Tragedia amerykańska tom 2. Zbrodnia - Theodore Dreiser - E-Book

Tragedia amerykańska tom 2. Zbrodnia E-Book

Theodore Dreiser

0,0

Beschreibung

Zbrodnia i kara w realiach amerykańskiej prosperity.Nieszczęśliwy wypadek samochodowy sprawia, że wokół grupy znajomych Clyde'a Griffithsa zaczyna krążyć policja. Aby uniknąć więzienia, mężczyzna wyjeżdża z miasta i podejmuje ciężką pracę pod zmienionym nazwiskiem, byle tylko przeżyć. Tak mijają mu lata, aż pewnego razu spotyka w Chicago innego uczestnika wypadku. Seria sprzyjających zbiegów okoliczności doprowadza go do zatrudnienia w firmie swojego stryja. Determinacja bratanka robi wrażenie na Samuelu Griffithsie, który niebawem czyni go kierownikiem jednego z oddziałów. Wbrew ostrzeżeniom, Clyde wdaje się w romans z jedną ze swoich pracownic. Jednocześnie otwiera się przed nim perspektywa bogatego ożenku z córką fabrykanta. Pisząc książkę, Dreiser inspirował się prawdziwą historią z kroniki kryminalnej.W 1951 r. George Stevens zekranizował powieść. W filmie pt. "Miejsce pod słońcem" jedną z głównych ról zagrała Elizabeth Taylor.Naturalistyczne opisy i bezkompromisowość w kreśleniu psychologii bohaterów sprawia, że książkę z pewnością docenią miłośnicy pisarstwa Émila Zoli czy Gabrieli Zapolskiej. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 315

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Theodore Dreiser

Tragedia amerykańska tom 2. Zbrodnia

Tłumaczenie J. Zydlerowa

Saga

Tragedia amerykańska tom 2. Zbrodnia

 

Tłumaczenie J. Zydlerowa

 

Tytuł oryginału An American Tragedy

 

Język oryginału angielski

 

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

 

Copyright © 1925, 2022 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728482636 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Rodział I 

To nie byle co takie dwadzieścia pięć dolarów tygodniowo! I stanowisko naczelne nad dwudziestoma pięcioma robotnicami!... I możność przywdziania znów przyzwoitego ubrania!

Siedzi sobie przy urzędowym biurku i z zadowoleniem myśli, że po dwumiesięcznej, wstrętnej pracy jest już wreszcie kimś, jakąś odpowiedzialną figurą w tej olbrzymiej instytucji. A dzięki swemu pokrewieństwu i nowej godności Whiggam i Liggett krążą ciągle koło niego nie szczędząc rad i przyjaznych uwag. Kierownicy innych oddziałów przechodząc tędy wstępują także, by go pozdrowić.

Ażeby poznać wszystkie szczegóły swej pracy, musiał Clyde rozejrzeć się po wszystkich warsztatach, zbadać cały tok pracy i zapotrzebowań, dowiedzieć się np. skąd przychodziły ogromne paki bawełny i przędzy, jak się krajało materiał w olbrzymiej, specjalnie do tego przeznaczonej sali, gdzie pracowało setki krawców, otrzymujących wysokie płace. Obejrzał wydział doraźnej pomocy, biuro fabrycznego lekarza, szpital dla robotników, specjalną jadalnię w głównym budynku, gdzie tylko urzędnicy jadali i gdzie on, będąc odpowiedzialnym szefem oddziału, mógłby również jadać, o ile by chciał. Dowiedział się również, że o parę mil od Lycurgus, obok wioski Van Troup nad Mohawk, był klub fabryczny, do którego należała większość urzędników z różnych fabryk, lecz niestety dowiedział się także, że Griffiths Company nie życzyła sobie, żeby jej urzędnicy mieli styczność z urzędnikami innych fabryk i z tej przyczyny bardzo niewielu tutejszych pracowników należało do tego klubu. Ale, jak Liggett twierdził, Clyde, jako należący do rodziny Griffithsów, mógłby chyba pozwolić sobie na to. On jednak, pomny surowych napomnień Gilberta o związkach krwi, postanowił trzymać się od tego z daleka.

Zawsze był uśmiechnięty i uprzejmy dla wszystkich, jednak czuł się bardziej osamotniony niż kiedykolwiek w życiu, zwłaszcza w soboty i niedziele. Ażeby uniknąć towarzystwa Dillarda lub jemu podobnych, a przypuszczając, że stryj z tego będzie zadowolony, zaczął bywać w głównym presbiteriańskim kościele, w którym, jak się przypadkiem dowiedział, bywała i jego rodzina. Nigdy jednak nie spotkał się tam z nimi, gdyż od czerwca do września ojciec z synem spędzali swoje „week-ends“ nad jeziorem Greenwood, dokąd zwykle wyjeżdżała na lato większość przedstawicieli sfer towarzyskich.

W lecie życie towarzyskie w Lycurgus prawie zamarło. Nic osobliwego nie działo się w mieście, chociaż jeszcze w maju odbywały się różne zabawy u Griffithsów i ich znajomych, o czym Clyde czytał w dziennikach albo z daleka je oglądał. Następowały kolejno — przyjęcie z tańcami w Snedeker-School, gdzie uczyła się Bella, zabawa ogrodowa u Griffithsów i wtedy w jednej części parku była zawieszona pasiasta markiza i chińskie latarnie między drzewami. Clyde zobaczył to przypadkiem przechadzając się samotnie po mieście. Myślał potem wiele o powadze, jaką cieszy się tu jego rodzina, o tym, że i on także do nich należy i o tym, że oni dając mu przyzwoite zajęcie wykreślili go ze swej pamięci. Sprawuje się tymczasem dobrze, może więc później pomyślą o nim znowu.

W jakiś czas potem przeczytał w Star, że w czerwcu odbędzie się doroczne międzymiastowe samochodowe corso kwiatowe o współzawodnictwo miast: — Fonda, Gloversville, Amsterdamu, Schenectady i Lycurgus. Miało się właśnie w tym roku odbyć w Lycurgus i było ostatnią zabawą towarzyską przed doroczną ucieczką w góry i nad jeziora, dokąd zwykle każdy wyjeżdżał, kto miał na to. Wśród walczących o honor miasta Lycurgus wymieniano nazwiska Belli, Bertiny, Sondry i Gilberta. Dowiedziawszy się o tym Clyde włożył najlepszy garnitur, chociaż pragnął pozostać niewidziany w tłumie pospolitych widzów, i wtedy po po raz drugi ujrzał pannę, która go tak oczarowała od pierwszego wejrzenia. Jechała na białym strumieniu z róż i prowadziła swój statek wiosłem pokrytym żółtymi narcyzami, co miało ilustrować pewną indyjską legendę o rzece Mohawk. Na ciemnych włosach miała opaskę z piór żółtych i brązowych w kształcie indyjskiego diademu. Była tak czarująca, że nie tylko zdobyła nagrodę, lecz na nowo podbiła Clyda. Jakież wspaniałe życie prowadzą wszyscy w tym świecie!

Widział również Gilberta, który towarzyszył bardzo ładnej pannie, prowadzącej jedną z czterech ukwieconych tratew, przedstawiających cztery pory roku. Ich tratwa przedstawiała zimę, więc dama ta miała na sobie gronostaje, a białe róże służyły za śnieżyste tło. Za nią płynęła wiosna, którą reprezentowała Bella, owinięta w przejrzyste zasłony i leżała przy wodospadzie z ciemnych fiołków. Efekt był niesłychany. Zrodził w głębi duszy Clyda pragnienie miłości, radości życia, przygód romantycznych, wszystkiego, co jest tak miłe a jednocześnie bolesne. Może jednak powinien był zatrzymać przy sobie Ritę...

Prowadził życie takie same jak dawniej, tylko nieco na szerszą skalę. Po otrzymaniu wyższej pensji postanowił przede wszystkim zmienić mieszkanie. Musi wynająć lepszy pokój, niechby był dalej położony, lecz na elegantszej ulicy. W ten sposób zerwie wszelki kontakt z Dillardem. Stryj jednak dał dowód, że o nim pamięta, może więc kiedyś on sam albo Gilbert zechce wstąpić do niego. Jakże go przyjmie w tak nędznym pokoiku?

