało się odludne i zapomniane. Osobnicy spod ciemnej gwiazdy załatwiali tu swoje porachunki, a okoliczni ćpuni pozostawiali pod stalową konstrukcją niezliczone ślady swojej aktywności. Teraz jednak było tu pusto, a życzliwy mrok skrywał wszelkie mankamenty niewidoczne w księżycowym cieniu.

Gdzieś w oddali narastał odgłos zbliżającego się samochodu. Nie było to nic niezwykłego, choć o tej porze rzadko kto podróżował tą trasą. Zazwyczaj były to pickupy okolicznych farmerów skracających sobie tędy drogę do gospodarstw. Raz dziennie przejeżdżał tu także czarno-biały radiowóz szeryfa, który leniwie omiatał wzrokiem okoliczne zarośla. Reputacja tej lokalizacji była znana policji, która odwiedzała ją niechętnie i głównie pod naciskiem lokalnej społeczności. Tym razem jednak dźwięk silnika nie przypominał ani widlastych ósemek pickupów, ani rzędowego motoru policyjnego pojazdu. Co więcej, w godzinach nocnych właściwie nikt już tędy nie podróżował. To był „kulturalny” dźwięk eleganckiego miejskiego auta.

Po chwili ciemność rozcięła smuga żółtawego światła jedynego działającego reflektora, ujawniając w magiczny sposób skrywane dotychczas kolory. Snop przesuwał się po zniszczonym asfalcie i okolicznych krzakach, odzwierciedlając ruchami nierówności drogi, w które wpadał samochód. Po chwili światło zgasło, pozostawiając jedynie chrzęst opon na pokrytym żwirem asfalcie. Auto zatrzymało się na środku mostu, a drzwi kierowcy zaczęły się powoli otwierać. Wewnętrzna lampka błysnęła, rozświetlając wnętrze, lecz natychmiast zgasła, wyłączona przez wysiadającego mężczyznę. Trudno było dostrzec więcej szczegółów — reszta zdarzeń rozgrywała się w teatrze cieni.

Auto, sądząc po profilu, było średniej wielkości sedanem. Kierowca, zdradzając zdenerwowanie, wymknął się z wnętrza i podszedł do bagażnika. Przez chwilę szarpał się z czymś ciężkim, ukrytym w jego wnętrzu, po czym z mozołem ruszył w stronę stalowej barierki mostowej, ciągnąc za sobą nieokreślony pakunek. Z niemałym wysiłkiem wywindował podłużny, zapewne ciężki kształt ponad barierkę i zepchnął go w objęcia smolistej toni. Pakunek zgiął się lekko w połowie długości, przekręcił raz w powietrzu i z głuchym pluskiem zniknął w wodzie. Nurt zamknął się nad nim, pozostawiając tylko chwilowe, rozchodzące się po powierzchni kręgi.

Mężczyzna rozejrzał się nerwowo dookoła, po czym szybko wrócił do samochodu. Po chwili silnik ponownie zaterkotał, a auto powoli ruszyło, cofając się z mostu. Zaraz za przeprawą znajdowało się niewielkie rozwidlenie, gdzie pojazd zawrócił, a następnie ruszył w kierunku, z którego przybył, zapalając światła tuż przed ścianą lasu. Jego czerwone lampy pozycyjne majaczyły jeszcze przez moment między drzewami, po czym całkowicie zniknęły. Teraz już nic nie wskazywało na to, że przed chwilą wydarzyło się tutaj coś niepokojącego. Tylko ulotny zapach spalonej benzyny unosił się jeszcze przez moment w chłodnym nocnym powietrzu. Szum wody skutecznie zaś przekonywał, że nic podejrzanego się tu nie stało.

ROZDZIAŁ 1 

Reed zerwał się cały spocony z łóżka. Był zaplątany w skotłowaną pościel, która skutecznie utrudniała mu ruchy, lecz po chwili usiadł na krawędzi posłania, przecierając twarz dłońmi. Z całych sił próbował zatrzymać resztki snu, ale z każdą chwilą docierało do niego, że jest skazany na porażkę. Pozostało jedynie wrażenie czegoś naprawdę strasznego, czegoś, co zmroziło go do szpiku kości. Nie był jednak świadkiem — nie, to on zrobił coś strasznego! Nie potrafił sobie przypomnieć co, a poranna rzeczywistość skutecznie wypierała ostatnie ślady nocnego przeżycia.

