Teoria portali - Martin Lechowicz - E-Book

Teoria portali E-Book

Martin Lechowicz

0,0
6,19 €

-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

"Teoria Portali" to komiczna powieść fantastyczna. Historia osadzona w niepowtarzalnej atmosferze swojskiego, polskiego zadupia balansuje na granicy dobrego smaku, lecz nigdy go nie przekracza. Zupełnie jak chrześcijański heavy-metal.


To historia dwóch naukowców z przygnębiającej wsi na południu Polski, gdzie główną treścią życia jest spożywanie sfermentowanych dóbr natury. Na skutek finansowych błędów przeszłości i serii zbiegów okoliczności odkrywają, że wszechświat jest większy niż przypuszczali. I jako pierwsi na Ziemi poznają odpowiedź na odwieczne pytanie: "Czy Bóg stworzył świat z miłości czy tak dla jaj?"

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB

Seitenzahl: 502

Veröffentlichungsjahr: 2021

Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Martin LechowiczTeoria Portali
Wszelkie podobieństwo osób i zdarzeń przedstawionych w książce do rzeczywistości może być zamierzone albo nie. Autor nie jest pewien.   Powieść po raz pierwszy wydana drukiem w 2010 roku. ISBN: 978-83-938265-4-4. Premiera miała miejsce na konwencie fantastyki „Falkon” w 2010 roku, gdzie autor osobiście zaśpiewał 10 piosenek i sprzedał 10kg książek.   Prawa autorskie do książki są chronionemiędzynarodowym prawem autorskim i twoim sumieniem.   Marna to ochrona.   Dlatego pięknie prosimy, żeby nie kopiować, nie rozpowszechniać i nie udostępniać treści książki, całej bądź fragmentów, bez pozwolenia wydawcy. Nawet za darmo. Zwłaszcza za darmo.   Martin Lechowicz, Southampton, Anglia, Ziemia październik 2021www.MartinLechowicz.com

Przedmowa eksplikacyjna

Przed, w trakcie i po napisaniu tego, pożal się Boże, dzieła zetknąłem się z licznymi negatywnymi opiniami co do prymitywnego humoru książki. Ludzie spod sztandaru „odi profanum vulgus et arceo”, jako zwolennicy aurea mediocritas we wszystkim, a w literaturze w szczególności, suponują, iż tekst winien zawierać nieco bardziej eufemistyczne imponderabilia w miejsce lapidarnych, prostackich wulgaryzmów. Prawdziwa vis comica powinna się objawiać na wyższym poziomie, w myśl hasła „littera docet, littera nocet”. Czytanie tego grafomańskiego wybryku – twierdzą językoznawcy, poloniści, eksperci od literatury et hoc genus omne – jest dla szanującego się czytelnika infra dignitatem, a do tak indolentnego autora najlepiej pasuje określenie: lapides loquitur.

Spieszę więc z eksplikacją, iż podejście do niniejszej książki sub specie aeternitatis jest co najmniej kompletnym nieporozumieniem. Być może nie znalazł się nikt, kto by w porę powiedział szanownemu krytykowi: „hominem te memento”, stąd takie a nie inne jego podejście do sprawy. Mam choć nadzieję, że P.T. adwersarz nie żyje podług dewizy: „audacter calumniare, semper aliquid haeret”, co ostatnio nagminne – w takim wypadku marny mój los.

Śmiech dla wielu nobliwych ma rację bytu jedynie w wersji pieczołowicie zawoalowanej, a ich wysublimowane poczucie humoru reaguje tylko na wykwintne, górnolotne imponderabilia, wywoływać mające nieznaczny uśmiech, a nie hałaśliwy rechot na całe gardło, od którego trzęsą się ściany. Na uniwersytetach, odziana w garnitury i krawaty, przejęta powagą swej Alma Mater tak zwana „młoda inteligencja” śpiewa, stojąc na baczność: „Gaudeamus igitur, iuvenes dum sumus”, co byłoby śmieszne już samo w sobie, gdyby nie było tak żałosne. Gaudeamus, a jakże. Tyle że humor rodem z cyrku Monty Pythona jest już dla ludzi tego pokroju primo: niezrozumiały, secundo: infra dignitatem; za mało subtelny, za często odwołujący się do wstydliwej, przyziemnej strony życia, o której mówić się wszak nie godzi, a jeżeli już, to nie w taki sposób.

Takim ludziom zdecydowanie odradzam czytanie mojej książki.

Poza tym, quot capita, tot sensus.

A moja opinia jest taka, że pod nawet najdroższym garniturem każdy ma tę samą zwyczajną, banalną, bladą dupę. Chyba, że Murzyn. Wtedy ma czarną. Nuda veritas, ladies and gentlemen!

Tak więc ośmieliłem się odsłonić tutaj nieco ową nuda veritas (bardziej nuda, mniej veritas) – nie dlatego, że inaczej nie potrafię, ale dlatego, że tak właśnie chcę – i odwołać się do chlubnej tradycji komedii w stylu Charliego Chaplina, w których vis comica polega na kopaniu się nawzajem w tyłek, wywracaniu się w efektowny sposób, fikaniu koziołków oraz waleniu mordą w tort. Nieustająca popularność humoru tego rodzaju niechaj będzie ostateczną odpowiedzią dla moich krytyków.

Quod erat demonstrandum, amen.

Słowniczek do przedmowy eksplikacyjnej

eksplikować

– wyjaśniać, tłumaczyć, uzasadniać

odi profanum vulgus et arceo

– nienawidzę nieoświeconego tłumu i unikam go

aurea mediocritas

– złote umiarkowanie

imponderabilia

– rzeczy nieuchwytne, nie dające się zważyć, zmierzyć, dokładnie określić, mogące jednak oddziaływać, mieć znaczenie, wpływ

littera docet, littera nocet

– litera uczy, litera szkodzi

vis comica

– siła komiczna, talent budzenia wesołości

et hoc genus omne

– i wszyscy inni tegoż pokroju

infra dignitatem

– poniżej [czyjejś] godności

indolentny

– niezdarny, niemrawy, zobojętniały

lapides loquitur

– mówi kamieniami

sub specie aeternitatis

– z punktu widzenia wieczności

hominem te memento

– pamiętaj, że jesteś [tylko] człowiekiem

audacter calumniare, semper aliquid haeret

– szkalujcie śmiało, zawsze coś przylgnie

Alma Mater

– podniosła, średniowieczna nazwa wyższej uczelni, zwłaszcza uniwersytetu

gaudeamus igitur, iuvenes dum sumus

– cieszmy się więc, pókiśmy młodzi

quot capita, tot sensus

– ile głów, tyle opinii

nuda veritas

– naga prawda

quod erat demonstrandum

– co było do udowodnienia

Ostrzeżenie

Autor ostrzega, że poważne potraktowanie niniejszej książki może być i będzie przyczyną nie tylko kompletnego niezrozumienia jej treści, ale i daleko bardziej nieprzyjemnych konsekwencji, których nie ma sensu wymieniać z powodu wielkiej ich liczby. Autor za nic nie odpowiada i pragnie poinformować, że doszukiwanie się w jego książce wartości literackiej, głębszego sensu, ważnych prawd życiowych, krzepiącego na duchu morału czy też ukrytego kodu z informacją o tym, kiedy nastąpi koniec świata oraz czy Żydzi i masoni będą z tym mieć coś wspólnego, jest z góry skazane na niepowodzenie, a efekty są trudne do przewidzenia.

Autor chciałby też przeprosić za użycie w tekście następujących wyrazów:

gówno

dupa

cholera

beknąć

pierdzieć

śmierdzieć

pieprzyć

upierdliwy

zarzygany

gnój

zadupie

przesrane

Jednocześnie z przykrością informuje, że gdyby miał napisać tę książkę jeszcze raz, to użyłby dokładnie tych samych słów w dokładnie tych samych miejscach.

Sprostowanie antycypujące

W związku z przewidywanym przez autora wystąpieniem oskarżeń, pomówień lub wątpliwości ze strony uważnych, acz upierdliwych czytelników, wyżej wymieniony autor pragnie z góry sprostować, że nie jest antysemitą, masonem, komunistą, pedałem, transwestytą, lesbijką, politykiem, księdzem, kobietą, skinem, autorem powieści Harlequina, członkiem Ligi Polskich Rodzin, Ku Klux Klanu, Samoobrony ani, broń Boże, Rodziny Radia Maryja. Autor zaznacza, iż wszystkich fanatycznych aktywistów wyżej wymienionych grup ma dokładnie w tym miejscu, w które ci, którzy o przynależność do owych grup go posądzają, mogą go pocałować. Na koniec autor zdecydowanie stwierdza, po wnikliwej analizie, że ostatnie zdanie jest semantycznie i gramatycznie poprawne, chociaż na pierwszy rzut oka może wydawać się inaczej. Trzeba po prostu uważnie przeczytać. Albo skonsultować się z kolegą polonistą. Tudzież z koleżanką. Chociaż lepiej z kolegą. Nie zawadzi też zrobić na kartce rozbiór zdania.

Tak, czy inaczej, autor jest przekonany, że świat ma sens (ma go tyle, ile wspomniane wyżej zdanie).

Quod erat demonstrandum, amen.

Rozdział 1.

Był zimny, jesienny poranek. Zaczął się on bez większych perturbacji, ponieważ była sobota, a w sobotę rano w Bandziochach – małej, zabitej dechami wsi gdzieś na południu Polski – nic szczególnego się zwykle nie dzieje. Co innego po południu. Wtedy wiejskie, bandzioszańskie życie rozkwita swojsko i jurnie, niczym kalarepa na świeżym gnoju, a wieczorem dyskretny urok Bandziochów wznosi się na szczyty swej doskonałości: rumiani gospodarze w domach, karczmach i na ulicach korzystają obficie i bez przeszkód ze sfermentowanych dóbr natury. Mówiąc prościej: chleją. Wódka i bimber leją się strumieniami, podobnie jak wina marki „Menello”, „Maryś” i „Czar teściowej”. W sobotę wieczorem w Bandziochach nie ma na ulicy trzeźwego stworzenia, nie wyłączając psów, świń i koni. Ale na razie był poranek, a dokładniej dziesiąta trzydzieści.

