W stronę przejścia - Klara Kawecka - E-Book

W stronę przejścia E-Book

Klara Kawecka

0,0
7,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Niezwykła przyjaźń, radości, kłótnie, smutki i rozterki.
Nowe doświadczenia i wspólne tajemnice.
Pytania rodzące się w głowie.
Doskonała analiza psychologiczna ludzkich zachowań.

Pewna rodzina spędza wakacje w górskiej dolinie. Rządni przygód wybierają się na wycieczkę, podczas której odkrywają tajemniczy, opustoszały dom. Jak się dowiadują, właściciel przepadł w zagadkowych okolicznościach.
Ciekawość nie pozwala im przejść obojętnie obok tego znaleziska. Tak rozpoczyna się niesamowita przygoda pełna zagadek, sekretów i magii.  
Konsekwencje  postępowań, które mają doprowadzić do odnalezienia zaginionego człowieka, jak klocki domina przewracają się kolejno po wprawieniu w ruch pierwszego elementu. Z każdym krokiem zbliżają się do rozwiązania sprawy, której finał okazuje być szokujący.
Podróż, wędrówka, strach, przerażenie, ale też rodzinne chwile, pozwalają im na nowo poznać siebie. Zbliżają ich wszystkich pokazując, że zawsze warto być dla siebie oparciem.
Wpuść do życia odrobinę magii i daj się ponieść wyobraźni.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Klara Kawecka
W stronę przejścia 
Wydawnictwo Psychoskok

Klara Kawecka „W stronę przejścia”

Copyright © by Klara Kawecka, 2020

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor prowadząca: Renata Grześkowiak

Projekt okładki: Klara Kawecka

Ilustracje na okładce: Klara Kawecka

Korekta: „Dobry Duszek”, Marianna Umerle

Skład epub, mobi i pdf: Kamil Skitek

ISBN: 978-83-8119-655-0

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Rozdział 1

GOŚCIE W MIEŚCIE

Dzień chylił się ku zachodowi. Ostatnie promyki słońca wciskały się przez zabrudzone, wąskie okna starej kamienicy, ubarwiając czerwonozłotą poświatą jej wnętrze. Ściany klatki schodowej obite były ciemną, zmatowiałą boazerią, a podłoga skrzypiała pod każdym, kto tamtędy przechodził. Nieraz pod niektórymi wiekowe deski wyginały się niebezpiecznie, powodując u nich przerażenie, przechodzące w zadyszkę i potok przekleństw. Owego wieczoru schodził tamtędy pewien jegomość. Właściwie to zataczał się z boku na bok, sapiąc, dysząc, cicho mrucząc pod swoim małym nosem i zagryzając przy tym kopcącą się fajkę. Miał na sobie czarny melonik i elegancki, ciemnozielony garnitur zapięty ciasno pod szyją, ze złotymi, zdobionymi guzikami. W ręce trzymał piękną, drewnianą laseczkę, która niestety zamiast mu pomagać, wadziła przy każdym kroku. Kupił ją kiedyś, gdy był jeszcze szczupły, a teraz odstawała z boku, nie dotykając ziemi. Był to wszakże jeden z jego ulubionych przedmiotów i, mimo nieporęczności, często zabierał ją ze sobą. Toke Ulik, bo tak jegomość się nazywał, miał wielkie niebieskie oczy, nad nimi wysoko podniesione łuki brwiowe, bujne wąsiska i brązowe włosy. Nie ukrywajmy, Toke był przystojny, chociaż spod meandrów tłuszczu nie było tego widać. Często patrzył się nieufnie i zaciskał usta w grymasie. Zazwyczaj wtedy, gdy miał do czynienia z ludźmi, których zupełnie nie znał, na przykład na ulicy. Natomiast kiedy przebywał sam lub w towarzystwie przyjaciół, wyglądał bardzo sympatycznie. Ostatnio dosyć przytył, bo przesiadywał całe dnie w swoim mieszkaniu na strychu kamienicy, paląc fajkę, opychając się resztkami niezjedzonych zapasów z zimy i rzucając przez okno pestkami w ptaki siedzące na sąsiednich dachach. Chował się jednak, gdy jakiś sąsiad przyłapywał go na tym nikczemnym zajęciu, mamrotał wtedy do siebie, obmyślając podłe plany na wypadek spotkania któregoś z nich twarzą w twarz. Toke nie należał do ludzi towarzyskich. Wprawdzie z zawodu zajmował się sprzedażą nieruchomości i wymagało to nieustannych kontaktów z innymi ludźmi. I trzeba przyznać, że wtedy potrafił być bardzo uprzejmy i rozmowny, ale była to tylko gra. Maska, którą zakładał, żeby ubić dobry interes. Na co dzień, jak tylko mógł, to unikał ludzi. Wyjątek stanowiła jedynie grupa kilku odwiecznych przyjaciół i rodzina. Ich cenił ponad wszystko.

Tego dnia nikogo nie spotkał, schodząc na dół. Był bardzo zadowolony z tego faktu. Nie ma przecież nic gorszego niż namolny sąsiad. Wyszedł na ulicę. Ciepły powiew wiatru jeszcze bardziej poprawił mu humor. Latarnie lekko migotały, delikatnie rozświetlając powoli zapadający zmrok. Skierował się w dół ulicy, mijając witryny sklepowe. Na rogu skręcił w prawo i doszedł do szerszej alei. Przecisnął się przed tłum przechodniów i wgramolił do pierwszej wolnej dorożki. 

– Nad zatokę, psze pana – bąknął do woźnicy i opadł na siedzenie. 

Toke mieszkał w Ninelis, bardzo pięknym mieście położonym nad morzem. Aby dotrzeć tam od strony wody, wpływa się statkiem w przesmyk znajdujący się pomiędzy dwoma wysokimi i stromymi klifami, wyrastającymi dostojnie z dna. Są bramą do zatoki, nad którą leży miasto. Z kolei ona otoczona jest z trzech stron wzgórzami. Dwa z nich, okalające ją od strony morza, pokryte są zielenią lasu i ostro spadają skalnymi brzegami w ciemne czeluści wody. Trzecie wzgórze, będące ich przedłużeniem, a zarazem łącznikiem, łagodnie wznosi się w głąb lądu, tworząc labirynt uliczek i budynków. Statki cumowane są po prawej stronie w porcie zbudowanym z białych kamiennych bloków. Po tej samej stronie do zatoki wpływa rzeka. Jej nurt jest silny, schodzi bowiem w dół wzgórza, uspokajając się dopiero w wodach zatoki. 

Równoległą do niej aleją jechał Toke, rozkoszując się widokiem wzburzonej, ciemnej wody i zerkając podejrzliwie na woźnicę, w obawie, że zacznie rozmowę, na którą on zupełnie nie miał ochoty. Nie mylił się, bo chwilę później ten odwrócił się w jego stronę.

– Cudowna dzisiaj pogoda – powiedział, rzucając zdawkowe spojrzenie w stronę Tokego.

– Doprawdy cudowna – odrzekł niedbale Toke i w myślach wspomniał cały dzisiejszy dzień, który spędził w swoim mieszkaniu, przeglądając leniwie listy i odpisując na co poniektóre. Wzruszył się nawet kilka razy, tak że musiał szybko podbiec do wieszaka w przedpokoju, wyciągnąć chusteczkę z płaszcza, otrzeć łzy i głośno wydmuchiwać nos. Ale ochłonąwszy z emocji, szybko zabierał się z powrotem do pracy. Część listów zgniatał w kulki i rzucał w stronę piecyka. Inne składał w samoloty i puszczał po pokoju. Pozostałe przeglądał znudzony, marszcząc nos tak mocno, że widać mu było zęby i zastanawiał się, jak spławić nadawców tej koszmarnej korespondencji. Trzeba również zaznaczyć, że Toke lubił sobie pospać. Tego dnia wygramolił się z pościeli dopiero po południu, w związku z tym przegląd listów w domowych zaciszu był jedyną rzeczą, jaką zdążył zrobić przed wyjściem. Nawet nie przygotował sobie śniadania. Postanowił zjeść dopiero, gdy dotrze do tawerny nad zatoką. Zresztą ostatnio bardzo się rozleniwił. Miesiąc wcześniej ubił kilka tak dobrych interesów, że teraz, przez jakiś czas, mógł w ogóle nie pracować. Bardzo było mu to na rękę. Zbliżało się lato i, jak co roku, przyjeżdżała do niego jego mała siostrzenica wraz ze swoim wielkim psem. Tym razem miał im jeszcze towarzyszyć syn jego niedawno zmarłych przyjaciół. I to właśnie z nim i jego bratem miał się dzisiaj spotkać w tawernie. 

