Aż do końca świata - Sarah Lyons Fleming - E-Book

Aż do końca świata E-Book

Sarah Lyons Fleming

0,0

Beschreibung

Cassie Forrest nie jest zaskoczona, gdy dowiaduje się, że dzień, w którym postanowiła ułożyć sobie życie, jest jednocześnie dniem końca świata.  Od śmierci jej rodziców, zajmujących się survivalem, Cassie jest na przegranej ścieżce, którą sama sobie zafundowała: przestała malować, zerwała zaręczyny z Adrianem i zaczęła umawiać się z prawdziwym palantem. Naprawienie błędów musi jednak poczekać, bo Cassie i jej przyjaciołom starczy czasu jedynie na ucieczkę z Brooklynu do domku rodziców, zanim Bornavirus LX zamieni ich w zombie.  Żeby nie było zbyt kolorowo, były chłopak Cassie i rozwydrzona siostra jej przyjaciółki mają talent do uprzykrzania wszystkiego, nawet apokalipsy. Kiedy ta dwójka przyciąga do ich bezpiecznego schronienia zagrożenie równie śmiertelne jak nieumarli, Cassie musi sprawdzić, jak daleko się posunie, by chronić tych, których kocha. Sama jest zaskoczona rozwojem sytuacji. W połączeniu z głosem Adriana w radiu Safe Zone i żywymi trupami, Cassie grozi powrót do życiowego dołka, z którego właśnie się wydostała.  Przetrwanie jest wspaniałe, zwłaszcza gdy ma się skórzaną zbroję, dobrych przyjaciół i piwo warzone w domu, ale jest coś, co Cassie musi zrobić poza przetrwaniem: powiedzieć Adrianowi, że nadal go kocha. Żeby się to udało, Cassie musi uwierzyć, że jest silniejsza, niż jej się wydaje, że nadal jest świetnym strzelcem, a prawdziwa miłość nigdy nie umiera.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 426

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Sarah Lyons Fleming

Aż do końca świata

Księga pierwsza

Tłumaczenie Piotr Kucharski

Aż do końca świata

 

Tłumaczenie Piotr Kucharski

 

Tytuł oryginału Until the End of the World

 

Język oryginału angielski

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2013, 2022 Sarah Lyons Fleming i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9781039460720 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.podiumaudio.com

Książka przedstawia fikcję literacką. Zawarte w niej nazwiska, postacie, firmy, miejsca oraz wydarzenia albo stanowią wytwór wyobraźni autorki, albo też zostały wykorzystane w sposób fikcyjny. Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub umarłych, jest całkowicie przypadkowe. Z wyjątkiem Laddiego, który był najlepszym psem w dziejach.

Dla Sadie i Silasa

Kocham Was, moje małe świry, aż do końca świata i dłużej.

Rozdział 1 

Był to jeden z tych wiosennych dni sprawiających wrażenie, jakby wszystko było możliwe. Jakby ostatecznie wszystko miało się ułożyć. Kiedyś uwielbiałam podobne dni. Oczywiście zanim zaczęłam zupełnie unikać wiosny.

Niełatwo unikać całej pory roku, zwłaszcza tak wspaniałej. Jednak przez minione trzy lata udawało mi się to. Zamykałam rolety, nie wychodziłam na światło słoneczne i trzymałam się w ukryciu, żeby nie odgrzebywać wspomnień z tamtej pierwszej, okropnej wiosny.

W tym roku było inaczej. Nie potrafiłam nie cieszyć się wietrzykiem dającym znać, że nadciąga lato. W takie dni wiosna dodaje lekkości krokom i pozwala żyć nadzieją.

Poprzedniej nocy śniłam o Adrianie. Nie był to jednak zwykły sen, taki, po którym budziłam się zalana łzami i z wrażeniem pustki w żołądku. Siedzieliśmy na schodach ganku przed chatą moich rodziców. Wyciągaliśmy nogi przed siebie. Poruszałam palcami stóp. Nie istniało nic więcej. Owszem, pszczoły brzęczały pośród kwiatów, a drzewa szeptały na wietrze, ale to wszystko. Panowała po prostu cisza. I spokój, ten spokój, który nie tyle wydawał się towarzyszyć Adrianowi, ile z niego się rodził. Gdy się obudziłam, to wrażenie ze mną zostało i zaczęłam myśleć, że może znowu mogłoby stać się moje.

Ciemny kucyk mojej przyjaciółki Penny kołysał się z boku na bok, gdy mijałyśmy brooklyńskie kamienice i bloki mieszkalne w drodze do pracy. Nie powiedziałam jej o tym uczuciu, choć mówiłam jej niemal wszystko. Byłam jak wiewiórka, która znalazła orzech i chce go bezpiecznie schować, obracać go w łapkach i starannie mu się przyglądać.

Penny zerknęła na moje stopy.

– Założyłaś nowe buty.

Skinęłam głową. Wciąż było zbyt zimno, ale i tak miałam na sobie delikatne sandały. Pomyślałam, że dzięki nim poczuję się kobieca i silna. Że mogą pomóc mi znów wejść w ramiona wiosny i się nią radować. To dość głupie uznać, że buty sprawią coś takiego, ale zamierzałam wykorzystać wszelkie możliwe środki.

Penny uniosła twarz do słońca i westchnęła z zadowoleniem. Przeprowadziła się tu z Puerto Rico, gdy była dziesięciolatką, po śmierci ojca. Nawet po tylu latach odbierała zimę jak osobistą zniewagę.

– W nocy wezwali moją mamę, chodziło o coś z wirusem LX – powiedziała, po czym nasunęła wintydżowe okulary przeciwsłoneczne z powrotem na nos. – Mówi, że w Nowym Jorku jest teraz mnóstwo przypadków.

Bornawirus LX w ostatnich dniach rozniósł się po świecie. Jak dotąd spotykano go tylko w środkowozachodnich i zachodnich stanach. Nie zwracałam na niego szczególnej uwagi, bo wiosną na nic jej nie zwracam.

– Mówiła ile?

– Nie. Ale według niej kwarantanna w Saint Louis oznacza, że będzie kiepsko.

– Objęli Saint Louis kwarantanną? – Byłam zszokowana, że do tego doszło.

– Tak, późną nocą. Chicago też. I zawiesili loty z zachodu. – Zatrzymałyśmy się przy drzwiach prowadzących do Sunset Park Community Center, gdzie obie pracowałyśmy. – Jak to możliwe, że nie wiesz tego wszystkiego? Zwykle to ty przekazujesz mi takie wieści.

– Byłam roztargniona. Rano nie słuchałam wiadomości.

Chciałam powiedzieć jej więcej, ale nie byłam pewna, czy jest o czym mówić. Przestawienie mentalne, do którego we mnie doszło, było drobne i jeśli nic więcej z niego nie wyniknie, wolałam na wszelki wypadek się nie chwalić, by później przyznawać, że poniosłam porażkę. Penny rozejrzała się i przygryzła wargę z jednej strony.

– James pocałował mnie wczoraj wieczorem – bąknęła, wpatrując się w beton.

– Co zrobił? – zawołałam. Syknęła na mnie, więc ściszyłam głos. – Szłyśmy taki kawał do pracy i dopiero teraz mi o tym mówisz? O... – sprawdziłam godzinę na telefonie – cholera. Mam spotkanie. Muszę iść.

Penny uśmiechnęła się. Zrobiła to celowo, żebym nie męczyła jej po drodze.

– Wiedziałam! – oznajmiłam i zmrużyłam oczy, choć się uśmiechałam. – Mamy po dwadzieścia osiem lat, a ty wciąż mi nie mówisz, gdy ktoś ci się podoba! Nelly i ja czekaliśmy na to. Wiesz chyba, że później będziesz musiała mi wszystko opowiedzieć?

– Muszę lecieć – rzuciła wesoło, gdy ruszałam na górę.

Rozdział 2 

Siedziałam przy biurku, zastanawiając się, czy nie grzmotnąć krnąbrnego komputera zszywaczem, gdy usłyszałam głos.

– Psst, Cassie. – Nad ścianką dzielącą nasze stanowiska pojawiła się głowa Nelly’ego. – Później idziemy na drinka.

Otworzyłam usta, zamierzając odmówić, ale pokręcił głową i błysnął tym swoim śnieżnobiałym uśmiechem. – Nawet nie próbuj mówić, że nie – rzucił z rozwlekłą południową intonacją, po czym zniknął.

Westchnęłam i naciągnąłem sandały, żeby pójść przedstawić swoje stanowisko. Byłam pewna, że tym razem Nelly ucieszy się, iż dezerteruję z jego planów. Usiadłam naprzeciwko jego biurka i zacząłem kiwać nogą.

– Nowe buty? – zapytał.

Magiczne właściwości, którymi nasyciłam je rano, nie zmaterializowały się. Jak dotąd udało im się jedynie sprawić, że w kilku miejscach odczuwałam swędzenie poprzedzające pęcherze. Było mi zimno w palce u stóp. I zauważyłam, że lakier jak zwykle mi odpryskiwał.

– Podobają ci się?

– Tak, tak, są świetne. Czy kiedykolwiek choć trochę obeszły mnie jakieś buty? – Przesunął dłonią po potarganych blond włosach i starał się wyglądać na przygnębionego, jednak nie udało mu się to. – Ale nie podobają mi się, jeśli przyszłaś tu, by powiedzieć mi, że nie pójdziesz ze mną na drinka.

