Ironizator - Martin Lechowicz - E-Book

Ironizator E-Book

Martin Lechowicz

0,0
4,64 €

-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

"Ironizator" to kompilacja ponad czterdziestu tekstów, głównie opowiadań, które ociekają sarkazmem tak intensywnym, że niejeden poważny ząb pękł od zgrzytania w czasie czytania.


Nie jest to lektura dla ludzi bez dystansu do świata i siebie. Irytację może wywołać opowiadanie o Jezusie, który zirytowany pewną akcją reklamową, schodzi na ziemię. Nerwica grozi niejednemu nauczycielowi, który zapozna się z tekstem o dyrektorze Zajączku, który zwariował i stracił wiarę w sens polskiego systemu edukacji. Nawet opowiadanie "Tragedia Schabowego", nie jest bezpieczne, mimo że akcja toczy się w bardzo dalekim kraju, o którym na pewno nikt nie słyszał: Trolska.


"Ironizator" to rozrywka dla myślących, wymagająca poczucia humoru oraz przyjaznego nastawienia do ironii, sarkazmu, podtekstów oraz nieprzerwanego mrugania okiem. Wciąga, naciąga, rozciąga oraz wkręca.


Ale przede wszystkim bawi.


Martin Lechowicz twierdzi, że to jego najlepsza książka. Dużo dialogów, dużo humoru, dużo ironii. Czego chcieć więcej?


Czytać ostrożnie, zwłaszcza przy jedzeniu, bo łatwo się zaksztusić.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB

Seitenzahl: 173

Veröffentlichungsjahr: 2021

Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Martin Lechowicz

Ironizator

Tekst i redakcja: Martin Lechowicz

Konwersja: Łukasz Godula

Korekta: Agnieszka Pałasz, Adam Ratajczak, Sylwester Błaszczuk

Okładka: Piotr Bednarczyk

ISBN: 978-83-938265-6-8

© Copyright 2013 by Martin Lechowicz, Lublin, Polska

www.MartinLechowicz.com

Przedmowa

Bardzo lubię pisać przedmowy.

Piszę je na samym końcu, kiedy cała męcząca praca nad książką jest skończona. Kiedy korektorzy skorygowali, ilustratorzy zilustrowali, redaktorzy zredagowali, a spasiony krzywdą ubogich autorów wydawca z zadowoleniem popatrzył na dzieło, na którym spodziewa się zarobić miliony, zapalił studolarówką cygaro i powiedział do mnie:

- Pięknie. Niech mi się pan teraz tylko nie waży już nic tam dopisywać!

Dlatego lubię pisać przedmowy.

Poza tym lubię się przez chwilę pogilgotać tym jedynym w swoim rodzaju uczuciem, które można by opisać słowami: "cha, cha, napisałem książkę, a ty nie - i kto tu teraz rządzi?"

Oczywiście tak naprawdę rządzi ten kto płaci. Więc jeżeli czytasz te słowa, a nie zapłaciłeś za książkę, to myślisz, że jesteś fajny, cwaniaku. Ale tak naprawdę wcale nie rządzisz. Bo nie zapłaciłeś.

Niech ci się przyśnię w nocy jak przez ciebie umieram z głodu.

Z drugiej strony możesz być człowiekiem, który zapłacił. I teraz boi się, czy dobrze zrobił. Powiadam więc tobie: nie bój się i nie lękaj. Książka jest warta swojej ceny. Obiecuję, że będzie z czego pochichotać.

Szczerze i bez żartów: uważam, że to najlepsza książka, jaką dotąd opublikowałem. "Teoria portali" jest niezła, i "Droga Wojewódzka 666" dobre recenzje zbiera, a i za "Przegląd Jezusów Polskich" wstydzić się nie muszę (co najwyżej za tytuł).

Ale "Ironizator" lubię najbardziej.

I kiedy o tym teraz pomyślałem, poczułem nagły żal. Żal, że zapłaciłeś tak mało. Myślę, że powinieneś kupić drugi egzemplarz. Tak, zdecydowanie. Kupić, a następnie wyrzucić. Bo już jeden masz.