– Umieram z głodu – powiedział, żeby z uprzejmości podtrzymać rozmowę z dorożkarzem. Co prawda do śmierci było mu daleko. Zwały tłuszczu, które ostatnio nagromadził, przytrzymałyby go przy życiu jeszcze spory czas. Ale głód doskwierał mocno. Zbliżał się wieczór, a jego żołądek kurczył się i domagał czegokolwiek innego niż kawa, którą Toke, od kiedy wstał, wlewał w siebie bezlitośnie. 

– Możemy się gdzieś tu zatrzymać, jeśli pan sobie życzy – powiedział dorożkarz, wskazując na mijane po bokach restauracje, szynki i inne mniej ciekawe lokale.

– Proszę pana… Powiedziałem przecież, żeby jechać nad zatokę – burknął Toke.

I tak, gawędząc od niechcenia z woźnicą, wywijając oczyma z nudów, Toke dojechał do zatoki. Wysiadł z dorożki i rozejrzał się z rozrzewnieniem wokoło. Złociste światło latarń przebijało się przez narastające kłęby wieczornego mroku, a przy brzegu odbijało się w ciemnej wodzie i wykrzywiało w rozpływających się falach. Wiatr wiał tu mocniej i przynosił z każdym podmuchem coraz to świeższy zapach. Gdyby nie wizyta w tawernie, Toke mógłby tam stać bardzo długo, zapominając o całym świecie dookoła. Otrząsnął się jednak z zadumania, lekko chrząknął i udał się w dół przybrzeżnej ulicy. 

Tymczasem w „Tawernie u bezokiego Joe’a”, przy starym dębowym stole siedziało dwóch braci. 

– Beznadziejna nazwa – powiedział ten młodszy w pewnej chwili. – Nie ma tu żadnego bezokiego Joe’a. Wszyscy mają oczy i mogę się założyć, że nikt nie nazywa się Joe. Mógłby być chociaż na jakimś portrecie, nie? 

– Tak… Mógłby być – odpowiedział starszy, podnosząc wzrok znad talerza. Spośród starych kotwic i obrazów żaglowców zawieszonych na ścianach, wielkich beczek ustawionych w rogach i baru w kształcie burty, interesowały go tylko drzwi, w które wpatrywał się nieustannie. Młodzieniec skończył właśnie posiłek i popijał go teraz solidnymi łykami zimnego piwa, odpędzając młodszego brata, który próbował zabrać mu kufel i wypić chociaż odrobinę. Oboje mieli jasnobrązowe, krótko ścięte włosy, zielone oczy i szczupłe twarze z lekko wysuniętą do przodu dolną szczęką. Starszy nazywał się Haki, nosił okulary i był młodzieńcem lat dwudziestu. Młodszy, Soti, miał lat dwanaście i wiercił się nieustannie. Kopał nogą w stół, co chwilę wstawał, by czemuś się przyjrzeć, zupełnie nie mógł usiedzieć w jednym miejscu.

– Haki, kiedy on wreszcie przyjdzie? – spytał znużony czekaniem.

– Nie wiem. Miał być tu godzinę temu.

– Haki, a myślisz, że w ogóle przyjdzie? – spytał znowu.

– Jeśli nie przyjdzie, to pójdziemy do niego do mieszkania. 

– A jeśli go tam nie będzie?

– To poczekasz, aż wróci. 

– Sam? Haki, naprawdę chcesz mnie u niego zostawić? Przecież ja go w ogóle nie znam.

– Nie mam innego wyjścia. Nie zabiorę cię ze sobą. Przecież wiesz, że nie miałby kto się tobą tam zająć. Zamierzam siedzieć całe dnie w stolarni. Wiesz, że okazja praktyk pod okiem takiego mistrza może mi się więcej nie zdarzyć. Muszę to wykorzystać. Zresztą potem będzie mi łatwiej znaleźć lepszą pracę. Pamiętaj, że robię to z myślą o nas dwóch. Przecież musimy się jakoś utrzymać. 

– Ale dlaczego akurat z nim mam zostawać i to w obcym mieście? Przecież nikogo tu nie znam. 

– Soti, przecież wiesz dlaczego. On sam zaproponował, że może się tobą zająć w wakacje, bo i tak zajmuje się swoją siostrzenicą. I to dzięki niemu wynajęliśmy tak korzystnie mieszkanie rodziców, a ja za te pieniądze będę mógł się utrzymać na praktykach. Bez jego pomocy nie moglibyśmy sobie na to pozwolić. Pamiętaj, że masz być grzeczny. Bez żadnych wymówek, grzeczny i już! On robi nam wielką przysługę. 

– Ale Haki… – jęknął Soti. 

– Ćśś… cicho bądź, przyszedł – przerwał Haki, widząc jak w drzwiach pojawia się Toke. 

Toke podszedł do ich stolika, rozłożył ręce zamaszyście i rozpłynął się w najszczerszym uśmiechu. Sotiemu trochę ulżyło. Widział Tokego na pogrzebie rodziców, ale zupełnie mu się nie przypatrywał. Bał się, że okaże się zbyt poważny i w ogóle dziwaczny. Czasami właśnie w ten sposób opisywał go Haki i teraz Soti zastanawiał się dlaczego. Może straszy brat miał odrobinę racji, bo zanim Toke ich zauważył wyglądał dosyć posępnie. Ale na ich widok twarz mu rozpromieniała i ponury wyraz zamienił się w wyjątkowo sympatyczny.

– Dobry wieczór, wujku – powiedział Haki i wyciągnął grzecznie rękę, żeby się przywitać. 

Toke chwycił ją dziarsko, po czym przyciągnął Hakiego do siebie i wyściskał tak, że okulary chłopaka wygięły się i zawisły złowieszczo na czubku nosa. 

– Dobry wieczór – powiedział Soti uprzejmie.

– Dobry, dobry. Ale żadnego wujku. Przecież wiecie, jak mam na imię! – odparł i wyściskał Sotiego równie mocno. – Przepraszam, Haki, że nie odpisałem na twój list. Doszedł dopiero… dzisiaj rano. A właściwie to otworzyłem go… całkiem niedawno.

– Naprawdę? Już zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle go dostałeś. W końcu wszystko załatwiałem na ostatnią chwilę. Nawet nie wiesz, ile problemów było z biletem na statek. Szkoda gadać... Wybacz, że nie poczekaliśmy z posiłkiem, ale byliśmy bardzo głodni po podróży – odpowiedział Haki, patrząc na zatroskaną twarz Tokego.

– Ach… Właśnie… Ja też już umieram z głodu. Nic dzisiaj nie jadłem – powiedział Toke.

Chwilę później, aby dorównać ich pełnym brzuchom, Toke zamówił wielką porcję pysznego gulaszu. Z zadowoleniem jadł i przysłuchiwał się opowieściom Hakiego. I mimo że wiedział już większość z listu, Haki nie omieszkał powtórzyć, że przyjechali dzisiaj do miasta i Haki musi jechać do portu, żeby zameldować się jeszcze dziś wieczorem na statku, a tawernę wybrał, jako miejsce spotkania, bo to jedyny lokal, jaki zna w mieście, w dodatku znajduje się po drodze pomiędzy dworcem a portem, w przeciwieństwie do mieszania Tokego, i na pewno by tam nie trafili, nawet gdyby złapali dorożkę, a Haki nie może się za nic na świecie spóźnić, bo bilet za rejs był bardzo drogi, a on nie może pozwolić sobie na żadne dodatkowe wydatki, i gdyby się spóźnił, to tyle by było problemów, i że jest bardzo wdzięczny, że Toke zajmie się Sotim. I tak mówił i mówił, a zanim przestał, to Toke zdążył już zjeść cały gulasz i dopiero przy ostatnim kęsie udało mu się coś wtrącić. 