Nie znosił takich doświadczeń — uczucia, że coś go dogłębnie wstrząsnęło, a jego umysł odmawia współpracy, uniemożliwiając identyfikację zdarzeń. Zazwyczaj pamiętał swoje sny i lubił do nich wracać w myślach, nawet jeśli dotyczyły trudnych wydarzeń. Tym razem musiał jednak skapitulować — resztki tej historii wymknęły mu się z rąk, pozostawiając go sam na sam z porankiem. Westchnął z rezygnacją i podniósł się ciężko, aż w kręgosłupie strzeliło kilka stawów.

Automatycznie zrobił kilka kroków i rozchylając aluminiowe lamele, spojrzał przez okno na ulicę kilka pięter poniżej. Mimo wczesnej godziny ruch był już spory. Prostokątne furgonetki dostawcze mozolnie rozwoziły towar do okolicznych sklepów, a żółte sylwetki taksówek przeciskały się między nimi, ścigając się z czasem, zanim miasto całkiem pogrąży się w korkach. Ludzie na chodnikach, mimo barwnych ubrań, sprawiali wrażenie szarych i smutnych. Wszyscy gdzieś pędzili — do pracy, do domu po nocnej zmianie.

Jakie to szczęście, że on nie musiał uczestniczyć w tym marszu mrówek, codziennie przemierzających betonowy labirynt, by spełnić swoje przeznaczenie. Oderwał wzrok od okna i szurając stopami po żywicznej posadzce, powędrował do łazienki. Było to niewielkie, surowo urządzone pomieszczenie w rogu jego loftu. Skromne wyposażenie ograniczało się do wanny, sedesu i niewielkiej umywalki pod prostym lustrem przyklejonym do ściany.

W takich miejscach można było od razu stwierdzić, czy ktoś mieszka sam — pomyślał. Jedna szczoteczka do zębów, jeden zestaw kosmetyków, jeden ręcznik, który aż prosił się o pranie, i podniesiona deska klozetowa. Nieprzytomnie nałożył grubą warstwę pasty na elektryczną szczoteczkę i usiadł na sedesie. Stopniowo wracał do świadomości, jego ruchy nabierały płynności, aż w końcu, kilka minut później, był ubrany i gotowy na śniadanie.

Przed wyjściem spojrzał jeszcze w lustro. W zimnym świetle patrzyła na niego twarz czterdziestoletniego mężczyzny. Długie włosy związane w kucyk, które dawno nie widziały szamponu, oraz trzydniowy zarost sprawiały, że daleko mu było do zadbanego wyglądu. Nie miało to jednak dla niego większego znaczenia. Przyzwyczaił się do tego widoku — najważniejsze i tak kryło się w środku. Sięgnął po staromodny, mechaniczny zegarek leżący samotnie na pralce, zapiął go na nadgarstku i wyszedł.

Całe mieszkanie było jedną otwartą przestrzenią z ogromnymi oknami w prostych, stalowych ramach, które dzieliły świat na regularne prostokąty zabrudzonych szyb. Wschodzące słońce coraz śmielej ocieplało surowe wnętrze loftu. Przeszedł kilka kroków do aneksu kuchennego, gdzie pierwszą czynnością było uruchomienie ekspresu do kawy. Ze sterty brudnych naczyń w stalowym zlewie wygrzebał kilka skorup, opłukał je pod bieżącą wodą i zalał płatki kukurydziane zimnym mlekiem.

Gdy kawa była gotowa, usiadł na wysokim stołku przy drewnianej ladzie i pochylił się nad tabletem, połykając łyżka za łyżką rozmoknięte już płatki. Przeglądał najświeższe wiadomości, starając się nie wypaść z obiegu. Część informacji śledził z ciekawości, inne z zawodowej konieczności. Interesował się polityką i wydarzeniami kształtującymi jego rzeczywistość, ale nawet bzdurne plotki były mu potrzebne, by swobodnie rozmawiać podczas sesji zdjęciowych.