Tego sobotniego poranka miejscowy matematyk szedł w stronę lokalnej knajpy, zwanej przez lokalną społeczność, nie wiadomo dlaczego, PUB-em. Z prawdziwym PUB-em ta speluna i mordownia nic wspólnego nie miała. Skąd wzięła się nazwa „PUB”, tego najstarsi gospodarze nie pamiętają. Wiadomo tylko, że jest to skrót i że litera „P” najprawdopodobniej pochodzi od słowa „pić”.

O wiele ciekawszą kwestią jest to, skąd w Bandziochach wziął się matematyk, który szedł właśnie pustą bandzioszańską ulicą, przeskakując niezdarnie brudne kałuże. Nazywał się on Witold Bąk i był czwartą najbardziej niezwykłą osobą w Europie Środkowo-Wschodniej. Oczywiście nikt nie prowadzi tego typu statystyk, dlatego też mało kto wie, że najbardziej niezwykłą osobą w tym rejonie świata jest pani Helena Novakowa ze Słowacji, która potrafi wciągnąć ogórka przez nos i wypuścić go uchem. Pokazy odbywają się w ostatnią sobotę miesiąca raz na kwartał oraz na każdej imprezie, na której pani Novakowa odpowiednio dużo wypije.

Na jeden z takich pokazów przyszła swego czasu delegacja fizyków kwantowych z Uniwersytetu w Bratysławie, której członkowie po obejrzeniu pokazu orzekli jednomyślnie, że to, co zrobiła pani Helena jest absolutnie niemożliwe, po czym napisali pracę zbiorową, w której dowiedli naukowo, iż przypadek pani Novakowej stanowi ostateczny dowód na istnienie korytarzy czasoprzestrzennych. Ciało pani Novakowej – czytamy w owej pracy – niezwykłym zbiegiem okoliczności jest sprzężone zwrotnie z jednym z korytarzy czasoprzestrzennych. Korytarz ten miałby zaczynać się w nosie pani Heleny, a kończyć w uchu. Praca została opublikowana nakładem 66 egzemplarzy (z których połowa trafiła do autorów i ich rodzin) i rzetelnie wyśmiana przez świat naukowy, co było bezpośrednią przyczyną późniejszego załamania nerwowego autorów i próby popełnienia zbiorowego samobójstwa poprzez porażenie prądem z tysiąca dwustu baterii R-20 połączonych szeregowo (uniwersytetowi w Bratysławie odcięto wtedy dostawy prądu za niepłacenie rachunków, stąd te baterie). Uratowano tylko dwie osoby, wyrywając je nadludzkim wysiłkiem ze stanu śmierci klinicznej. Jedna z nich została wkrótce potem założycielem pewnej sekty, a druga znanym politykiem.

Drugą najbardziej niezwykłą osobą w Europie Środkowo-Wschodniej jest policjant, niejaki Ryszard Rura, z podtatrzańskiej wsi Pątniki Wielkie, który pewnego dnia podczas libacji u szwagra, chcąc rozcieńczyć denaturat spirytusem, przez pomyłkę wlał do szklanki zamiast spirytusu stężony kwas solny zmieszany z octem, saletrą i rozpuszczalnikiem (ponoć mieszankę tę przyrządził jego syn w ramach zadania domowego na lekcję chemii). Po wypiciu preparatu pan Ryszard stracił głos na dwa tygodnie oraz, na skutek niezwykłego zbiegu okoliczności, jego układ trawienny uległ niecodziennej modyfikacji tak, że przewód pokarmowy policjanta zaczął produkować do czterdziestu razy więcej gazu organicznego niż u normalnego człowieka. Łatwo sobie wyobrazić, że taka niefortunna okoliczność zmieniła życie rodziny i współpracowników pana Ryszarda w fizjologiczne piekło. Na szczęście, po dwóch miesiącach intensywnych ćwiczeń psychofizycznych, połączonych z akupunkturą, medytacją transcendentalną, uprawianiem jogi oraz systematycznym słuchaniem „Radia Maryja”, pan Ryszard uzyskał zdolność nie tylko kontrolowania ilości gromadzącego się w trzewiach gazu, ale potrafił nawet sterować mocą i kierunkiem strumienia wylotowego. Siła nagromadzonego gazu jest ponoć tak wielka, że odrzut może wyrzucić ciało prawie metr w górę. Niestety, świadkowie twierdzą, że wydzielany przy tym zapach jest nie do zniesienia. Przypadki zatrucia gazem ryszardowym nie należą do rzadkości.

Krążą niepotwierdzone pogłoski, że pewna firma produkująca pistolety gazowe podpisała z panem Rurą umowę na dostawy gazu ryszardowego.

Trzecią najbardziej niezwykłą osobą jest pewien wójt z Węgier. Wójt ów ma najśmieszniejsze nazwisko na świecie (ze względów bezpieczeństwa nie zostanie ono zacytowane). Nazwisko to ma już na swoim koncie: siedemnaście przepuklin, cztery zawały, dwa karambole drogowe, jeden wylew i trzy cudowne uzdrowienia. Wszystko ze śmiechu.

Następnym najbardziej niezwykłym człowiekiem jest Witold Bąk, matematyk ze wsi Bandziochy w południowej Polsce. Wsławił się tym, że sformułował dwie teorie, które zrewolucjonizowałyby świat, gdyby tylko ktoś potraktował je poważnie. Chodzi oczywiście o Teorię Mnożenia Pieniędzy oraz o Teorię Portali.

Rozdział 2.

Witold Bąk zbliżał się szybkim krokiem do PUB-u, ściskając pod pachą czarną teczkę. Przed samym wejściem spojrzał na zegarek. Dochodziła jedenasta. Rozejrzał się nerwowo dookoła i stwierdziwszy, że nikogo w pobliżu nie ma, wszedł szybko do ciemnego wnętrza.

Przywitał go znajomy, swojski zapach, którego sam opis mógłby wywołać paskudne torsje ze skomplikowanymi powikłaniami. Oprócz zapachu unoszącego się znad stołów w stylu „wczesny Gierek” przywitał go również ciepłym, serdecznym beknięciem barman, który niejedno w życiu widział. Matematyk skrzywił się. Przychodził tu od miesięcy i wciąż nie mógł przyzwyczaić się do sposobu, w jaki barman witał gości. Witold pomachał mu niechętnie ręką i poszedł w kierunku stolika w kącie sali, gdzie siedział jedyny przytomny klient. Był to przyjaciel Witolda, niejaki Aleksander Poniatowski.

– Cześć Wituś! – zawołał pan Poniatowski nieświeżym głosem, podnosząc głowę znad drugiego śniadania, na które składało się piwo z masłem i pomidorem.

– Cześć – sapnął Witek siadając. – Co, ty dalej na diecie?

– Na diecie – przyznał smętnie zapytany. Od dwóch tygodni wypróbowywał dietę piwną. Polegała ona na tym, że wszystkie produkty żywnościowe, które tylko można, zastępuje się piwem. Dzisiaj przyszła pora na chleb.

Gdzieś w oddali dał się słyszeć jazgot hordy psów usiłujących dla rozrywki nawzajem się zagryźć. Przeszkadzały im w tym miotające się w panice kury, ganiane po całej wsi przez trójkę kogutów-erotomanów. Knajpiany zapach fruwał sobie wesoło od stolika do stolika, aż trafił na leżącego gdzieś pod stołem człowieka, który czknął, dłubnął w nosie, przewrócił się na drugi bok i poszedł spać dalej. Był to trzeźwiejący od dwóch dni sołtys. Czyszczący szklanki barman, który niejedno w życiu widział, uśmiechnął się ciepło do siebie, wzdychając: „ach, cóż za piękny dzień!”, po czym pierdnął radośnie. Wstające z wyraźnym trudem słońce witało kolejny zwyczajny dzień w Bandziochach.

– Co za chlew! – powiedział Witek z takim wyrazem twarzy, jakby treść jego żołądka nabrała właśnie ochoty, aby potwierdzić te słowa czynem. – Co za speluna! No sam popatrz. Popatrz na te zapijaczone, wsiowe mordy, posłuchaj tego pijackiego bełkotu, powąchaj ten smród i wytłumacz mi: co my, do cholery, robimy na tym zadupiu? No powiedz mi, Olek. Co my tutaj robimy?

Poniatowski podniósł na niego podkrążone oczy.

– Na jakim zadupiu?

Witek spojrzał na twarz kolegi i skrzywił się. Olek wyglądał jak zombie, którego zmuszono do oglądania obrad sejmu przez osiem godzin bez przerwy. Mimo to był jedynym człowiekiem w Bandziochach, z którym można było o czymś sensownym porozmawiać. Może dlatego, że miał doktorat z biochemii. A może dlatego, że umiał słuchać i nie przerywać rozmówcy co dziesiąte słowo.

– Na TYM zadupiu, Olek – powtórzył uparcie matematyk. – Co my tu robimy? Doktor biochemii...

– Doktor habilitowany – przerwał mu po dziesiątym słowie kolega.

– ...biochemik i matematyk w jakichś Bandziochach. Od samej nazwy można puścić pawia. No spójrz na to trzeźwo...

Olek czknął głośno.

– Eee... powiedziałem: trzeźwo? Spójrz na to... naukowo. Biochemik i matematyk siedzą w zarzyganej knajpie z zachlanymi wieśniakami w cholernych Bandziochach na końcu świata, zamiast wykładać na jakimś uniwersytecie albo pisać prace naukowe. No powiedz mi, dlaczego tak jest, Olek? No dlaczego?

– Bezrobocie... – wymamrotał Olek. Treść jego żołądka przeprowadzała właśnie głosowanie nad tym, czy udać się dalej w dół, czy też wrócić z powrotem do góry. Masło i pomidor zdołały zawiązać koalicję, dzięki czemu przegłosowały wniosek piwa, któremu nie podobał się pomysł przeciskania się przez cały układ pokarmowy i obstawało za tym, żeby wracać natychmiast najkrótszą drogą. Zwycięscy koalicjanci udali się więc dalej wgłąb organizmu, a piwo przeszło do opozycji.

– Poza tym – ciągnął Olek, który poczuł się nagle o wiele lepiej – zbieramy materiały do twojej pracy o mnożeniu pieniędzy. Pamiętasz?