Więc dla utrzymania prestiżu wynajął pokój na jednej z lepszych ulic i w porządnym domu. Mieszkanie na Jefferson Avenue należało do wdowy po kierowniku fabrycznym, która żeby utrzymać mieszkanie, zbyt dla niej drogie, odnajmowała dwa pokoje bez utrzymania.

Pani Peyton, od dawna mieszkając w Lycurgus, wiedziała dużo o Griffithsach i od razu poznała Clyda z powodu jego podobieństwa do Gilberta. Bardzo się tym przejęła i oddała mu wyjątkowo ładny pokój za niską cenę pięciu dolarów tygodniowo. Oczywiście wynajął od razu.

Mimo tak pochopnie danej obietnicy Clyde samą mechaniczną pracą nie mógł zająć umysłu, nie mógł się powstrzymać, żeby nie myśleć o dziewczętach, spośród których było wiele bardzo ładnych. Nadchodziło lato, był koniec czerwca, w monotonnym wirze pracy w popołudniowych godzinach osiadało na wszystkich jakieś zobojętnienie graniczące z lenistwem, czasami prawie zmysłowym i rozpełzało się po wszystkich kątach. Było tam tyle kobiet tak odmiennych typów i usposobień. Z dala od mężczyzn, pozbawione przyjemności i jakiegokolwiek wytchnienia, przebywały tylko z Clydem. Powietrze panowało ciężkie i fizycznie osłabiające, tylko przez otwarte okna można było napoić oczy widokiem toczącej z pluskiem swe fale rzeki, brzegów jej, obrośniętych zieloną murawą i łączek, ocienionych drzewami. Dawało to obraz rozkoszy, którą można by osiągnąć położywszy się bezczynnie na brzegu. Praca ich była tak mechaniczna, że dozwalała myślom zatapiać się w przeczuwanych rozkoszach. Myślały więc te dziewczęta najczęściej jedne o drugich, a także o tym, co robiłyby, gdyby nie były zaprzężone do tak ciężkiej pracy.

Żywe i namiętne skłonne były utrwalić swe pożądania w najbliższym obiekcie. A że Clyde był jedynym przedstawicielem męskiego rodu, a przy tym tak pięknie ubranym, dziewczęta przeważnie myślały o nim. Opowiadały sobie najbardziej fantastyczne komentarze o pokrewieństwie z Griffithsami i podobieństwie do Gilberta, dowiadywały się, gdzie i jak mieszka i czy ma jakąś dziewczynę. On zaś w chwilach, gdy rady Gilberta ulatywały mu z głowy, też myślał o nich, a przynajmniej o niektórych z nich. Nie były to myśli idealne i platoniczne.

Mimo obietnicy danej Gilbertowi i odsunięcia od siebie Rity, a może właśnie dlatego, zainteresował się głównie trzema dziewczętami, przedstawicielkami trzech odmiennych typów.

Cała trójka tych sympatycznych, godnych pożądania dziewcząt, uznała Clyda za bardzo pięknego. Ruza Nikoforycz, z pochodzenia Rosjanka, wielka, jasna, pierwotna, z marzącymi ciemnymi oczyma, orlim, dużym nosem, wyraźnie lgnęła do niego. Lecz Clyde postępował z taką rezerwą, że zaledwie ośmielała się o nim myśleć. Bo dla niej ten piękny chłopiec, z włosami gładko rozdzielonymi, w jasnej koszuli, której rękawy z powodu gorąca miał zawinięte po łokcie, był zbyt wielką doskonałością, żeby miał być realnym. Podziwiała jego ślicznie błyszczące buty, elegancko zapięty, czarny, skórzany pasek i luźno związany krawat.

Była tam również Marta Bordaloue, żwawa Kanadyjka, Francuzka z pochodzenia, zgrabna, okrąglutka, z czerwono złotymi włosami, zielonkawymi oczyma, różową buzią i pulchnymi niewielkimi rączkami. Głupia, namiętna, widziała w Clydzie mężczyznę, któremu gotowa była się oddać w każdej chwili. Z usposobienia chytra i dzika, całą swą niepohamowaną nienawiść przelewała na te koleżanki, które przypuszczalnie mogłyby się kochać w Clydzie. Dlatego też serdecznie niecierpiała Ruzy. Widziała nieraz, jak Ruza, niby niechcący, ocierała się o Clyda, ilekroć przechodziła obok niego. Sama jednak zawsze szukała znanych jej dobrze sposobów, by zwrócić na siebie uwagę. Bluzka zawsze była rozchylona i odsłaniała białą pierś, spódniczka, podczas pracy podniesiona ponad kolana, okrągłe ramiona obnażone po same pachy. Niechże wie, że jest warta grzechu. A te żałosne westchnienia i tęskne spojrzenia przy każdym zbliżeniu...

Oburzona Ruza wołała wtedy:

— Małpa francuska! On będzie patrzył na nią! Patrzcie ją!

Chętnie by ją wytłukła.

Była jeszcze krępa, wesoła Flora Brandt, pochodząca z najuboższych sfer amerykańskich, o grubych, mimo to ponętnych rysach, czarnych włosach, wielkich, marzących, ciężkimi powiekami przysłoniętych oczach, orlim nosie, pełnych, zmysłowych, pięknych ustach i figurze niepozbawionej wdzięku. Od chwili, gdy się tu zjawił Clyde, patrzyła na niego wzrokiem, który mówił:

— Jakże, nie zauważasz wcale, że jestem ładna? — A czasami spojrzenie jej pytało: — Długo jeszcze nie będziesz zwracał na mnie uwagi? Niejeden chłopiec byłby nie wiem jak szczęśliwy, gdyby był na twoim miejscu.

Wobec tych wyraźnie pożądających go dziewcząt Clydowi czasami przychodziło do głowy, że mógłby nie krępować się niczym. Były to bowiem pospolite istoty, odpowiedzialne za siebie, nie zwracające niczyjej uwagi, więc bez obawy wyśledzenia go miał możność zabawić się z którąś z nich, a nawet z trzema po kolei, gdyby go już skusiły do tego stopnia i o ile by udało mu się wpoić w nie przekonanie, że czyni im tym wielką łaskę. Sądząc po ich zachowaniu był pewien, że gotowe były zgodzić się na wszystko, nawet na porzucenie ich po pewnym czasie, co musiałby uczynić, ze względu na swe stanowisko. Ponieważ jednak dał słowo Gilbertowi, nie miał na razie ochoty go łamać. Nie umiał jednak zapanować nad podobnymi myślami, zwłaszcza gdy sytuacja stawała się trudna, prawie nie do zniesienia. Usposobienie miał zapalne i roznamiętniał się na widok piękna kobiecego. Nie łatwo mu przychodziło poskramiać wzburzone zmysły. Za wiele było pokus w czasie tych gorących, omdlewających, letnich dni, kiedy czekał nań pusty, samotny pokój, a w nim nie było żadnej przyjaznej duszy. Trudno mu było czasami nie zbliżyć się do jednej z tych kusicielek, chociaż (co było u niego osobliwe) pozostawał zawsze wyniosły i chłodny na ich spojrzenia i umizgi nie zawsze dyskretne.

W tym czasie w warsztatach nastąpiło zwiększenie obstalunków, skutkiem czego trzeba było zwiększyć personel. Clyde przy pomocy Whiggama i Liggetta musiał przyjąć kilka dziewcząt na praktykantki, które za bardzo niską płacę wprawiały się w pracę, a z czasem, opanowawszy technikę, dochodziły do większych zarobków i stawały się wykwalifikowanymi robotnicami. Zwykle w warsztatach było wiele takich praktykantek. W razie zmniejszenia produkcji usuwano praktykantki i zawieszano ogłoszenie: „Nie przyjmuje się na praktykę“.

Ponieważ Clyde względnie nie dawno pracował i nigdy sam nie przyjmował ani nie oddalał pracowników, ustalono, że wszystkie kandydatki będą naprzód egzaminowane przez Liggetta, który oprócz tego poszukiwał nadetatowych krawców i krawczyń. Te siły, które były odpowiednie na pieczętarki, odsyłano do Clyda, ażeby przyjąć je na próbę. Przedtem jednak Liggett obszernie wytłumaczył Clydowi, że w przyjmowaniu i odprawianiu pracowników jest pewien system. Nie powinno się przede wszystkim pozwolić na to, żeby robotnik, chociażby jak najlepiej pracował, miał przekonanie, że jest dobrym pracownikiem. Wolno mu myśleć, że jest zaledwie średnim, dopóki nie nabierze rutyny. Instytucja na tym korzysta, a pracownik staje się dobrym fachowcem. Przy tym systemie można przyjmować tyle dziewcząt, ile wymagają okoliczności, a w razię spadku produkcji usuwać je ze spokojem. Jeżeli zaś między tymi nowicjuszkami znajdzie się jakaś lepsza siła, należy ją zatrzymać usuwając natomiast mniej nadającą się lub odsyłając do innego oddziału, aby zrobić miejsce dla nowej siły i świeżej energii.