– Ja się bardzo cieszę, że Soti u mnie zostanie. Dzisiaj odbieram z dworca moją siostrzenicę, Tulię. Też zostaje u mnie na całe lato. Będziesz mieć doborowe towarzystwo.

– Doborowe by było, gdyby była chłopakiem – mruknął Soti i poczuł, że brat naciska mu na stopę z całej siły, patrząc wymownie. 

Toke uśmiechnął się sztucznie i zaczął rozmawiać z Hakim, tak jakby tamtego w ogóle nie usłyszał. 

Jeszcze przez jakiś czas siedzieli w tawernie i rozmawiali. Najmniej odzywał się Soti, który mimo wszystko nie miał ochoty tu zostawać. Koniecznie chciał płynąć z bratem, chociażby na gapę, w luku bagażowym albo wciśnięty przy burcie między linami. 

Gdy dojechali do portu, Soti poczuł, że robi mu się coraz gorzej. Rozstanie z bratem, które do tej pory było tylko wyobrażeniem w jego głowie, teraz naprawdę się działo. Haki uścisnął go mocno.

– Jak dopłynę, to napiszę ci list – powiedział i potarmosił Sotiego za włosy.

– Będę czekał – bąknął chłopak i przycisnął się do brata.

– I pamiętaj…

– Tak, pamiętam, będę grzeczny – odparł Soti i pokazał skrzyżowane palce z zawadiackim uśmiechem, ale w oczach miał łzy. 

– Poradzisz sobie, ja już ciebie znam. Pomyśl, że to tylko kilka miesięcy. Szybko miną – odpowiedział Haki i sięgnął po bagaże.

W tym samym czasie przy oknie w przedziale pędzącego pociągu stała mała dziewczynka. Ciemne, krótkie włosy okalały jej pulchne policzki. Miała brązowe bystre oczy i wąskie usta, okraszone szczwanym uśmieszkiem. Nazywała się Tulia. Obok niej siedział duży, czarny pies i wpatrywał się w widoki za oknem, z równym jej zaciekawieniem. Jechali przez góry. Słońce już zaszło, a zbocza powoli przykrywała delikatna jak puch mgła. Gdzieniegdzie wystawały czubki drzew, w innych miejscach nadal widać było całe stoki. Ciemnozielone, wiekowe świerki zdawały się wyglądać jak ogromne kreatury przytwierdzone do ziemi. Te, które rosły niedaleko szyn, wyciągały rozpaczliwie gałęzie w stronę pociągu, ponuro kołysząc się na wietrze. W oddali Tulia spostrzegła nawet stary, wielki pałac z pięknym ogrodem, ale znikł tak szybko, jak się pojawił. W końcu wjechali w ciemny tunel. Tulia usiadła i rozejrzała się po przedziale. Jej matka nadal zawzięcie dyskutowała z dwoma pasażerkami na temat tak nudny, że Tulia już dawno przestała ich słuchać. 

– Nie mogę się doczekać, aż dojedziemy Oto – szepnęła do psa i położyła dłoń na jego grzbiecie. 

Spojrzał się na nią swoimi mądrymi, ciemnymi ślepiami, po czym położył swój duży pysk na jej kolanach. Pociąg przyjemnie stukotał i chwilę później obydwoje odpłynęli w dalekie senne krainy. 

Oto był najlepszym przyjacielem Tulii. Urodzili się mniej więcej w tym samym czasie i od kiedy pies znalazł się w ich domu, spędzali ze sobą każdą chwilę. Tulia nie miała rodzeństwa, a jej rodzice, ludzie niezwykle serdeczni, ale poważni i zapracowani, poświęcali jej mało czasu. Oto był najbliższym jej stworzeniem i kochała go z całego serca. Mieli swój własny, znany tylko im, sposób porozumiewania się. Słowa były niepotrzebne, wystarczyło tylko odpowiednie spojrzenie. 

Kiedy Tulia się obudziła, byli już w mieście, a pociąg powoli hamował przed wjazdem na stację. Na korytarzu słychać było zgiełk. Pozostałe pasażerki wysiadły gdzieś wcześniej, bo w przedziale została tylko Tulia z matką i Otem. W końcu pociąg wjechał na peron i się zatrzymał. Minęła chwila, zanim znalazły pośród tłumu Tokego, który wraz z Sotim czekał już od jakiegoś czasu. Matka Tulii podbiegła szybko do niego, wyściskała go, po czym przytuliła Tulię i odwróciwszy głowę w stronę swojego wąsatego brata, powiedziała:

– Okropna maszyna! Niesłychanie się wlokła. Wybacz, Toke, ale za dwie minuty odjeżdża mój pociąg powrotny. To już ostatni dzisiaj. Także uciekam. Wybacz, mój drogi, że tak krótko. – Po czym cmoknęła Tulię w policzek. – Napiszę do ciebie, obiecuję. Trzymaj się, kochanie. – Po czym rzuciła się biegiem w stronę pociągu nadjeżdżającego na inny peron. 

– Jak zwykle… – mruknął kpiąco Toke, chrząknął i podniósł wysoko brwi, oglądając się za mknącą w pośpiechu siostrą. 

Oto również był niezadowolony z takiego przebiegu wydarzeń i wyraził to serią głośnych szczeknięć oraz próbą zerwania się ze smyczy. Tulia o mało się nie przewróciła, gdy ten dał susa w przód. Na szczęście Soti odruchowo podchwycił smycz i w dwójkę dali radę utrzymać psa. 

– Ale silny! – zawołał Soti. – I jaki duży… – dodał, mierząc go wzrokiem i porównując do stojącej obok Tulii. – Tak w ogóle to jestem Soti – wyciągnął rękę na powitanie i szeroko się uśmiechnął. 

– Tulia – odpowiedziała przyjaźnie, ale potem jeszcze spojrzała smutno za biegnąca matką. 

– Właśnie Toke mi o tobie opowiadał. Też będę teraz u niego mieszkać, dopóki mój brat nie wróci. Dopiero za pięć miesięcy…

– Ach, Tulia, kochana moja – wrzasnął Toke, który dopiero co otrząsnął się z zamyślenia. Chwycił ją i uniósł do góry. Obydwoje się roześmiali i przytulili. – Oto, Oto, Oto jak ja dawno cię nie widziałem – mamrotał Toke chwilę później, tarmosząc psa, który kręcił się radośnie między jego nogami, oplątując go wokoło smyczą. Gdy się z niej wyswobodził podniósł walizkę, wziął Tulię za rękę i wszyscy ruszyli w stronę wyjścia. 

– Jedziemy tą samą drogą, co poprzednio? – zapytała Tulia, wyglądając z dorożki.

– Yyy… Nie wiem, być może, nie pamiętam, którą jechaliśmy w tamtym roku – odparł Toke.

– Po drodze był ten piękny pałacyk, w którym mogłam się bawić. 

– Ach! Tak, tak, będziemy go mijać. Ale pałacyk już został sprzedany. 

– Szkoda... A sprzedajesz jakieś inne budynki, w których mogłabym się pobawić?

– Nie, teraz akurat nie. 

– To co będziemy robić?

– Wszystko, na co macie ochotę! – zawołał Toke i roześmiał się głośno.

Soti przysłuchiwał się ich rozmowie. Zrobiło mu się trochę lżej na duszy. Co prawda wcześniej wolał, żeby Tulia była chłopakiem, najlepiej w jego wieku, a nie cztery lata młodszą dziewczynką, ale teraz wydała mu się sympatyczna i całkiem bystra. Szczególnie podobało mu się to, że Oto słucha się jej nienagannie i był ciekaw, jak go tego nauczyła. Tylko Toke jakoś mu nie odpowiadał do końca. Był zbyt grzeczny, zbyt układny, trochę sztuczny. Wprawdzie bardzo miły, ale za mało swobodny. 

– Soti, i jak ci się z nami podoba? – zapytał nagle Toke, czując, że chłopak go obserwuje. 

– Jest nie najgorzej – odparł Soti, nie zastanawiając się nad tym, że wcale to nie jest zbyt grzeczne. Taki już był, zawsze mówił to, co myślał.