Teoria Mnożenia Pieniędzy Witolda Bąka polega w skrócie na tym: dana jednostka badawcza idzie do jednego z elementów zbioru i pożycza od niego 200 złotych. W ciągu miesiąca jednostka wydaje 200 złotych razy współczynnik alfa (który wynosi od 0.1 do 1.0), po czym znajduje drugi element zbioru, od którego pożycza 400 złotych. Oddaje z tego pierwszemu elementowi, co mu się należy, a to, co zostaje, wydaje. Jeżeli współczynnik alfa wynosi 1.0 to zostanie nam 200 złotych. Należy je wydać dla dobra nauki. Trzeci element dostarcza jednostce 800 złotych, gdyż ma absolutną pewność, że jednostka te pieniądze zwróci, albowiem element numer jeden powiedział, że jednostka jest słowna i dotąd zawsze oddawała, ile wzięła. Z tych 800 złotych należy oddać 400, a resztę wydać w cholerę. Dalej postępujemy analogicznie. Autor teorii sugeruje, iż na tym etapie dobrze jest zacząć powoli zmniejszać współczynnik alfa.

Teoria została bogato opracowana, wzbogacona wykresami i ilustracjami (na przykład zdjęciami porównawczymi elementów zbioru przed pożyczeniem, po pożyczeniu i po otrzymaniu pożyczonej sumy) oraz uzupełniona kilkoma poradami dla praktyków. Witek i Olek byli teraz przy końcowym etapie zbierania materiałów mających pomóc w wyjaśnieniu ostatniego brakującego punktu teorii: sposobu na zakończenie eksperymentu. Autor, co prawda, udowodnił indukcyjnie, że ten algorytm można przeprowadzać w nieskończoność ze względu na nieskończony charakter zbioru liczb, ale brakowało potwierdzenia empirycznego. Trzeba więc było teorię wypróbować w praktyce. Tym właśnie zajmowali się od kilkunastu miesięcy Witek i Olek w Bandziochach: prowadzili ważny eksperyment naukowy. Tak więc złośliwe pomówienia, jakoby wykorzystywali naiwność ludzi, żyjąc na cudzy rachunek, były absolutnie nieprawdziwe.

Witek do przeprowadzenia eksperymentu wybrał wersję teorii o roboczej nazwie RAP (Raz A Porządnie). RAP polega na tym, że pożycza się duże sumy od jednego elementu na raz, pilnując, żeby biorące udział w eksperymencie elementy nie miały ze sobą zbyt bliskiego kontaktu, ze względu na ryzyko wystąpienia NPE (Niekontrolowanego Przerwania Eksperymentu). Olek zdecydował się na wersję OKPT (Od Każdego Po Troszeczku). Według założeń OKPT bezpieczniej jest pożyczać małe ilości gotówki, ale za to od wielu osób jednocześnie. Ryzyko wystąpienia NPE na skutek wymiany informacji pomiędzy elementami oraz spontanicznego naruszenia tajemnicy naukowej jest niewielkie, bo sumy nie są duże, a gąszcz wzajemnych powiązań finansowych skomplikowany. Po trzymiesięcznych próbach znalezienia elementu numer dwadzieścia dwa, Witek zaczął przychylać się do poglądu, iż skuteczniejszą i mniej ryzykowną wersją eksperymentu jest OKPT.

– A propos teorii, zerknij okiem na to – powiedział Witek, wyciągając z teczki kilka spiętych razem kartek.

– A co to jest? – zainteresował się Olek.

– To jest, proszę ja ciebie, Teoria Portali.

– O co w tym chodzi?

– Zaraz ci wytłumaczę, ale muszę zacząć od początku. To było tak: w poniedziałek poszedłem do kościoła...

– Co??

– Mówię, że w poniedziałek poszedłem do kościoła i...

– Do jakiego kościoła?

– Jak to do jakiego? W Bandziochach jest jeden kościół, tak?

– Ja wiem, Wituś, że ty masz różne pomysły, ale, na Boga, do kościoła?! Po co?

Witek milczał przez chwilę.

– No dobra, powiem ci, ale nie mów nikomu. Słyszałeś plotki, że proboszcz zainstalował sobie internet, nie?

– Słyszałem. Ale to nieprawda, byłem ostatnio u niego, on nawet komputera nie ma...

– W domu nie ma. Głupi nie jest, jakby się ludzie dowiedzieli, że trzyma w domu komputer, to po tygodniu już by go nie miał.

– Fakt. Łatwo skroić, jeszcze łatwiej sprzedać, a parę groszy na wódkę zawsze się przyda.

– Właśnie. Więc skurczybyk proboszcz zainstalował sobie internet w takim miejscu, w którym buraki nigdy nie będą szukać.

– Czyli gdzie?

Matematyk pochylił się konspiracyjnie nad stołem.

– Trzeci konfesjonał z prawej strony.

Olek wyraźnie się ożywił.

– No więc byłem tam w poniedziałek – ciągnął dalej Witek – i trafiłem na stronę...

– Zaraz, zaraz – przerwał mu kolega. – A skąd ty właściwie wiesz, gdzie proboszcz schował komputer?

Witek bez słowa popatrzył przyjacielowi w oczy. Patrzył długo. Bardzo długo i bardzo wymownie.

– Ok, rozumiem, nie było pytania, nie chcę za dużo wiedzieć.

– No więc – kontynuował matematyk – jak już mówiłem, trafiłem w internecie na stronę o ogólnej teorii względności Einsteina. Zainteresowało mnie to, więc zacząłem czytać dokładniej. Jak skończyłem, wpadł mi do głowy pomysł. Co by było, jakby tak tą teorię jeszcze uogólnić?

– Czego to człowiek z nudów nie wymyśli... – wtrącił Olek.

– No więc wziąłem się do roboty. Uogólnianie zajęło mi cały poniedziałek i wtorek, ale w końcu się udało: sformułowałem uogólnioną ogólną teorię względności!

– A jaki z niej pożytek? – zapytał rzeczowo Olek, przeglądając opracowanie.

– Żaden. Ale za to jaka wartość naukowa! Ej, słuchasz?

– Słucham, słucham – mruknął Olek, patrząc ze zmarszczonymi brwiami w pokryte skomplikowanymi wzorami kartki. Witek przez chwilę gapił się na niego ze złośliwą satysfakcją. Był pewien, że biochemik rozumie z tego tyle, ile Matka Teresa z Kalkuty rozumiałaby ze schematu telewizora marki Rubin. Witek znajdował dziką radość w udowadnianiu przyjacielowi, iż ten jest idiotą. Być może mścił się w ten sposób za to, że tamtemu trafiło się nazwisko Poniatowski, a jemu Bąk.

– W środę znowu zaczęło mi się nudzić – ciągnął dalej matematyk – więc postanowiłem sprawdzić, co się stanie, jeżeli jeszcze uogólnię uogólnioną ogólną teorię względności. No więc wziąłem i uogólniłem.

– I co, i co? – zaciekawił się Olek.

– Dziwna sprawa. Wyszło mi, że wszystko, cały wszechświat sprowadza się do jednej liczby.

– Jakiej?

– 666.

– Nie mów!

– Właśnie! – zawołał podekscytowany Witek. – Też mi się wydawało, że coś tu nie gra. Popatrzyłem jeszcze raz na wzory i zacząłem szukać błędu. To było w czwartek.

– I co, znalazłeś błąd?

– Nie. Szukałem cały dzień i nic. Więc spróbowałem zacząć wszystko jeszcze raz od początku.

– I co, i co?

– I zabrakło mi kartek.

Na zewnątrz dał się nagle słyszeć przeraźliwy skowyt psa z jednoczesnym piskiem opon.

Witek i Olek odwrócili głowy w stronę wejścia. Rozległ się dźwięk otwierania i zamykania drzwi samochodu, po czym u wejścia do PUB-u pojawił się tłusty rolnik o fizjonomii dorodnego prosiaka.

– No i jednego kundla mniej – zarechotał w progu. – Kurna, dwa tygodnie mi to zajęło, ale żem w końcu postawił na swoim! Hej, sołtys, wygrałem zakład, stówa moja! Gdzie on jest?

Barman, który niejedno w życiu widział, odsłonił w radosnym uśmiechu oba zęby i pokazał na stolik, pod którym chrapała w najlepsze lokalna władza.

Zdegustowany Witek i obojętny Olek wrócili do rozmowy.

– Co ja to mówiłem? – zaczął Witek. – Aha. Zabrakło mi kartek i poszedłem poszukać jakiegoś papieru. Znalazłem kilka zapisanych stron i siadłem do pracy. Biorę pierwszy arkusz, odwracam... i zgadnij, co tam było?

– Nie mam pojęcia. Co?

– Budżet państwa na rok 2002! – rozentuzjazmował się Witek.

– Tak? – powiedział Olek z zainteresowaniem krowy, która obejrzała właśnie tysiąc dwudziesty czwarty odcinek serialu brazylijskiego.

– I wtedy coś mi przyszło do głowy – ciągnął dalej rozgorączkowanym szeptem Witek. – Co by było, gdyby zastosować uogólnioną ogólną teorię względności Einsteina-Bąka, dajmy na to, do budżetu państwa?

– Co? Jak to? Da się?

– Pewnie. Teoria jest tak ogólna, że można ją stosować do wszystkiego, co ma jakieś liczby. No więc tak zrobiłem, podstawiłem liczby z budżetu do wzorów. Zajęło mi to trzy godziny, ale wynik był zaskakujący!

Witek nachylił się nad stołem i szepnął:

– Okazuje się, że jest duże prawdopodobieństwo, że pieniądze z ZUS-u znikają gdzieś w korytarzach czasoprzestrzennych...

Olek patrzył przez chwilę na przyjaciela kaprawym wzrokiem, dając swojemu mózgowi czas do namysłu. Mózg odmówił jednak kategorycznie współpracy twierdząc, że zajmowanie się związkami pomiędzy dziurą budżetową, ZUS-em, a korytarzami czasoprzestrzennymi nie było przewidziane w umowie, a poza tym jest zmęczony, boli go głowa i czeka na pilny telefon od koleżanki.

– Wituś, kochany, co ty pieprzysz? Masz, napij się piwa, bo zaczyna ci zdrowo odwalać.

Matematyk zdenerwował się.

– Nie wierzysz?! – zawołał. – A co powiesz na to, że na podstawie aksjomatu o znikaniu finansów publicznych w dziurze czasoprzestrzennej udowodniłem tezę, że w każdej przestrzeni w danym momencie musi się znajdować co najmniej jeden niestabilny punkt osobliwy? I że ten punkt można rozszerzyć zwykłym polem elektromagnetycznym, generując w ten sposób portal łączący czasoprzestrzenie równoległe?