A więc po decyzji powiększenia personelu Liggett przyprowadzał do Clyda dziewczyny jedną po drugiej prezentując je w ten sposób:

— Może by ta panienka zdała się dla pana. Nazywa się panna Tyndal. Może ją pan weźmie na próbę.

Albo:

— Niech się pan przekona, czy ta panienka przyda się nam na co.

A Clyde po zadaniu szeregu pytań, gdzie dotychczas pracowała, w czym się kwalifikowała, czy mieszka przy rodzinie, czy sama (samotne panny nie były pożądane u Griffithsów), musiał wytłumaczyć, jaką tu będzie miała robotę, jakie otrzyma wynagrodzenie, potem wzywał pannę Todd, która zabierała kandydatkę do szatni, gdzie stały szafki z ubraniami, potem do stołu i pokazywała, na czym polega jej robota. Wówczas należało już tylko do Clyda i do panny Todd orzec, czy kandydatka dobrze tę pracę wykonuje i czy można ją zatrzymać.

Z wyjątkiem tych trzech dziewcząt, do których go zmysły pociągały, Clydowi dotąd niezbyt się podobał typ dziewczyny-robotnicy. Przeważnie były to nieinteligentne i ciężkie dziewczyny i niejednokrotnie zapytywał siebie, czy nie istnieje typ bardziej do ludzi podobnej istoty. Czyż to jest niemożliwe? Przeważnie miewały wielkie ręce, szerokie twarze, ciężkie uda i grube łydki. Niektóre z nich mówiły okropnym akcentem. A wszystkie pragnęły złapać „chłopaka“, chodzić z nim na tańce, a nawet pozwolić na coś więcej. Clyde zauważył, że typ amerykański przedstawia się o wiele korzystniej. Delikatniejszy, bardziej nerwowy, przeważnie szczupły, a pod względem moralnym bardziej skrupulatny i religijny. Dzięki tym przymiotom dziewczęta nie zawierały łatwych przyjaźni, a tym bardziej z mężczyznami, przynajmniej pozornie.

Wśród tych praktykantek, które stawały przed nim w ciągu kilku dni z rzędu, znalazła się jedna, która zainteresowała Clyda bardziej niż inne. Wydawała się inteligentniejsza i sympatyczniejsza, bardziej sprytna, niemniej energiczna, a posiadająca wiele więcej wdzięku. Wyróżniała się na pierwszy rzut oka tym wdziękiem, znać w niej było spryt i zamiłowanie do pracy, a prócz tego pewność siebie i determinację. Przyznała się jednak, że nie miała żadnych do tej pracy kwalifikacji i nie była wcale pewna, czy podoła nowemu zadaniu.

Nazywała się Roberta Alden, pracowała poprzednio w warsztatach pończoszniczych w mieście Trippetts Mills o pięćdziesiąt mil od Lycurgus. Miała na sobie mały brązowy kapelusik, nie bardzo świeży, wciśnięty głęboko na oczy, twarzyczka jej była drobna, ładna, o regularnych rysach, otoczona nimbem jasnych, lśniących włosów. Oczy przezroczyste, szaro błękitne. Ubrana była w pospolitą sukienkę, buciki nie nowe i bardzo solidnie podzelowane. Wyglądała na poważną i praktyczną i tak była pociągająca, tak ochocza, energiczna i ożywiona, że Clyde wraz z Liggettem, który pierwszy się z nią rozmówił, zdecydowali, że należy ją przyjąć. Najwyraźniej pod każdym względem przerastała wszystkie te dziewczęta. Z ciekawością przyglądał się jej Clyde podczas rozmowy, tak wydała mu się skupiona, trochę zmieszana, jakby ten egzamin był dla niej ciężkim przeżyciem.

Opowiedziała przy tym, że mieszkała z rodzicami koło miasta Biltz, ale teraz mieszka u znajomych. Mówiła szczerze, z taką prostotą, że Clyde był tym ujęty i bardzo pragnął jej dopomóc. Tylko wątpił, czy ta praca jest dla niej odpowiednia. Oczy jej ciekawie i inteligentnie patrzyły na świat, usta, nosek, uszy, ręce były małe i ładne.

— Będzie więc pani mieszkała w Lycurgus, jeżeli otrzyma pani tu pracę? — zapytał pragnąc przedłużyć rozmowę.

— Tak — odpowiedziała patrząc mu prosto w oczy.

— Poproszę jeszcze raz o nazwisko.

— Wyciągnął spis nazwisk.

— Roberta Alden.

— A tutejszy adres?

— Ulica Taylor 228.

— Nawet nie wiem, gdzie to jest — mówił, aby przeciągnąć rozmowę. — I ja tu jestem od niedawna. — Sam się zdziwił, po co mówił o sobie, więc dodał: — Nie wiem, czy pan Liggett objaśnił panią, jaką pani będzie miała robotę. Jest to stemplowanie kołnierzyków. Pokażę pani.

I zaprowadził ją do najbliższego stołu, gdzie stały pieczętarki. Pozwolił jej przez chwilę przyglądać się robocie, a potem, nie wzywając panny Todd wziął sam jeden z kołnierzy i objaśniał jej tak, jak to jemu kiedyś objaśniano.

Jednak wyraz ciekawości i skupienia, malujący się w jej wzroku, kiedy śledziła jego ruchy, powaga, z jaką przyjmowała jego objaśnienia, krępowały go trochę i poczuł się nieco zmieszany i nawet zdenerwowany. Było coś przenikliwego i badawczego w jej wzroku. Gdy jeszcze raz jej wytłumaczył, jak się oznacza gatunek i miarę, powiedziała, że pragnęłaby sama spróbować. Wezwał więc pannę Todd, która ją zabrała do szatni, aby tam zostawiła kapelusz i płaszcz. Zobaczył ją znowu, wracającą z szatni, z falą jasnych włosów nad czołem, z twarzyczką lekko zarumienioną, spojrzeniem poważnym i zaciekawionym. Za radą panny Todd zawinęła rękawy ukazując piękne ręce. Z ruchów jej Clyde mógł się domyśleć, że chciała się okazać prędką w robocie i akuratną. Tak bardzo chciałaby otrzymać to zajęcie.

Po pewnym czasie zbliżył się do niej i przyglądał się, jak brała jeden po drugim kołnierzyki ze stosu ułożonego przy niej, stemplowała i odrzucała je na stronę. Robiła to szybko i starannie. Na sekundę odwróciła się ku niemu i uśmiechnęła się niewinnym, radosnym uśmiechem. Zadowolony, przesłał jej podobny uśmiech.

— Sądzę, że pani niedługo się wprawi — odważył się znowu odezwać, tak bardzo pragnął, żeby pozostała. Ona zaś po raz drugi odwróciła się i uśmiechnęła. Clyde mimo woli drgnął cały. Od razu ją polubił, ale pomny obietnicy danej Gilbertowi, postanowił nie pozwalać sobie na żadne zbliżenia nawet z taką czarującą jak ta dziewczyną. Nie powinien. Trzymał się z daleka od tamtych, więc i z nią także powinien tak samo postępować. Było to dlań trochę przykre, gdyż bardzo mu się podobała. Była taka ładna i szykowna. Powinien jednak pamiętać, że to zwykła robotnica, on zaś jest jej zwierzchnikiem. Ale taka miła i delikatna...

Zbliżył się więc zaraz i do innych robotnic, a potem poszedł do panny Todd i spytał, jak panna Alden się sprawia — chciałby wiedzieć.

W chwili, gdy rozmawiał z Robertą i zamienił z nią uśmiech, Ruza Nikoforycz, która pracowała o dwa stoły dalej, trąciła obok stojącą dziewczynę, mrugnęła i lekkim skinieniem głowy wskazała Clyda i Robertę. Sąsiadka jej spojrzała na nich. Clyde odszedł, Roberta pracowała dalej, a Ruza przechyliwszy się szepnęła:

— Powiedział, że robi dobrze.