Nelly był wysoki, solidnie zbudowany i nadzwyczaj zdrowy. Było oczywiste, że wychowywał się w miejscu, w którym jedzono wołowinę, pito pełnotłuste mleko i przebywano na świeżym powietrzu oraz słońcu. Gdy nie widniał na niej nieustanny uśmiech, jego twarz czasami wyglądała jak wykuta z kamienia. Doprowadził ten efekt do perfekcji, grając w futbol w liceum w Teksasie, gdzie pokerowa mina była niezbędna, zwłaszcza jeśli ktoś był gejem.

Westchnęłam.

– Uwierz mi, chętnie bym poszła. Ale dzisiaj zamierzam spróbować zerwać z Peterem.

Krzyknął głośno w teksańskim stylu. Skoro już mu powiedziałam, nie mogłam w ostatniej chwili stchórzyć przed zerwaniem, by później nie zostać obsypana wyrzutami. Już zacząłem żałować.

– Nie zamierzasz spróbować, mięczaku – Stuknął długopisem o biurko i popatrzył na mnie. – Tym razem zrobisz to. Ale najpierw musimy się napić, żeby wzmocnić cię w postanowieniu.

Roześmiałam się, bo było jasne, że mnie przekona.

– I lepiej, żeby było to porządne zerwanie. – Poważnie popatrzył na mnie niebieskimi oczyma. – Albo ja to zrobię za ciebie. Przysięgam, że tym razem się nie zawaham.

Poddałam się. Przyda mi się ten drink. W sumie to przydałby mi się w tym momencie.

– No dobra – stwierdziłam.

Wyglądał na nieprzekonanego.

– Naprawdę, obiecuję. – Oparłam głowę o jego biurko i jęknęłam. – Nie cierpię tego. Dlaczego muszę z nim zerwać?

Poklepał mnie po głowie.

– Ponieważ, kochanie, umawiasz się z niewłaściwymi ludźmi.

Pokazałam mu język i w tej samej chwili James, nasz pracujący na niepełny etat informatyk, wsunął głowę do boksu. Na jego ostrych rysach malował się rumieniec wynikający z podekscytowania.

– Chodźcie zobaczyć – rzekł. – Wirus jest w Nowym Jorku.

Przeszliśmy za nim korytarzem do sali konferencyjnej. Powstrzymałam się przed wypytywaniem go o Penny, bo wiedziałam, że by mnie zabiła, choć przyszło mi to z trudem.

Nasi współpracownicy przycupnęli na krzesłach i na długim stole, wpatrując się w prowadzącego wiadomości.

– Od wczoraj we wszystkich pięciu dzielnicach odkryto przypadki wystąpienia bornawirusa LX. Po raz pierwszy wirus pojawił się w minionym tygodniu w Long Xuyên w Wietnamie i od tego czasu rozprzestrzenił się na cały świat. Według stanu z nocy miasta w środkowej i zachodniej części USA, w tym Denver, Chicago i Saint Louis, zostały objęte kwarantanną, a gubernatorzy stanowi ogłosili ścisłe godziny policyjne. Szybko przenoszący się wirus prowadzi do uszkodzeń mózgu, na skutek których zainfekowani dokonują agresywnych napaści i rozprzestrzeniają infekcję za pośrednictwem swoich płynów ustrojowych. Władze twierdzą, że sytuacja jest pod kontrolą. Osoby, u których pojawiła się wysoka gorączka lub bóle stawów, powinny niezwłocznie zgłosić się do lekarza lub na izbę przyjęć. Proszę nie próbować samodzielnie doglądać swoich chorych bliskich. Centrum Kontroli Chorób oraz Departament Zdrowia nie podają póki co szacowanej liczby zarażonych osób. Gdy pojawią się kolejne informacje, przekażemy je państwu.

James uniósł brew w moim kierunku, wydał z siebie prychnięcie i skierował się z powrotem do swojego boksu. Jego dłonie zatańczyły na klawiaturze komputera. Nie pytałam, co robi, bo wiedziałam, że gdy skończy, znajdzie mnie.

Nelly i ja powoli poczłapaliśmy korytarzem. W normalnej sytuacji przetrząsnęłabym sieć w poszukiwaniu wieści o wirusie, ale teraz sprawa wpadła mi jednym uchem i wypadła drugim, zanim zdążyliśmy wrócić do naszych biurek. Myśli miałam pochłonięte taktyką, jaką zastosuję, by zerwać z Peterem – obracałam w głowie „zostańmy przyjaciółmi”, „to nie twoja wina, tylko moja” oraz fakt, że zachowałam się jak idiotka, w ogóle decydując się z nim spotykać, a później tak długo to ciągnęłam.

– Hej – odezwałam się do Nelly’ego. – Może tak: „Peter, jestem idiotką. I nie mogę już z tobą być, bo jestem idiotką?”.

– Jesteś w tym kompletnie do bani. – Objął mnie ramieniem, żebym się nie trzęsła. Niezbyt dobrze znosiłam takie nerwowe oczekiwanie. – Przećwiczę to z tobą przy drinkach. Zanim pójdziesz do Petera, będziesz już musiała tylko wyrecytować rolę. W porządku?

Skinąłem ponuro głową.

– Nelly, nie mogłabym po prostu wyjść za ciebie?

– Kochanie, oboje wiemy, za kogo powinnaś wyjść. I te drzwi wciąż są chyba otwarte.

Mówił o Adrianie. Byliśmy zaręczeni, dopóki tego nie popsułam.

– Ten statek już odpłynął, Nelly. – Nie potrafiłam wypowiedzieć na głos imienia Adriana, bo wtedy zaczęłabym płakać. Wiedziałam to. – Minęły już dwa lata.

– Jest na północnym wschodzie, Cass. Mógłbym sprawdzić, gdzie konkretnie, gdybyś chciała.

Poczułam, jak płonie mi twarz. Niewielu rzeczy w życiu mogłam się wstydzić, niewiele razy kogoś skrzywdziłam, ale z Adrianem naprawdę poszłam na całość.

Skoro Nelly przypominał o tym akurat dzisiaj, musiał to być znak. A co, gdybym powiedziała: „Pewnie, proszę bardzo, znajdź go”? Trudno mi było sobie wyobrazić, żeby Adrian ucieszył się z kontaktu z mojej strony. Wciąż tkwiło jednak we mnie tamto uczucie ze snu i pragnęłam je urzeczywistnić. Pragnęłam tego tak bardzo, że może wreszcie byłam gotowa zaryzykować i się dowiedzieć. Otworzyłam usta, próbując odnaleźć odpowiednie słowa, i w tym momencie zadzwonił mój telefon. Nelly uniósł brwi, jakby dając mi sygnał, że oczekuje na odpowiedź, i wyszedł. Odebrałam.

– Hej, Cassandra! – wrzasnął Peter nad głośnym szumem.

– Gdzie jesteś, u diabła? Brzmisz, jakbyś stał na autostradzie czy czymś podobnym.

– Bo stoję. Jesteśmy na prywatnym lotnisku w Waszyngtonie i czekamy na odrzutowiec do Nowego Jorku. Został opóźniony. Mówią, że mamy „niski priorytet”. Przed nami jest dziesięciu senatorów i ich rodziny.

– Pewnie jakiś koncern tytoniowy rozdaje wakacje, jeśli zagłosujesz za legalnością palenia dla młodzieży – zażartowałam.

– Taa. – Nawet nie zachichotał. Czasami miewał braki w dziedzinie humoru. – W każdym razie nie wiem, jak będzie z wieczorem. Przylecę późno, ale może przyjdę do ciebie, żeby zobaczyć cię z samego rana. Tęsknię za tobą.

– Pewnie. Dobrze. Po prostu otwórz sobie drzwi, kiedy chcesz – wykrztusiłam, boleśnie świadoma, że nie podzielałam jego tęsknoty. – Do zobaczenia rano.

– Do zobaczenia. – Telefon się rozłączył.

Wyobrażałam go sobie, jak stoi na lotnisku. Wsuwa telefon do kieszeni płaszcza stworzonego przez projektanta, którego nazwiska nigdy nie słyszałem, a następnie przesuwa dłonią po ciemnych włosach. Później rusza, żeby znaleźć osobę wyglądającą na najważniejszą na całym lotnisku, i przekonuje ją, że jego lot jest ważniejszy niż Air Force One.

Ponieważ wyszło na to, że chwila zerwania odsunie się w czasie, przestało mi się kotłować w żołądku. Gdy wrócę wieczorem do domu, będę udawała, że jestem bardzo zmęczona, pijana czy coś. Wiedziałam, że to tchórzostwo, ale nie znosiłam ranić uczuć innych ludzi, nawet jeśli nie lubiłam ich zbytnio. Albo, jak w przypadku Petera, gdy udawali, że ich nie mają. Przede wszystkim jednak byłam tchórzem.

Przez miniony rok przekonywałam samą siebie, że Peter nie jest tak powierzchowny, na jakiego wygląda, ale teraz nie byłam już taka pewna. Szczerze mówiąc, z początku nawet podobało mi się, jak łatwy był związek z nim. Nie naciskał na mnie, żebym rozmawiała o swoich uczuciach. Nie miał jak porównywać mnie z osobą, którą byłam dwa lata wcześniej. Gdy go poznałam, wychodziłam właśnie z dwuletniego pobytu we mgle. Jednak w miarę jak ta mgła się rozwiewała, a ja stawałam się coraz bardziej dawną sobą, nigdy nie dał mi więcej niż tylko przebłysku czegoś prawdziwego.