Cieszę się, że "Ironizator" stał się książką. Mimo, że nigdy nie miał nią być - miał być gazetą. Starą, dobrą, papierową gazetą, pachnącą jeszcze drzewem znad Amazonki ściętym przez ziejące toksycznym gazem buldożery przy dźwięku zarzynanych zupełnie bez powodu ostatnich przedstawicieli wymierających gatunków fauny. Gazetą prenumerowaną i dostarczaną do skrzynki pocztowej przez miłego pana listonosza w pięknej czapce, który zawsze się uśmiecha, bo nigdy mu się nie spieszy.

Tak, miałem wizję, sen, marzenie. Bo wyobraź sobie: oto prawdziwy, papierowy miesięcznik z całkowicie oryginalnymi opowiadaniami w erze masowej internetowej taniochy kopiowanej w nieskończoność i rozsyłanej gdzie popadnie w setkach tysięcy. Piękne.

Wziąłem się więc do pracy. Kupiłem drukarkę, papier i zszywki z prawdziwej polskiej stali. Zgłosili się pierwsi prenumeratorzy. Wizja szybko stawała się ciałem.

Po dwunastu miesiącach pracy stwierdziłem, że nienawidzę papieru.

Poza, oczywiście, papierem toaletowym.

Po roku pisania, redagowania, korekty, łamania, drukowania, składania, zszywania, pakowania i noszenia w plecaku na pocztę, zostało mi dziesięć złotych zysku, czterdzieści dobrych, ironicznych tekstów oraz głębokie przekonanie, że jak ktoś woli opowiadania na papierze to znaczy, że jest pierdolnięty.

Z brzydkiego przekonania (i słownictwa) się leczę, ale obawiam się, że nigdy mi się do końca nie uda. Bo to prawda: odkąd wymyślono czytniki e-booków, papier przestał być dobrym nośnikiem dla książek. E-booki są rozwiązaniem lepszym pod każdym względem, pomijając trzy rzeczy: zapach, dotyk i smak. Ale że w tych trzech dziedzinach i tak najlepiej sprawdzają się kobiety, uznać można śmiało, że e-booki po prostu rządzą. E-book plus kobieta równa się: komplet.

Świat się zmienił.

Tylko jeszcze o tym nie wie.

Na koniec dziękuję wszystkim, którzy pomagali przy powstawaniu tej książki. Zwłaszcza prenumeratorom wersji papierowej. Z nazwiska ich nie wymienię, bo mają mało śmieszne nazwiska. Szkoda, bo podziękowania dla pana Salcesona albo pani Pończochy byłyby świetnym zakończeniem.

A tak mogę tylko powiedzieć ogólne, ale szczere: dziękuję.

Wesołej lektury.

Martin Lechowicz, autor

Jezus Chrystus zszedł na ziemię

Pierwsze, co zrobił, to kupił komórkę Znanej Firmy Telekomunikacyjnej. Zapłacił pieniędzmi rozmnożonymi ze znalezionego przy drodze grosza.

Następnie zaczął dzwonić pod wybrane numery, a po usłyszeniu: „słucham”, mówił: „pójdź za mną” i odkładał słuchawkę. Od czasu do czasu, kiedy osłupiony rozmówca pytał: „ale kto mówi”, Jezus Chrystus wypowiadał zdanie zaczynające się od: „zaprawdę, zaprawdę, powiadam ci”.

- No i co? I co dalej? - zapytał Jurek.

- Nic - odparł Bartek. Obaj pracowali w Dziale Promocji i Reklamy Znanej Firmy Telekomunikacyjnej. - To już koniec. Co o tym myślisz?

- Że powinieneś iść do psychiatry.

- Nie przesadzaj, to tylko sen.

- O Jezusie dzwoniącym przez komórkę?

- No to co? Sen jak sen. Ale co myślisz o takim pomyśle na reklamę?

Jurek popatrzył w zamyśleniu w sufit.

- Czy ja wiem?...

- Ale ma potencjał, nie?

- No... Chyba ma.

- To zaniosę staremu.

- A zanieś. Zobaczymy.

Sześć tygodni później cała Polska debatowała zawzięcie nad nową kampanią reklamową Znanej Firmy Telekomunikacyjnej. Plakaty z Jezusem rozmawiającym przez komórkę były codziennie rozklejane przez pracowników firmy, i codziennie zdzierane przez zjednoczonych wspólnym oburzeniem wiernych wszystkich niemal kościołów. We wszystkich telewizjach przed każdym filmem można było zobaczyć wielki napis: „jaką sieć wybrałby Jezus?”

Przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, Jan Małośmieszny, chwycił za słuchawkę i wykręcił numer do Znanej Firmy Telekomunikacyjnej.

- Halo? Proszę mnie połączyć z dyrektorem Działu Reklamy.

- Łączę...

- Halo - dał się słyszeć po kilku sekundach zmęczony i podirytowany głos.

- Dzień dobry, Jan Małośmieszny z KRRiT. Z kim mam przyjemność?

- No mówię, Halo.

- Halo? Czy pan mnie słyszy?

- Tak, oczywiście. Słucham pana.

- Przepraszam, ale nie dosłyszałem nazwiska.

- Halo!

- Tak, tak, ja pana słyszę dobrze.

- To po co pan pyta w kółko o nazwisko, jak pan słyszy, do cholery?

- Bo wciąż nie wiem z kim mówię!

- Już trzy razy powiedziałem. Ile razy mam powtarzać?

Pan Małośmieszny poczuł się zdezorientowany. A, że bardzo tego uczucia nie lubił, natychmiast się speszył, wymamrotał szybko: „przepraszam, pomyłka” i odłożył słuchawkę.

Kiedy po pięciu minutach doszedł do siebie, postanowił zadzwonić jeszcze raz.

- Znana Firma Telekomunikacyjna, w czym mogę pomóc? - tym razem odebrała panienka o bardzo miłym głosie.

- Dzień dobry, dzwonię z Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji i chciałem porozmawiać z kimś odpowiedzialnym za reklamę.

- Mamy tu dyrektora Działu Promocji i Reklamy oraz prezesa spółki. Z kim połączyć?

- Hm hm. A może mi pani przypomnieć nazwiska?

- Mariusz Kiszka i Włodzimierz Halo.

- Halo?

- Halo! Słyszy mnie pan? Mówiłam, że Mariusz Kiszka i Włodzimierz Halo - powtórzyła pani o miłym głosie.

- Tak tak, dziękuję - powiedział szybko pan Jan, czując jak zaczyna się znów peszyć. - Poproszę wobec tego z dyrektorem Kiszką.

- Łączę.

- Kiszka! - głos dyrektora, który rozległ się po chwili w słuchawce, był władczy i zdradzał nutę zniecierpliwienia.

- Jan Małośmieszny, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji.

- Aaa.

- Pan się domyśla w jakiej sprawie dzwonię?

- Tak, oczywiście. Chciał się pan umówić na naprawę kranu?

- Niech pan nie żartuje, sprawa jest poważna.

- Ależ ja nie żartuję! Kran przecieka od tygodnia i dwa razy kuchnię nam zalało. Umie pan to naprawić?

Pan Jan postanowił zignorować głupie docinki.

- Dzwonię w sprawie tej waszej nowej reklamy. Ludzie są oburzeni.

- Którzy ludzie?

- Na przykład ja. I cała Rada przy okazji. I pół Polski. Dzwonię, żeby pana poinformować, że jeżeli nic z tym nie zrobicie, planujemy nałożyć na waszą firmę karę w wysokości 600 tysięcy złotych.

- To niech pan zadzwoni do naszej księgowej. Chce pan numer?

- Ja naprawdę nie żartuję. Zdejmijcie te reklamy.

- Niby dlaczego?

- Są oburzające!

- No to co?

- Jak to: no to co? - zapytał oburzony pan Jan. I natychmiast uświadomił sobie, że właściwie nie wie, jaka jest prawidłowa odpowiedź na to pytanie. - Macie zdjąć te reklamy i już. Nie będę z panem dyskutować na ten temat.

- Ja z panem też nie - odparł dyrektor i odłożył słuchawkę.

Pomimo gróźb, kar i nacisków, reklamy z Jezusem Znanej Firmy Telekomunikacyjnej nie tylko nie zniknęły z polskich telewizorów, ale zaczęły się robić coraz ciekawsze. Pomimo oburzenia połowy Polski, obroty firmy podwoiły się niemal z dnia na dzień, a do sklepów firmowych ustawiały się długie kolejki. Okazało się, że tej drugiej połowie reklamy bardzo się spodobały. Po serii telefonów dla młodych małżeństw, telefonów dla seniorów, telefonów dla samotnych kobiet i telefonów dla urzędników (szczególnie udana seria), przyszła pora na telefony dla ateistów.