Spojrzał na nadgarstek, gdzie jego zegarek nieubłaganie odmierzał czas. Dochodziła już dziewiąta. Najwyższa pora iść do pracy! Odstawił brudne naczynia na stertę w zlewie i ruszył do stalowych schodów, znajdujących się mniej więcej pośrodku pomieszczenia, pod ścianą przeciwległą do obficie przeszklonej fasady. Dotyk zimnej poręczy sprawił, że automatycznie wszedł w swój profesjonalny tryb działania, przechodząc niejako do innej rzeczywistości.

Po zejściu kilku stopni znalazł się w swoim atelier fotograficznym. W odróżnieniu od mieszkania, to wnętrze było zupełnie ciemne. Poruszając się po omacku, podszedł do głównej tablicy elektrycznej i przełączył kilka dźwigienek. Kilka lamp zamigotało, po czym rozświetliło przestrzeń. Pomieszczenie było spore i miejscami zagracone, ale w kontrolowany sposób. Miał jeszcze kilka minut do pojawienia się modelki, więc automatycznie zaczął sprawdzać, czy wszystko jest na swoim miejscu. Mimo pozornego chaosu, wszystko miał pod ręką i bezbłędnie trafiał na sprzęty, których akurat potrzebował.

Nie lubił polegać na innych. W przeszłości kończyło się to mniejszą lub większą katastrofą, dlatego jedyną osobą, na którą mógł liczyć, był on sam. Sprawdził stan naładowania baterii, kable, czystość obiektywów, a także mechanizm opuszczania tła, który czasem się zacinał. Był gotowy. Przeszedł do drugiego końca studia, gdzie na specjalnym stole leżała pieczołowicie przygotowana scenka, nad którą pracował poprzedniej nocy.

Uwielbiał martwą naturę. Zresztą to właśnie od fotografii produktowej zaczynał swoją karierę. Tu miał spokój, czas i nikt go nie poganiał, poza klientem, który zresztą niemal nigdy nie pojawiał się osobiście w jego atelier. Mógł kreować mikroświaty o dowolnej porze, malując kompozycje za pomocą światła na światłoczułych matrycach swoich aparatów. Cóż, dzisiaj będzie musiał posprzątać, zwłaszcza że fotografował jedzenie.

Z rozmyślań wyrwał go natrętny, elektroniczny sygnał dobiegający z małego panelu wideofonu zamontowanego na pomalowanej na czarno ścianie.

— Jakaś cizia? Ładna? — rozległ się głos Steve’a.

— A jakie to ma znaczenie? Klient ją przysłał, więc najwidoczniej pasuje do projektu — odparł znudzonym tonem.

 

Miał nadzieję, że Steve nie będzie mu dzisiaj zawracał głowy, ale kiedy tylko w studiu pojawiały się modelki, ten materializował się natychmiast, zasypując go swoimi pytaniami. Ignorując go, ruszył w stronę awanturującego się urządzenia i bez spoglądania na monitor wcisnął przycisk otwierający elektro-zamek kilka pięter niżej.

Po chwili winda towarowa, ukryta we wnęce ściany, ożyła i zaczęła mozolnie opuszczać się w dół, przy akompaniamencie zgrzytów i skrzypień.

— Nie możesz czasem którejś zbajerować? Stary, przepuszczasz takie okazje, że to po prostu się w głowie nie mieści! — Steve nie odpuszczał.

— Przede wszystkim jestem w pracy! Jestem profesjonalistą i nie łączę życia prywatnego z zawodowym! — odparł mechanicznie, powtarzając kwestię, którą obaj znali na pamięć.

— Jakiego życia prywatnego? Ty masz jakieś życie prywatne? Nie żartuj! — Steve roześmiał się złośliwie.

— Mam takie, jakie mi odpowiada. Nie twój interes.

— Może i nie mój, ale nie mogę patrzeć, jak się męczysz! Powinieneś coś z tym zrobić! Zacznij żyć, przyjacielu!

 

Tymczasem zza krawędzi szybu windy zaczęła wyłaniać się jej stalowa kabina, a hałas maszynerii skutecznie zagłuszały kobiece głosy.