W wyjątkowo pasywno-agresywny sposób czekałam, aż to on przerwie nasz związek. Traktowałam go z coraz większą rezerwą i nawet otwarcie się na niego irytowałam. Takie podejście najwyraźniej nie działało. Powinnam wyobrażać sobie, co stanie się później, a nie chwilę, kiedy z nim zrywam. Musiałam po prostu zrobić to szybko.

– Musisz go od siebie oderwać jak plaster – dobiegł głos Nelly’ego zza ściany.

– Czytasz mi w myślach? To dziwne jak cholera!

– Wygląda na to, że dostałaś odroczenie. I więcej czasu na drinki. Na ćwiczenie roli, chciałem powiedzieć.

Wszedł James, trzymając niezapalonego papierosa i iPada. Jego długie, chude nogi i ręce kojarzyły mi się z modliszką. Przez cały czas ślęczał nad komputerem lub tabletem, paląc jak szalony. Wyobraziłam sobie, jak zarywa do Penny, i uśmiechnęłam się.

– Cześć – odezwałam się.

Klapnął na krześle i podał mi iPada otwartego na jakimś blogu.

– Spójrz tu, Cass. To o bornawirusie LX. Sprawa jest poważniejsza, niż mówią.

Przy moim rodzinnym stole rozprawiano z podekscytowaniem o Roswell, malejących zasobach ropy naftowej i nowym porządku świata. W Jamesie znalazłam pokrewną duszę. Uwielbiał takie rzeczy.

– Wirus LX wydaje się mutować w miarę rozprzestrzeniania – przeczytałam na głos. – Ostatnie otrzymane doniesienia sugerują, że od momentu infekcji do ostatecznej fazy może mijać zaledwie kilka godzin.

– W ostatecznej fazie chory traci rozum – rzekł James. Odgarnął sobie za ucho jasnobrązowe włosy sięgające mu do żuchwy. – Później atakuje innych i właśnie w ten sposób wielu ulega zainfekowaniu. Wirus przenosi się w ślinie i krwi. Jedna ze stron twierdzi, że od dwudziestu czterech godzin pokazują te same materiały z Chicago, bo teraz z miasta już nic nie zostało. Znam kilku blogerów stamtąd i od wczoraj nic nowego nie pojawiło się na ich blogach.

Zamieszczony dalej wykres przedstawiał szacunkowe prognozy, że do dzisiejszego południa w Nowym Jorku zachoruje pięćdziesiąt tysięcy ludzi.

– To jakiś obłęd – skomentowałam. – Pięćdziesiąt tysięcy? Nie ma szans, żeby zdołali tu ukryć tylu chorych. I wciąż nam powtarzają, że sprawa nie jest poważna?

– Wiem – odparł, bawiąc się papierosem. – Nie poddawaliby dużych miast kwarantannie, gdyby nie była poważna. Szpitale wypełniają się szybciej, niż mogą sobie poradzić.

Pomyślałam o Marii, mamie Penny, która była pielęgniarką. Będzie wiedziała, co się dzieje.

– No tak, na pewno nie zdziwiłabym się, gdyby rząd nic nam nie mówił, dopóki nie będziemy mieć przejebane. – Westchnęłam. – Muszę skończyć ten newsletter. Komputer działa mi na nerwy.

Jakakolwiek wzmianka o komputerach była dla Jamesa jak dołożenie drewna do ognia. Odsunął mnie z drogi i zaczął buszować na moim biurku. Pokręcił głową.

– Stara, popatrz tylko na swój pulpit. Jesteś pewna, że nie chcesz tu jeszcze jednego skrótu?

Nie wspomniałam, że niedawno go czyściłam i że według mnie panował tam porządek.

Uniosłam kosmyk jego włosów i zajrzałam pod nim, postanawiając zignorować oszczerstwa, jakimi obsypywał moją osobę.

– Idziesz dzisiaj pić?

– No tak, dziś. – Uśmiech rozświetlił mu twarz. – Przygotowanie do wielkiego zerwania.

– Nelly, ale z ciebie pleciuga. – Wiedziałam, że słuchał. – Nie. Na razie mi się upiekło. Dziś wieczorem czeka nas po prostu dobra, staromodna zabawa.

– I wymyślanie dla Cassie taktyki na zerwanie – dobiegł głos Nelly’ego zza ściany. – James, możesz pomóc. Jak wszyscy wiemy, Cass związała się z niewłaściwym facetem.

– Czy zadziała „nigdy nie wstajesz od tego komputera i nie mogę już tego dłużej znieść”? To akurat znam najlepiej – rzekł James, szczerząc zęby w uśmiechu.

– A może „bardziej przejmujesz się tą ciepłą kanapką z mikrofali niż mną”! – zawołał Nelly.

James roześmiał się, kończąc magiczne sztuczki, które odprawiał przy moim komputerze.

– Z dziewczynami jest więcej kłopotów, niż to warte – powiedział. – Za to nie miałbym nic przeciwko ciepłej kanapce. Od lat ich nie jadłem.

– Penny też dzisiaj będzie – rzuciłam niewinnie. Schował się pod włosami. – A ty, Nelsonie – wymierzyłam palec w ściankę boksu – lepiej nie gadaj o niewłaściwych facetach. Ilu miałeś chłopaków, odkąd cię poznałam?

Nie usłyszałam odpowiedzi. Uśmiechnęłam się triumfalnie. James zanurkował już w iPadzie.

– Wow, muszę to zobaczyć – mruknął i odszedł.

Rozdział 3 

– Mam ploteczkę, której nie znasz – wyszeptałam niedługo później przez ścianę dzielącą mnie od Nelly’ego. – Ha.

– No to przywlecz tu tyłek – nakazał.

– Nie. Jestem zajęta.

– Taa, jasne. Ledwo cokolwiek robisz. Projektujesz tylko newslettery i organizujesz pretensjonalne artystyczne bzdury dla społeczności.

Uśmiechnęłam się.

– Cóż, a ty tylko udajesz czarującego i namawiasz ludzi, żeby dawali nam pieniądze. I...

– I dzięki temu dostajesz wypłatę. Zatem przywlecz tu dupsko, inaczej celowo wyciągnę od nich w tym roku mniej, żebyś straciła robotę.

Roześmiałam się i przeszłam do jego boksu. Siedział tam z szerokim uśmiechem.

– A zatem James i Penny całowali się wczoraj wieczorem – oznajmiłam.

Zatarł wesoło ręce, a ja również się uśmiechnęłam.

– Gdy w zeszłym tygodniu wyszliśmy wieczorem w kilka osób, gadali ze sobą całą noc – powiedział. – Wydawało mi się, że coś między nimi iskrzy. Zapomniałem o tym zupełnie, bo już daliśmy za wygraną, że kiedykolwiek coś z nimi będzie.

– Wiesz, przyszliśmy w sumie na gotowe. James powtarza, że nie chce dziewczyny, ale...

– Ale co? – spytał James, który stał oparty o ściankę boksu i uśmiechał się ironicznie.

– Ale istnieją pewne osoby, których chyba byś nie pocałował, gdybyś nie był nimi zainteresowany. W sensie zainteresowany, żeby były twoją dziewczyną – rzekłam i pociągnęłam go za rękaw koszulki. James raczej nie ubierał się zbyt elegancko do pracy.

– To zdanie nie miało niemal żadnego sensu – skomentował, próbując odbić zarzut, ale twarz zapłonęła mu czerwienią.

Kiwałam się w górę i w dół jak podekscytowana trzylatka, ale nie chciałam go odstraszyć, zmieniłam więc temat.

– Słuchaj, są jakieś kolejne wieści o bornawirusie?

Nelly w przejaskrawiony sposób pokręcił głową.

– Wy i te wasze teorie spiskowe. Co teraz? To rządowy plan, by zniszczyć społeczeństwo w znanym nam kształcie i ustanowić nowy porządek świata?

James wywrócił oczyma.

– Człowieku, nie. Może chodzić o jakąś chorobę albo broń, które wymknęły się spod kontroli. Ale cokolwiek to jest, rozlazło się na cały świat. Mówią, żebyś poszedł do szpitala, jeśli zachorujesz, ale nie informują, czy da się to tak naprawdę wyleczyć. I nikt nie potrafi znaleźć nikogo, kto był chory i wyzdrowiał. W niektórych miastach w Chinach panuje już stan wojenny. Strzelają do ludzi bez ostrzeżenia.

– Naprawdę? – spytałam.

– Moi drodzy, Chińczykom zawsze dobrze wychodzi strzelanie do ludzi bez ostrzeżenia – skomentował Nelly. – Opresyjna władza, pamiętacie?

Nelly stanowił kontrę dla naszego przekonania, że ktoś gdzieś wykombinował coś, co teraz było tuszowane. James i ja do tej pory już dziesięć razy wyszykowalibyśmy się na apokalipsę, ale Nelly sprowadzał nas na ziemię.

– Prawda – przyznał James. – Ale tu jest nagranie z miasta w Niemczech, zrobione kilka godzin temu.

Podał nam swojego iPada. Żołnierze powstrzymywali gapiów, jednocześnie strzelając do grupy zbliżających się postaci. Podchodzący padali na ziemię przy akompaniamencie wrzasków widzów, ale wideo było ciemne i nie dawało się rozeznać w szczegółach, więc nie zrobiło wrażenia na Nellym.

– Zobaczmy, co mówią w wiadomościach – zaproponował, wzdychając. Pokierował nas do sali konferencyjnej. – Jedyny sposób, żebym dzisiaj zdołał cokolwiek zrobić, to poskromić was dwoje, zanim Cassie każe nam zamieszkać w swoim bunkrze, dopóki to wszystko nie minie.