Szczególnym powodzeniem cieszyła się reklama oszczędnej taryfy. Ukazywała ona Jezusa wybierającego najtańszą taryfę w sieci Znanej Firmy Telekomunikacyjnej z podpisem: „Jezus Chytrus”.

Równie udana marketingowo okazała się kampania reklamowa, gdzie Jezus występował w charakterze DJ-a na imprezie, pod hasłem: „Jezus Chrystus zabawiciel”. Zaś pełna efektów komputerowych scena Jezusa wyganiającego ze sklepu demona wysokich cen, stała się wręcz kultowa.

Im więcej środowiska chrześcijańskie organizowały bojkotów, blokad i protestów, tym chętniej ateiści kupowali telefony komórkowe, taryfy i doładowania. Im więcej Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nakładała kar, tym bardziej posiadanie telefonu w sieci Znanej Firmy Telekomunikacyjnej stawało się symbolem walki o wolność słowa. Komórki stały się demonstracją poglądów i postaw wolnościowo-anarchistyczno-anty-kościelnych.

Kampania reklamowa trwała długo i trwałaby w najlepsze dalej, gdyby nie drobny incydent.

Prawdziwy Jezus miał tego wszystkiego dość i zszedł na ziemię.

Pierwsze, co zrobił, to kupił komórkę Znanej Firmy Telekomunikacyjnej. Zapłacił pieniędzmi rozmnożonymi ze znalezionego przy drodze grosza.

Następnie zadzwonił do prezesa.

- Halo - powiedział prezes Halo.

- Chrystus - powiedział Jezus Chrystus.

- Co? - zdziwił się prezes.

- Pstro - odparł Jezus, i dotknął prezesa rozległym i przy okazji śmiertelnym wylewem krwi do mózgu.

Drugi telefon był do dyrektora Działu Promocji i Reklamy.

- Kto mówi?

- Mesjasz.

- Jaki Mesjasz? Czy my się znamy?

- W tym właśnie problem, że nie - oświadczył Jezus i poraził dyrektora ślepotą i głuchotą.

Dyrektor Działu Prawnego dostał zawału, kiedy usłyszał od przerażonej sekretarki, że zgłosił się właśnie Jezus po odebranie należnego wynagrodzenia za prawa autorskie do wizerunku.

Prezes telewizji Polszmat popełnił samobójstwo, po tym jak wyciekły do sieci prywatne zdjęcia robione podczas orgii w pewnym dworku pod Warszawą, w której brał udział on oraz wiceprzewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, znany z licznych wystąpień w telewizji Józef Odtylny. Media podały, że hasło do konta ze zdjęciami na picasa.google.com przekazał grupie Anonymous nieznany informator podpisujący się inicjałami J.C.

I tak szło dalej.

Po dwudziestu telefonach Znana Firma Telekomunikacyjna straciła całe kierownictwo i znalazła się w stanie zupełnego paraliżu.

- To Kara Boża! - grzmiał Ojciec Borowik z Radia Magdalena w Toruniu. I - po raz pierwszy w historii tego radia - miał absolutną rację.

I tak się cała historia zakończyła. Nowe kierownictwo telewizji wycofało kontrowersyjne reklamy. Towarzyszyło im wielkie uczucie ulgi, że póki co, jeszcze żyją. Szczęśliwi wierni licznych kościołów dziękowali Bogu za wylewy, paraliże, zawały, ślepotę oraz liczne zgony ludzi, którzy mają inne zdanie niż oni. Ateiści zaś ze stoickim spokojem wzruszali ramionami i mówili: „przypadek”. Świat znów miał sens i ogólnie wszyscy byli zadowoleni.

I tylko Jan Małośmieszny był markotny. Nie cieszyło go, jak innych, że zwyciężył w boju o czystość przekazu radiowo-telewizyjnego. Nie satysfakcjonowały go, jak powinny, zawały, wylewy i paraliże. Wszak wciąż był impotentem.

Leżąc samotnie wieczorem w łóżku modlił się gorzkimi słowami:

- Dlaczego ja? Czymże na to zasłużyłem, Panie? Przecież się starałem. Robiłem, co trzeba. Za co to? No za co?