ROZDZIAŁ 2 

W pustym wnętrzu nagle zrobiło się gwarno i tłoczno. Czwórka kobiet wypełniła studio swoją energią, sprawiając, że Reed wręcz nie poznawał tego miejsca. Za każdym razem działo się tak samo i za każdym razem zaskakiwało go to równie mocno.

Tymczasem trwały przygotowania do sesji zdjęciowej — nakładanie makijażu, dobieranie strojów, omawianie aranżacji. Dwie modelki wydawały się najcichszymi spośród przybyłych. Siedziały cierpliwie na stanowisku, poddając się kolejnym zabiegom wizażystki. Reed słuchał sugestii „szefowej” czyli przedstawicielki klienta, starając się dostosować rozstawienie oświetlenia do jej pomysłów. Pracował sam, więc miał na głowie dosłownie wszystko, włącznie z przyklejaniem kabli do podłogi szerokimi taśmami klejącymi, aby nikt nie potknął się podczas przemieszczania się po studiu.

W końcu chaos przygotowań płynnie przerodził się w pracę na planie. Reed fotografował kilkoma aparatami, sprawnie poruszając się między rozstawionymi statywami oświetleniowymi, blendami i ściankami. Był w twórczym szale, obserwując otaczającą go rzeczywistość przez wizjer lustrzanki. Od zawsze wolał tę perspektywę — niejako ukrywał się za sprzętem fotograficznym, który w pewnym sensie uzasadniał jego obecność w każdym miejscu, a nawet nadawał sens jego istnieniu. Zarazem był częścią tej rzeczywistości i jednocześnie oglądał ją na matówce aparatu.

Nie znał tych pięknych dziewczyn, które posłusznie ustawiał w kadrze, a jednak mówił do nich swobodnie, jakby pracowali ze sobą od lat. Zastanawiał się nad tym wielokrotnie. W życiu codziennym nigdy nie zdobyłby się na to, by podejść do nieznajomej kobiety i zagadnąć, nawet gdyby bardzo mu się podobała. Tutaj jednak wymieniał z modelkami czasem nawet dość pikantne uwagi, by podgrzać atmosferę sesji. Był dowcipny, momentami bezczelny, a kiedy trzeba — stanowczy, dzięki czemu panował nad wszystkim, co działo się na planie.

Jego aparaty były podłączone do komputerów ustawionych na stojakach, gdzie na dużych ekranach można było obserwować to, co on widział w wizjerze. Odpowiedzialna za sesję szykowna blondynka na wysokich obcasach siedziała na składanym krzesełku, bacznie śledząc każdy kadr. Od czasu do czasu wyrażała entuzjazm wobec wyjątkowo udanych ujęć. „Cóż, to będzie kolejny etap — wybór kadrów do dalszej obróbki” — pomyślał Reed.

 

Zarządził krótką przerwę, aby wymienić baterie w aparatach i lekko skorygować ustawienie oświetlenia. Zapalił stałe lampy i wnętrze zalało żółte światło, wydobywając wszelkie niedoskonałości i kurz skrywający się w trudno dostępnych zakamarkach. Modelki, okryte szlafrokami, rozmawiały w kącie, popijając zdrowe napoje, podczas gdy Reed ślęczał przy swoim obszernym blacie, zmieniając karty pamięci i pakiety akumulatorów.

— Jak ci się podoba ta myszka? — zagadnął go znienacka Steve, który nie mógł się już doczekać przerwy w tym profesjonalnym szale twórczym.

— Jaka myszka? O czym ty mówisz?

— No ta z kitką, o takim myszowatym wyrazie twarzy. Całkiem niezła, co? A jakie ma piersi, stary, tylko popatrz!

— Człowieku, daj spokój, ja tu pracuję, a ty jak zawsze tylko jedno!

— Dobra, dobra, nie chcesz, twoja sprawa. Rozumiem, że wolisz starsze, więc zostawię ci panią kierownik. W sumie niezła sztuka i pewnie wie, czego chce, w odróżnieniu od tych siks!

— Steve, odwal się, nie rozpraszaj mnie. Przed nami jeszcze mnóstwo pracy, pewnie będziemy tu siedzieć do wieczora!

— Dobra, dobra, posiedzisz sam na sam z kierowniczką, a ja zajmę się modelkami. Szkoda, że poszła ta wizażystka, bo naprawdę jest niezła! Ale pewnie jeszcze się pojawi, więc będzie okazja zagadać! — rzucił i puścił do Reeda wyjątkowo obleśne oko.