Olek popatrzył na przyjaciela tak zdegustowanym wzrokiem, jakby miał przed sobą talerz bigosu polanego sosem truskawkowym, musztardą oraz wodą z ogórków kiszonych.

– O czym ty gadasz, człowieku? – wydukał w końcu. – Odbiło ci do reszty?

– O portalach, sieroto, mówię, o bramach, którymi można wyjść poza ciągłość czasoprzestrzeni! O portalach prowadzących cholera wie gdzie, może nawet poza nasz wszechświat! Rozumiesz?

– To znaczy, że gdzieś są bramy, którymi można wyjść z naszego świata do jakiegoś innego?

– Tak!

– Takie samorzutnie powstające i znikające tunele czasoprzestrzenne?

– Tak!!

– I ty udowodniłeś, że one istnieją?

– Tak!!!

– Brednie. – Olek wydał ostateczny wyrok i machnął na barmana, żeby zamówić piwo.

Witek chciał coś odpowiedzieć, ale wbrew najszczerszym chęciom nie zdołał sobie przypomnieć, co się w takich chwilach mówi. Łypnął nienawistnie okiem na Olka i powiedział:

– Udowodnię ci, że portale istnieją.

– Hę? Jak? – odparł Olek usiłując zwrócić na siebie uwagę barmana, który rozmarzonym wzrokiem patrzył, jak olbrzymi, włochaty pająk na suficie ćwiartuje osę.

– Wyprowadziłem wzór, według którego mogę wyznaczać pozycję i czas pojawienia się portali.

– Tak? – odparł mechanicznie Olek, machając ciągle ręką na barmana.

– Tak. I zgadnij, gdzie...

Na zewnątrz dał się nagle słyszeć dźwięk przypominający prucie się materiału. Dźwięk był głośny i trwał długo.

– Rany boskie, tego to już nawet ja nie wytrzymam! – krzyknął Olek zatykając nos, bo do wnętrza wtargnął nagle smród, przy którym nastrojowy zapaszek knajpy był rześką wonnością z reklamy zmiękczacza do tkanin.

– Tylko jedna osoba na świecie tak pierdzi – powiedział Witek blednąc. – Rysiek Rura.

– Znasz tego, co się spierdział? Matko jedyna, jak to śmierdzi! Co on jadł?!

– Nic nie jadł, podobno kiedyś napił się przez pomyłkę kwasu solnego.

W drugim kącie knajpy dał się słyszeć hałas. To sołtys oprzytomniał pod wpływem smrodu i zerwał się na równe nogi. Zapomniał przy tym, że znajduje się pod stołem i huknął głową w blat tak mocno, że stracił przytomność i zwalił się z powrotem na ziemię.

– Chodź Oluś, wstajemy. – powiedział Witek, ciągnąc przyjaciela za rękę w stronę tylnego wyjścia. – Zdaje się, że nadchodzi NPE.

– Co?? – zapytał zdziwiony Olek. – Jak to?

– Chodź, chodź – zachęcał go Witek, patrząc na drzwi z miną jamnika, któremu za trzy sekundy ma spaść na głowę pięciotonowa ciężarówka – zanim do sali wejdzie element zbioru numer dwadzieścia jeden. Wiszę mu kasę od trzech miesięcy.

Rozdział 3.

– Czy to nie za duży zbieg okoliczności? – mógłby zadać w tym miejscu pytanie dociekliwy czytelnik.

Rzeczywiście, może się komuś wydawać nieco dziwnym fakt, że ostatnim elementem eksperymentalnego zbioru Witolda Bąka okazał się drugi najbardziej niezwykły człowiek w Europie Środkowo-Wschodniej. Jednak jest to nieprawdopodobne tylko na pozór. Bo przecież jeżeli nie byłby to Ryszard Rura, musiałby to być ktoś inny. Dajmy na to, Kuba Łoś. Prawdopodobieństwo pojawienia się...

– A dlaczego akurat Kuba Łoś? – zadałby w tym miejscu pytanie jakiś inny czytelnik, nie doczytawszy myśli autora do końca.

– A dlaczego nie, do cholery? – mógłby odpowiedzieć autor, gdyby akurat miał ochotę przerywać narrację w celu polemiki z wyimaginowanym czytelnikiem.

– Bo to idiotyczne nazwisko – rzekłby czytelnik.

– A ja znam ludzi, którzy się nazywają o wiele dziwniej niż Kuba Łoś, i co? – argumentowałby autor. – Jak się nie podoba, to kup pan sobie książkę telefoniczną, tam jest pełen wybór nazwisk, na pewno się trafi takie, które się panu spodoba.

– Tylko nie tym tonem, tylko nie tym tonem! Trochę szacunku dla czytelnika!

– A pocałuj mnie pan w dupę!

Aby rozwiać wszelkie pojawiające się w tym miejscu wątpliwości, należy z całą mocą podkreślić, iż prawdopodobieństwo pojawienia się w sobotę w PUB-ie w Bandziochach Ryszarda Rury jest dokładnie takie samo jak prawdopodobieństwo pojawienia się tam Kuby Łosia. Może jest nawet nieco większe, bo Kuba Łoś znajdował się w tym czasie po drugiej stronie korytarza czasoprzestrzennego zamontowanego na stałe przez jakiegoś żartownisia w publicznej toalecie w centrum Chicago.

Tak samo jest z toto-lotkiem. Ludziom się wydaje, że kiedy wytypują liczby: 1,2,3,4,5,6 to nie mają żadnych szans na wygraną, ale jeżeli postawią na: 4,17,20,38,41,45 to szansa jest o wiele większa. Oczywiście to bzdura. Prawdopodobieństwo jest dokładnie takie samo, co powinien wiedzieć każdy, kto nie spał na lekcjach matematyki w szkole średniej. Doprawdy, ludzie są czasem głupsi niż Guldożery. Guldożery są nieprawdopodobnie głupie, ale przynajmniej nie grają w toto-lotka.

Ryszard Rura miał ważny powód, aby zjawić się tego poranka w Bandziochach. Powodem tym był fakt, iż Witold Bąk był mu winien pieniądze, które obiecał oddać już dwa miesiące temu. Były to pieniądze z zaliczki, jaką otrzymał od pewnej firmy w zamian za wyłączność na gaz ryszardowy.

Kiedy Witek został ostrzeżony przez pierwsze podmuchy niebezpieczeństwa, ruszył natychmiast wraz z Olkiem w stronę tylnego wyjścia z knajpy. Barman pożegnał ich podniesieniem ręki oraz głośnym: „peace!”. Podniesioną rękę zaraz opuścił, i to gwałtownie, w kierunku wędrującego po stole olbrzymiego karalucha, rozgniatając go w żółtawą miazgę. W taki oto sposób zginął ojciec karaluszej rodziny osieracając przeszło dwadzieścia tysięcy dzieci. Albowiem tragedie rozgrywają się wokół nas każdego dnia, lecz my tego nie dostrzegamy.

Witek i Olek szli szybko główną drogą Bandziochów, omijając mętne kałuże i starając się nie wdepnąć w którąś z licznych pamiątek, jakie po sobie zostawiły przechodzące tamtędy krowy.

– Dokąd idziemy? – zapytał zdyszany biochemik.

– Idziemy tam, gdzie ci udowodnię raz na zawsze, że Teoria Portali jest prawdziwa – odparł spokojnie Witek. – Najbliższy portal znajduje się na drodze koło domu sołtysa. Pojawi się za... – spojrzał na zegarek – pięć minut. Zgodnie z moimi obliczeniami przez najbliższe dwa lata będzie się tam pojawiał cyklicznie na dwadzieścia sekund co godzinę, oprócz niedziel i świąt.

– Jesteś chory, Witek – pokręcił głową Olek. – Poważnie chory. Skąd niby portal ma wiedzieć, kiedy są niedziele i święta? Poza tym, za dużo liczysz. To niezdrowe.

– Zobaczysz – mówił z przekonaniem Witek. – Poczekaj, sam zobaczysz.

Po pięciu minutach byli na miejscu. Był to zwyczajny, niczym nie wyróżniający się kawałek wiejskiej drogi. Jedyną rzeczą, która mogłaby od biedy uchodzić za niezwykłą, był przystanek PKS-u, który składał się z zardzewiałego metalowego słupa oraz odrapanej, okrągłej tabliczki z literą „A”.

Witek zatrzymał się właśnie przy tym słupie. Rozejrzał się konspiracyjnie dookoła, po czym zaczął chodzić na czworakach, wpatrując się intensywnie w ziemię.

– Nie stój tak, pomóż mi, do cholery! – krzyknął na przyjaciela.

Olek wzruszył ramionami, ale w końcu ciekawość zwyciężyła i poszedł w ślady Witka. Przez chwilę obaj gorączkowo chodzili na czworakach, penetrując badawczo błotnistą glebę, dziurawy asfalt i przyżółkłą trawę.

– Czego szukamy? – zapytał Olek.

– Czegoś okrągłego, czarnego, o średnicy około pięciu centymetrów.

– Aha.

Słońce leniwie pełzało po niebie, przepychając się pomiędzy ciężkimi chmurami. Zimny wiatr poruszał pełnym zapachów wsi powietrzem bardziej z obowiązku niż z ochoty. Gdyby ktoś gdzieś organizował konkurs na najmniej ciekawą wieś na świecie, Bandziochy z pewnością zdobyłyby Grand Prix, lub przynajmniej nagrodę publiczności. Jedynym, co mogło naruszyć doskonałą niemal apatyczność miejsca, był fakt, że przy domu sołtysa dwóch wybitnych naukowców łaziło na czworakach dookoła przystanku w poszukiwaniu czasoprzestrzennego punktu osobliwego.

– Słuchaj, a co będzie, jak go znajdziemy? – zapytał nagle Olek.

– Jak to: co? – odparł Witek, odchylając przydrożny kamień, żeby sprawdzić, czy nie kryje się pod nim fenomen, który zmusiłby naukowców do reinterpretacji zasad działania wszechświata. Niestety, pod kamieniem fenomenu nie było.

– Chodzi mi o to, czy masz zamiar do niego wejść? – zaniepokoił się Olek.

– Jeszcze przed chwilą nie wierzyłeś, że portale istnieją.

– I dalej nie wierzę. Ale zakładając – czysto teoretycznie – że istnieją i biorąc pod uwagę hipotetyczną możliwość, że taki portal znajdziemy, to co dalej? Masz zamiar tam wejść?