– Nie najgorzej! – roześmiał się Toke, nie bardzo spodziewając się takiej odpowiedzi. – Nie martw się, jak się bliżej poznamy, to będzie lepiej. 

– Mam nadzieję – odparł Soti ze słabym uśmiechem.

– Na pewno, na pewno – odrzekł Toke i spojrzał za okno. Przez głowę przebiegła mu myśl, że chyba nie będzie miał tak spokojnych wakacji, jakich się spodziewał. Ale postanowił o tym dłużej nie myśleć. 

Mieszkanie Tokego znajdowało się na strychu wysokiej kamienicy. Było świeżo odnowione i przytulne. Zaraz za drzwiami wejściowymi był malutki hol. Po lewo znajdowała się kuchnia, której okna wychodziły na ulicę, po prawo sypialnia i niewielka łazienka z widokiem na podwórko. Z tej ostatniej Toke był niezwykle zadowolony, bo miała podłączenie do bieżącej wody, co na strychach nadal było rzadkością. Na wprost od holu znajdował się salon, z dużym oknem, które dorobiono w czasie remontu. Z niego widać było dachy innych kamienic, ciągnące się w dół, oraz fragment zatoki i klify oddzielające ją od morza. 

– Gdzie będziemy spać? – zapytał Soti po obejrzeniu mieszkania. Wszystko było bardzo dobrze rozplanowane, ale tylko dla jednej osoby. 

– W salonie jest sofa – odparł Toke, podkręcając nerwowo wąs. Jego znajomy obiecał podrzucić mu dzisiaj prycz i materac. Ale nie zjawił się do tej pory. Kiedy wracali, Toke zajrzał do stróża w nadziei, że znajomy zostawił rzeczy podczas jego nieobecności u tamtego. Nic z tego. Widocznie zapomniał.

– Ja zajmuję sofę! – krzyknęła Tulia i runęła na nią wzdłuż. – Zawsze na niej śpię!

– A ja? – mruknął Soti, nie bardzo wiedząc, co ze sobą teraz zrobić. 

– A ty…? – bąknął Toke. – Jest jeszcze moje łóżko. Możesz tam spać. Ja położę się na podłodze albo na stole… 

– Na stole?! Na stole to ja mogę spać! – odpowiedział chłopak. Od razu spodobał mu się ten pomysł. 

– Jesteś pewien? – zapytał Toke, trochę żałując, że to zaproponował.

– Na stole jeszcze nigdy nie spałem. A pod tobą mógłby się zarwać. 

– Tak myślisz? – roześmiał się raptownie Toke i poklepał się odruchowo po tłustym brzuchu. 

– Ja też chcę spać na stole! – zawyła nagle Tulia.

– Przed chwilą chciałaś spać na sofie – powiedział Soti. 

– Już, już… Spokojnie – przerwał Toke. Nie był zbyt zadowolony, że tak wyszło, ale przynajmniej nie musiał nikomu oddawać swojego kochanego łóżka. – Soti na stole, Tulia na sofie. A jak wam się znudzi to się zamienicie, zgoda?

– Zgoda – odparli razem.

Niedługo potem Tulia spała już wciśnięta w bok Ota. Soti leżał na stole, na grubej warstwie koców i wpatrywał się w wiszący nad nim żyrandol. Nie mógł zasnąć. Myślał o Hakim, o tym gdzie jest i czy bardzo buja na statku i wyobrażał sobie, że jest tam razem z nim, płynie ukryty w kabinie nawigacyjnej i gdy kapitan usypia, to on przejmuje ster i prowadzi statek po wzburzonych falach, a potem nadchodzi sztorm tak straszny, że kapitan budzi się, ale nie śmie zabierać Sotiemu steru z rąk, widząc, jak on doskonale sobie radzi. I gdy morze się uspokaja, wszyscy biją Sotiemu brawo, kapitan daje mu swoją czapkę, a Haki jest bardzo dumny i wcale się nie gniewa, że Soti popłynął na gapę. A potem? Potem już Soti smacznie chrapał. 

Z kolei Toke do późnej nocy się pakował. Teraz nareszcie miał czas i powód, żeby pojechać w swoje ulubione miejsce. Poza tym cieszył się, że rozwiąże się problem ze stołem.

– Że też ja to sam zaproponowałem… – prychnął głośno. – Przecież spanie na stole to wbrew wszelkim dobrym obyczajom. Stół służy do jedzenia, nie do spania. Coś czuję, że Soti będzie się chwalił tym na prawo i lewo. Jak to będzie o mnie świadczyło… Niedobrze, niedobrze…

Rozdział 2

WYCIECZKA

Nazajutrz obudził Tokego nieprzyjemny odgłos drapania w drzwi, zerwał się z łóżka i otworzył je z rozmachem. Oto, próbujący od jakiegoś czasu dostać się do pokoju, rzucił się wprost na niego, zwalając go niemal z nóg, po czym, głośno szczekając, pomknął z powrotem na korytarz. Okazało się, że Soti i Tulia od jakiegoś czasu nie śpią. Trochę niepewnie krzątali się w kuchni, w nadziei, że znajdą coś smacznego. Soti zajrzał do kredensu. W małym koszyku leżały cebula i czosnek. Stały tam też pojemniki z mąką, kaszą, płatkami owsianymi, fasolą i starym bobem, kilka puszek z herbatą, kawą i kakao. Wszystko to, czego tak po prostu nie da się podjeść. W końcu Soti wgramolił się na stołek i otworzył kolejne drzwiczki kredensu.

– Dżemy! – zawołał do Tulii. – Jaki chcesz? Ten chyba jest malinowy, a ten wygląda, jakby był z jagód albo jeżyn. 

– Dzień dobry! – rzekł Toke, wchodząc do kuchni. Przeciągnął się zamaszyście, zacisnął pasek od szlafroka i skierował się w stronę młynka do kawy. 

Soti w tym czasie zeskoczył ze stołka ze słoikiem w ręku.

– Mogę otworzyć? 

– Pewnie… Tak bez niczego go jesz? – zapytał chwilę później Toke, widząc, jak Soti nabiera łyżką tak wielką porcję dżemu, że ledwo co zmieściła mu się w ustach.

– A masz tu chleb? – wybełkotał z trudem.

– Nie, ale możemy pójść do piekarni. 

– A pójdziemy teraz? Oto musi wyjść na spacer – przerwała im Tulia. 

– Teraz? Już? W tym momencie? – zapytał Toke, odstawiając młynek. 

– Tak. Potem może być za późno – odparła stanowczo Tulia, widząc, że Oto kręci się nerwowo od jakiegoś czasu. 

– W takim razie ja idę się przebrać. A wy przynieście zza drzwi mleko i wystawcie puste butelki – powiedział Toke i wyszedł z kuchni. 

Po powrocie ze spaceru zjedli śniadanie, chrupiące rogaliki z dżemem, miodem i kakao. Tylko Oto raczył się wielkim kawałkiem mięsa, które kupili po drodze. 

– I co z tą niespodzianką? – zapytał Soti, dopijając kakao.

– Mam nadzieję, że się jeszcze nie zdążyliście rozpakować? – odparł Toke. 

Dzieci zaprzeczyły głowami. 

– Dobrze, bardzo dobrze. Możecie tu zostawić trochę rzeczy, ale resztę zabierzemy. Tak, tak… Zatem… Chciałbym uroczyście oświadczyć, że jedziemy na wycieczkę i to na pewno na kilka dni!

– Na wycieczkę?! – zawył Soti. – Ale gdzie?

– A tego wam nie powiem. Właśnie dlatego to niespodzianka.

– A ja chyba wiem – powiedziała Tulia. – Czy jedziemy…

– Psst! Nawet jeśli wiesz, to nie mów na głos!

– A na ucho mogę się spytać? – po czym szepnęła coś Tokemu na ucho, a ten pokiwał głową. 

– Nie bądźcie tacy! Ja też chcę wiedzieć! – ryknął Soti.

– Ale co to za niespodzianka, jak będziesz wiedzieć? Tulia już tam była, więc mogła się domyślić – odparł Toke. 