— Chcesz coś jeszcze ode mnie? Bo muszę ustawić światła.

— Idź, idź, tylko mówię ci, stary, nie marnuj okazji, pamiętaj! — Steve krzyknął za odchodzącym Reedem.

 

Reed wrócił do przestawiania ciężkich statywów z lampami, przygotowując scenę do kolejnej odsłony sesji. Wszystko miał już ułożone w głowie — dokładnie przewidział, jak będzie rozkładać się oświetlenie na planie i ciałach modelek. Sięgał po filtry, czasze i modyfikatory niemal automatycznie, bez większego zastanowienia.

— Ale jesteś skupiony przy pracy, Reed… — usłyszał nagle za plecami.

Odwrócił się bezwiednie i zobaczył dziewczynę w krótkim szlafroczku, odsłaniającym jej zgrabne nogi. Patrzyła na niego z uśmiechem i wyrazem podziwu na twarzy. Była bardzo młoda — dałby jej co najwyżej dwadzieścia lat. Drobna twarz, okolona prostymi, krótkimi włosami w kolorze ciemnego brązu, wydawała się niezwykle sympatyczna. Skarcił się w myślach za to, że spojrzał na jej nogi, jakby dotychczas tego nie robił podczas fotografowania.

Mimo całej swobody, którą prezentował w trakcie sesji, teraz kompletnie nie wiedział, jak się zachować. Był prawdziwym mistrzem schematów, zaplątanym w swoich przyzwyczajeniach i natręctwach. Każda sytuacja podlegała określonym regułom, a on nie był mistrzem improwizacji, zwłaszcza w kontaktach z kobietami. Uśmiechnął się nieznacznie, mając nadzieję, że da się to zauważyć na jego zazwyczaj poważnej twarzy, i spróbował odpowiedzieć:

— Tak, fakt. Jestem kilka kroków do przodu w swojej wyobraźni, żeby nic mnie nie zaskoczyło podczas pracy.

— Naprawdę? To niesamowite — odparła dziewczyna, skubiąc odruchowo paznokieć.

— Nie popsuj sobie pazurka — rzucił, robiąc do niej oko, co w jego wykonaniu było niemal szczytem luzu.

— O, tak, przepraszam! Masz rację, w końcu Paula się sporo napracowała — spuściła wzrok na podłogę. — A tak w ogóle, to przepraszam, że tak do pana po imieniu, ale jakoś poniosła mnie atmosfera…

— Nic się nie stało, w porządku. A jak masz na imię? — zapytał, wyobrażając sobie w tym momencie Steve'a, który zapewne nie ograniczyłby się do tak neutralnego pytania.

— Monika. Jestem Monika — powiedziała, wyciągając do niego szczupłą dłoń.

— Miło mi. Reed — uścisnął jej dłoń i poczuł chłód jej delikatnej skóry oraz kruchość drobnych kostek. Dziwnie się z tym czuł. Rzadko zdarzały mu się tak bezpośrednie kontakty z modelkami.

— Długo pracujesz jako fotograf? — zagadnęła, gdy on majstrował przy kolejnej lampie.

— W zasadzie od zawsze, czyli... czekaj, czekaj, no, będzie już prawie dwadzieścia pięć lat — odparł po chwili zastanowienia.

— O rany! To dłużej, niż ja żyję! — zaśmiała się spontanicznie, ukazując równe, białe zęby.

— Stary już jestem i tyle — skwitował, czując się w tym momencie jak dinozaur.

— No coś ty, bez przesady! Pewnie niejednego dwudziestolatka mógłbyś zadziwić! — rzuciła, robiąc filuterną minę.

— Może masz rację… — zastanowił się przez chwilę, czy to był jakiś wstęp do zawarcia bliższej znajomości, czy jedynie grzecznościowe stwierdzenie.

 

Czas jednak naglił, więc wszyscy powrócili do swoich ról, a w studiu zgasły główne światła. Jedynie na planie świeciły się piloty lamp błyskowych, umożliwiając ocenę, co wydarzy się w tych ułamkach sekund, gdy oślepiająco biały strumień wykreuje sztuczną rzeczywistość modowego świata.