– Hej – odezwałam się. – Nie śmiej się z mojego bunkra!

– Masz bunkier? – zaciekawił się James. – Dlaczego nic o tym nie wiedziałem?

– To tylko dom moich rodziców w głębi stanu. Wciąż pełno tam żywności i innych rzeczy. Wystarczyłoby na rok.

James gwizdnął. Wiedział, że moi rodzice byli weekendowymi osiedleńcami i mieli mnóstwo jedzenia, ale chyba nigdy nie wspominałam, że to wszystko wciąż znajduje się tam na składzie.

Po ostatnim śnie tęskniłam za drewnianą chatą. Leżała na uboczu i rodzice zawsze dowcipkowali, że to idealne miejsce na przeczekanie apokalipsy. Mogłam tam godzinami czytać w hamaku pod drzewami, w pięć minut zrobić sałatkę z tego, co znalazłam w ogrodzie, i przez całe lato bawić się z młodszym bratem Erikiem oraz najbliższymi sąsiadami.

To również tam, pewnego piątkowego wieczoru w kwietniu przed trzema laty, siedzieliśmy z Adrianem, czekając na przyjazd moich rodziców. Nie pojawili się. Nie wiedzieli, że dzień wcześniej Adrian mi się oświadczył. Byliby zachwyceni. Kochali go niemal równie mocno jak ja.

* * *

Adrian i ja siedzieliśmy w cieple bijącym od kominka. Rozparł się na sofie i kartkował jeden z katalogów mojego ojca poświęconych energii słonecznej. Wciąż było mi zimno w stopy po tym, jak podczas wycieczki wpadłam do strumienia, i położyłam mu je na kolanach.

– Hej, przystojniaku – powiedziałam i poruszyłam palcami, żeby mi je wymasował.

Widać było dołek w jego policzku. Uwielbiałam, że przez to wyglądał jak mały chłopiec, nawet z ciemną szczeciną, która odrosła mu od rana.

– Sam nie wiem – powiedział, wracając do wcześniejszego wątku rozmowy dotyczącego ślubu. – Jakoś tak pasuje mi ten element posłuszeństwa w przysiędze małżeńskiej.

Wywróciłam oczyma, nie dając się złapać na haczyk.

– Ja już jestem ci posłuszny. – Uśmiechnął się i uniósł moją stopę na dowód prawdziwości swoich słów. – Pora, żebyś również się przyłożyła. A przynajmniej bierz pod uwagę, gdy mówię ci, żebyś nie skakała na następny kamień, bo jest śliski. Po prostu nie chciałem, żebyś się zmoczyła.

Nawiązywał do wcześniejszego wydarzenia: odrzuciłam jego wyciągniętą dłoń podczas przekraczania strumienia. Bez problemu przeskoczę na następny kamień, powiedziałam, i zaraz potem ześlizgnęłam się w nurt.

– Czy wiesz, że Laura Ingalls powiedziała Almanzowi Wilderowi, iż nie zgodzi się na wspominanie w przysiędze o posłuszeństwie? Twierdziła, że nie będzie potrafiła okazywać komukolwiek posłuszeństwa, jeśli będzie się to kłóciło z jej oceną sytuacji. – Gdy pierwszy raz przeczytałam o tym jako mała dziewczynka, zrobiło na mnie wrażenie.

– Twoja ukochana bohaterka. Ale źle oceniłaś te kamienie. I swoje... hmm... zdolności sportowe.

Kąciki jego ust uniosły się. Był jedną z nielicznych osób na świecie, które uważały moją niezgrabność za uroczą.

– Jestem uosobieniem gracji. – Pomachałam palcami u nogi. – A teraz wracaj do roboty!

Podniósł moją stopę i pocałował ją, a później ukłonił się lekko i wykonał polecenie.

Gdy przez okna od frontu dostrzegłam wreszcie blask reflektorów, zerwałam się z sofy. Może i rodzice byli w głębi duszy hipisami nienawidzącymi komórek, ale zawsze dzwonili. Byłam na tyle zaniepokojona, że przygotowałam sobie krótki wykład.

Wyszłam na ganek i z zaskoczeniem zauważyłam szeryfa Sama. Dłonie mu się trzęsły, gdy zdejmował kapelusz. Blask od lampy z czujnikiem ruchu padał w taki sposób, że skrywał jego twarz w cieniu. Nigdy dobrze nie wróży, gdy szeryf przyjeżdża do ciebie i zdejmuje kapelusz. Wcześniej nie przeżyłam żadnych podobnych doświadczeń, jednak wtedy nie miałam wątpliwości, że nie czeka mnie nic pozytywnego. Cofnęłam się, wpadając na klamkę, zupełnie jakbym mogła uciec przed słowami, które zaraz wypowie.

– Cassie? Cassie, twoja mama i tata mieli wypadek po drugiej stronie miasteczka.

Sam podszedł do mnie, rozkładając dłonie w uspokajającym geście. Z wymizerowaną twarzą wszedł w prostokąt światła rzucany na ziemię przez otwarte drzwi. Sprawiał wrażenie, jakby grawitacja pracowała w nadgodzinach nad jego policzkami i kącikami oczu. Chwyciłam się drzwi. Adrian położył mi dłoń na ramieniu.

– Co z nimi, Sam? – spytał. – Gdzie są?

Sam pokręcił głową i zamrugał.

– Przykro mi, Cassie. Bardzo przykro. – Ścisnął kapelusz tak mocno, że pobielały mu kostki palców. – Oboje zginęli na miejscu. Wygląda na to, że wpadli w poślizg na kałuży błota. Uderzyli w drzewo.

– W porządku – rzekłam i weszłam do domu na drżących nogach.

Usiadłam na sofie. Adrian usiadł obok mnie i wziął mnie za rękę. Płakał. Zauważyłam to, gdy próbował mnie objąć. Tkwiłam tam jak skamieniała, zastanawiając się, co powinnam teraz zrobić albo powiedzieć. Zupełnie jakbym zapomniała, jak to jest być człowiekiem. Nie umiałam sobie przypomnieć, co ludzie robili w takich sytuacjach.

– W porządku – powtórzyłam bezradnie. – Sam, co powinnam zrobić?

Zastanawiałam się, czy szeryf uznał mnie za oziębłą, bo nie płakałam. Przyjaźnił się z moimi rodzicami. Rozmawiali o ogródkach i polowaniu, relaksując się na ganku przy domowym piwie.

Jednak gdy podniosłam wzrok, w jego oczach nie dostrzegłam nic oprócz litości. Już wcześniej bywał wielokrotnie posłańcem złych wieści i przyszło mi do głowy, że gdybym jako jedyna z przyjmujących je osób reagowała z takim otępieniem i bez płaczu, wówczas zapewne nie spoglądałby na mnie z takim współczuciem. Następnie zaczęłam się zastanawiać, dlaczego miałam te wszystkie niedorzeczne myśli, zamiast cokolwiek czuć.

– Będziesz musiała pojechać do szpitala, Cassie. Przykro mi. Nie musisz się spieszyć.

Wstałam od razu, bo nie miałam pomysłu, co innego mogłabym zrobić, i przeszłam przez drzwi wraz z Adrianem obejmującym mnie ramieniem. Wróciłam tam tylko raz, by rozsypać prochy rodziców na ziemi, którą tak kochali i na której planowali dożyć końca swych dni. Od tamtej pory nie widziałam chaty.

* * *

W sali konferencyjnej grzmiały wiadomości.

– ...nie ulegać panice. Mówią, że w internecie krąży mnóstwo fałszywych informacji i by szukać informacji dotyczących bornawirusa LX na stronie Centrum Kontroli Chorób. Jak donosi centrum, przypuszcza się, że w Nowym Jorku znajduje się obecnie kilka tysięcy przypadków. Jeśli zauważają państwo wysoką temperaturę lub ból stawów albo mieli kontakt z osobą, która mogła być zainfekowana, proszę udać się do najbliższego szpitala. Lekarze twierdzą, że dla uzyskania optymalnej skuteczności terapii należy bezzwłocznie podać środki antywirusowe.

Uniosłam brew w stronę Jamesa.

– Pierwszy raz o tym słyszę – odrzekł.

– Proszę nie przełączać kanału New York One, jeśli chcą państwo otrzymywać aktualizacje dotyczące bornawirusa LX. Za godzinę Rada Zdrowia złoży transmitowane na żywo oświadczenie.

– Widzicie? – Nelly obrócił się do nas. – Kilka tysięcy przypadków, nie tak źle. Po prostu będziemy się trzymać z dala od szalonych ludzi i wypijemy parę drinków.

– Może nie powinniśmy wychodzić w miasto. – Targały mną złe przeczucia. – Nawet jeśli nie jest tak źle, jak głoszą tamte strony, to na pewno jest gorzej, niż utrzymują władze. Może powinniśmy spotkać się w moim domu.

– Nie! – Nelly skrzywił się. – Nie popsujemy sobie piątkowego wieczoru!

Szturchnęłam go pięścią.

– Dzięki. Nie zdawałam sobie sprawy, że mój dom ustępuje jedynie piekłu.

– Wiesz, co miałem na myśli. Może pójdziemy do Paddy’s, a wtedy zostaną nam tylko cztery przecznice do ciebie, jeśli uznasz, że powinniśmy się przenieść. Co nie nastąpi.

– Mnie pasuje – uznał James. – Nie przypuszczam, by miało się zrobić tak źle, żebyśmy nie mogli wyjść na miasto. I jedyną rzeczą, jaka mogłaby powstrzymać Nela przed nasiadówką w knajpie w piątkowy wieczór, byłby wybuch bomby atomowej.