Podniosła brwi i zacisnęła usta. Sąsiadka odpowiedziała szeptem tak cicho, że nikt więcej nie słyszał prócz Ruzy:

— Prędko idzie, co? A zdawało się, że nie widzi nikogo i trzech nie umie zliczyć.

Uśmiechnęły się obie ironicznie nad wyborem Clyda.

Ruza Nikoforycz była zazdrosna.

Rozdział II 

Dlaczego taka dziewczyna, jak Roberta, szukała zajęcia w warsztatach Griffithsów? Były ważne ku temu przyczyny. Życie jej układało się podobnie jak u Clyda. Jak on, czuła się tak samo wykolejona życiowo.

Była córką Tytusa Aldena, właściciela farmy pod Biltz. Było to małe miasteczko w okręgu Mimoco. Od najwcześniejszego dzieciństwa nie zaznała nic innego oprócz ubóstwa. Ojciec jej, najmłodszy z trzech synów Efraima Aldena, również farmera, był tak niezaradny, że dotąd siedział w starym domu, już za rządów ojca wymagającym reperacji a teraz rozsypującym się prawie w gruzy. Dworek ten, uroczy niegdyś, ze znawstwem budowany, jeden z takich, jakie upiększają mniejsze miasteczka Nowej Anglii, teraz chylił się do upadku, wymagał odświeżenia, nowych gontów, świeżych płyt kamiennych, którymi wyłożona była niegdyś alejka prowadząca od bramy do frontowych drzwi. Opuszczony dworek wyglądał bardzo melancholijnie, jakby pokasłując miał chęć użalić się: — Hm, na co mi to przyszło...

Wnętrze domu zgadzało się zupełnie z zewnętrznym wyglądem. Deski w podłodze i na schodach rozluźniły się i trzeszczały niesamowicie za każdym krokiem. Niektóre tylko okna miały okiennice. Sprzęty, wcześniejszej i późniejszej daty, były tak zniszczone, że trudno to nawet opisać.

Rodzice Roberty byli najlepszymi okazami typowego amerykanizmu, który stawia opór faktom i szanuje złudzenia. Tytus Alden był jednym z przedstawicieli wielce rozległej społeczności, z których każdy rodzi się, brnie przez życie i umiera nie doszedłszy nigdy do niczego. Ukazują się, błądzą i giną we mgle.

Idąc po utartej już ścieżce Tytus został farmerem, gdyż jego ojciec był farmerem. Siedział na tej farmie, bo dostał ją w spadku i dlatego, że wygodniej było siedzieć na miejscu, niż gdzieś po świecie szukać szczęścia. Był republikaninem, bo jego ojciec był także republikaninem i dlatego, że jego okręg był republikański. Nigdy mu nawet na myśl nie przyszło, że mogłoby być inaczej. Wszystkie swe zasady polityczne i religijne, zagadnienie, co stanowi dobro czy zło, uzależniał od otaczających go ludzi. Nigdy jeszcze żaden z członków tej rodziny nie przeczytał książki prostej, poważnej, mądrej, pouczającej. Bądź co bądź byli to wszakże ludzie pod każdym względem dobrzy, konwencjonalnie moralni, religijni, uczciwi, rzetelni, bojący się Boga i szanowani.

Córka takich rodziców, obdarzona od natury przymiotami, dziwnie nie zgadzającymi się ze środowiskiem, w którym się urodziła, w duszy swej chowała odbicie tych pojęć religijnych i moralnych, jakie tu panowały. Gdy wyszła z lat dziecinnych, dziewczyna ta, o gorącym, pełnym fantazji, namiętnym charakterze, oddawała się marzeniom tak charakterystycznym dla wszystkich cór Ewy, marzeniom zwykłym i marzeniom czarownym. W rojeniach jej przewijała się nieznana, przeczuwana postać ślicznego młodzieńca, którego urodą swą podbije i duszę jego ujarzmi. Od dzieciństwa stykała się tylko z bolesnym, upokarzającym ubóstwem, nic więc dziwnego, że bujna jej wyobraźnia roiła o czymś lepszym. A może kiedyś znajdzie się w jakimś większym mieście, w takim Albany na przykład... Pozna inne, szerszym torem płynące życie!

Ach, te marzenia! Ileż to razy w swych dziewczęcych latach stawała na wiosnę w ogródku, gdy wczesne majowe słońce malowało każde stare drzewo przecudnymi barwy, a opadłe płatki kwiatów zaścielały ziemię wonnym kobiercem — wyciągała wtedy ręce ku życiu, wzdychając żałośnie czasami, a czasami śmiejąc się radośnie.

Żyć! Ma w sobie młodość, a przed sobą świat otwarty!

Ach! Gdyby jakiś młody przechodzeń obdarzył ją teraz spojrzeniem i uśmiechem... Zgodziłaby się chętnie więcej nie widzieć go nigdy, byleby rozbudził w niej śpiące na dnie duszy marzenia...

Była nieśmiała, nie narzucająca się, bała się mężczyzn, zwłaszcza tych należących do jej świata. Dla nich też była za subtelna, zbyt nieśmiała, nie odczuwali jej fizycznego czaru, niezrozumiałego dla gruboskórych natur.

Mając lat szesnaście dostała zajęcie w Biltz u Applemana, w magazynie bławatnym, za pięć dolarów tygodniowo. Tam widywała wielu mężczyzn, którzy nawet jej się podobali. Pamiętała wszakże o podrzędnym stanowisku swych rodziców i w swej skromności uważała, że stojąc o wiele niżej nie ma prawa podnosić na nich oczu. W ten sposób nie przyciągnęła nikogo, a odstręczyła wielu. Do dziewiętnastego roku życia pracowała u Applemana czując dobrze, że nic dla swej przyszłości nie robi; wiedziała, że nie może porzucić rodzicielskiego domu, tak była tam potrzebna.

Nagle w tym zapadłym wiejskim kącie poruszyło się wszystko. Dzięki taniości robocizny w Trippetts Mills otworzono niewielkie warsztaty pończosznicze. Jakkolwiek zasady Roberty nie zgadzały się z rodzajem takiej pracy, wiadomości jednak o wysokich zarobkach dały jej wiele do myślenia. Nie mogła wszakże namyślać się długo. Przyjęła tam pracę stołując się u dawnego ich sąsiada, który dawniej jeszcze przeniósł się do Trippetts Mills, a co sobota wracała do domu. Wielkie wtedy roiła sobie plany. Chciała skorzystać z pobytu w większym mieście i nabyć praktycznych wiadomości, przejść kursy handlowe i zostać buchalterką lub stenografistką, co o wiele bardziej by się jej podobało.

Dwa lata przeszły na tych marzeniach. Zarabiała teraz więcej, do dwunastu dolarów tygodniowo, liczni jednak członkowie jej rodziny tyle mieli potrzeb, a ona odmawiając sobie wszystkiego zawsze starała się im dopomóc, że prawie wszystko, co zarabiała, przechodziło do ich rąk.

I w Trippetts Mills byli także młodzi ludzie, którzy bardziej jej odpowiadali pod względem intelektualnym i duchowym, lecz widzieli w niej istotę o wiele niżej od nich stojącą — zwykłą robotnicę fabryczną. Jakkolwiek Robertę nie można było bezwzględnie zaliczyć do typów zwykłych robotnic, jednak obcując z nimi skłonna była przyjąć ich zapatrywania. A nawet naprawdę była szczerze zadowolona, że żaden z tych mężczyzn, którzy się jej podobali, nie zajął się nią wyraźnie, nie była bowiem pewna ich uczciwych zamiarów.

Nastąpiły znów wypadki, które nasunęły poważne myśli nie tylko o małżeństwie, lecz w ogóle o dalszej przyszłości bez względu nawet na to czy wyjdzie za mąż, czy nie.

Siostra jej, dwudziestoletnia Agnes, o trzy lata młodsza od niej, spotkawszy swego dawnego nauczyciela szkolnego, który jej teraz wydał się o wiele milszy niż dawniej i podobał się jej bardzo, zgodziła się wyjść za niego. Widmo staropanieństwa stanęło naówczas przed Robertą. Zastanowiła się poważnie nad własną przyszłością, tym bardziej, że warsztaty pończosznicze w Trippetts Mills zostały nagle zamknięte. Powróciła wtedy do Biltz, aby pomóc matce w przygotowaniach ślubnych siostry.