Przyłożył aparat do oka i wrócił do pracy. Dziewczyny zmieniały pozy, on przemieszczał się z aparatem, a palniki strzelały jaskrawym światłem. Sesja trwała jeszcze kilka godzin. Kiedy wreszcie w studiu zrobiło się cicho i pusto, usiadł przed ekranem komputera, aby ocenić, ile pracy pozostało przy postprodukcji.

 

Wstępnie wybrali najlepsze ujęcia — przy znacznym udziale „kierowniczki”, jak ją nazwał Steve — teraz należało poddać je obróbce. Tego etapu zleceń nie lubił najbardziej, uważając, że wszystko powinno być dopięte na ostatni guzik jeszcze przed naciśnięciem migawki. Wymogi branży były jednak jasne. Każde ujęcie oceniał pod kątem poprawek, które wprowadzał i zapisywał w odpowiednich katalogach. Wiedział, że to dopiero pierwszy etap — zdjęcia przejdą jeszcze przez retuszerów i grafików, którzy sprawią, że modelki staną się niemal nierealnie perfekcyjne.

Nie miał na to wpływu. Czasem trafiał na artykuły o tym, że młodzi mężczyźni są rozczarowani prawdziwymi kobietami, wychowani na tych wyidealizowanych obrazach. Ale to nie był jego problem. Jego myśli wracały do Moniki. Intrygowała go. Nie wiedział tylko, czy powodem było coś, co rzeczywiście miała w sobie, czy fakt, że w ogóle do niego zagadała.

ROZDZIAŁ 3 

Steve był pełen energii i zamaszyście gestykulując, snuł swoją opowieść w ciasnej, częściowo mrocznej przestrzeni studia. Reed akurat ustawiał kompozycję śniadaniową, w której główną rolę odgrywało pstrokate pudełko płatków owsianych. Nie mając innego wyjścia, słuchał przyjaciela z udawaną uwagą.

— Naprawdę żałuj, stary! Mówię ci jeszcze raz! — rzucił Steve, zakładając ręce na piersiach i dumnie unosząc podbródek.

— Czego mam niby żałować? — odparł mechanicznie Reed, poprawiając ustawienie kajzerki i rozsypując kilka okruszków, których układ sprawdził na dużym ekranie komputera podłączonego do aparatu.

— Jak to czego? Tego, że nie zagadałeś do tej Moniki! Przecież ewidentnie na ciebie leciała! — Steve nie dawał za wygraną. — Trzeba kuć żelazo, póki gorące, a nie coś tam zacząć i odpuścić. Tak się nie robi! Chcesz sobie pobzykać, to trzeba wykrzesać z siebie trochę energii!

— Odwal się! Nie twój zasrany interes — odparł Reed, zirytowany przytykiem.

— Dobrze, już dobrze, tylko mi później nie narzekaj, że jesteś taki samotny — Steve rozłożył ręce w geście pojednania. — W każdym razie ja nie próżnowałem — dodał, puszczając do Reeda oko.

— Co masz na myśli? — zapytał Reed, na chwilę przerywając ustawianie martwej natury.

— Jak to co? Dokończyłem to, co ty zacząłeś… — odparł tajemniczo Steve, przestawiając na planie kilka zielonych oliwek.

— Zostaw to, cholera! Ile razy mówiłem ci, żebyś mi nic tu nie ruszał? Teraz muszę sprawdzić na zdjęciu, jak to wyglądało. Co dokończyłeś? — zapytał w końcu, zaintrygowany dziwnym tonem przyjaciela.

— Dokończyłem sprawę z Moniką. Naprawdę fajna dziewczyna, żałuj, że tak odpuściłeś!

— Jak to odpuściłem? O czym ty mówisz? Przecież to jest moja praca, nie mogę…

— Oj tam, oj tam — przerwał mu Steve, po czym kontynuował. — Wiesz, ona była tobą naprawdę zafascynowana. Wystarczyłoby jedno twoje słowo i to ty spędziłbyś z nią fantastyczny wieczór zamiast mnie! Ale skoro ty nie możesz, bo jesteś profesjonalistą, to ktoś musiał! — dodał z dwuznacznym uśmiechem.