Nelly pokiwał energicznie głową.

– W porządku, wygraliście – powiedziałam. – Może zachowuję się jak idiotka.

Panował po prostu zbyt duży rozdźwięk pomiędzy tym, co docierało do nas drogą oficjalną i nieoficjalną. Pięćdziesiąt tysięcy i kilka tysięcy to ogromna różnica. Albo ktoś się mylił, albo kłamał.

Rozdział 4 

Penny pracowała w mieszczącym się w tym samym budynku przedszkolu jako szefowa nauczycieli. Złapałam ją w kuchni na górze podczas jej przerwy

– To co, tym razem naprawdę zamierzasz zerwać z Peterem? – spytała, wyraźnie ciesząc się na tę wieść.

Jęknęłam. Nelly musiał rozsyłać maile albo esemesy.

– Zabiję Nelly’ego. Sama bym ci powiedziała w ciągu kolejnych trzech sekund. Zdecydowałam dziś rano. Jednak przy takim rozwoju sytuacji wcale nie będę go musiała informować, bo dowie się, zanim się z nim zobaczę. – Byłoby dobrze, pomyślałam. – Czyli tak, zamierzam, ale nie dzisiaj. Utknął w stolicy.

Penny ścisnęła mi dłoń. Wiedziała, jak bardzo przerażała mnie perspektywa tego zerwania.

– Kto jeszcze idzie wieczorem pić? – zapytała, nagle skupiając się pilnie na zawartości lodówki.

– Na pewno James. Właśnie go widziałam. Mówił, że świetnie całujesz.

Rumieniec rozpełznął się po jej miodowej skórze.

– Nie, nie rozmawiałaś z nim o tym. – Nagle zamarła w bezruchu, a jej brązowe oczy otworzyły się szeroko. – Nie rozmawiałaś?

– Oczywiście, że nie! – Udała, że rzuca we mnie butelką wody, a ja się uchyliłam. – Drażnię się tylko z tobą, bo nie powiedziałaś mi od razu. Zołza. – Usiadłam i klepnęłam krzesło obok siebie. – No to jak? Opowiadaj.

Po skórze jej szyi znów wspięło się zaróżowienie.

– Dobra, dobra. Sama nie wiem. Wczoraj wieczorem zapytał, czy chcę gdzieś wyjść. Poszliśmy na kawę, a później się pocałowaliśmy. Chyba już wcześniej go trochę lubiłam. To dziwne, bo od tak dawna się przyjaźnimy.

– On też cię luuubi – zanuciłam i potarłam jej ramię.

Wychyliła się z podekscytowaniem do przodu.

– Naprawdę? – upewniła się.

– Totalnie. Zarumienił się, kiedy...

Penny pokręciła głową, a ja zamknęłam się, gdy James wszedł do kuchni i skierował się do lodówki. Spuściła wzrok na moje stopy i zmieniła temat.

– Umiesz w ogóle chodzić na tych gigantycznych, dwucentymetrowych obcasach? – zapytała ze śmiechem, bo wiedziała, że nie umiałam.

– Przyznaję, to wyzwanie. – Pokręciłam palcami. – Chyba robią mi się pęcherze. Kwiecień to chyba za wcześnie, żeby chodzić w sandałach. Moje stopy są jak bryły lodu.

– Fajny lakier.

Szturchnęłam ją w odwecie.

James zerknął na Penny spod włosów i uśmiechnął się.

– Hej – rzucił.

– Cześć – odparła Penny.

– Będziesz wieczorem? – zaciekawił się, opierając się o lodówkę.

– Tak.

Wyprostował się i otworzył butelkę z napojem gazowanym.

– Co, nie kanapka do mikrofali? – zapytałam. Roześmiał się. Penny obserwowała nas ze zdezorientowaną miną.

– Zdecydowałem się na coś innego – odrzekł, przenosząc wzrok ze mnie na Penny.

Uśmiechnęli się do siebie nieśmiało. Zsunęłam buty i wstałam, trzymając je w dłoniach. Uznałam, że tych dwoje będzie chciało dokończyć tę interesującą rozmowę na osobności.

– Idę poczekać na tę konferencję prasową – oznajmiłam. Gdy dotarłam do drzwi, obejrzałam się i uśmiechnęłam, widząc, że zajął już moje miejsce.

* * *

Jasnowłosa reporterka stała przed szpitalem.

– Wiele szpitali nie wyrabia się z liczbą przypadków. Policja kieruje chorych do innych placówek w całym mieście. Pielęgniarki i lekarze są proszeni o zgłaszanie się na dodatkowe dyżury.

Penny wyciągnęła telefon i zmarszczyła brwi. Jej mama pewnie właśnie wracała do centrum wydarzeń.

– Za chwilę rozpocznie się konferencja nowojorskiego oddziału Departamentu Zdrowia.

Przy mikrofonie stanął mężczyzna z lekką siwizną i sporym brzuchem. Wyglądał na zmęczonego. Potarł dłonią podbródek i zaczął:

– Jestem Michael D’Angelo z Departamentu Zdrowia miasta Nowy Jork. Jak wszyscy państwo są już świadomi, mamy w Nowym Jorku do czynienia z epidemią bornawirusa LX. Wprawdzie jest to groźny wirus, jednak nie chcemy, żeby ktokolwiek wpadał w panikę w wyniku nieprawidłowych informacji. Centrum Kontroli Chorób zapewnia leczenie wszystkim, którzy złapali wirusa. W mieście zorganizowaliśmy doraźne punkty medyczne. To bardzo istotne, żeby zgłosić się na leczenie, jeśli ktoś podejrzewa, że miał kontakt z wirusem. Proszę nie próbować samodzielnie zajmować się osobą zarażoną. Z powodu natury wirusa istnieje wysokie ryzyko infekcji.

– Co ma pan na myśli, mówiąc o „naturze wirusa”? – zawołał jakiś reporter.

D’Angelo podniósł dłoń.

– Bornawirus LX w końcowych fazach wywołuje agresję. Prowadzi to do infekcji za pośrednictwem kontaktu cielesnego, ponieważ chorzy gryzą i drapią osoby pragnące udzielić im pomocy. W szpitalach dzielnicowych zorganizowano sieć transportową przewożącą ludzi do nowych punktów leczenia. Liczy się czas. Jak obecnie szacujemy, w mieście Nowy Jork zarażonych jest dwadzieścia tysięcy osób.

Dziennikarze i my wszyscy obecni w naszej sali konferencyjnej wciągnęliśmy gwałtownie powietrze. Mężczyzna skinął głową.

– Zdaję sobie sprawę, że liczba ta wydaje się wysoka. Pozwolę sobie jednak umieścić ją w kontekście: tyle samo osób mieści się w hali Madison Square Garden. Jesteśmy w stanie dopilnować, by taka liczba nowojorczyków postępowała zgodnie z naszymi zaleceniami. Zalecamy, żeby w najbliższych dniach mieszkańcy opuszczali domy tylko w razie konieczności. Wykorzystamy weekend, żeby leczyć osoby zainfekowane i zajmować się ewentualnymi nowymi przypadkami. Proszę zajrzeć na lokalną stronę Centrum Kontroli Chorób, żeby uzyskać informacje na temat doraźnych punktów leczenia. Ich lokalizacje zostaną również podane przez miejscowe stacje informacyjne. Jak wszyscy wiemy, w trudnych sytuacjach nowojorczycy stają na wysokości zadania, zatem do poniedziałku pozbędziemy się bornawirusa. Potrzebujemy pomocy ze strony was wszystkich, żebyśmy mogli jak najlepiej wykonywać naszą pracę. Dziękuję państwu.

Wytarł brwi chusteczką i zszedł z mównicy, ignorując reporterów wykrzykujących pytania.

Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. Julio, nasz szef, wykorzystał swój niski głos, by zwrócić naszą uwagę:

– Posłuchajcie. Dzisiaj skończymy pracę wcześniej. Nie chcę, żebyście przebywali na zewnątrz dłużej, niż to jest konieczne. Obdzwonię rodziców przedszkolaków, by sprawdzić, czy mogą wcześniej odebrać dzieci. Zajęcia popołudniowe muszą odbyć się zgodnie z planem, ale chcę, by pozostali z was udali się do domów.

Ludzie zaczęli klaskać, a Julio uśmiechnął się pod cienkim wąsem. Uniósł dłonie, by uciszyć zebranych.

– Tylko pamiętajcie. Mówię o powrocie do domów, nie wyjściu na miasto.

W pomieszczeniu zapanowała świąteczna atmosfera, ludzie wychodzili, żeby zebrać swoje rzeczy. Penny odłożyła telefon, marszcząc czoło w wyrazie zatroskania.

– Zostawiłam mamie wiadomość. Muszę wrócić na dół do dzieci. Chyba widzimy się później?

– Na pewno nic jej nie jest – powiedziałam. – Zaczekam na ciebie. Nie wracaj sama. Wyjdziemy, gdy tylko pójdą dzieci.

– Tak – rzekł Nelly. – I udamy się na drinka.

Obróciłam się do niego, opierając dłonie na biodrach.

– Serio? Nie słyszałeś, co mówił Julio?

Wzruszył ramionami pod naszymi spojrzeniami.

– Stary – powiedział James. – Udawaj, że to wirusowa bomba atomowa. Pójdźmy po prostu do Cassie.