Zaszły wtedy wypadki, które decydująco wpłynęły na plany i zamierzenia Roberty.

Gracja Marr, koleżanka jej z Trippetts Mills, wyjechała do Lycurgus i tam znalazła zajęcie w fabryce Finchleyów z płacą piętnastu dolarów tygodniowo. Napisała więc zaraz do Roberty, że w Lycurgus łatwo można znaleźć pracę. Przechodząc koło warsztatów Griffithsów widziała ogłoszenie na bramie: „Potrzebne praktykantki“. Dowiedziała się również, że takie praktykantki na początek zarabiają od dziewięciu do dziesięciu dolarów tygodniowo, szybko przyswajając sobie jeden z działów pracy i potem jako fachowe dochodzą do czternastu albo nawet szesnastu dolarów, zależnie od uzdolnienia. Gracja płaci za pokój z utrzymaniem zaledwie siedem dolarów jest więc bardzo zadowolona, że może zawiadomić o tym Robertę, którą tak bardzo lubi. Niech przyjeżdża, a jeżeli będzie chciała, może z nią razem zamieszkać.

Roberta sama czuła, że nie wytrzyma długo na farmie, że musi pomyśleć o swej przyszłości i ułożyła się ostatecznie z matką, która zgodziła się z tym, że bardziej potrzebne im są pieniądze, które jej córka będzie mogła przysyłać, niż jej osobista pomoc.

Otrzymawszy wreszcie miejsce w Lycurgus spostrzegła jednak po pierwszym radosnym uniesieniu, iż życie jej nie zmieniło się wiele pod względem towarzyskim i materialnym.

Gracja Marr, którą dość lubiła, nie była wcale urodziwa. Znając wdzięk Roberty i jej udzielającą się wesołość liczyła, że będzie z niej miała miłą, wesołą towarzyszkę, której była tu pozbawiona. Roberta jednak od razu spostrzegła, że środowisko, w jakim się tutaj znalazła, wcale nie było ciekawsze od dawniejszego.

Newtonowie, to znaczy siostra Gracji i jej szwagier, u których mieszkała, byli to ludzie należący właśnie do pospolitego typu robotniczego, spotykanego w małych miasteczkach, a reprezentującego ludzi bardzo religijnych i o bardzo ciasnych poglądach. Jerzy Newton był sobie sympatycznym, lecz niezbyt wrażliwym ani romantycznym osobnikiem, który własne drobne plany życiowe traktował z wielką powagą i uważał za wielce doniosłe. Od razu ze swych skromnych dochodów tkacza w fabryce Cranstonów zaczął robić oszczędności pragnąc założyć swój własny warsztat. Aby przyśpieszyć osiągnięcie celu, po porozumieniu się z żoną wynajął stary dom na Taylor Street i odnajmował pokoje, z czego mógł dać utrzymanie swej rodzinie i pięciu stołownikom. Gracja i żona Newtona należały do kobiet, które czuły się zupełnie zadowolone, gdy miały niewielkie gospodarstwo do prowadzenia i bliskich sąsiadów, w których należało wpoić przekonanie o doniosłości ich pracy. W wolnych chwilach oddawały się kontemplacji życia i czynności ludzkich, oglądanych przez pryzmat iście sekciarskich wierzeń.

Roberta więc zakosztowawszy rozkoszy takiego domowego ogniska czuła, że i w Lycurgus życie jej będzie płynęło równie wąską i ograniczoną ścieżką jak w Biltz, w rodzicielskim domu. U Newtonów o innym trybie życia nie można było marzyć. Na nic zdałaby się chęć przełamania go. Jeżeli się jest więc pracownikiem fabrycznym, trzeba się dostosować do zwyczajów i obyczajów tych pracowników.

Codziennie więc Roberta zjadała skromne śniadanie w jadalni Newtonów w towarzystwie Gracji i jeszcze dwóch dziewcząt, Opal Feliss i Oliwii Pope, które pracowały w fabryce Cranstonów. Jadał z nimi również i młody elektrotechnik Fred Shurlock, pracownik miejskiej elektrowni. Natychmiast po śniadaniu wychodziła Roberta na ulicę i łączyła się z długą procesją robotniczą, zdążającą do fabryk. Szła razem z młodymi dziewczętami i starszymi kobietami, młodymi chłopcami i dorosłymi mężczyznami. Byli tam i starcy, i znużone, przeżarte nędzą kobiety, podobne bardziej do widm niż do ludzkich istot, wynurzając się z rozmaitych zaułków i domostw. A gdy tłum zgęstniał, podsycany nowymi falami, wypływającymi z bocznych uliczek, zjawiali się miejscowi donżuani, szukający sensacyjnych przygód, rozpoczynały się głupie chichoty i śmieszki dziewcząt, nie wyznających takich surowych zasad jak Roberta. Jeszcze w swym życiu Roberta takich nie spotykała. Ach, fe!

Wieczorem taż sama ciżba spływała z fabryk, przelewała się przez most i wsiąkała po drodze.

Roberta, ze swym poważnym usposobieniem, z uprzedzeniami towarzyskimi i moralnymi zasadami, mimo swej urody i niezaspokojonych pragnień, czuła się samotna i opuszczona. Jakże smutno widzieć, że wszyscy są weseli, bawią się, a samej stać na uboczu. Zawsze po szóstej była już w domu. Po obiedzie nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Czasem z Gracją wybrała się do jakiego kina albo w braku czegoś lepszego szła na mityng do kościoła metodystów.

A jednak mimo tego trybu życia była zadowolona ze zmiany. Takie wielkie miasto... Taka śliczna ta Central Avenue, tyle pięknych magazynów i kin. A jakie wielkie fabryki! A przy tym... ten pan Griffiths taki młody, taki śliczny, uśmiechnięty i taki dla niej dobry...

Rozdział III 

Clyda również pociągała ta młoda, urocza robotnica. Od czasu niefortunnej znajomości z Dillardem, Ritą i Zellą, a potem obojętnej wizyty u Griffithsów, gdzie mógł rzucić okiem na tak niepospolite osoby jak Bella, Sondra i Bertina — żył w zupełnym osamotnieniu.

Wielki świat! Czyż ma prawo do niego należeć? Mimo że wiele liczył na swe węzły pokrewieństwa, mimo wielkiej a próżnej chęci dotarcia w jakiś sposób do wnętrza tego wymarzonego świata, nic się jakoś dotąd nie udawało. Cóż więc będzie? Czyż nie był teraz jeszcze bardziej samotny? Idąc do biura czy wracając kłaniał się z daleka niektórym osobom, czasem rozmawiał przez chwilę, a chociaż miał parę znajomości w sferach kupieckich, kilka panienek sklepowych, które go wcale nie interesowały, z nikim nie śmiał się zaprzyjaźnić. Dlaczego? Właściwie dla niczego. Był latoroślą Griffithsów, a więc musiał utrzymywać pozory szacunku im należne. Też sytuacja! Co z tym począć?

Roberta, nawet po zaaklimatyzowaniu się w fabryce i przyzwyczajeniu się do warunków, była ciągle pod wrażeniem swego szefa, jego sympatycznego obejścia, jego nią zainteresowania. Dowiedziała się wkrótce o panujących tu prawach i przepisach, których przekraczać nie wolno było, o ograniczeniach, nie pozwalających na to, żeby który ze zwierzchników, a więc i Clyde, wyróżniał jedną z robotnic. Prawo takie wydane było w celu, aby robotnice nie mogły liczyć na jakoweś względy. Religijne, moralne i skromne dziewczęta nie potrzebowały takich przepisów. Prócz tego istniał jeszcze przepis nie dozwalający na łączenie się z rodzinami cudzoziemców, uchodzących za tępych, niemoralnych, za coś niższego od Amerykanów. Przekonała się również, że linia demarkacyjna między bogatymi w Lycurgus była tak ostra jakby przecięta nożem lub oddzielona wysokim murem.

Lecz i w tej sferze moralnych, głęboko religijnych ludzi, do których ona i jej rodzina należała, były także uświęcone zasady, występujące zwłaszcza przeciw wszelkim rozrywkom jak tańce, spacery po ulicach albo kina. A Roberta właśnie miała ochotę nauczyć się tańczyć.