Soti chciał dopiąć swego, ale Toke właśnie wtedy zauważył, że Oto chowa na później kawałek mięsa pod kredensem. Rzucił się w jego stronę z krzykiem, wywracając przez przypadek miskę, z której jadł pies. Narobił przez to jeszcze większego bałaganu. Mamrocząc pod nosem jakieś nieskładne zdania, zabrał się do sprzątania. Dzieci, widząc, że Toke się zezłościł i nie jest już skory do rozmowy, poszły się przepakować. Niedługo potem wyruszyli na dworzec. 

Dotarli tam trochę przed czasem odjazdu pociągu, także zdążyli zaopatrzyć się w pobliskim sklepie w zapasy jedzenia. Soti, mając nadzieję, że przechytrzy Tokego i sam zgadnie, dokąd jadą, nieustępliwie analizował wszystko, co robili, rozmyślał nad rzeczami, które Toke kazał im wziąć ze sobą i tymi, które kupili w sklepie. 

– Jedzenia starczy nam na jeden dzień – powiedział Soti, gdy wsiedli do pociągu i usadowili się w pustym przedziale. – Ale spakowaliśmy się na więcej niż jeden. Na ile właściwie dni jedziemy?

– Nie wiem, to zależy od pogody – odparł Toke, zaciągnął zasłony i opadł na siedzenie.

– Od pogody? Zatem jedziemy pod namiot? Ale przecież nie wziąłeś namiotu, prawda?

– Nie wziąłem.

– To nie pod namiot. Jedzenia nie bierzemy, to znaczy, że tam będzie. Jedziemy do innego miasta? 

Toke nie odpowiedział, tylko zacisnął nerwowo dłoń na gałce laseczki. 

– Pewnie tak, ale to dlaczego zależy to od pogody?

– Dobrze, Soti, powiem ci – wykrztusił Toke. Miał już serdecznie dość wszystkich tych pytań.

– Nie, nie, mogłeś mi powiedzieć przy śniadaniu, teraz to chcę zgadnąć. 

– Doprawdy? Ale jak nie, to nie… – odburknął i sięgnął po fajkę do kieszonki, nabił ją tytoniem i otworzył okno. Chłodny powiew powietrza wdarł się pomiędzy wąsy i czuprynę, a uszy wypełnił stukot pociągu.

– Byłaś tam? – zapytał Soti, nachyliwszy się do Tulii tak, żeby Toke go nie słyszał. 

– Gdzie?

– Jak to gdzie? Tam, dokąd jedziemy!

– Byłam – odparła Tulia z zadowoleniem na twarzy.

– Jak tam jest?

– Nie powiem ci, bo pewnie od razu zgadniesz. 

– Dobra, zrobimy tak – zaczął Soti, zerkając ukradkiem na Tokego. – Ty mi powiesz, dokąd jedziemy w sekrecie, tak żeby Toke nie wiedział o tym i ja udam, że zgadnę, dobra? Będę winny ci jakąś przysługę za to.

– Nie – odparła dziewczynka stanowczo.

– Nie? Ale sama pomyśl, kiedyś mnie o coś poprosisz, o cokolwiek i nie będę wtedy mógł ci odmówić. Opłaca ci się. Co ty na to?

– Nie, nie będę oszukiwać Tokego.

– Przecież nie oszukasz. Bo on nie będzie wiedział, że ty mi to powiedziałaś. 

Tulia nie chciała się zgodzić. Jeszcze przez jakiś czas Soti próbował ją namówić, ale w końcu Toke skończył kopcić fajkę i usiadł z powrotem na swoim miejscu. 

– Piękne widoki – mruknął i podkręcił wąs. – Sami spójrzcie.

Jechali małym podmiejskim pociągiem, którego trasa wiodła przez stary las wzdłuż skalistego wybrzeża. W dole co jakiś czas widać było morze, a z drugiej strony gdzieniegdzie ukazywały się łąki i przesmyki z widokiem na położone niżej doliny. Później pociąg skręcił w dół, w głąb lądu i przez dłuższy czas jechali tylko w lesie. Toke wyjął książkę i zaczął czytać. Tulia pokazywała Sotiemu sztuczki, których nauczyła Ota. W tym czasie minęli kilka niewielkich miasteczek i wsi otoczonych uprawnymi polami i znowu wjechali w las. W końcu drzewa zaczęły się przerzedzać, aż zupełnie zniknęły, a ich oczom ukazała się rozległa zielona dolina, otoczona z dwóch stron wysokimi górami. Dzieci przywarły głowami do szyby i oglądały z zachwytem. Pociąg wjechał przez wąski przesmyk, mijając obok szeroką rzekę o czystej, błękitnej wodzie i pędził dalej po dnie doliny, która pokryta była zieloną trawą, przeróżnymi kwiatami i niewielkimi jabłoniami. W oddali widać było kilka wiekowych, drewnianych domów, otoczonych pozostałościami po świerkowym borze, który wycięto pod pola i pastwiska. Tu i ówdzie pasły się konie i krowy. Wysiedli na stacji przy samym końcu doliny. Konduktor zagwizdał i pociąg pojechał dalej.

– A więc to tak – powiedział Soti, rozglądając się dokoła. 

– Prawie jesteśmy na miejscu – rzekł Toke. Uwielbiał dolinę o tej porze roku. – Trzeba jeszcze przejść na pieszo niewielki kawałek. Chodźcie, moi mili.

Okazało się, że to, co Toke nazwał niewielkim kawałkiem, było półgodzinną wędrówką pod górkę. Jedynie Tulia, która nie niosła walizek, tylko ochoczo biegała z Otem w tę i z powrotem, była uszczęśliwiona tym fragmentem podróży. Tamci zasapali się i spocili, a szczególnie Toke, któremu oprócz bagaży ciążył z przodu wielki brzuch. W końcu dotarli na niewielkie wzgórze, Toke zatrzymał się i wskazał palcem przed siebie.

– Jesteśmy na miejscu. Witaj, Soti, w mojej małej pustelni – powiedział i poklepał chłopaka po plecach. 

Za drzewami dostrzegli malutki drewniany dworek, z ciemnymi ścianami i jasnymi kremowymi okiennicami. Z przodu miał werandę z rzeźbioną balustradą, obrośniętą bluszczem. Podczas nieobecności Tokego, a nie było go tu zaledwie kilka miesięcy, dach gdzieniegdzie porósł zielonym mchem, a wokoło dworku namnożyły się przeróżne rośliny tak, że ścieżka ledwo była widoczna. 

– A więc to to – mruknął Soti, zmęczony targaniem bagaży. – Mogłem się domyślić, nawet o tym myślałem, że to może być taki domek, gdzieś poza miastem, mówiłem nawet wam o tym, pamiętacie?

– Nic takiego nie mówiłeś – roześmiała się Tulia i pobiegła przez gęstą trawę na tył domku. Ta część budynku skierowana była w kierunku gór, otaczała ją niewielka polanka ze studnią, a za nią rozpościerał się świerkowy las. Z tej strony domek miał szeroki balkon i półokrągły taras z kilkoma schodkami. Tulia obiegła go wokoło i wróciła na werandę, gdzie Toke usiłował otworzyć drzwi starym mosiężnym kluczem. W końcu zamek ustąpił i weszli do środka. Buchnęło na nich ciężkie powietrze i poczuli zatęchły zapach, który unosi się w niezamieszkałych pomieszczeniach. 

– Chodźcie, trzeba otworzyć wszystkie okna i przewietrzyć tego starucha – rzekł, klepiąc czule ręką po ścianie. 

Zanim udało im się pościerać kurze i pajęczyny, umyć podłogę i rozpakować, słońce zaczęło powoli znikać za szczytami gór. Usiedli na schodach werandy i zaczęli jeść pierożki kupione w mieście.

– Średnie – oznajmił Soti, nadgryzłszy jednego. – Zupełnie nie są słone. 

– Daj mi na chwilę swojego – powiedział Toke z zagadkowym uśmiechem. – A teraz zamknij oczy i poczekaj, aż policzę do pięciu… jeden… dwa… trzy… cztery… już! – I podał pierożka chłopakowi.

– Ale mi sztuczka. Pewnie wcześniej przyniosłeś z kuchni solniczkę – stwierdził, nadgryzając posolonego pierożka. 