– Dobra, dobra. – Nelly westchnął. – Ale nie idziemy bez ciebie, Pen. Po prostu przyjdź na górę, gdy skończysz.

Rozdział 5 

Gdy czekaliśmy na Penny w moim boksie, James czytał mnie i Nelly’emu urywki informacji na temat wirusa. Zabrzęczała mi komórka. Zanim jeszcze przyłożyłam ją do ucha, już słyszałam głos brata.

– Cass? Jesteś tam? – Brzmiał na zaniepokojonego.

– Hej, Erik!

– Wszystko w porządku?

– Tak, tak. A co?

– No wiesz, połączyłem się dopiero za ósmym razem. Donoszą, że w Nowym Jorku roi się od zarażonych. Podobno jest jakieś sto tysięcy chorych.

– Nam mówią, że dwadzieścia tysięcy i że rozwożą ich do ośrodków leczenia. Skąd masz tamtą liczbę?

Pomyślałam o wcześniejszych szacunkach. Pięćdziesiąt tysięcy do południa. Zbliżała się trzecia po południu.

– Sprzed jakichś pięciu minut. Z CNN. Zrobili własną prognozę w oparciu o to, co widzą ze śmigłowca. I zaraz po tym, jak to powiedzieli, ekran zrobił się czarny.

– Naprawdę? Jesteś pewien, że odcięli CNN?

Nelly i James podnieśli wzrok, słysząc te słowa.

– Tak to wyglądało. Cass, powinniście udać się do mieszkania. Masz zapasy taty, w razie gdyby przez jakiś czas nie dało się wyjść.

– Idziemy tam po pracy. Julio wypuścił nas wcześniej, ale czekamy na Penny.

W piwnicy pod mieszkaniem, w którym dorastaliśmy, znajdował się sprzęt kempingowy i żywność. Po śmierci rodziców właścicielka domu nalegała, żebym się tam wprowadziła.

– Erik, a co z tobą? Jak jest w Pensylwanii? – Zawsze był tak pewny siebie, że czasami zapominałam, by się o niego martwić.

– Donoszą, że są już zainfekowani. Ale wiesz, tutaj jest w dużym stopniu odludzie. Rachel i ja zamierzamy siedzieć przez weekend na tyłku. Mam parę puszek jedzenia w zapasie – zażartował.

Roześmiałam się. Zawsze był gotowy na awaryjne sytuacje, podobnie jak tata.

– Cass, dzwonił brat Rachel i mówił, że nie może opuścić mieszkania w Filadelfii.

– Jak to „nie może”?

– Jest zbyt wielu zainfekowanych na ulicach. W ogóle nie jest w stanie wyjść na zewnątrz. Ludzie są atakowani, a policja gówno robi. Może powinnaś udać się do chaty, jeśli się pogorszy. Ja też tak zamierzam. Spotkajmy się tam, jeśli nie uda nam się znowu skontaktować. Obiecaj mi, Cassie.

Wiedział, że nie złamałabym obietnicy.

– Erik – rzekłam ostrożnie. – Nie mogę tego obiecać. Jestem pewna, że nic nam się nie stanie w mieszkaniu. Jak bym się tam w ogóle dostała? Linią metra F? – Próbowałam rozładować napięcie, przypominając mu, że nie mam samochodu. Żadne z nas nie miało.

– Mówię, kurwa, poważnie!

Brzmiał na wystraszonego. Do Erika strach nie miał przystępu. Właśnie ta nietypowa nuta w jego głosie sprawiła, że słuchałam go uważnie, gdy kontynuował:

– Wiesz, co robić. Jesteś pomysłowa. Nie pozwól, by mózg wchodził ci w drogę. Cass, mam naprawdę złe przeczucia.

Zamilkłam. Rzeczywiście myślałam za dużo. Tata mawiał, że nic nie zabije cię szybciej niż ignorowanie instynktów. Sto tysięcy ludzi. To pięć pełnych hal Madison Square Garden. Sto tysięcy błąkających się swobodnie ludzi praktycznie chorych na wściekliznę.

– Obiecuję, E. Wyjadę, jeśli się pogorszy.

Odetchnął, choć nawet nie zorientowałam się, że wstrzymywał oddech.

– Dobrze. Kocham cię, Cass. Aż do końca świata.

– I dłużej. Też cię kocham. Pogadamy później, dobra?

Przekazałam Nelly’emu i Jamesowi, co mówił mi Erik, po czym ruszyliśmy w kierunku telewizora. Jednak tam, gdzie powinno nadawać CNN, widniał jedynie ekran Time Warner Cable informujący o problemach technicznych. James przełączył na NY1 News. Przynajmniej wciąż nadawało. Informowali, że sytuacja na zachodzie się normuje i że według oczekiwań wirus powinien zniknąć do poniedziałku z całych Stanów Zjednoczonych.

– Gówno prawda – skomentował James.

– Co takiego? – spytała Penny, podchodząc z torebką.

– Że to się skończy do poniedziałku. Wyłączyli CNN – poinformował ją James.

– Naprawdę? – Penny zmarszczyła czoło i wskazała telewizor. – Ale nie wyłączyli wszystkiego.

– Może odcięli tylko te stacje, które mówiły prawdę – podsunęłam, na co Nelly uniósł brew. – Rozmawiałam z Erikiem. Mówi, że jest więcej zainfekowanych, niż podają. Kazał mi obiecać, że jeśli się pogorszy, pojadę w głąb stanu.

Penny skinęła, spoglądając na mnie oczyma okrągłymi jak spodki. Następnie popatrzyła na swój telefon i coś sobie przypomniała.

– Zostawiłam kolejną wiadomość mamie. Poinformowałam ją, że idziemy do twojego mieszkania, ale najpierw muszę zajrzeć do domu. Ana zostawiła wiadomość głosową. Telefon nawet mi nie zadzwonił. Mówiła, że wróci po pracy, ale zapomniała kluczy. Nie mogę się z nią skontaktować, by dać jej znać, że udajemy się do ciebie.

Ana była jej młodszą siostrą. Zawsze zapominała kluczy, choć miała dwadzieścia pięć lat. I oczekiwała, że ktoś będzie na miejscu, by otworzyć jej drzwi, podobnie jak oczekiwała, że ludzie będą robić wszystko, czego sobie zażyczy. W normalnej sytuacji Penny nie spieszyłaby się dla niej do domu, ale dziś było inaczej.

– Czyli najpierw pójdziemy do ciebie, a później do mnie – rzekłam, jakby to nie było nic takiego. Wyobraziłam sobie jednak ulice Filadelfii, na które nawet nie dawało się wyjść, i zadrżałam.

Rozdział 6 

Gdy znaleźliśmy się na zewnątrz, kilkakrotnie odetchnęłam łagodnym powietrzem. Dorastałam w tej okolicy, pośród irlandzkich oraz portorykańskich rodzin, i zawsze to uwielbiałam.

Staruszki z pomarszczonymi twarzami o barwach od kości słoniowej po ciemny brąz siedziały na aluminiowych krzesłach, szykując się do wymiany zimowych plotek. Z okien wylewały się dźwięki salsy. Wszędzie żarzyły się grille i biegały dzieci. Gdy wracałam z pracy do domu, zawsze cieszyłam się, że postanowiłam wprowadzić się tu z powrotem.

– Widzicie? – prychnął Nelly, obserwując całą tę aktywność. – Wszyscy inni zamierzają się dobrze bawić. Ale nie, my musimy się zadekować w środku.

– Przestań się tak mazgaić – powiedziałam.

Roześmiał się. Wiedziałam jednak, o co mu chodziło. W dzielnicy cieszono się ładnym dniem i nie wydawało się, by sytuacja była szczególnie dramatyczna. Nikt nie wyglądał, jakby się przejmował.

– Nie rozumiem, dlaczego nikt nie słucha, co się dzieje – rzekł James, kręcąc głową.

– Dzieje się to, że wszystko jest w porządku, przynajmniej według wiadomości – przypomniała nam Penny. – Nie wszyscy rozkładają na czynniki pierwsze wszystko, co słyszą, albo spędzają godziny w sieci. Nie zrozumcie mnie źle. Wolę przesadzić, niż później żałować, ale nikt inny nie sądzi, że to coś istotnego.

Każdy krok w tych butach był niczym tortura. Tyle mi przyszło z przedłożenia formy nad praktyczność. Nie potrafiłam nawet chodzić na obcasach, nie chwiejąc się jak ośmiolatka przebrana za dorosłą. Powinnam zostać przy botkach. Rozważałam zdjęcie sandałów, ale chodnik pokryty był warstwą brudu wyglądającą jak stężały tłuszcz.

Przepuściliśmy samochody, by na rogu przejść przez ulicę. Szturchnęłam Nelly’ego, pokazując mu, że James i Penny trzymali się za ręce. Puścił mi oko i w tym momencie dostrzegłam kogoś wyłaniającego się zza śmietnika. Pewnie poszedł tam, by się wysikać. Nie chciałam, by któreś z nas poczuło się niezręcznie, więc odwróciłam wzrok.

Chrapliwy oddech sprawił, że znów tam popatrzyłam. Starszy mężczyzna o ciemnych, potarganych włosach szedł niepewnie do przodu, wyciągając brudną dłoń. Z początku pomyślałam, że zamierzał prosić o drobne, ale miał poszarzałą cerę i rozchylone usta. Brakowało mu niemal połowy szyi, jakby coś mu się w nią wgryzło. Musiał być zarażony. Krawędzie rany poczerniały, a w jej wnętrzu widniały skrzepy krwi i fragmenty, których naprawdę nie miałam ochoty identyfikować. Dobiegł mnie smród czegoś gnijącego.