Bardziej jeszcze przykre było to, że młodzi ludzie i dziewczęta, należący do tego samego kościoła, nie uważali Roberty ani Gracji za równe sobie, dlatego tylko, że nie należą do dawniej osiadłych tu i zamożniejszych rodzin. Stale uczęszczając do kościoła nie zbliżyły się nawet na krok do miejscowego towarzystwa. Czuły się tak samo obco jak w chwili przybycia do Lycurgus. Nikt im żadnych wstrętów nie czynił, ale też nikt nie zbliżał się w celach rozmowy lub wspólnej rozrywki, jak to czynili między sobą lepiej usytuowani wyznawcy tego kościoła.

Roberta poznawszy Clyda wyimaginowała sobie, że właśnie on jest cząstką tego niedostępnego, wielkiego świata i ujęta miłym jego wyglądem przejęła od niego jad ambicji i niepokój, który go stale dręczył.

Każdego dnia wchodząc do stemplarni czuła na sobie jego oczy, ciekawe, spokojne i jakby niepewne. Rozumiała, że nie jest pewien, jak przyjęłaby jego propozycję, gdyby jej jaką uczynił, że się obawia, czy nie spotka się z niechęcią, a nawet z obraźliwą odmową z jej strony. W czasie pierwszych tygodni dziwiła się, że do niej nie przemówi, nie zbliży się nigdy. Później zrozumiała, że nie śmie tego zrobić, że to musi być niemożliwe — niewłaściwe. Inne dziewczęta od razu by to zauważyły. A gdyby spostrzegły, że jest dla niej dobry a dla nich obojętny, wiedziałyby, że robi dla niej wyjątek i odpowiednio by to tłumaczyły. A wiedziała, że dziewczęta, pracujące w stemplarni, potrafiłyby określić takie postępowanie jednym słowem — rozpusta.

Mimo skłonności Clyda ku tej dziewczynie praw podyktowanych mu przez Gilberta jeszcze nie przekroczył. Pamiętając o tym nigdy nie poświęcał większej uwagi żadnej dziewczynie, lecz po zjawieniu się Roberty zupełnie bezwiednie zbliżał się do jej stołu, zatrzymywał się, żeby zobaczyć, jak jej idzie praca. Zwrócił od razu uwagę, że jest zręczną, inteligentną pracownicą. Pojęła szybko wszystkie szczegóły swej pracy nie zasięgając niczyjej rady i szybko doszła do płacy, jaką otrzymywały dawniejsze robotnice — piętnaście dolarów tygodniowo. I tyle w niej było radości i dumy, że może tu pracować. I tak szczęśliwa była, że Clyde choć trochę poświęca jej uwagi.

Obserwując ją ciągle zauważył, że postępowanie jej było delikatne i odrębne, że jej wesołość, tak żywiołowa, wypływała z subtelnej, poetycznej prawie wrażliwości, że mimo swej odrębności umiała zaskarbić sobie przyjaźń i życzliwość koleżanek i dostroić się do sposobu rozumowania nawet cudzoziemskich dziewcząt, które z natury rzeczy były wcale do niej niepodobne. Słuchając jej rozmów z Leną Schlickt, Hodą Petkanas, Angeliną Pitti i wielu innymi, doszedł do wniosku, że Roberta nie ma w sobie absolutnie tej konwencjonalnej sztywności, jaką odznaczały się wszystkie amerykańskie dziewczęta. Lubiły ją wszystkie, nawet poważały.

Któregoś dnia, gdy wrócił trochę wcześniej po lunchu, zastał kilka dziewcząt skupionych koło robotnicy Polki — Marysi. Była to jedna z najweselszych i pełnych temperamentu dziewcząt cudzoziemskich. Wysokim dyszkantem Marysia opowiadała, że pewien „frajer“, z którym się poznała wczoraj wieczorem, ofiarował jej paciorkowy woreczek.

— On chcieć, żeby ja była jego narzeczona — odpowiadała z ożywieniem powiewając woreczkiem przed oczyma słuchaczek. — Żeby ja to wzięła i myślała o nim. Ładny woreczek, nie? — mówiła podnosząc woreczek w górę i obracając go na wszystkie strony. — Powiedz — zwróciła się patrząc nieco prowokująco a może i drwiąco na Robertę — co ja z tym zrobić? Czy ten woreczek wziąć i chłopa wziąć, być jego narzeczona, czy oddać prezent? Podobać mi się ten woreczek bardzo, mówię ci.

Posądzając Robertę o bardziej stateczne zasady Clyde przypuszczał, że ta sympatyczna dziewczyna będzie zgorszona słowami Marysi. Nic podobnego jednak. O ile mógł wywnioskować z wyrazu jej twarzy, była tylko tym bardzo ubawiona.

— Wiesz, Maryś — odpowiedziała śmiejąc się wesoło — to zależy wiele od tego, czy on ci się podoba. Jeżeli jest ładny, starałabym się, żeby mnie pokochał, a tymczasem woreczek zatrzymałabym jak najdłużej.

— Iii, on wcale nie chce mnie czekać — oznajmiła z dumą Marysia i rozumiejąc drażliwość sytuacji spojrzała na Clyda, który przysunął się bliżej. — Ja musieć oddać mu woreczek dziś wieczór albo zostać jego narzeczona. A taki śliczny ten woreczek, nie kupić sobie nigdy taki...

Patrzyła na prezent z filuterną minką i zmarszczyła nos rozumiejąc, że to wszystko było bardzo śmieszne.

— Co robić?

— Ho, ho! dla takiej panny Alden wielce ciekawe zagadnienie — pomyślał Clyde.

Jednak Roberta umiała się dostosować do tej sytuacji, chociaż, zdaje się, była trochę zakłopotana.

— Rzeczywiście, że jesteś w trudnym położeniu — odrzekła. — Nie wiem, jaką znajdziesz na to radę.

Otworzyła szeroko oczy i udawała wysokie zainteresowanie. Clyde zrozumiał, że grała taką rolę i chciała ją dobrze odegrać.

Tymczasem Holenderka, Lena Schlickt, przysunęła się i odezwała:

— Jeżeli go nie chcesz, to ja wezmę woreczek i twojego frajera. Nie mam teraz żadnego.

Wyciągnęła rękę po woreczek, ale Marysia szybko go cofnęła. Rozległy się piski i śmiechy dziewcząt. Nawet Roberta śmiała się głośno, co sprawiło Clydowi wielką przyjemność, lubił bowiem jej szczerą wesołość, tak u niej niewinną.

— Wiesz, masz rację, Leno — usłyszał jej głos wśród ogłuszającego huku maszyn, rozpoczynających swą pracę w przyległej sali. — Porządnego chłopca trudno znaleźć w tych czasach.

Oczy jej błyszczały, a kształtne usta otworzyły się w uśmiechu. Clyde wiedział, że to były żarty i ironia, ale zrozumiał, że nie można było posądzać jej o ciasne poglądy. Była to natura łagodna, wesoła, pobłażliwa i dobra. Umiała patrzeć na życie liberalnie.

Śliczna była, najładniejsza z nich wszystkich, chociaż tak skromnie się ubierała. Nosiła stale ten sam mały, brązowy kapelusik i granatową sukienkę, w której przyszła tu po raz pierwszy. Nie musiała sobie różować ust i twarzy jak te cudzoziemki, które wyglądały jak lukrowane pierniki. Takie piękne miała ramiona i szyję, pełne i ślicznie zarysowane! Umiała tyle czaru włożyć w swą pracę, jak gdyby to była dla niej zabawa. Podczas pracy w najbardziej upalne godziny na jej czole, policzkach i górnej wardze zbierały się perełki potu, które lekko ścierała chusteczką przerywając sobie pracę, lecz Clydowi zdawało się, że są to klejnociki, które jeszcze podnosiły jej urodę.

Były to czarowne dni dla Clyda. Miał przed oczyma dziewczątko, cel swych obserwacji i admiracji, lecz stopniowo rozwijała się w nim taka sama żądza, jak wtedy, gdy poił się widokiem Hortensji Briggs. Teraz jednak odczuwał większe zadowolenie, bo Roberta była bardziej prosta, bardziej kulturalna i więcej godna szacunku.