Nagle zadzwonił telefon.

- Słucham - powiedział pan Jan smutno do słuchawki.

- Za brak poczucia humoru - powiedział głos. Był pełen spokoju, mocy i ironii.

- Halo? Kto mówi?

Ale rozmówca już odłożył słuchawkę.

- Głupi żartowniś - powiedział pan Jan z niesmakiem.

F.U.C.T.A.

- Tato, zimno mi!

- To się zapnij. Zaraz przyjdzie więcej ludzi, to ci będzie cieplej.

- Tato, a po co my tu stoimy?

- Opowiadałem ci już, synuś. Nie pamiętasz?

- Ale opowiedz mi jeszcze raz. Od początku.

- No dobrze. Zaczęło się od tego, że w roku 2014 pojawiła się w internecie informacja, że rząd chce podpisać F.U.C.T.A.

- A co to znaczy F.U.C.T.A.?

- Co to znaczy? No... nie wiem, co to znaczy dokładnie, bo to po angielsku. Ale nie ważne, synuś, chodziło o to, że to było międzynarodowe porozumienie, które Polska też miała podpisać. I było tajne, bo nikt tego nie skonsultował ze społeczeństwem.

- A co było w tym porozumieniu?

- Co tam było? Ja nie wiem dokładnie, nie czytałem. Wiesz, nikt prawie nie czytał. Takie rzeczy są pisane trudnym prawniczym językiem. Normalny człowiek i tak tego nie zrozumie, więc po co czytać?

- Ale tak mniej więcej?

- Tak mniej więcej to było tam coś o pralkach.

- O pralkach?

- Tak. Chodziło, zdaje się, o to, żeby wszyscy producenci pralek na całym świecie używali jednakowych uszczelek. Albo może żeby otwory na proszek były okrągłe? Nie pamiętam. Nie ważne zresztą. Ważne jest to, że ludzie zaczęli protestować.

- Dlaczego?

- No jak to: dlaczego? Bo to było tajne porozumienie! Nikt nas nie pytał o zdanie.

- W sprawie pralek?

- W kwestii regulacji międzynarodowych dotyczących wielkich korporacji pralniczych! Rozumiesz, synuś?

- Nie.

- No słuchaj: przecież nie może tak być, żeby rząd się dogadywał z wielkimi korporacjami, a zwykli ludzie, tacy jak ty i ja, nic nie mieli do gadania.

- A, no tak. Masz rację, tato.

- A widzisz.

- A te korporacje, to które z nich konkretnie podpisały to porozumienie?

- One? One nic nie podpisywały.

- Ale mówiłeś, że rząd się dogadywał z korporacjami...

- No bo dogadywał się. To było bardzo niedemokratyczne!

- Więc oni to razem z rządem podpisali?

- Nie. Sam rząd.

- To co tu są winne korporacje?

- No... no jak by ci to wytłumaczyć... O, patrz. Widzisz tą gałąź?

- Tak.

- A tego ptaszka, co je owoce z gałęzi?

- No widzę.

- To pomyśl teraz jakby to było, gdyby drzewo powiedziało, że tylko niektóre ptaszki mogą jeść owoce i nie zapytało w ogóle ptaszków o zdanie. To by było niesprawiedliwe, prawda?

- No... ale to przecież jego owoce.

- Czyje?

- Tego drzewa.

- I dlatego ptaszek ma umrzeć z głodu?

- Przecież może znaleźć inne drzewo.

- Ale... Zaraz... Czekaj, synuś. Bo się pogubiłem. O co ty pytałeś?

- O to czemu korporacje są złe.

- No właśnie ci tłumaczę. Rząd się dogadał w sprawie pralek z korporacjami, a nas nikt nie pytał o zdanie.

- Nas?

- No nie nas dwóch, mnie i ciebie, tylko nas, wszystkich ludzi.

- A to w korporacjach nie pracują ludzie?

- Rety... No ludzie, synuś, też. Ale mi chodziło o takich zwykłych ludzi.

- A to w korporacjach pracują ludzie niezwykli?

- Rany boskie... Ja już nie wiem, jak mam z tobą rozmawiać. Ciągle mi przerywasz.

- Ale bo ja dalej nie rozumiem.