– A pewnie! Wszystko jest lepsze niż życie tutaj – o ile w ogóle można to nazwać życiem. I do tego jeszcze ten Rysiek. A przy okazji: ciekawe, kto mu dał mój adres?

– Słuchaj, nie wiem, czy to jest dobry pomysł, żeby przechodzić przez portal. Skąd wiesz, co jest po drugiej stronie? Może tam nic nie ma? A może tam jest jeszcze gorzej niż tu? A co, jeżeli tam nie ma tlenu, a my wejdziemy i się udusimy? A może trafimy w próżnię i oczy wyjdą nam na wierzch, jak w tym filmie ze Schwarzeneggerem... Zaraz, jaki to był tytuł? Coś tam o Marsie... Witek, pamiętasz ten film?

– Zamknij się i szukaj – doradził mu Witek.

Przez chwilę pracowali w milczeniu. W końcu Witek wstał. Popatrzył z niesmakiem w ziemię i wyrzekł uroczyście jedno słowo:

– Gówno.

– No! I trzeba było tak od razu – zawołał radośnie Olek wstając i otrzepując się z kurzu i błota. – Od początku mówiłem, że nic z tego nie będzie. Chodźmy, Wituś, na piwo do PUB-u, może uda nam się dogadać z tym Ryśkiem. Coś się pokombinuje i zobaczysz, że wszystko się dobrze skończy. W ostateczności wciągniemy go do eksperymentu...

– O czym ty gadasz? – zirytował się nagle Witek, po czym wskazał na jeden z krowich placków przy drodze. – TAM musi być portal. To jedyne miejsce, gdzie nie szukaliśmy.

Olek patrzył to na krowią kupę, to na Witka, starając się usilnie znaleźć w głowie jakąś interpretację tego, co usłyszał. Ta, którą spłodził jego mózg, była zbyt idiotyczna, jak na aktualną zdolność absorbowania niedorzeczności biochemika.

– Chciałbym cię dobrze zrozumieć – powiedział naukowym tonem. – Masz zamiar sprawdzić, czy pod, o, tym tutaj, leżącym na drodze w Bandziochach krowim gównem, nie znajduje się przypadkiem tunel czasoprzestrzenny prowadzący do innego świata. Czy dobrze cię zrozumiałem?

Witkowi zaczęło świtać, że być może jest w tym wszystkim coś nie do końca normalnego.

– Skoro tak to ująłeś, nie pozostaje mi nic innego, jak odpowiedzieć twierdząco na twoją interpelację – odparł w równie naukowy sposób.

– Idę do domu – powiedział stanowczo Olek. Odwrócił się i nagle stanął jak wryty. Zobaczył coś, co sprawiło, że nabrał ochoty, żeby jednak zostać.

– O cholera jasna mać – powiedział z miną Chrystusa Frasobliwego z kapliczki na rozstajach.

Witek spojrzał w tym samym kierunku co Olek. Ujrzał spokojną, pustą wiejską drogę smaganą zimnym, rześkim wiatrem. Drogą tą jechał w ich stronę autobus PKS, którego stan techniczny naruszał siedemnaście rozmaitych przepisów ruchu drogowego oraz dwa rozporządzenia Rady Ministrów. Dalej, za autobusem, biegł w ich kierunku jakiś człowiek. Witek zauważył, że człowiek ten trzyma w ręce coś, co przypomina broń palną.

– To Rysiek – bąknął Witek blednąc. – Co robimy?

Przez chwilę dwaj naukowcy stali jak sparaliżowani, bez pomysłu na jakąkolwiek sensowną reakcję, zupełnie jak mąż-ślimak, który przyłapał swoją żonę-ślimaczycę in flagranti z jeżem.

Nagle, w tym samym momencie przyszła im do głowy myśl – a raczej dwie różne myśli.

– Autobus! – krzyknął Olek.

– Portal! – zawołał Witek.

Autobus znajdował się już kilkanaście metrów od przystanku. Rysiek biegł nieco dalej z morderstwem w oczach i prototypem pistoletu na stężony gaz ryszardowy w ręce.

– Zostaw to gówno w spokoju! – wrzeszczał Olek ciągnąc za rękaw przyjaciela, który koniecznie chciał szukać portalu.

– Odczep się! – Witek szarpał się, próbując się uwolnić. – Chcesz, to wsiadaj, ja uciekam przez portal.

– Nie ma żadnego portalu, kretynie! Zostaw to gówno w spokoju i wsiadaj!

Autobus zatrzymał się na przystanku z potężnym sykiem i drzwi się otwarły. W środku oprócz kierowcy nie było nikogo.

– Dwadzieścia sekund – powiedział nie wiadomo po co kierowca i zgasił silnik.

– Puść mnie!!! – ryknął na cały głos Witek. – Daj mi spokój z autobusem, i tak nie zdążymy! Mówię ci, że pod gównem jest portal!

– Nie ma!

– Jest!

– Nie ma!!

– Jest!!

– Kretyn! Gówno, nie portal!!!

Rysiek zbliżał się powoli, ale nieubłaganie. Z daleka obserwował dziwną scenę. W odległości dwóch metrów od autobusu szarpali się dwaj porządnie ubłoceni faceci. Nie byłoby nic dziwnego w tym, że się szarpali – w Bandziochach codziennie ktoś się z kimś szarpie – dziwne było to, że w jednym z nich Rysiek rozpoznał Witolda Bąka, który był mu winien zatrważającą ilość pieniędzy. Zgodnie z logiką dłużnik powinien był na widok wierzyciela dać nogę, a nie wdawać się w bójki. Dlaczego Witold po prostu nie wsiadł do stojącego obok autobusu i nie odjechał? Zresztą wszystko jedno, tak czy inaczej dopadnie oszusta i zmusi go przemocą do oddania pieniędzy. Zdopingowany tą myślą Rysiek przyspieszył jeszcze kroku.

Szarpiący się wciąż z Witkiem Olek zdał sobie nagle sprawę, że jeżeli czegoś szybko nie wymyśli, źle się to skończy. Mógłby co prawda zostawić naukowca-maniaka na pastwę losu, a samemu zwiać, ale to, bądź co bądź, kolega. Kto wie, czy nie przyjaciel nawet. Zawistny los, w postaci potężnie zbudowanego Ryśka z bronią w ręku, pędził w ich stronę niczym Orient Express.

Kierowca autobusu zapalił silnik. Rzężenie rozrusznika w autobusie przywodziło na myśl męki Prometeusza, któremu sęp wyjada właśnie resztki wątroby. Słysząc ten dźwięk, Olek wpadł w panikę i zrobił dziwnym zbiegiem okoliczności najlepszą rzecz, jaką w tym momencie mógł zrobić: dał Witkowi w mordę.

Słynny w całych Bandziochach i okolicy prawy prosty biochemika dał natychmiastowy efekt w postaci ogłuszenia ciosobiorcy na równych pięć minut.

W tym momencie uważny czytelnik mógłby się przyczepić do słowa „ciosobiorca” twierdząc, że takie słowo nie istnieje. Odpowiadam, że owszem, istnieje, bo właśnie je wymyśliłem. Mam zamiar je spopularyzować, bo mi się podoba. I nie radzę czytelnikowi polemizować ze mną w tym temacie, bo mógłby stać się w ostatecznym rozrachunku ciosobiorcą, ja zaś ciosodawcą.

Nadbiegający w stronę przystanku Rysiek patrzył, jak Olek ciągnie za sobą ogłuszonego matematyka i obaj wpadają do autobusu. Sędziwy silnik, który sprawnością przypominał emerytowanego księgowego skazanego na ciężkie roboty w kamieniołomach, hałasował już niezgorzej, dając do zrozumienia, że autobus może ruszyć w każdej chwili, ale drzwi wciąż jeszcze były otwarte. Rysiek nadludzkim wysiłkiem pół-przebiegł, pół-przefrunął sprintem ostatnie piętnaście metrów i wpadł jak bomba do środka starego PKS-u.

Pneumatyczne drzwi natychmiast zamknęły się za nim z lekkim westchnieniem ulgi. Autobus wraz z trójką pasażerów drgnął, stęknął, zakołysał się... i znikł.

Rozdział 4.

Aleksander Poniatowski stał na środku korytarza z otwartymi szeroko oczami i jeszcze szerzej rozdziawionymi ustami. Na marmurowych ścianach ciągnącego się kilometrami korytarza co kilka metrów wisiały gustowne, świecące mocnym, jasnym światłem lampy, a z niewidocznych głośników sączyła się dyskretna, nastrojowa muzyczka. W skrócie mówiąc, miejsce wyglądało jak połączenie holu na pokładzie Titanica z poczekalnią dentystyczną w Beverly Hills.

Ogłuszony potężnym ciosem Witek stał oparty plecami o ścianę i kiwał się lekko na boki. Czuł się dość nieswojo. W głowie szumiało mu strasznie. Szum zdawał się dochodzić gdzieś z góry. Witek spojrzał w tę stronę i okazało się, że źródłem szumu było stado wielkich, świetlistych komet krążących mu nad głową. Kiedy przyjrzał się uważniej, stwierdził z pewnym zdziwieniem, że komety zdają się tańczyć, i to w dodatku coś w rodzaju tanga. Że komety – to zrozumiałe, że tańczą – no w sumie... Cóż innego można robić będąc kometą? Ale że tango? Dlaczego tango? To nie ma sensu. A wokół komet gwiazdy, wszędzie gwiazdy, pełno gwiazd. Całe hordy gwiazd, bandy całe. Czy to nie podejrzane? A tam, gdzie gwiazd najwięcej, Witek dostrzegł góralską kapelę. To dopiero niecodzienny widok! Kapela rżnęła od ucha „Satisfaction” Rolling Stonesów, co brzmiało tym dziwniej, że grali to na skrzypkach.

I wtedy dopiero Witek uświadomił sobie, że majaczy. To nie jest rzeczywistość – pomyślał – każda rzeczywistość musi być spójna! A przecież komety tańczyły tango, a kapela grała co? „Satisfaction”! Błąd, błąd logiczny! A rzeczywistość musi być logiczna!

Zadowolony ze swoich zdolności dedukcji Witek popatrzył lekceważąco na wirujące mu nad głową komety, gwiazdy i górali i mruknął pobłażliwie:

– A tańczcie sobie, grajcie i latajcie ile chcecie, ja i tak wiem, że nie jesteście prawdziwe.