— Poderwałeś tę Monikę? — Reed odłożył pomidora, którego właśnie miał umieścić w kompozycji, i spojrzał na Steve’a.

— Jasne, że tak. Na co miałem czekać? Powiem ci, że było naprawdę warto!

— Cholera, Steve! Serio? Znowu to zrobiłeś?! Kurczę, to nie jest jakiś supermarket. Zachowujesz się jak lis w kurniku!

— A żebyś wiedział. Odprowadziłem ją do taksówki i trochę sobie porozmawialiśmy. Wiesz, ona przyjechała z jakiejś małej mieściny w środkowej części kraju, ale zabij mnie, nie pamiętam nazwy. Od słowa do słowa zgadaliśmy się, że jedziemy w tym samym kierunku, więc dosiadłem się i pojechaliśmy w miasto. Później poszliśmy na kawę…

— No i? — Reed autentycznie się zaciekawił.

— Do kawy wypiliśmy trochę wina, a potem zaprosiłem ją do siebie na kolację…

— Przecież ty nie umiesz nic przygotować do jedzenia. Chyba że to ona miała ci coś ugotować? — zapytał poważnie Reed.

— Człowieku, co ty opowiadasz za bzdury. Na tym etapie to ona już wiedziała, po co ją tam zapraszam — rzucił pewnym siebie tonem Steve, ponownie zakładając ręce na piersiach.

— Wiedziała?

— No jasne, to się da wyczuć. Z kontekstu rozmowy, z napięcia, emocji, zachowania dziewczyny… Trudno to dokładnie opisać, ale uwierz mi, to się po prostu wie! W pewnym momencie obie strony wiedzą już, że chcą tego samego.

 

Reed zastanowił się przez chwilę. Zawsze miał z tym problem. Tak ciężko było mu odbierać emocje drugiej osoby, że jeśli nie dostawał wyraźnych, jednoznacznych sygnałów, nie był pewien intencji. Do tego był niebywale ostrożny, wobec czego większość okazji przelatywała mu przed nosem. Zawsze wolał się wycofać, niż popełnić gafę, mimo że wielokrotnie słyszał rady, by raczej próbować, niż później żałować. Z zazdrością popatrzył na Steve’a, któremu wszystko przychodziło tak łatwo. Czy kiedyś osiągnie ten poziom? Cóż, z całą pewnością nie, bo był zupełnie innym człowiekiem. Jego świat był uporządkowanym miejscem, gdzie wszystko musiało mieć swoją nazwę, definicję i wyznaczone miejsce.

 

— No i co, poszliście do ciebie i… — pociągnął przyjaciela za język, chociaż w sumie chyba nie chciał słyszeć dalszego ciągu tej opowieści.

— Jak to co? Już w windzie zaczęliśmy się całować, a kiedy tylko udało mi się otworzyć ten nieustannie zacinający się zamek, wylądowaliśmy na moim futrzanym dywanie w salonie. Człowieku, normalnie petarda, nie kobieta! Już nie pamiętam, żebym się tak dobrze bawił! — Steve wyraźnie się rozochocił, powracając myślami do minionego wieczora.

— Dobrze, już dobrze, wystarczy tych szczegółów — Reed poskromił przyjaciela, obawiając się, że ten za chwilę zacznie opisywać anatomiczne szczegóły swoich łóżkowych osiągnięć.

— Na pewno nie chcesz więcej wiedzieć? — upewnił się Steve, bawiąc się ziarenkami kawy, które tylko czekały na umieszczenie na planie zdjęciowym.

— Na pewno — uciął Reed i zabrał się do pracy, nie wypowiadając już ani jednego słowa.

 

Pracował w kompletnej ciszy, analizując powstającą kompozycję pod względem jej spójności i atrakcyjności wizualnej. Kiedy uznał, że wszystko jest gotowe, poprawił tylko nieznacznie lampy i zasiadł przed komputerem, do którego był podłączony aparat, zlokalizowany w karkołomnej pozycji na skomplikowanym statywie. Kilka ruchów myszką, jedno kliknięcie i praca była gotowa. Tyle ustawiania i zachodu, żeby cyknąć jedną fotkę! Tak to wyglądało, a najfajniejsze w tej pracy było dla niego właśnie to ustawianie. Mógł wtedy prowadzić ze sobą niekończące się dialogi wewnętrzne, dyskutując nad kolejnymi zmianami i korektami ustawień na planie.