- Ja wiem, ale musisz być czasem cierpliwy. To nie tak łatwo wszystko zrozumieć. Nawet dorośli mają problemy.

- Przepraszam, tato.

- Nic się nie stało. Opowiem ci lepiej co było dalej, chcesz?

- Tak.

- Jak ludzie w internecie się zorientowali, że rząd ma podpisać F.U.C.T.A. to się skrzyknęli na Facebook-u i zaczęli protestować. Najpierw w sieci, oczywiście. Wszyscy pisali: „precz z F.U.C.T.A.”, „nie dla F.U.C.T.A.”, i nawet różne brzydkie słowa czasem. Ale nikt ich nie chciał słuchać. Więc w końcu wyszli na ulice walczyć o wolność internetu.

- O co?

- O wolność internetu.

- Przecież mówiłeś, że ta F.U.C.T.A. była o pralkach i uszczelkach.

- Oj, no jak się to czyta dosłownie, to tak. Ale po pierwsze: tam było dużo nieprecyzyjnych sformułowań i można je było różnie interpretować. A po drugie: owszem, tak, dzisiaj pralki i uszczelki, ale jutro cenzura sieci.

- Jak to?

- No tak, bo jak raz się przyjmie ustawę, to potem można do niej dodawać różne poprawki.

- I te poprawki mogą być złe?

- Właśnie tak.

- To może lepiej było poczekać aż przyjdą te poprawki i wtedy dopiero protestować?

- Potem to będzie już za późno.

- Aha...

- No widzisz.

- To ja już rozumiem. A ile ludzi protestowało w obronie wolności internetu?

- Dużo, bardzo dużo. Ponad sto tysięcy!

- Ojej, to dużo.

- No widzisz.

- Tato?

- Co?

- To my tu teraz protestujemy z tymi wszystkimi ludźmi?

- Nie, synuś. Opowiem ci, co się stało dalej.

- Opowiadaj, tylko rękawiczki włożę.

- Słuchaj. Po tygodniu demonstracji - a to były takie duże protesty, rozumiesz, że cenzura, że wolność słowa, że demokracja, wiesz, że obcy kapitał nam dyktuje warunki, że banki, że za drogie lekarstwa, że ceny paliw - no, więc po tygodniu wielkich, ogólnopolskich protestów rząd wziął i to porozumienie podpisał.

- Jak to?

- No tak. Tak po prostu. Wziął i podpisał.

- I co ludzie zrobili?

- Jak to co? Protestowali, że podpisał!

- Ale przecież już było podpisane.

- No to co, że było?

- To po co protestować dalej?

- Ale przecież nie o to chodzi, synuś! Zrozum, to nie chodzi o te pralki i uszczelki.

- A o co?

- O to, żeby stanąć w słusznej sprawie! Żeby walczyć o wolność! Żeby nie było cenzury w internecie! Rozumiesz?

- Nie.

- Nie martw się. Będziesz starszy, to zrozumiesz.

- Więc jednak ci ludzie co tu z nami przyszli, to protestują dalej?

- A nie, ci nie. Właśnie, bo nie dokończyłem. No więc ci nie protestują. Dziś jest rocznica podpisania tamtego porozumienia i jednocześnie przegranej ruchu Anty-F.U.C.T.A. I będziemy teraz składać znicze i kwiaty.

- Czemu? Ktoś umarł?

- Tak. Umarła demokracja. Umarła wolność słowa. Tak symbolicznie, rozumiesz.

- Aha...

- Bo dziś jest właśnie rocznica i upamiętniamy tą rocznicę. Zdławienia ruchu obywatelskiego przeciwko F.U.C.T.A. i kolejnej przegranej bitwy z cenzurą. Ku pamięci tych wszystkich, co się wtedy narażali w walce o wolność słowa w internecie.

- Aha, rozumiem. To piękne.

- No widzisz.

- A tato?

- Co?

- A to ta F.U.C.T.A. już obowiązuje?

- O, tak! Od paru ładnych lat!

- I co się przez to zmieniło?

- Co się zmieniło? O, mnóstwo rzeczy! Ceny poszły w górę, bezrobocie rośnie, jedzenie coraz gorsze...

- I to wszystko przez F.U.C.T.A.?

- No... eee... chyba nie. Nie wszystko.