Nagle poczuł, że obraz znika, a on znajduje się w stanie nieważkości. Czyżby w kosmosie? Witek nie był nigdy wcześniej w kosmosie. Nie, to nie kosmos. A może jest pod wodą? Tak, to jest to, pod wodą, pod wodą! Co? Zaraz! Rany boskie, jestem pod wodą, przecież się uduszę! Ratunku! Tlenu! Tlenu! Dajcie tlenu! Za wszelką cenę wypłynąć na powierzchnię! Eh, szkoda, że nie mam płetw, szybciej bym wypłynął... Hej, co to, mam płetwy?! I dopiero teraz się o tym dowiaduję?! Dlaczego nikt mi o tym wcześniej nie powiedział!?...

Rysiek nie miał aż tak ciekawych doznań pourazowych, ale przynajmniej czuł się znacznie lepiej. Stał pod ścianą korytarza z rękami opartymi na kolanach i usiłował złapać oddech po szaleńczym biegu za dłużnikiem. Nagle przypomniał sobie, gdzie jest, wyprostował się gwałtownie i rozejrzał badawczo dookoła. Gdy zamiast wnętrza starego, wiejskiego autobusu ujrzał ciągnący się w nieskończoność korytarz, osłupiał.

I dokładnie w tym momencie, poczęty przez osłupienie, narodził mu się w głowie chaos. Chaos, podobnie jak jego nosiciel, rozejrzał się wokół i stwierdził, że nie ma przeszkód, aby rozpocząć działalność. W związku z tym ogłosił niepodległość i obwołał się królem, przez co znalazł się w stanie wojny z nosicielem. Zaraz też przystąpił do ofensywy.

Rysiek wyciągnął przed siebie rękę i wymamrotał, wytrzeszczając oczy:

– Aa... autobus??

Olek spojrzał na Ryśka półprzytomnym wzrokiem.

– Co? Ee, nie. Nie wiem, co to jest, ale to na pewno nie autobus.

– Ba... aaale przecież ja tego... tego... nie... to niemo... o... o co tu chodzi? – Rysiek machał rękami na wszystkie strony. Chaos w jego głowie szerzył się, aż miło.

– Ja też nie rozumiem – Olek, w przeciwieństwie do Ryśka, zaczynał odzyskiwać władze umysłowe. – Zaraz. Spokojnie. Siądziemy, zastanowimy się, w końcu nic takiego się nie stało. Byle bez paniki, a dobrze będzie.

– Gdzie ja jestem? – odezwał się nagle Witek, wynurzając się gwałtownie z majaków w rzeczywistość. – Co się stało? Gdzie kapela? Gdzie komety?

Rozejrzał się dookoła i dostrzegł Olka.

– Co się tak gapisz?

– Ja? – Olek był nieco zaskoczony pytaniem.

– Co z ciebie w ogóle za przyjaciel? – powiedział Witek z wyrzutem. – Dlaczego mi nigdy nie powiedziałeś, że mam płetwy?

Jeszcze nie do końca przytomny matematyk patrzył na przyjaciela wzrokiem tępym jak ruska żyletka po rocznym przebiegu. Potrząsnął głową, kiwnął się kilka razy na boki i nagle wszystko sobie przypomniał.

– Portal! – wrzasnął – Gdzie gówno?! Oddawaj moje gówno, złodzieju!

– Witek, uspokój się, do cholery! Przestań mnie szarpać, bo ci znów przywalę. Nie ma już gówna, nie ma portalu, nie ma Bandziochów. Jesteśmy w autobusie. O kapeli i kometach nic nie wiem.

Witek dopiero teraz zauważył, gdzie się znajdują. Zaczął przyglądać się badawczo marmurowemu otoczeniu.

– Chwila, a co to za korytarz? – zapytał. – Mówiłeś, że jesteśmy w autobusie.

– Właściwie to... eee... nie do końca.

– Jak nie? A to? No nie można tak... przecież... Ale jak to? Kto to? Gdzie to? Skąd to? Dlaczego? Matko Boska Częstochowska... – bełkotał Rysiek bez krzty sensu, trzymając się za głowę i wybałuszając oczy.

Na dźwięk jego głosu Witek skoczył jak oparzony.

– Zwariował?!

– Nie zwracaj na niego uwagi, jest chyba w szoku – uspokoił go Olek. – Bredzi coś trzy po trzy i macha rękami jak policjant na skrzyżowaniu.

– On jest policjantem.

– Poważnie? A nie wygląda. Ej, Witek, no co ty mu robisz? Nie ruszaj go! I nie gap się tak na niego, bo mu się jeszcze pogorszy. Słuchaj mnie lepiej. Może ty będziesz umiał wytłumaczyć, co się stało, bo ja mam trudności. Przystanek PKS-u pamiętasz?

– Pamiętam.

– O, dobrze. To dalej było tak: autobus ruszał, Rysiek się zbliżał, więc wsiedliśmy do autobusu...

– Zaraz, zaraz, jak to: wsiedliśmy? To ty wsiadłeś, ja uciekłem przez portal!

– Przyśniło ci się, Wituś, razem z kapelą i kometami. Naprawdę było tak, że byłem zmuszony zaprosić cię do autobusu.

– Jak to: zaprosić? – zdziwił się Witek.

– No nieważne, nie czepiaj się szczegółów technicznych, ważne jest to, że w końcu wsiedliśmy.

– Gdydydydy gaga buuuum! – zwrócił na siebie uwagę Rysiek. Chaos w jego umyśle siał spustoszenie, niczym oddział artylerii brytyjskiej w wiosce Zulusów.

– Cholera, niedobrze z nim – zaniepokoił się Olek. – Trzeba będzie coś z nim zrobić...

– Słuchaj, chcesz powiedzieć, że jesteśmy w autobusie? – przerwał mu Witek.

– Nie. Chcę powiedzieć, że WSIEDLIŚMY do autobusu.

– No to gdzie my, do cholery, jesteśmy?

Przez długą chwilę dwaj naukowcy z Bandziochów w zamyśleniu patrzyli na ciągnący się w dal korytarz. Podziałało to na nich nadzwyczaj uspokajająco.

– Ładna muzyczka – zauważył matematyk. – Wpada w ucho.

– Fakt – przyznał biochemik. – A jakie ładne lampki.

– Bardzo ładne. Jak kiedyś będę miał dom, to też sobie takie kupię.

– A ja sobie pomaluję ściany na taki kolor jak ten. Działa na mnie uspokajająco.

– A wiesz co, Olek?

– Co?

– Chyba wiem, gdzie jesteśmy.

– No?

– W portalu.

Olek wymownie popukał się palcem w czoło.

– Masz paranoję z tymi portalami.

– A masz lepsze wytłumaczenie?

Olek myślał przez chwilę, patrząc w dal.

– Nowy model Jelcza? – zaproponował nieśmiało.

Witek popatrzył na niego wzrokiem trenera koszykówki w NBA, który po powrocie z urlopu dowiedział się, że teraz będzie miał w drużynie samych Japończyków o średnim wzroście metr pięćdziesiąt.

– No dobra – powiedział Olek. – Załóżmy czysto teoretycznie, że twoja teoria ma sens. Powiedzmy, że te twoje portale istnieją. I co, portalem miałby być autobus? To się nijak nie trzyma kupy. Mówiłeś, że portal to coś w rodzaju bramy, a tu jest jakiś cholerny korytarz.

– Hm, słuszna uwaga – zamyślił się Witek. – Jak brama, to nie korytarz. Tak, korytarz odpada, ze wzorów wynika, że portal to punkt osobliwy, czyli brama, bo przecież tunel czasoprzestrzenny to tak naprawdę nie tunel, tylko przejście, czyli brama, a jak brama to nie korytarz. No to skąd ten korytarz?

– Witek, zaczyna ci się mieszać w głowie – zaniepokoił się Olek. – Jak temu... temu tu... Hej, jak on się w ogóle nazywa?

– Nie, dobrze, w porządku, zgadza się – matematyk nie zwracał na niego uwagi. – Bramą były drzwi autobusu. Przeszliśmy i teraz powinniśmy się znajdować w równoległym świecie. Ale co, świat by był korytarzem? Cholera, coś tu nie pasuje. Skąd ten korytarz?!

Witek usiadł na ziemi i zaczął intensywnie myśleć, mrucząc coś do siebie. Mruczał tak i myślał, myślał i mruczał, od czasu do czasu zaklął sobie, aby lepiej uporządkować myśli, i kombinował. Olek stał nad nim i czekał cierpliwie na wyniki.

Po około trzech minutach czekania Olek stwierdził, że w ten sposób do niczego nie dojdą i postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Na początek rozejrzał się nieco dokładniej w terenie.

Korytarz ciągnął się w dal dość monotonnie. Gładkie ściany urozmaicone były tylko lampami rozmieszczonymi w idealnie równych odstępach. Ani marmurowe ściany, ani elegancko zaokrąglony sufit nie dawały żadnych wskazówek co do tego, gdzie się znajdują, bądź też tego, dokąd mogliby się udać.

Przyglądając się uważniej fragmentowi ściany przed sobą, Olek coś nagle zauważył.

– Hej, Witek, patrz! Tabliczka!

Witek podniósł głowę i popatrzył we wskazane miejsce. Rzeczywiście, na ścianie wisiała mosiężna tabliczka.

– Coś tu jest chyba napisane – powiedział Olek.

– Mam nadzieję, że w jakimś zrozumiałym języku – mruknął Witek, podchodząc bliżej.

– Eh, no chyba właśnie nie. Te robaczki to, zdaje się, litery. Nic nie przeczytamy.

– Fakt – zgodził się Witek. – Nic z tego nie będzie. Nie znam marsjańskiego. Chociaż wiesz co? – zastanowił się. – Właściwie... Wydaje mi się, że gdzieś już widziałem takie literki... Może to arabski? Nie, arabski nie... Ale jakby gdzieś już...

– A to ciekawe, że tak mówisz – ożywił się Olek. – Bo ja mam takie samo wrażenie. Gdzieś to chyba już widziałem. Tylko gdzie i kiedy... Czekaj, czekaj, niech chwilę pomyślę, zaraz sobie przypomnę...

Przez chwilę obaj panowie gapili się w tabliczkę z napisem w nieznanym języku, usiłując zrozumieć, dlaczego to pismo wydaje im się tak bardzo znajome.

– Jedno jest pewne – stwierdził Witek.

– Co?

– To nie jest język ziemski.