Roberta starała się dać do zrozumienia, że Clyde jest jej zupełnie obojętny, jednak trudno było w to uwierzyć. Czuła się tak zakłopotana, zmieszana w jego obecności. Clyde wydawał się jej bardzo sympatyczny, ach, bardzo miły! I taki śliczny... Jego rysy, ręce, te włosy czarne i lśniące tak miękko, melancholia i jakiś czar w ciemnych oczach... Wszystko jej się podobało.

Któregoś dnia wstąpił do tego oddziału Gilbert Griffiths i zatrzymał się rozmawiając z Clydem. Wtedy dopiero Roberta puściła wodze swej wyobraźni. Ten pan Clyde to nie byle kto, niewątpliwie jest czymś więcej, niż myślała! Lena Schlickt, która stała obok Roberty, szepnęła:

— To jest pan Gilbert Griffiths. Do jego ojca należą wszystkie warsztaty, a po jego śmierci będzie to należało do pana Gilberta. A ten — wskazała na Clyda — to jego krewniak. Podobni do siebie, co?

— Bardzo podobni — przyznała Roberta porównując spod oka Clyda z Gilbertem. — Ale chyba pan Clyde Griffiths jest przystojniejszy, prawda?

Hoda Petkanas, siedząca z drugiej strony Roberty, usłyszawszy tę uwagę roześmiała się:

— Wiadomo. Tylko, że nie ma tyle forsy, co tamten.

— Ale jest chyba także bogaty? — zapytała Roberta.

— Nie wiem. Podobno nie — wysunęła wargi z powątpiewaniem. Miała także wiele sympatii dla Clyda, jak zresztą wszystkie robotnice. — Pracował dawniej w pralni i podobno nawet na dniówkę. Dostał się do tych warsztatów, żeby nauczyć się wszystkiego. Może nie będzie chciał długo tu pracować.

Robercie zrobiło się smutno. Tyle już myśli i marzeń swych poświęciła Clydowi, że teraz na samą myśl o rozstaniu się z nim rozżaliła się bardzo.

Taki młody, dzielny, sympatyczny... I ma wrażenie, że ją także lubi... Tak, to nawet widać. Ach, nie ma sensu nawet myśleć o tym, czy ją lubi, czy nie, ani też starać się ściągnąć jego uwagę na siebie, bo przecież on jest tutaj ważną osobą... Za wysoko musiałaby podnieść oczy!

Dowiedziawszy się o pokrewieństwie Clyda z Griffithsami od razu zwątpiła w jego sympatię dla siebie. Jest zwykłą, biedną robotnicą, a on bratankiem bogatego człowieka. Przecież się z nią nie ożeni... Czyż może ich cokolwiek ze sobą łączyć?

Westchnęła. Musi teraz bardzo uważać na siebie.

Rozdział IV 

Clyde nie umiał nadać właściwego kierunku swemu życiu. Nie natrafił na właściwą drogę w stosunku tak do Roberty jak i do ogólnego swego położenia w Lycurgus. Gilbert zawczasu ostrzegał go przed nieodpowiednimi stosunkami. Ale, zapytywał się Clyde siebie, czy się cokolwiek zmieniło w jego życiu prywatnym? Ciągle tkwił w tych samych warunkach. Wziął co prawda lepsze mieszkanie u pani Peyton, na porządniejszej ulicy, ale czy przez to jest mu lepiej niż u pani Cuppy? Tam miał przynajmniej jakieś towarzystwo młodych ludzi, z którymi mógł się choć troszkę rozerwać... A tu prócz brata pani Peyton, starego kawalera, który był prawie w wieku swej siostry, i jej syna trzydziestoletniego, chudego, sztywnego urzędnika bankowego, nie miał do kogo słowa przemówić. Każdy wiedział o jego pokrewieństwie z Griffithsami i każdy się usuwał nie chcąc być natrętnym, nie chcąc nasuwać myśli, że może komu zależeć na utrzymaniu z nim znajomości.

Mimo że Roberta nie należała do tych sfer, które były szczytem jego marzeń, musiał przyznać, że ten czar od niej promieniujący usidlał go coraz silniej. Coraz częściej, coraz bezwolniej zwracał swe oczy na nią. Może to stało się samo przez się, a może już zmysły buntowały się przeciw tak ascetycznie prowadzonemu życiu.

Wzrok jego przyciągał jej spojrzenie. Przelatywały między nimi nieustanne, wymijające się, lecz mocne, gorączkowe błyskawice spojrzeń. Jak zwiastun miłości wzrok jej padał szybko, ukradkiem, aby go Clyde nie zauważył. Wtedy on słabł, drżał gorączkowo. Ach te śliczne usteczka, piękne, olbrzymie oczy, promienny, zwykle nieśmiały, ukradkowy uśmiech... Te jej cudne ramiona, taka zgrabna, giętka figura i czujne, mądre gesty. O, żeby mógł ofiarować jej swą przyjaźń, gdyby ośmielił się z nią porozmawiać czasami, spotkać się gdziekolwiek... Żeby i ona tego pragnęła, a on żeby śmiał...

Niepokój. Pożądanie. Momenty płomiennego żaru i udręki.

Nie umiejąc poradzić sobie z kłopotem, w jaki go wprawiała anomalia paradoksalnych kontrastów, z jakich się składa życie jego, tej ciągłej samotności i nieustannej czujności, wpadał w gniew przeciw podejrzeniom ludzkim, że pracuje tutaj tylko dla zabicia czasu.

Pragnąc nieraz rozerwać się trochę w sposób odpowiedni dla swej sytuacji, a także, aby zejść z oczu tym, którzy byli pewni, że używa bardziej wyszukanych rozrywek, odbywał wycieczki. Wyjeżdżał w soboty do Gloversville, Fonda, Amsterdamu, czasem dalej do Gray albo Crum Lake i zostawał przez niedzielę. Tam miał łódki, plaże, kąpiele, gdzie można było wynajmować kostiumy kąpielowe. Nigdy nie opuszczała go myśl, że może spotkać kogoś z Griffithsów, starał się więc zawsze wyglądać przyzwoicie. Liczył także, iż może kiedy trafić się jaki przygodny towarzysz, który zechce z nim razem pływać, więc dążył do przyswojenia sobie tej umiejętności. Wiosłowanie nadzwyczaj mu się podobało. Lubił ubierać się w sportową koszulę i płócienne buty i wiosłował po Crum Lakę w jednej z tych czerwonych, zielonych lub niebieskich łódek, którą wynajmował sobie na godzinę.

W takich chwilach, gdy miał nad sobą błękit nieba z lekkimi, gdzieniegdzie różowymi obłokami, cała otaczająca go panorama letnia nabierała jakichś feerycznych cech. Puszczał wówczas wodze fantazji i marzył. Należy już do tego uprzywilejowanego świata, który lokował się zwykle w bardziej wykwintnych miejscowościach, jak Racquette Lake, Schroon Lake, Lake George, i oddaje się tam przeróżnym rozrywkom. Uprawia golf, taniec, tenis, wiosłuje w towarzystwie wytwornych, eleganckich osób...

W tym samym czasie i Roberta dowiedziała się o istnieniu Crum Lake i postanowiła jeździć tam w towarzystwie Gracji. Newtonowie nie sprzeciwiali się temu, jako że miejscowość ta uchodziła za najprzyzwoitszą. Więc jeździły tam w soboty, czasami w niedzielę. Szły brzegiem jeziora wydeptaną ścieżką, która prowadziła do kępy drzew, a nie umiejąc wiosłować ani pływać siadały zwykle i wpatrywały się w wodę. Zaszywały się czasami między krzewy szukając tam jagód i kwiatów. Na bardziej bagnistych miejscach, o ile zaryzykowało się zamoczenie obuwia, można było narwać białych lilijek z takimi delikatnymi, żółtymi wewnątrz serduszkami. Nie umiały oprzeć się tej pokusie i już dwa razy pani Newton otrzymała od nich całe naręcze kwiatów z tych jeziornych pobrzeży.