- A co dokładnie?

- No... o rany, zawracasz głowę, synuś i prawie przegapilibyśmy początek. Chcesz na barana?

- Chcę!

- To wskakuj! Widzisz lepiej?

- Widzę. Zapalają znicze.

- Pięknie, prawda?

- No.

- Ucz się synuś, ucz. Ucz się polskich tradycji. Kiedyś to wszystko opowiesz własnym dzieciom.

- Ale, tato, ja dalej tego nie rozumiem...

- To nic nie szkodzi. Nic a nic. Nie musisz rozumieć.

- Nie?

- Nie. Bo nie chodzi o to, żeby rozumieć, synuś.

- A o co?

- O to, żeby razem walczyć!

Urząd

A ja bardzo lubię chodzić do Urzędu.

W Urzędzie wszyscy są przyjaźni i sympatyczni. Mówią mi „dzień dobry”, jak tylko mnie zobaczą. Ledwo usiądę, a już któryś z Pracowników proponuje mi herbatę. I jeszcze czasem mogę wybrać smak. To miłe.

Lubię też Urzędników. Choćby nie wiem jak byli zajęci, zawsze znajdą dla mnie czas. Rzucą chętnie wszystko, co aktualnie robią, żeby ze mną chwilę porozmawiać, uśmiechnąć się, poplotkować. Mają takie ludzkie podejście. Tak, Urząd bardzo poprawia mi nastrój.

Krzesła są bardzo wygodne. Mogę w nich siedzieć godzinami i nie czuję żadnego dyskomfortu. Muzyczka płynie z radyjka, a ja sobie siedzę, zadowolony z życia. Owszem, spędzam tam długie godziny, ale w Urzędzie jest tak sympatycznie, że nie czuje się wcale upływu czasu. I telefon też jest. I komputer z internetem. I można do woli korzystać! Za darmo!

Dlatego nie rozumiem czemu tyle ludzi narzeka na Urząd. Myślę, że po prostu za rzadko w nim bywają. Powtarzają tylko niesprawdzone pogłoski. A przecież, żeby wyrobić sobie o Urzędzie prawdziwe zdanie, trzeba go dobrze poznać.

Tak jak ja.

W końcu pracuję tam dwanaście lat.

Paszport

Pan Michał poszedł złożyć wniosek po paszport.

Przez całą drogę do urzędu wspominał czasy PRL-u. Jakże trudno było wtedy o paszport! Ileż to trzeba było się namęczyć, żeby wyjechać choćby do Jugosławii. To takie piękne, że żyjemy wreszcie w wolnej Polsce - wzruszał się pan Michał.

W urzędzie paszportowym rozczulał się dalej. Gdzie nie spojrzał, tam znalazł coś, co budziło jego patriotyczne uczucia: tu orzełek w koronie. Polski. Narodowy. Tam prawdziwa polska bułka. Zawartość bułki importowana z Chin, ale przez prawdziwą polską firmę. I nawet sto piętnaście osób, które stało przed nim w kolejce, rozczulało go do głębi. Bo to prawdziwi Polacy. W prawdziwym polskim urzędzie.

Przez pierwszą godzinę stania pan Michał wspominał swoje smutne, szare dzieciństwo.

Druga upłynęła na wspominaniu bolesnego okresu dojrzewania.

Następnie wspominał strajki, papieża, Solidarność, pierwsze wolne wybory - wszystko to napawało go dumą, że jest Polakiem.

Z rozmyślania wyrwali go przeciskający się przez tłum pracownicy Polskiej Służby Zdrowia. Kiedy wynosili panią, która zemdlała od ścisku, pan Michał przypomniał sobie jak milicja puszczała gaz łzawiący w czasach studenckich.

Sześć godzin później pan Michał znalazł się przy okienku.

- Chciałbym paszport. Polski - głos mu zadrżał ze wzruszenia.

- Formularz, dwa zdjęcia, opłata paszportowa - wyrecytowała sucho czerwona od temperatury urzędniczka.

- Cudownie - pan Michał był pełen radości.

Urzędniczka popatrzyła na niego podejrzliwie.

- Czy pan jest pijany?

- Ja? Pijany? Ja się po prostu cieszę!

- Czym się pan cieszy?

- Wolną Polską.