Olek odwrócił się do niego zdziwiony.

– Skąd wiesz?

– Nie wiem. Ale jestem tego pewien.

Olek popatrzył na niego dziwnym wzrokiem. Miał identyczne wrażenie co Witek.

– Ale przecież to absurd. Jak możesz być pewien czegoś, czego nie wiesz?

– Nie wiem.

– No wiem, że nie wiesz. Ale to niesamowicie dziwne, bo ja mam takie wrażenie, jakby...

– Wiesz co? – przerwał mu nagle Witek, blednąc gwałtownie.

– Nie wiem.

– Nie uwierzysz.

– Spróbuj.

– Ale ja sam w to nie wierzę.

– Mów.

– Ale to nie ma kompletnie sensu...

– Dawaj, dawaj.

– Ale...

– No mów, do cholery! – wrzasnął w końcu Olek.

– Ja rozumiem, co tu jest napisane.

Olek popatrzył uważnie na napis i nagle przed jego oczami dziwne znaczki zaczęły się łączyć w litery, litery w wyrazy, a wyrazy w zdania.

– Łoooo... – zdołał tylko wyartykułować, kiedy uświadomił sobie, że właśnie czyta tekst w języku, z którym nigdy wcześniej się nie spotkał.

Dziwne zjawisko polegające na tym, że ludzie po przejściu przez portal nabywają pewnych nieznanych im wcześniej umiejętności, jest powszechnie znane od dawna. Jedną z owych umiejętności jest zdolność mówienia, czytania i pisania w jedynym znanym przez wszystkie rozumne istoty we wszechświecie języku, nazwanym z tego powodu językiem katolickim („katolicki” znaczy: „powszechny”).

Przez pewien czas istniało kilka konkurencyjnych teorii, usiłujących tłumaczyć ten fenomen, ale żadna nie była satysfakcjonująca i koniec końców nikt tak naprawdę nie wiedział, dlaczego ludzie zaczynali mówić po katolicku, jak tylko przeszli przez portal. Dopiero kiedy znany wszechświatowiec Nec Grzdulec sformułował swoją Teorię Zapomnienia i potwierdził ją eksperymentalnie, coś niecoś się wyjaśniło.

Okazało się mianowicie, że ludzie nie tyle nabywają nowych umiejętności, co przypominają sobie to, co zapomnieli. Ogólnie wiadomo, że każdy Guldożer czy Mindianin rodzi się już z pewną wrodzoną wiedzą, jak właśnie znajomość języka katolickiego, czy też umiejętność gwiazdożenia i grzdulania. Przez dziesiątki, a nawet setki lat zastanawiano się, dlaczego Ziemianie nie rodzą się z tymi samymi umiejętnościami. Nec wykazał na podstawie danych statystycznych oraz analizy porównawczej macierzy umysłowych czterdziestu badanych osób, że ludzie w ciągu całego życia zapominają potężne ilości informacji, przy czym współczynnik zapominania na początku życia ludzkiego jest bliski 100% i z czasem maleje. Okazało się więc, że Ziemianie znają język katolicki i potrafią też gwiazdożyć i grzdulać od urodzenia, tak jak wszyscy, tyle że o tym szybko zapominają. Z kolei przejście przez portal wywołuje chwilowy skutek uboczny w postaci gwałtownego zwiększenia zdolności przypominania sobie zapomnianych rzeczy. Człowiek jest w stanie przypomnieć sobie gigantyczne ilości zapomnianych informacji, pod warunkiem jednakże, że w tym czasie zadziała na niego odpowiedni bodziec. Dlatego właśnie od dłuższego już czasu Ko-Ka-Kola instaluje w Korytarzu tabliczki z katolickimi napisami.

Teoria ta została pierwszy raz opublikowana w bestsellerowej książce pod tytułem „Ziemianie – fakty i mity”. Zweryfikowano ją natychmiast w praktyce z pozytywnym skutkiem. Nec Grzdulec stał się od tamtej pory znany, a po opublikowaniu kilku kolejnych prac stał się wręcz kimś w rodzaju wszechświatowego guru, zwłaszcza w dziedzinie ludzi, portali i konstrukcji wszechświata. Nec żyje obecnie w swoim własnym świecie, czasoprzestrzennie prostopadłym do Ziemi, Guldii i Mindii, dzięki czemu ma dobry widok na wszystko, co się w tych trzech światach dzieje. Co roku obywają się do niego pielgrzymki organizowane przez sektę Czcicieli Rozumu, które Nec co roku przegania w diabły, twierdząc – niebezpodstawnie – że wygładzają mu korę mózgową. Każdego roku przed pielgrzymką w pubach dużych miast Guldii odbywają się zakłady: czy Nec znów przegoni pielgrzymkę i po ilu minutach.

Napis na tablicy, którą znaleźli Witek i Olek, głosił:

„Portal nr 45. Lokalizacja: Ziemia, Polska, Bandziochy. Kategoria: 5. Aktywny co godzinę przez 20 sekund, oprócz niedziel i świąt”.

Dalej napis głosił:

„Uwaga! Zarząd Korytarza pragnie poinformować podróżnych, że wszelkie usterki techniczne w funkcjonowaniu obiektu należy zgłaszać w głównym budynku Zarządu, pokój 390329, piętro 390, przejście przez portal nr 9. W razie wystąpienia szoku prosimy użyć wstążki/zatyczki/kleju/klucza francuskiego (niepotrzebne skreślić) w celu zawiązania/zatkania/zaklejenia/zamknięcia (niepotrzebne skreślić) oczu/słupków sensorycznych/otworów światłoczułych/skrzynki wzrokowej (niepotrzebne skreślić) do czasu ustąpienia dolegliwości. Odpowiednie przybory znajdują się w apteczce ściennej. W przypadku spotkania Guldożera-akwizytora pod żadnym pozorem nie rozmawiać! Życzymy miłej podróży”.

Rozdział 5.

Przez równo trzy minuty Witek i Olek stali nieruchomo z rozdziawionymi ustami, niczym dwa słupy soli. Pierwszy pozbierał się Olek.

– No teraz to już mnie chyba nic nie zdziwi.

Popatrzył na Witka: nie reagował. Ciągnął dalej:

– Wsiedliśmy do autobusu, okazało się, że w środku jest marmurowy korytarz. No fakt, ciekawe. Ale w sumie czy to jest powód, żeby tracić dobre samopoczucie? Później patrzę na jakieś dziwne znaczki, widzę je pierwszy raz w życiu, a okazuje się, że umiem je odczytać. Czy to nie dziwne? Pewnie, że dziwne. Ale co z tego? Tylko się cieszyć! Jeden język więcej. Mogę teraz pracować jako tłumacz marsjańskiego. A że jakieś słupki wzrokowe, jakieś skrzynki z oczami, czy Bóg wie co jeszcze? Hej, w Ameryce ludzie płacą, żeby zobaczyć takie rzeczy! Ba, sam widziałem dziwniejsze rzeczy, jak tam byłem. Na przykład widziałem jednego Murzyna, co miał dwa...

– Masz rację – przerwał mu nagle Witek.

– Co?

– Masz absolutną rację – powtórzył Witek.

– Tttak? – zapytał Olek z niedowierzaniem w głosie.

– Oczywiście. Zamiast tracić czas na dziwienie się, powinniśmy wziąć się w garść i zbadać sprawę. Jesteśmy, bądź co bądź, naukowcami.

– Nooo tak – przyznał Olek.

– Proponuję poszukać najpierw tej apteczki.

Przez następnych kilka chwil dwaj naukowcy badali podłogę, ściany i sufit korytarza w poszukiwaniu apteczki. Bezskutecznie.

– Wiesz co? – powiedział Olek. – Coś mi przyszło do głowy. Skoro okazało się, że potrafimy czytać po marsjańsku, to może umiemy też mówić?

Witek popatrzył na niego bez szczególnego entuzjazmu. Przez moment słychać było tylko uspokajającą muzyczkę i kroki Ryśka błąkającego się samotnie po korytarzu i próbującego nawiązać rozmowę z napotkanymi lampami.

– No to kto pierwszy? – zapytał Witek nieśmiało.

Olek obrócił się do tabliczki, odchrząknął i zaczął czytać na głos:

– „Uwaga! Zarząd Korytarza pragnie poinformować podróżnych...”

Witek słyszał i, jak się obaj spodziewali, rozumiał wszystko tak, jakby posługiwał się tym dziwnym językiem od zawsze. Wrażenie było niesamowite.

– Poczekaj, coś sobie przypomniałem! – powiedział Witek.

– Apteczka! – krzyknął w stronę sufitu.

Gdzieś z góry dał się słyszeć mechaniczny odgłos. Nagle otworzyła się ukryta w suficie klapka i zjechało z niej w dół niewielkie, białe pudełko z naklejonym czerwonym krzyżykiem.

– Aha! – ucieszył się matematyk otwierając apteczkę. – Teraz według instrukcji. Otwieramy... o rany boskie, czego tu nie ma! O, proszę, nawet korkociąg. Wolę sobie nie wyobrażać do czego to może służyć. Olek, spróbuję znaleźć w tym bajzlu opaskę, a ty przyprowadź Ryśka. Zawiążemy mu oczy tak jak napisali, może to coś pomoże. Dług długiem, ale nie mam serca zostawić go w takim stanie. Bądź co bądź to człowiek...

– Witek, patrz... – odezwał się Olek słabym głosem, blady niczym Eskimos-albinos.

Witek popatrzył we wskazanym kierunku i z wrażenia ugięły się pod nim nogi.

Kilkanaście metrów od nich stał Rysiek i rozmawiał z czymś, co trudno było nazwać. Sądząc po ruchach tego czegoś, należało sądzić, że była to istota żywa. Fakt, że potrafiła mówić, wskazywał, że była istotą rozumną. Miało jednak owo stworzenie tak obrzydliwą aparycję, że wiadro flegmy pijanego w sztok gruźlika wyglądało przy tej paskudnej istocie jak Wenus z Milo.

Witek jęknął boleśnie. Olek, będąc biochemikiem, był o wiele bardziej przyzwyczajony do wszelkiego rodzaju obrzydliwości.

– Białkowiec – stwierdził z przekonaniem.

Rozdział 6.

Witold Bąk walczył rozpaczliwie z niedotrawionymi resztkami wczorajszego obiadu, które ze strachu rzuciły się do panicznej ucieczki w kierunku otworu gębowego. Witek postanowił do tego nie dopuścić. Musiał jednak walczyć na dwóch frontach, bo w innej części organizmu, a mianowicie w ogarniętym paniką mózgu, wybuchło znienacka powstanie.