– Idziemy! – krzyknął James, pociągając Penny za rękę.

Obróciłam się, skręcając sobie kostkę, i sapnęłam, czując nagłe ukłucie bólu. Musiałam pozbyć się tych głupich butów. Nelly przytrzymał mnie pod rękę, gdy je pospiesznie zrzucałam, a potem pobiegliśmy ulicą. Pół Szyi podążył za nami. Zanim dotarliśmy do budynku Penny, pokonał już połowę drogi. Spieszyła się, żeby wcisnąć klucz do zamka drzwi zewnętrznych. Może powinniśmy po prostu biec dalej.

– Dalej, dalej – błagała dziewczyna.

Trzęsła jej się dłoń, ale klucz w końcu się wsunął. Wpadliśmy do małego przedsionka, a Penny zaczęła gmerać przy kolejnym zamku. Pojawił się Pół Szyi, który oparł dłonie na drzwiach. Brązowe złuszczone płaty z jego palców rozsmarowały się na szybie. Miał mętne spojrzenie. Powęszył w powietrzu, wydając z siebie gardłowy jęk, i zaczął drapać drzwi.

– Szybciej, zanim rozbije szkło – powiedziała Penny.

Pospiesznie przeszliśmy przez drugie drzwi. Gdy znaleźliśmy się już w mieszkaniu na piętrze, opadłam ciężko na sofę. James podbiegł do okna.

– O mój Boże – wykrztusiła Penny. Trzymała dłoń na gardle, jakby próbowała zdusić krzyk. – Co to, kurwa, było?

Wszyscy zamilkliśmy, dysząc ciężko i rozglądając się z niepokojem. Nie przypuszczałam, że tak właśnie działa infekcja. Mężczyzna nie wyglądał jak chory, tylko jak potwór z horroru. I gonił nas. Poczułam ciarki, gdy uświadomiłam sobie, że teraz może ścigać innych ludzi.

– Dzwonię pod 911. – Mój głos wydawał się dobiegać z oddali, gdy drżącą dłonią wybierałam numer. – Nie możemy pozwolić, by kręcił się swobodnie.

Po dwudziestu sygnałach dałam za wygraną i spróbowałam zadzwonić na stacjonarny. Automatyczne nagranie powiedziało mi, że są zbyt zajęci, żeby odbierać.

– Nie odpowiadają. – Niedobrze. Przecież byliśmy w pieprzonym Nowym Jorku. – Są zbyt zajęci.

– Wciąż tam jest. – Nelly wyglądał przez okno. – Penny, kiedy Ana wraca do domu?

Penny sięgnęła szybko po telefon i zaczęła raz za razem inicjować na nowo połączenie.

– Ana! – wrzasnęła, gdy w końcu się połączyła. – Gdzie jesteś? Dobrze, posłuchaj. Przed domem jest facet, który próbuje atakować ludzi. Idź do tylnych drzwi. Zostanę z tobą na linii. James i Nelly otworzą ci, żebyś mogła od razu wejść. Nie idź od przodu! – Z drugiej strony dobiegł przenikliwy głos. – Ana, proszę. Po prostu zrób to, co ci mówię! – Obróciła się do Nelly’ego i Jamesa. – Będzie za pięć minut. Sprawdzicie, czy jest bezpiecznie? Niech jeden z was tu przybiegnie, jeśli zauważycie zagrożenie. – Skinęli głowami i wyszli.

– Idą na dół – rzekła do telefonu. Minęło kilka minut pełnej napięcia ciszy. – Drzwi są otwarte? Wchodź. Widzimy się na górze.

Gdy tylko Ana się pojawiła, Penny ją uścisnęła. Ana poklepała ją od niechcenia po ramieniu, po czym odsunęła się i wygładziła długie włosy. Były jaśniejsze niż u starszej siostry, że złotymi przebłyskami. Miała na sobie brązowe skórzane buty do kolan, leginsy i długi sweter, zapewne kosztujący tyle co mój roczny budżet na ubrania wraz z sandałami, które zostały na rogu. Dzięki ciemnym oczom i małemu nosowi nieco przypominała z wyglądu Penny, ale nie miała w sobie jej krągłej łagodności.

– O co chodzi z tym wariatem z dołu? – Ana podeszła do okna. Mężczyzna siedział oparty o szybę drzwi. Nie ruszał się. Miałam nadzieję, że nie żył.

– Próbował nas zaatakować, gdy tu szliśmy – wyjaśnił jej James. – Tak właśnie robią zainfekowani ludzie. Wirus przenosi się przez płyny ustrojowe.

Ana odwróciła się od okna i wzruszyła ramionami.

– To jest ta cała świńska grypa czy jak to się nazywa? Nie mogę uwierzyć, że ludzie tak wariują z jej powodu! Bar, do którego chcieliśmy iść, zamknął się wcześniej. Teraz muszę spędzić piątkowy wieczór tutaj.

Skoro już poczuła się bezpiecznie, chciałam znowu nią potrząsnąć.

– Ana – zaczęłam swoim głosem w stylu „przestań być taką małą zołzą”. – Bardzo mi przykro, że twoje piątkowe plany się popsuły. Ale czy słyszałaś Jamesa? Tamten człowiek próbował nas zaatakować. Twoja matka tkwi w szpitalu z jemu podobnymi. W Nowym Jorku może być sto tysięcy zainfekowanych. I to nie jest świńska grypa.

Wysunęła dolną wargę.

– Jasne, co mnie to obchodzi – oznajmiła.

Podniosła torbę i niespiesznie udała się do swojego pokoju. Kochałam Anę tak, jak kocha się młodszą siostrę, której również czasami się nie lubi. Ta słodka mała dziewczynka wciąż musiała gdzieś tam tkwić. Pewnego lata spędzanego w chacie moich rodziców znalazła rannego królika i opiekowała się nim, aż doszedł do zdrowia. Nie chciała, by zajmował się nim ktokolwiek inny. Gdy wraz z moim ojcem wypuszczali uleczonego futrzaka, pochlipywała, po czym przez resztę tygodnia szukała kolejnych zwierzaków, które mogłaby uratować.

– Jasne, co ją to obchodzi. Przynajmniej jest bezpieczna – powiedziała Penny, po czym podniosła oczy do nieba.

Nelly pstryknął zawleczkami czterech piw. James włączył telewizor na kanał lokalny. CNN wciąż nie nadawało. Słuchałam wiadomości, raz za razem wybierając numer 911.

– Autobusy są całkowicie wypełnione chorymi. Członkowie rodziny są proszeni o przypięcie informacji z danymi osoby zainfekowanej do jej ubrania i opuszczenie okolicy. W późniejszym czasie zostaną poinformowani o stanie pacjenta. Według policji taka procedura służy temu, by członkowie rodziny nie ulegli zakażeniu. Łączymy się na żywo z Lutheran Medical Center na Brooklynie.

Odłożyłam telefon i przysunęłam się bliżej telewizora. Reporter stał przed szpitalem, w którym pracowała Maria. Penny wychyliła się, jakby starała się dostrzec swoją mamę. To nadzwyczajne, ilu tam było ludzi. Leżeli, stali, siedzieli. Przesuwali się niepewnie do oczekującego sznura autobusów. Gdy któryś zapełniał się i odjeżdżał, zaraz zastępował go kolejny. Autobusy miejskie, szkolne, autokary Greyhound... wyglądało na to, że do służby powołano wszystko, co miało więcej niż pięć siedzeń.

– Ludzie są kierowani do autobusów już od kilku godzin, ale wciąż pojawiają się następni. Zostaliśmy właśnie poinformowani, że dla naszego bezpieczeństwa musimy przenieść się o kilka przecznic stąd. Będziemy dalej monitorować tutejszą sytuację. Wracamy do studia.

Nelly zmniejszył głośność, gdy prezenter zaczął znów wyczytywać listę doraźnych ośrodków leczenia.

Penny westchnęła.

– Cóż, mama raczej nie wróci za szybko do domu. Tam musiało czekać przynajmniej pięćset osób. Mam tylko nadzieję, że dali pielęgniarkom coś przeciwwirusowego.

Podniosła telefon i podeszła do okna, znów próbując zadzwonić do Marii. Nagle jej piwo uderzyło o podłogę, rozpryskując pianę, a my aż podskoczyliśmy. Zakrywając jedną dłonią usta, drugą wskazywała na ulicę.

Rozdział 7 

Było ich czworo przed jedną z sąsiednich kamienic po zacienionej stronie ulicy. Jednym z nich był Pół Szyi, o dziwo wciąż na nogach, choć z głową wygiętą w lewo. Towarzyszyli mu staruszka w kwiecistej podomce i z rozwichrzonym siwym kokiem, hipster w przekrzywionych okularach awiatorkach i Latynos w koszuli na wpół wystającej z dżinsów.

Staruszka odkuśtykała, odsłaniając coś mięsistego, połyskującego i różowego. Jedynie dłonie i stopy wskazywały, że kiedyś była to żywa osoba. Cała czwórka była poplamiona świeżą krwią. Mieli ją rozsmarowaną wokół ust i ściekała im z dłoni. Spływała z chodnika na ulicę. Poczułam mdłości i oparłam się o parapet. Chciałam do nich wrzeszczeć, żeby przestali, ale wtedy zwróciłabym na nas ich uwagę, a poszkodowany człowiek wyraźnie już nie żył. Pobiegłam po telefon i znów wykręciłam 911. Od razu zajęte. Próbowałam i próbowałam, podczas gdy pozostali spoglądali przez okno.