Toke mrugnął okiem do Tulii, która nie zamykała oczu i wszystko widziała. Soti zjadł i sięgnął po kolejnego pierożka. 

– Mogę solniczkę?

– Oczywiście – odparł Toke i podał mu swoją drewnianą laseczkę.

– Solniczkę, nie twoją laskę – powiedział Soti, a Tulia zaniosła się śmiechem. Chłopak patrzył na nich przez chwilę zdezorientowany, aż nagle otworzył szeroko oczy i wykrzyknął. – W niej jest solniczka?! 

– Owszem. Przekręć to mosiężne przedłużenie gałki. O, to, właśnie to. Powinno zaskoczyć.

– Chyba zaskoczyło – zamruczał Soti i potrząsnął laseczką. Z małej dziurki w gałce wysypało się trochę soli. – To dlatego zawsze ze sobą ją nosisz! A coś jest jeszcze w niej ukrytego? 

Toke pokiwał głową z zadowoloną miną. 

– A pokażesz? 

Toke wziął laseczkę i odkręcił powoli gałkę, przytrzymując mosiężne przedłużenie. W środku był mały schowek na sól lub cukier, wykałaczka, dziwne dwa druciki, cienka żyłka i maciupeńki ołóweczek. Potem zakręcił gałkę z powrotem i odkręcił ją razem z mosiężnym przedłużeniem. Przemieniła się w sztylet o długim, cienkim ostrzu. Soti zawył z zachwytu. 

– Mogę? – zapytał.

– O nie, nie. Jeszcze nas potniesz.

– Proszę, Toke. Będę uważać. 

– Ale tylko na chwilę i bądź ostrożny. 

Chłopak wziął sztylet i podszedł do wysokiej trawy, która rosła przed domkiem. Jednym szybki ruchem ściął jej czubek. 

– Uważaj! – ryknął Toke. – Już, już, oddaj to!

Soti zamachnął się jeszcze raz i skosił kolejny kłąb trawy. 

– Jest bardzo ostry – powiedział, oddając sztylet Tokemu. – Przyda nam się.

– Nam?! Co najwyżej mnie. Obydwoje macie zakaz ruszania tego. Nie potrzebnie wam to pokazywałem – westchnął głęboko Toke i wstał. – A teraz pójdziemy na dół, do Meora, powiedzieć mu, że przyjechaliśmy – wyciągnął rękę i wskazał w kierunku przeciwnym od tego, z którego przyszli. 

Tulia podskoczyła ucieszona.

– Kim jest Meor? – zapytał Soti.

– To mój sąsiad. Jedyny w najbliższej okolicy. Reszta ludzi mieszka w dole doliny po drugiej stronie, ale, szczerze mówiąc, nawet ich nie znam – odrzekł Toke.

– A daleko to? – zapytał Soti, klepiąc się rękami po obolałych łydkach.

– Nie, tylko niewielki kawałek – odparł Toke.

Tym razem jednak niewielki kawałek naprawdę okazał się mały. Meor mieszkał kilka minut na pieszo od domku Tokego, który tak naprawdę był starym drewnianym dworkiem. 

Sąsiad był sędziwego wieku, miał pomarszczoną twarz i przenikliwe niebieski oczy. Z ust zawsze wystawało mu źdźbło trawy, które bezustannie żuł, wywijając nim na boki. Od kiedy jego żona umarła, a syn przeprowadził się do miasta, Meor żył sam z hordą zwierząt. Miał obecnie dwanaście koni, w tym kilka źrebaków, a oprócz tego owce, kilka kur, gęsi, kozy, psa, kota i niezliczoną rzeszę myszy, biesiadujących wśród słomy i worków owsa w stodole. Kiedy dotarli do jego posiadłości, Meor wprowadzał konie do stajni. Zobaczył ich z daleka i pomachał ręką, nie przerywając swojej pracy. 

– Witajcie, Toke! A co to za kompania? Przecież to nie twoje – rzekł Meor niskim głosem. 

– Witaj, Meorze! To Tulia, moja siostrzenica i Oto, nie pamiętasz ich? A to Soti, syn moich przyjaciół – odparł Toke.

– Ależ pamiętam, pamiętam! Tak tylko mówię… Coś mnie tchnęło i wczoraj pomyślałem o tobie, Toke… – zaczął mruczeć pod nosem Meor, ale trudno było go zrozumieć. Coś mówił o tym, że dom zarasta i że jak zwykle nie myli go intuicja, bo czuł, że Toke przyjedzie. Zaprowadził ich do swojej spiżarni i podarował trochę przetworów, mleko i jajka. Dostali też świeży, jeszcze ciepły chleb, który upiekł akurat dzisiaj wieczorem. 

Soti, zafascynowany zwierzętami, szczególnie końmi, ustalił, że wstanie wcześnie rano i przyjdzie pomóc je nakarmić. Toke i Tulia jako totalne śpiochy stwierdzili, że również się przyłączą, choć wiadomo było, że wstaną dopiero koło południa. Podczas powrotu do dworku zaczęło zmierzchać, a kolację zjedli, patrząc na wschodzący zza gór księżyc i rozsiane po niebie gwiazdy, których tutaj było widać znacznie więcej niż w mieście. W pewnym momencie nad ich głowami przeleciał rój świetlików, który wyglądał jak szybko poruszająca się konstelacja gwiazd. Przynajmniej takie wrażenie miał Soti, który nigdy wcześniej nie widział tych owadów. Z kolei Toke wskazywał palcem w różne strony i wymieniał nazwy rozmaitych gwiazdozbiorów. Chociaż znał wiele ich nazw, to tak naprawdę nigdy nie wiedział, gdzie który się znajduje i na oślep celował w niebo, udając wielkiego znawcę.

Rozdział 3 

WYSPA

Kolejne dni upływały im tak przyjemnie, że postanowili nie wracać do miasta. Toke przechadzał się po okolicy, czytał książki, palił fajkę, a wieczorami uczył ich gry w szachy. Soti codziennie rano pomagał Meorowi, poza tym razem z Tulią uczyli się jeździć konno pod okiem Tokego. Resztę rzeczy robili bez nadzoru, co cieszyło obie strony. Toke mógł się skupić na tym, co lubił, a Soti i Tulia zwiedzali pobliskie tereny. Zbierali przeróżne grzyby i rośliny, przyrządzali z tego mikstury, którymi smarowali kamienie, w nadziei, że zamienią się w jakiegoś potwora, złoto lub cokolwiek innego. Często też wchodzili na strych, gdzie leżały stosy przeróżnych przedmiotów pozostawionych tam przez poprzednich właścicieli, od których Toke kupił kilka lat temu dworek. Niektóre bardzo przypadły im do gustu. Szczególną radość sprawiło im znalezienie lornetki, przez którą mogli oglądać całą dolinę wzdłuż i wszerz. Odkryli też małą żelazną skrzynkę, do której wsadzili kilka rzeczy, w tym aktualną gazetę i monety oraz list do przyszłego znalazcy. Po czym zakopali ją daleko od dworku. Dużo czasu spędzali w kuchni, przygotowując jedzenie. W mieście Toke dosyć rzadko gotował i przez ten brak doświadczenia, a jednocześnie przez wielkie umiłowanie do pyszności, był niezwykle drobiazgowy i rygorystyczny. Stara książka kucharska, z której korzystali, była dla niego wyrocznią, a brak jakiegokolwiek składnika katastrofą, która doprowadzała go nieomalże do rozpaczy. Na szczęście Meor miał wypełnioną po brzegi spiżarnię, drzewa i krzaki owocowe, spory ogródek z warzywami i chętnie się wszystkim dzielił. Od niego pożyczyli również hamaki, które rozwiesili na drzewach znajdujących się za dworkiem. Najbardziej zadowolony z tego był Toke, który leniuchował tam godzinami, paląc powolnie fajkę.