W trzecią niedzielę lipca Clyde, jak zwykle samotny i jak zwykle buntowniczo usposobiony, wiosłował wzdłuż południowego brzegu jeziora. Odpłynął pewnie z półtorej mili od przystani. Zdjął marynarkę i kapelusz i marzył o rzeczach nierealnych — jakiego rodzaju życie chciałby prowadzić. Na jeziorze z dala były widne łodzie, w których bawiły się niedzielne, niezbyt wykwintne grupy wioślarzy. Były tam starsze małżeństwa, młodzi chłopcy i dziewczęta. Po wodzie płynęły ich śmiechy i odgłosy rozmów. Widział również łódki, w których siedziały zakochane pary, co bólem przejmowało samotne serce Clyda. Widok młodzieńca, gruchającego ze swą ukochaną, wywoływał przykry dysonans w jego zmysłowej duszy. Wtedy rysowały się przed nim inne obrazy. Gdyby się na przykład urodził w innej sferze, siedziałby w tej chwili w łodzi w Schroon albo w Racquette z Sondrą Finchley albo podobną do niej, wytworną osobą. Płynęliby razem i patrzyli na bardziej dystyngowane sceny. A czyżby nie potrafił kłusować na pięknym rumaku albo grać w tenisa, albo pędzić wspaniałym autem mając Sondrę u swego boku? Czuł się tak wykolejony, tak samotny, tak dręczony niepokojem, gdyż zdawało mu się, że wszędzie koło siebie widzi miłość, romans, rozkosz... Więc, co ma robić? Dokąd się udać? Przecież całego życia nie może przepędzić w osamotnieniu... Boże, jakież życie jego jest nędzne!

Zwrócił się do wspomnień, do tych niewielu dni szczęśliwych przed tym strasznym wypadkiem w Kansas City. Byli tam Ratterer, Hegglund, Highby, Tina Kogel, Hortensja, siostra Ratterera Luiza, jednym słowem cała ta wesoła kompania, z którą się tak zespolił, zanim stało się to nieszczęście. A potem Dillard, Rita, Zella... w każdym razie i to było lepsze niż nic... Czyż Griffithsowie nie mają zamiaru nic więcej dla niego uczynić? Czy zawsze ma znosić szyderstwa swego stryjecznego brata, zawsze będzie usuwany na stronę albo zupełnie ignorowany przez całe to wykwintne towarzystwo, do którego należą dzieci jego stryja? Teraz właśnie podczas takiej upalnej kanikuły wyraźniej zdawał sobie sprawę, ile to szczęścia, swobody zażywają takie uprzywilejowane istoty. Ciągłe są wzmianki w gazetach o ich przyjazdach i wyjazdach. Widywał nieraz wielkie, wspaniałe auta stryja i Gilberta, stojące w garażu podczas ich chwilowego pobytu w Lycurgus. Spotykał całe grupy młodzieży przed bramą najwspanialszego hotelu albo przed pałacami na Wykeagy Avenue, gdy na parę godzin albo na jedną noc zjeżdżano do Lycurgus.

Albo w takich warsztatach. Przybywali tam od czasu do czasu stryj albo Gilbert w dystyngowanych letnich garniturach. Towarzyszyli ich inspekcji wszyscy szefowie oddziałów. Właściciele surowo, prawie z królewska udzielali rad albo słuchali raportów, składanych przez nadzorców rozlicznych oddziałów. Między nimi był i Clyde — brat stryjeczny Gilberta, bratanek tego potężnego Samuela Griffithsa... Pozostawiono go samemu sobie, niech robi, co chce. A to wszystko dlatego, że nie był dla nich wystarczająco zamożny. Ojciec jego nie miał takich zdolności, jak stryj, do interesów, matka (niech ją Bóg ma w swej opiece) jest za mało elegancka i nie tak światowa jak jego obojętna, o dystyngowanej minie, oziębła stryjenka. Czy nie lepiej byłoby cisnąć wszystko do licha? Czy nie popełnił szaleństwa zjeżdżając tutaj? Czy ci bogaci krewni mają wreszcie jakie zamiary względem niego, czy nie?

W tym opuszczeniu, pełen niepokoju, urazy, oddalił myśli swoje od świata Griffithsów, a głównie od Sondry Finchley, którą zawsze wspominał z jakimś dojmującym dreszczem — i zwrócił je ku Robercie. Ta uboga dziewczyna, zwykła robotnica była najpiękniejszym kwiatem w tym zbiorowisku pracowitych rąk.

Przecież to śmieszne i głupie ze strony Griffithsów wymagać od takiego jak on człowieka, aby nie zawierał znajomości z dziewczyną taką jak Roberta dlatego tylko, że jest robotnicą. Nie wolno mu ofiarować jej swej przyjaźni, nie wolno mu zabrać jej ze sobą na wycieczkę, choćby tu, na jezioro, ani jej odwiedzić.. Ale też nie wolno mu sięgnąć do wyższej sfery, bo jakże tam się dostanie? A Roberta jest tak ładna... bardzo nawet i tyle ma uroku. Widział ją w marzeniach, jak pełnymi wdzięku, szybkimi ruchami wykonywa swą pracę. Widział jej kształtne ramiona, rączki, aksamitną skórę i jasne oczy, gdy uśmiecha się do niego. Budziło się w nim to samo wzruszenie, które go co rana pędziło do fabryki. Biedna jest — cóż z tego? Ach, jakże byłby z nią szczęśliwy, o ile tylko nie byłby zmuszony żenić się z nią. Bo jednakże jego matrymonialne ambicje sięgały stanowczo, zdecydowanie do świata Griffithsów. Lecz obraz jej silnie rozpalał w nim pożądanie.

Ach, gdyby wreszcie mógł choćby tylko z nią porozmawiać, odprowadzić ją od czasu do czasu do domu, wziąć ją kiedyś w niedzielę na wycieczkę, popływać z nią po jeziorze, spędzić wraz z nią na marzeniach miłe chwile wytchnienia.

Skręcił ku wybrzeżu, gdzie rosła kępa drzew i krzewów, a na płytszej, cichej wodzie leżały szerokie, płaskie liście lilii wodnych. Rosło tu sporo tego kwiecia.

Na wysokim brzegu stała dziewczyna i patrzyła na nie. Zdjęła kapelusz, oczy przysłoniła ręką od słońca i spoglądała w wodę. Usta miała rozchylone, jak gdyby się czemuś dziwiła. Clyde opuścił wiosła i zapatrzył się w nią. Była bardzo ładna. Rękawy błękitnej bluzki sięgały tylko do łokci. Ciemna granatowa spódniczka uwydatniała zgrabną budowę ciała. Czyżby to była Roberta? Chyba niemożliwe? Tak, to ona!

Zanim uczynił jakieś postanowienie, był już przy niej, tuż przy brzegu, a twarz jego opromieniła radość. Była to radość człowieka, któremu wbrew przewidywaniom zrealizowały się marzenia.

Jego ukazanie się było tak nagłe, jakby wywołane z niczego i znikąd, jakby z wibrującej energii czy dymu wyłonił się kształt ludzki mocą poetyckiej wizji, że Roberta stała, ze zdumieniem wpatrzona w niego, tylko usteczka jej ułożyły się w kształt tak zdecydowanie piękny, jak zwykle, gdy czuła w piersi swej rodzące się szczęście.

— Więc to panna Alden! Czy to pani, czy nie pani? — zawołał. — Nie jestem pewien... Nie mogę uwierzyć, że to pani!

— Ależ tak — roześmiała się zmieszana, trochę zawstydzona. Ucieszyła się niewymownie na jego widok, lecz zarazem zaniepokoiła się nagle, jak gdyby podświadomie odczuła, jakie znaczenie będzie miało dla niej to spotkanie. Wywiąże się niechybnie bliższa znajomość, a ona jest pewna, że nie potrafi mu się oprzeć, nie dbając nawet o to, co ludzie o tym pomyślą. I teraz jest z nią przyjaciółka Gracja. Domyśli się wszystkiego, całej jej sympatii dla Clyda. Zaniepokoiła się. A jednak patrzyła na niego z uśmiechem, jasnym, szczerym wzrokiem. Tyle o nim myślała, wszystkie jej myśli o szczęściu, spokoju były z nim związane. I oto zjawił się. Cóż jednak jest zdrożnego w takim spotkaniu?

— Wybrała się pani na spacer? — wydusił z siebie wreszcie, bo mimo radości na jej widok i chwilowej trwogi, że tak szybko ucieleśniło się jego marzenie, czuł się bardzo zmieszany, gdy znalazł się przed nią. — Chciałaby pewnie pani urwać tych lilijek? — dodał przypominając sobie, że patrzyła przed chwilą na wodę. — Zapewne na nie pani patrzyła?