– ... a za ile? – dobiegł z oddali głos Ryśka. Jakimś cudem on też sobie przypomniał jak się mówi po katolicku.

– Trzysta fięćdziesiąt – głos paskudztwa był nie mniej obrzydliwy niż jego wygląd. Nasuwał Witkowi na myśl coś pomiędzy mlaskaniem a rzyganiem.

– O, to niedrogo – przyznał Rysiek. – A dostanę z papryką?

– Zrób coś, zaraz puszczę pawia – ostrzegł Witek kolegę.

– Ej tam, nie przesadzaj. W końcu to białkowiec. Tak jak my.

Białkowiec nagle ich dostrzegł. Wykrzywił w uśmiechu zwoje gębowe i pomachał im przyjaźnie macką.

– Chodźmy do niego! – zawołał wyraźnie podekscytowany Olek. – Patrz, macha do nas!

– Zwariowałeś?! – wrzasnął Witek, na wszelki wypadek po polsku. – Nigdzie nie idę!

– Masz i chodź! – Olek wyciągnął z apteczki opaskę, zawiązał szybko koledze oczy i zaczął go ciągnąć w stronę stwora.

– A wiesz co? – powiedział Witek. – Lepiej mi.

Z bliska wysoce nieestetyczna istota wyglądała daleko gorzej niż z daleka. Nawet biochemik musiał przyznać, że czegoś tak obrzydliwego jeszcze nigdy nie widział. Flaki, odchody, wymiociny, obrzydliwe pająki z cienkimi, długimi nogami, filmy pornograficzne z udziałem 200-kilogramowych pań – takie rzeczy to był dla Olka chleb powszedni, ale w galaretowatej postaci napotkanego osobnika była obcość trudna do opisania, nienaturalność, której biochemik nie potrafił porównać z niczym, co widział na Ziemi. Czuł jednak w sobie ciekawość naukowca i postanowił zbadać sprawę dokładnie, niezależnie od tego, jak bardzo ta sprawa przypominała wór flegmy.

– Spokojnie, bez paniki – mruczał sam do siebie Olek. – Pamiętaj, co mówili na studiach: „białkowcem jestem i nic co z białka nie jest mi obce”.

– Wasz kolega jest w szoku – poinformowała uprzejmie obca forma życia. – Chciałeł łu sfrzedać Oftyłistę za trzysta fięćdziesiąt, a on łówi, że tanio. I jeszcze fyta czy łał z fafryką.

Olek poczynił naukowe spostrzeżenie, że obca forma życia, kiedy mówi, nie łączy górnej wargi z dolną. Przez to: a) źle wymawia głoski „p”, „b” i „m”; b) podczas mówienia ślina obficie mu wypływa z otworu gębowego.

– Cco...? A, za trzysta pięćdziesiąt? A, no tak, to faktycznie drogo – powiedział Olek.

– Przepraszam, którędy na Warszawę? – zapytał Rysiek najbliższą lampę i, nie doczekawszy się odpowiedzi, ruszył dalej korytarzem.

Olek z pewnym zdziwieniem stwierdził, że stwór nie śmierdzi. Spodziewał się, że raczej powinien. Ba, nie tylko nie śmierdział, ale wręcz pachniał i to zapachem przypominającym do złudzenia „Chanel Nº5”. Witek stojący z zawiązanymi oczami obok też musiał poczuć zapach, bo pociągnął kilka razy nosem i powiedział głośno:

– Hej, a co to tak pachnie? Mmm! Olek, to coś już sobie poszło? Ee, ściągam to! – i zanim Olek zdążył go powstrzymać, zerwał z oczu opaskę.

W jednej chwili uświadomił sobie, że popełnił straszliwy błąd. Najpierw zbladł. Następnie wydał długi i treściwy okrzyk obrzydzenia, w którym zawarte było właściwie wszystko, co miał do powiedzenia na temat swojego aktualnego samopoczucia, po czym twarz mu zzieleniała. To z kolei bardzo zainteresowało Olka, który nie widział nigdy na niczyjej twarzy tak intensywnego odcienia zieloności. Nieznajomy białkowiec również patrzył z pewnym zaciekawieniem. Tymczasem z Witka zaczęły wydobywać się kolejne okrzyki obrzydzenia, w miarę jak jego wzrok padał na rozmaite części ciała nieznajomego. Trwało to wszystko ponad dwie minuty, aż w końcu Olkowi zaczęło być wstyd za kolegę.

– Skończyłeś? – zapytał zimno.

Witek popatrzył na niego i nagle jakby otrzeźwiał.

– Frzefraszał, czy łożna fszeszkodzić? – powiedział białkowiec. – Trochę łi się sfieszy. To co wędzie z tył Oftyłistą? Kufujecie, czy nie?

– A za ile? – zainteresował się Witek, któremu nagle całe obrzydzenie przeszło jak ręką odjął.

– Dwieście fięćdziesiąt.

– Ph! – parsknął Witek. – Wolne żarty!

– Cha, cha, cha, fewnie, że żartuję! – zaśmiało się monstrum rubasznie. – Taka już rola akwizytora – trzewa rozerwać klienta. Widzę, że znacie się na rzeczy, więc fójdę wał na łackę i sfrzedam Oftyłistę po hurtowej cenie: sto fięćdziesiąt.

– Co on powiedział? – szepnął Olek na ucho do Witka. – Co to znaczy „fójdę wał na łackę”?

– Że pójdzie nam na mackę, znaczy na rękę – odszepnął Witek, po czym zwracając się do handlarza popukał się wymownie palcem w czoło i powiedział głośno:

– Bez jaj.

Stwór zrobił się lekko czerwony i zaczął wydzielać intensywniejszy zapach perfum.

– No dowra, dowra, nie ma się co owrażać. Forozławiajły foważnie. Sto!

– Za sto to ja mogę kupić fabrykę Optymistów.

Białkowiec wybałuszył czułki.

– Ccco? – wybełkotał zupełnie zbity z tropu. – Jak to? No to osiełdziesiąt.

Olek patrzył na przyjaciela tak zdziwiony, że zapomniał zupełnie o swoim naukowym zainteresowaniu obcą formą życia. Kiedy cena spadła do czterdziestu, nie wytrzymał i szepnął po polsku:

– Witek, co ty kupujesz?

– Nie wiem – odszepnął zapytany, a głośno ryknął:

– Trzydzieści pięć?! Czy ja wyglądam na niedorozwiniętego? No?! Wyglądam?!

– To po co się targujesz? – nie dawał za wygraną Olek.

– A co, miałbym przegapić taki interes? Zszedłem z dwustu pięćdziesięciu do trzydziestu!

Licytowali dalej. Na każdą propozycję sprzedającego Witek krzyczał, warczał, oburzał się, obrażał i protestował, niczym Rada Bezpieczeństwa ONZ na Izrael. Stwór zaś pocił się coraz mocniej, od czego w powietrzu unosił się niezwykle intensywny zapach „Chanel Nº5”.

– Co, dziesięć? Dziesięć?!! Czy ty masz dobrze w tym, co ci zamiast głowy wyrosło?! – wrzasnął Witek na biednego białkowca.

– Witek...! – szepnął znowu Olek.

– Co?

– A czym ty mu zapłacisz?

– Aaaa. No właśnie, dobrze, że mi przypomniałeś...

– Hej, ale słuchajcie, fanowie ziejanie, to jest nafrawdę dowra cena – powiedział akwizytor płaczliwym głosem. – Więcej już nafrawdę nie łogę ofuścić!

– Tak, akurat. Chcesz nas sfrajerować jak każdy akwizytor!

Stwór się wyraźnie oburzył.

– No wiecie? Ja jesteł uczciwył akwizytoreł.

– To daj uczciwą cenę. Dwadzieścia.

– Ccco? Jak to? Dwadzieścia? Zaraz, przecież wyło dziesięć...

– Dwadzieścia i koniec. Więcej nie opuszczę.

– Co? Ale jak to dwadzieścia?...

– Ja bym wziął. Zresztą, co ja ci będę mówił – sam wiesz najlepiej, jaka to okazja! Taniej się już nie da. Stary, Optymista za dwadzieścia! Robisz interes wszech czasów!

– Nnno tak, dwadzieścia to rzeczywiście wardzo tanio... ale zaraz. Coś się tu nie...

– No dobrze, dobrze, pójdziemy ci na... eee... mackę. Niech będzie nasza strata: siedemnaście.

– O! Siedełnaście! No ale ja nie łał siedełnastu...

– A ile masz?

– Dziesięć.

– Co?! Dziesięć za Optymistę?! Toż to rozbój w biały dzień! Hm. No dobra, poczekaj, musimy się zastanowić. Hm. Hm, hm, hm.

Witek popatrzył na kolegę, udając, że się zastanawia. Olek wyglądał na zdezorientowanego. Witek uśmiechnął do niego tajemniczo, po czym zwrócił się do monstrualnego handlarza.

– Wiesz co, zanim się na coś zdecydujemy, chcemy zobaczyć towar!

– Nie ła sfrawy! – ucieszył się akwizytor, widząc, że klient mięknie. Sięgnął macką gdzieś za siebie i wyciągnął niewielkie prostokątne pudełko.

Witek wziął je do ręki i zaczął oglądać ze wszystkich stron. Było metalowe, całe czarne, i tak małe, że mieściło się swobodnie w kieszeni. Do czego to mogło służyć? I jak się tego używa?

– Nie włączysz? – zdziwił się akwizytor.

– Jedni włączają, innym wystarczy rzucić okiem – odparł Witek tonem znawcy.

– Aaa... chywa, że tak.

– Więc mówisz, że za dziesięć?

– Więcej dać nie łogę.

– Może chociaż dwanaście?

– Nie ła łowy. Zresztą ustaliliśły już, że dziesięć.

– A jedenaście?

– Dziesięć – to łoje ostatnie słowo.

– Dobra, niech będzie moja strata – oświadczył Witek po chwili wahania. – Dziesięć!

Stwór wydał z siebie bulgot radości i niewiele myśląc, wręczył Witkowi dziesięć malutkich, okrągłych i cienkich jak papier monet z czegoś, co wyglądało jak przeźroczyste złoto.

Olek popatrzył zdumiony na kolegę. Ten mrugnął tylko okiem.