Gdyby się zastanowić, była to jego ulubiona część pracy i właściwie mógłby nie wprowadzać do swojego życia tego całego zamieszania z sesjami modowymi. Namówił go do nich Steve, sugerując, że potrzebne jest mu w życiu trochę różnorodności, gdyż fotografując same — jak to określił — „kalafiory”, całkiem zdziczeje w swoim studiu. Wtedy przyznał mu niechętnie rację, upatrując w tej nowej gałęzi swojej działalności rzeczywistej szansy na zmianę życia. Tak się jednak nie stało. Dostosował się co prawda do nowych warunków, zaczął swobodnie rozmawiać z tymi wszystkimi kobietami, lecz kiedy tylko opuszczały jego wnętrze, wracał do poprzedniego stanu, gdzie alienacja stała na szczycie jego podstawowych potrzeb. Cóż, taki po prostu był i nic na to nie mógł poradzić.

Powyłączał oświetlenie i ruszył w kierunku swojej przepastnej windy. Jazda tym zabytkowym urządzeniem była przeżyciem samym w sobie. Szare, obdrapane ściany szybu windowego przesuwały się powoli przed jego oczami, a pojedyncza żarówka bez oprawki wydobywała metr po metrze z tej ponurej przestrzeni, którą ażurowa kabina pokonywała na dystansie kilku kondygnacji. Wreszcie coś szarpnęło, stęknęło i znalazł się na parterze. Otworzył metalową kratę i wydostał się ze swojego wehikułu. Przebył po omacku kilka metrów ciemnego przedsionka i już poczuł pod ręką zimną stal klamki. Drzwi poddały się z lekkim oporem, odsłaniając przed nim wieczorny krajobraz miasta. Było całkiem ciepło, a światła latarni odbijały się mnóstwem blasków na wypolerowanych karoseriach samochodów. Przez moment zastanawiał się, w którą stronę iść, by w końcu skierować się w prawo.

Do wyboru miał dwie kawiarenki, do których od czasu do czasu zaglądał. Wolałby jedną, lecz rzeczywistość zmusiła go do takiej niekomfortowej dla niego dywersyfikacji, gdyż zwyczajnie brakowało tam czasem miejsca.

Po przejściu około dwustu metrów znalazł się przed pokaźną witryną, za którą promieniowało ciepłe światło przytulnego wnętrza. Otworzył proste, stalowe drzwi i wkroczył do świata przyciszonej muzyki i gwaru rozmów. Zasiadł przy kontuarze — to było jego rezerwowe miejsce, kiedy nie mógł usiąść przy swoim ulubionym stoliku. Po chwili zjawił się przed nim mężczyzna z długimi włosami i stalowym kolczykiem w nosie.

— Cześć, Reed. Ciężki dzień? — zagadnął, stawiając przed nim szklankę parującej herbaty zaprawionej sokiem malinowym.

— Nie, w sumie raczej nie. Dzień jak codzień — skonstatował Reed po chwili zastanowienia. — Macie może ten fantastyczny jabłecznik?

— Tak, już ci podaję — mężczyzna sięgnął pod szklany klosz, spod którego wyciągnął ukrojony kawałek ciasta. Następnie włożył go do kuchenki mikrofalowej i odwrócił się do Reeda. — Ale wydajesz się jakiś przybity.

— Tak myślisz? — Reed zamarł na chwilę, jakby zastanawiając się nad usłyszanymi słowami. — Może trochę… — odparł po dłuższym namyśle.

— Jak będziesz chciał, to powiedz. Tymczasem masz tu ciasto — powiedział, stawiając przed nim talerz.

Zapach jabłek z cynamonem sprawił, że zrobiło się jakoś bardziej przytulnie i Reed poczuł się niemal jak w domu. W takim prawdziwym domu, a nie w lofcie z betonową posadzką i dizajnerskimi meblami.

— Wiesz, chyba coś mnie ominęło — zagadnął kelnera, który już był odwrócony do niego plecami, szykując coś dla innego klienta.