Któregoś dnia Toke stwierdził, że Soti i Tulia dostatecznie dobrze jeżdżą na koniach i postanowił ich zabrać na dłuższą przejażdżkę. Słońce schowane było za chmurami i wiał ciepły wiatr. Osiodłali konie i wyruszyli niewielką ścieżką pod górę. Tulia jechała na młodym, niezbyt wyrośniętym koniu o czarnobrunatnym umaszczeniu, Soti na chudej, jasnobrązowej klaczy, a Toke na bardzo masywnej, silnej i niezbyt już młodej kobyle. To ona prowadziła. Obok biegł Oto, wyraźnie rozentuzjazmowany tą wycieczką. Niebawem wjechali pomiędzy drzewa i przez dłuższy czas podążali jedno za drugim. Gdy dotarli do dużej polany, pogalopowali wzdłuż krawędzi lasu. Tam natrafili na kolejną ścieżkę, wiodącą dalej pod górę. Na szczęście konie były posłuszne i przyzwyczajone do górskich pochyłości. Kilka razy zrobili sobie krótkie przerwy w wyjątkowo ładnych miejscach. Toke z zadowoleniem nabijał wtedy fajkę i melancholijnie wpatrywał się w horyzont. Natomiast Soti i Tulia wyliczali, ile nowych zwierząt zauważyli w tych okolicach i snuli opowieści o innych, które chcieliby spotkać. Kiedy jechali dalej, Soti zauważył nagle, że coś błyszczy się między drzewami.

– Patrz, Toke! – krzyknął. – Tam coś jest! 

– Aha… Rzeczywiście… To chyba woda – odparł.

Zeskoczyli z koni, pociągnęli je za uzdy i skierowali się w tamtym kierunku. Toke miał rację, zza drzew wyłoniło się dosyć duże jezioro z niewielką wyspą pośrodku.

– Jezioro? Tutaj? – mruknął ze zdziwieniem Toke i zaczął drapać się po brodzie. – Nie wiedziałem, że tutaj…

– W dodatku z wyspą – powiedziała Tulia. – Popłyńmy tam!

– O tak! Koniecznie! – wydarł się Soti. – Toke, masz może w dworku jakąś łódkę? A może Meor ma…

– O nie, nie. Nie mam żadnej łódki, poza tym gdybym miał, to jak chciałbyś ją tu przywieźć, taki kawał pod górę? 

– To może zbudujemy tratwę? – zaproponował Soti.

– Możemy sprawdzić, czy nie ma jakieś łódki przy brzegu – odpowiedział Toke, choć szczerze wątpił, żeby tu jakaś była. – Przywiążcie konie do drzewa. Ja idę w prawo, a wy w lewo, spotkamy się po drugiej stronie, zgoda? Tylko nie oddalajcie się od brzegu.

Rozeszli się w przeciwnych kierunkach i rozpoczęli poszukiwania. Brzeg jeziora był mocno zarośnięty trzciną, miejscami leżały przewrócone, zatopione do połowy drzewa. Na jedno z nich wszedł Soti, z nadzieją, że może zobaczy gdzieś pomost. Wystawało dosyć daleko, ale było bardzo śliskie, więc udało mu się dojść tylko do połowy. Niestety zobaczył stamtąd jedynie wodę, trzcinę i las. Ruszyli z Tulią i Otem dalej. Co jakiś czas sprawdzali, gdzie znajduje się Toke, ale w którymś momencie stracili go z oczu. Właśnie wtedy Toke znalazł pośród trzcin starą łódź. Zupełnie jej nie było widać. Była zatopiona pod wodą i gdyby nie to, że Toke poślizgnął się i upadł, wypuszczając z rąk swoją laseczkę, która poturlała się w dół, dokładnie w miejsce, gdzie na ziemi leżała lina porośnięta mchem, Toke na pewno by jej nie zobaczył. Po chwili nieudolnej szarpaniny zdjął buty, podwinął spodnie i niepewnie zamoczył palec w zimnej wodzie. Potem, wstrzymując oddech, zanurzył całą stopę. Dno było lekko muliste i delikatnie zapadł się pomiędzy piasek. 

– Co za paskudztwo… – burknął, czując jak grzęźnie coraz mocniej. Nie zwlekając ani chwili, wsadził drugą nogę do wody i wszedł między trzcinę. Wzdłuż liny dotarł do łódki. Z wody wystawał zaledwie kawałek jej prawej burty. Reszta spoczywała w wodzie, zatopiona i przykryta mułem. Toke nabrał powietrza w płuca i wrzasnął z całej siły.

– Sootiii! Tuuuliaaa! Znalaaazłeeem łódkę!

Krzyk rozniósł się po tafli jeziora. Trochę zniekształcony trafił do uszu Sotiego i Tulii. Rozejrzeli się wokoło, ale nie dostrzegli Tokego. Poszli dalej wzdłuż brzegu, pokrzykując raz po raz, że już idą. Kiedy dotarli do niego, Toke siedział na brzegu mocząc stopy i paląc fajkę.

– Nareszcie jesteście – odwrócił się w ich stronę i z satysfakcją powiedział. – Zdejmujcie buty i wchodźcie do wody. Łódka jest zatopiona. Sam nie dam rady jej wyciągnąć. 

Męczyli się całkiem długo, wytężając wszystkie swoje siły, aby ją odkopać z mułu. W końcu, przy mocniejszym pociągnięciu, łódka wypłynęła na powierzchnię, ochlapując wszystkich wodą.

– Popłyniemy na wyspę? – zapytała od razu Tulia.

– Popłyniemy, ale nie dzisiaj. Musimy najpierw dokładniej sprawdzić stan łódki. Proponuję wyjąć ją na brzeg. Zobaczymy, czy nie trzeba czegoś naprawić – odparł Toke.

Przez jakiś czas oglądali łódkę i spekulowali nad jej naprawą. Toke mruczał zadowolony pod nosem, ciągle powtarzając, że jak na taki pobyt pod wodą, to jest w doskonałym stanie. Potem postanowili wrócić do koni i udać się z powrotem do doliny, z zamiarem przyjechania tu jutro z narzędziami. Wrócili tą samą drogą, zostawiając co jakiś czas małe kopce z szyszek, na wypadek gdyby jutro nie mogli znaleźć drogi. 

Następnego ranka zabrali ze sobą plecaki wypełnione prowiantem i poszli do Meora pożyczyć narzędzia i konie. 

– Już się nie mogę doczekać, aż popłyniemy na wyspę! – powtarzał ciągle Soti.

– Eee, nie ma co się tak cieszyć, młody paniczu, ta wyspa to pewnie nic ciekawego, same gęste krzaki i pokrzywy – odparł przez zęby Meor, wywijając źdźbłem trawy tak, żeby mu nie wypadło.

– Nieprawda. Oprócz krzaków jest tam mnóstwo drzew – zawył chłopak.

– Może, może. Nigdy na niej nie byłem. Jezioro to ledwo co pamiętam. 

– Jak to?

– A bo ty myślisz, że ja łażę po górach codziennie. Kiedyś chodziłem dużo, ale po tamtych – wskazał na szczyty po drugiej stronie doliny. – Jak byłem taki jak ty, to tam mieszkałem. 

– A ja myślałem, że łódka jest twoja – odrzekł Soti.

– Nie, nie moja. Nie wiem czyja. Stara musi być. Tam były wilki i tam nikt nie chodził, nadal nikt nie lubi tej części gór.

– Wilki? – zapytała drżącym głosem Tulia, która przysłuchiwała się rozmowie.

– Nie bój się – powiedział Meor, wziął Tulię na ręce i posadził na siodle. – Już dawno ich tu nie słyszałem. 

Soti, chcąc samemu wsiąść na konia, pobiegł szybko do stajni po stołek. Toke w tym czasie niezdarnie wgramolił się na starą kobyłę i chwilę później ruszyli pod górę. Pojechali tą samą ścieżką, co wcześniej. Dzięki kopcom z szyszek bez trudu znaleźli drogę do jeziora. Przywiązali lekko konie do drzew i zajęli się oczyszczaniem łódki. Po kilku godzinach naprawy Toke stwierdził, że można spróbować przeprawić się na wyspę. Wsiedli na łódkę i odepchnęli się od brzegu wielkim kijem, który wcześniej znaleźli po drodze i specjalnie przywlekli ze sobą. Gdy odpłynęli kawałek, ich oczom ukazały się strome kamieniste stoki, wychodzące zza linii lasu. Były ogromne i dostojnie zasłaniały horyzont. Kiedy dopłynęli do wyspy, rozpakowali plecaki przy brzegu. Soti wyciągnął duży notatnik i ołówek, z zamiarem narysowania mapy. Najpierw obeszli wyspę dookoła. W wielu miejscach brzeg był tak zarośnięty chaszczami, że musieli przeprawiać się przed wodę. Kiedy dotarli z powrotem do plecaków, Soti miał już niezły szkic, choć trochę koślawy. Wzięli kilka rzeczy ze sobą i ruszyli w głąb wyspy. Była bardzo zarośnięta, prawie tak, jakby nikt nigdy nie postawił tu stopy. Toke odkręcił gałkę z laseczki i sztyletem torował drogę przez krzaki. Po kilku minutach bardzo powolnego przedzierania się przez gąszcz wszyscy mieli już podrapane nogi i ręce. W końcu doszli do niewielkiej polanki obrośniętej pokrzywami. Nie dało jej się obejść wokoło. Toke, trochę już rozgoryczony tą przeprawą, podniósł nóż do góry i w bojowym krzyku przebiegł przez polankę. Zrobił to tak szybko, że ledwo poczuł parzydełka pokrzyw, choć chwilę później dały mu się we znaki. Soti i Tulia, nie namyślając się zbyt długo, zrobili to samo. Tylko Oto zwlekał trochę, wsadził bowiem najpierw nos między rośliny i skomlał niezadowolony. Przeszli jeszcze kawałek zarośli i wyszli na kolejną polankę. Była znacznie większa, a pośrodku niej, otoczona drzewami, stała niewielka willa. Toke złapał powietrze w płuca i przez chwilę patrzył oniemiały. Obrośnięta gęsto bluszczem, z ciemnego, prawie czarnego drewna spoczywała tam samotnie, zapomniana przez cały świat. Miała jedno piętro i poddasze ze strzelistą wieżyczką. Framugi okien pomalowane były zieloną farbą, która w wielu miejscach zdążyła odpaść. Rosnące obok drzewa znajdowały się blisko ścian, otaczając ją kompletnie z trzech stron. 

– Tu stoi dom. A nawet Meor o nim nie wie – rzekł lekko zatrwożony Toke. Była to ostatnia rzecz, jaką spodziewał się tu zobaczyć.

– Z brzegu go nie widać, a Meor przecież mówił, że nie był na wyspie. Tam tylko są krzaki i pokrzywy młody paniczu… – wymamrotał Soti, udając niski głos Meora i pobiegł za Tulią i Otem, którzy zmierzali w kierunku ganku. – Czekaj Tulio! – przebiegł obok niej. – To co, ścigamy się? Kto pierwszy, ten wygrywa!

Tulia zerwała się do biegu, ale i tak nie miała szans. Chłopaka z kolei wyprzedził Oto i tak pierwszy do willi dotarł pies. Tuż za nim na ganek wskoczył Soti i z rozpędem wbiegł prosto w drzwi. Zaskrzypiały głośno pod jego ciężarem. Pociągnął za klamkę, ale były zamknięte.

– Zamknięte! – krzyknął do reszty. – Może jest jakieś inne wejście!

Przeskoczył przez balustradę ganku i pobiegł na tył willi. Po drugiej stronie znalazł wejście do drewutni. Było zabezpieczone ryglem. Otworzył je i wszedł do środka. Leżała tam sterta pociętego drewna, duży pień do rąbania z wbitą siekierą i kilka innych narzędzi. Nie było natomiast żadnego przejścia do domu. Wyszedł, zamknął drzwi za sobą i wrócił na ganek. Tymczasem Toke oglądał willę i mamrotał coś pod nosem. Tulia stała przy nim i trzymała rękę na grzbiecie Ota. 

– Jest przerażająca, prawda? – powiedziała cicho i wcisnęła kurczowo dłoń w sierść psa.

– Trochę tak. To opuszczony dom, one zawsze sprawiają wrażenie odrobinę strasznych. Szczególnie jak zaskrzypią głośno na wietrze. Dziwne jest to drewno, takie ciemne. Jakby pomalowano je jakimś czarnym barwnikiem. Ciekawe, kto tu mieszkał? – Złapał się Toke za brodę i pogładził Tulię po głowie. 

– A mnie to ciekawi, jak ktoś to wybudował tutaj. Ty, Toke, mówiłeś, że nie przywieziemy nawet łodzi na taką wysokość – powiedział złośliwie Soti.

– Daj spokój. Można tu wszystko przywieźć dużym wozem. Tylko teraz nigdzie nie ma tak szerokiej ścieżki – odrzekł Toke i znowu głęboko się zamyślił.

– Szkoda, że jest zamknięta, chętnie bym ją obejrzał od środka. Może byśmy się wtedy dowiedzieli, kto tu mieszkał, nie uważacie? Toke, mówiłeś, że umiesz otwierać drucikiem zamki – powiedział Soti.

– Tak mówiłem? – zapytał Toke. – Ach, tak, tak, oczywiście, że umiem – odparł, lekko się rumieniąc. Co prawda zdarzyło mu się to zrobić kilka razy. Ale zawsze były to stare kłódki od jakieś opuszczonej komórki czy zardzewiałej, pustej skrzynki. Nigdy nie włamywał się do czyjegoś domu.

– A mamy jakiś drucik? – zapytała Tulia.

– Przecież Toke ma w schowku w swojej laseczce – zawył Soti.

– Mam, owszem. Ale nie wiem, czy wchodzenie do środka to dobry pomysł. Czy wiemy, kto tu mieszkał? A może nadal mieszka? Przecież tak nie wolno. Wyobraźcie sobie, jakby ktoś chciał się włamać do mojego dworku tylko dlatego, że dach obrósł mchem i wygląda, jakby nikogo tam od dawna nie było. Nie, nie, tak się nie robi. Czy wiecie, jakie czekają nas konsekwencje prawne? Co, jeśli zostaniemy złapani na gorącym uczynku? Mnie będzie wstyd. Nawet więcej niż wstyd! Zapadłbym się pod ziemię! Nie mówiąc o tym, że stałbym się zupełnie niewiarygodny w mojej pracy. Zresztą powinniśmy się już zbierać. Konie długo czekają – skwitował Toke, odwrócił się i skierował się w stronę brzegu.

– Jak to? Już? Przecież dopiero co tu przypłynęliśmy. Toooke, zostańmy tu dłużej – błagalnie prosił Soti, nie mogąc uwierzyć, że Toke chce już stąd iść.

– Zbieramy się i to już. Spójrz na niebo, zaczyna się chmurzyć. Nie chcesz chyba wracać w deszczu. A nawet jeśli ty chcesz, to konie na pewno nie chcą. Przyjedziemy tu jutro. Jeśli poprosimy Meora, żeby pojechał z nami i zabrał potem konie, to zostaniemy tu na noc, możemy spać na ganku – powiedział Toke tylko po to, żeby Soti się odczepił. 

– Ale wejdziemy do środka, prawda? – zapytał Soti błagalnym głosem. 

– Wątpię.

– Proszę, Toke. Przecież nikt tu nie mieszka. Komu będzie to przeszkadzać?

– Mojemu sumieniu – odparł Toke. 

– Ja też bym chciała tam wejść – zawtórowała Tulia. 

– Dobrze, dobrze. Zobaczymy – odrzekł Toke i podkręcił nerwowo wąs.

Toke nie mylił się, co do deszczu, pierwsze krople spadły, kiedy dojeżdżali do posiadłości Meora. Na szczęście zdążyli dotrzeć do stajni, zanim się porządnie rozpadało. Meor akurat był w środku i pomógł im zdjąć siodła i uprząż.

– Jak tam dzisiejsza wędrówka? – zapytał Sotiego, zagryzając kawałek trawy w ustach.

– Trochę się myliłeś z tymi krzakami i pokrzywami, popłynęliśmy na wyspę i tam znaleźliśmy opuszczony dom – odpowiedział podekscytowany Soti.

– Dom na wyspie? Prawdę wy mówicie? – Meor wykrzywił usta zdziwiony i spojrzał na Tokego, tak jakby ten zaraz miał powiedzieć, że Soti kłamie i żadnego domu nie ma na wyspie.