– Dziewięćset jedenaście, w czym mogę pomóc? – spytał kobiecy głos.

– Obserwuję właśnie na ulicy czworo zainfekowanych. Rozrywają kogoś na strzępy! Jestem na...

– Proszę pani, czy atakowana osoba nie żyje? – przerwał mi głos. – Może pani to stwierdzić?

Co to w ogóle za pytanie?

– Tak. Sądzę, że nie żyje, ale...

– Proszę pani, nie możemy obecnie przysłać żadnego patrolu. Jeśli poda mi pani adres, najszybciej jak to możliwe zainfekowani zostaną zabrani do aresztu.

Podałam jej dane.

– Wie pani może, kiedy po nich przyjadą? Boję się, że tamci skrzywdzą kogoś następnego.

– Nie, proszę pani. Nie wiem. – Kobieta miała ten sam zabiegany ton, jaki przybiera każdy nowojorski urzędnik miejski. – I proszę pozostać w domu. Policja zjawi się wkrótce. Jest odpowiednio wyposażona, żeby poradzić sobie z sytuacją.

– Tak, oczywiście. Dziękuję. – Rozłączyłam się, po czym dodałam: – Dziękuję za nic.

Wróciłam do okna.

– Nie przyjadą – poinformowałam.

– Cóż – odrzekł James, nie ocierając łez. – Przynajmniej tym razem odebrali.

Też nie mogłam przestać patrzeć. Było to tak przerażające, że gdy tylko odwracałam wzrok, przestawałam wierzyć, że dzieje się naprawdę, więc znów spoglądałam.

– Oni nie tylko atakują, ale też ich jedzą – powiedział Nelly, kręcąc z niedowierzaniem głową.

Przeszedł do kuchni i usiadł przy stole. Poszłam za nim po ręczniki papierowe, żeby wytrzeć rozlane piwo. Nigdy nie widziałam go tak bladego, ale zaciskał usta z determinacją.

– Wiem, obiecałaś Erikowi, że wyjedziesz, jeśli zrobi się źle. – Skinęłam głową. – Wydawało mi się, że to przesada. Teraz już jednak nie mam pewności. Co sądzisz?

To, co przed chwilą widzieliśmy, nie było jedynie aktem zła i przemocy. Nie chciałam brzmieć jak wariatka, ale byłam przerażona. I złożyłam Erikowi obietnicę.

– Chcę jechać poza miasto – rzekłam.

James stanął w drzwiach, obejmując ramieniem Penny.

– Nie mają sytuacji pod kontrolą – stwierdził. – Chodzi mi o to, że tamci pożerają kogoś na ulicy, a dla policji to nawet nie jest pieprzony priorytet. Nie mówią nam prawdy. Ludzie wciąż sądzą, że jest bezpiecznie.

Była to prawda. Z odległości kilku przecznic dobiegały odgłosy muzyki i radosne okrzyki.

– W porządku – powiedział Nelly, opierając pieści na stole. Na jego twarzy widniało niedowierzanie, ale kiwał stanowczo głową. – Zatem powinniśmy jechać. Nie potrafię w to uwierzyć. To jakiś obłęd.

Zawsze uważałam, że byłoby świetnie, gdyby Nelly choć raz w pełni uwierzył w szalone teorie moje i Jamesa. Stwierdziłam jednak, że teraz naprawdę, naprawdę wolałabym się mylić.

Rozdział 8 

Wołanie od strony ulicy wyrwało nas z milczenia. Pięciu młodych ludzi trzymających kije baseballowe i pręty zbrojeniowe podchodziło do zainfekowanych, którzy byli tak zajęci posiłkiem, że ich nie zauważali.

Pręt zderzył się z głową Aviatora, a trzymający go człowiek aż krzyknął z wysiłku. Głowa rozbiła się z trzaskiem, który poniósł się po ulicy i przedostał przez naszą szybę. Popłynęło zaskakująco mało krwi, choć żołądek i tak podszedł mi na ten widok do gardła. Kolejny młodzieniec uderzył starszego mężczyznę. Pół Szyi i staruszka obrócili się ku trzem pozostałym przybyszom.

– Teraz! – wrzasnął największy z nich.

Pół Szyi i Staruszka nie mieli szans. Padli w ciągu kilku sekund, a później spadały na nich kolejne razy, aż z ich głów zostało jedynie wspomnienie. Wielki facet wyprostował się i otarł sobie czoło bandaną, którą wyciągnął z tylnej kieszeni. Zanim zdążyłam się powstrzymać, otworzyłam szeroko okno kuchenne.

– Hej, dzięki! – zawołałam.

Podnieśli głowy i rozglądali się, aż mnie zauważyli. Podeszli bliżej. Penny wychyliła się z salonu i pomachała do nich.

– O, cześć. Jesteś córką Marii Diaz? – zapytał przywódca. Penny skinęła głową. – Słuchajcie, musicie zostać w mieszkaniu. Oni są wszędzie. – Zmierzył nas surowym spojrzeniem starszego brata.

– Wszyscy są tacy? Tak agresywni? – spytałam. – Słyszeliśmy, że atakują ludzi, ale to wyglądało, jakby jedli...

– Och, bo jedli. – Skrzywił się. – Nie miej złudzeń. I trzeba walić ich w głowy, inaczej nie padną tak łatwo. Ciąć ich w szyję czy coś. Szaleństwo. No wiesz, jak zombie.

– Tak właśnie, człowieku – z błyskiem w oku wtrącił się młodszy dzieciak w czapce baseballowej. – To są zombie. Jak w tej grze. No wiesz, tej, gdzie...

– Chryste, Carlos – rzekł przywódca. – To nie jest żadna gra. Widzisz to ciało? To mógłbyś być ty, twoja matka albo siostra. – Popatrzył na nas, a Carlos przyglądał się szczątkom i milczał.

– Przykro mi. Musimy lecieć. Odbieram młodszą siostrę z domu przyjaciółki. Zostańcie w środku. Uważajcie na siebie. Powiedz mamie, że Guillermo ją pozdrawia.

Penny potwierdziła, że przekaże. Obserwowaliśmy, jak ruszyli dalej ulicą, zatrzymując się przy wszystkich drzwiach.

– Zombie – mruknął James. – Jezu.

Zapadła cisza, którą w końcu przerwała Penny:

– Skłaniam się do rozważenia koncepcji, że wirus wyrwał się spod kontroli. Opuszczę Nowy Jork, gdy tylko wróci mama. Będzie wiedziała, jak zła jest sytuacja. Ale zombie? Dajcie spokój.

Skrzyżowała ramiona i zrobiła zdeterminowaną minę. Penny była pragmatyczna i opanowana, jak jej matka, ale wbrew jej słowom dostrzegałam w jej oczach zwątpienie. Choć trudno było w to uwierzyć, tamci przed chwilą kogoś pożerali.

– Właśnie ich widziałaś, Pen. – James wskazał w kierunku okna, po czym ścisnął delikatnie jej ramię. – Nie potrafię niczego wykluczać, a ty?

Penny pokręciła głową, wciąż trzymając założone ręce. James wyciągnął papierosa z paczki. Nie paliłam, odkąd rzuciłam przed rokiem, ale uznałam, że ten jeden raz mogę się złamać. Wydmuchiwał dym za okno, ponieważ nikt przy zdrowych zmysłach nie kazałby mu teraz wychodzić na zewnątrz, więc przysunęłam sobie bliżej krzesło. Domyślił się, o co mi chodziło, i podał mi swojego papierosa, po czym odpalił dla siebie kolejnego.

– Dzięki – odparłam, po czym zaciągnęłam się mocno. Nikotynowe mrowienie rozlało mi się do końców palców u rąk i nóg. – Przynajmniej mogę sobie popalić, skoro nadeszła apokalipsa zombie. Jak długiego życia mogę się jeszcze spodziewać? Tydzień? Dwa?

James zakrztusił się dymem, gdy uśmiechnęłam się do niego.

– Jesteś stuknięta.

– Humor to ostatnia reduta przeklętych. Tak mawiała moja mama. – Znów się zaciągnęłam. – Nie wiem, co innego robić.

James zamknął oczy. Wpatrywałam się w Pół Szyi i Staruszkę leżących na chodniku. W oknach budynku po drugiej stronie ulicy widziałam mnóstwo osób. Dziewczynka z kitką pomachała mi, a ja odpowiedziałam jej tym samym. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, co rodzice mówili jej o tym wszystkim.

James otworzył nagle szeroko oczy.

– Czy to ma jakieś znaczenie? – spytał. – No wiecie, nie mam wątpliwości, że tak naprawdę to nie są zombie, ale zachowują się jak one. Skoro ta choroba tak szybko się rozprzestrzenia, musimy się stąd wydostać, zanim reszta Nowego Jorku wpadnie na ten sam pomysł. Nie możemy sobie pozwolić na to, by sterczeć tu z założonymi rękami.

Miał rację. Chodziło o to, by wyjechać przed wszystkimi innymi.

Ana weszła do salonu.

– Zombie? – spytała.

Zgasiłam papierosa.

– Tak – odrzekłam. – Wygląda na to, że wirus tworzy coś zbliżonego do zombie.

– Fuj. – Skrzywiła się, nie w temacie zombie, tylko mojego peta. Powachlowała się dłonią, odpędzając dym, którego wcale nie było w jej pobliżu. – To co mamy zrobić?

– Opuścić miasto – powiedział Nelly. Usiadł obok Penny, która obgryzała paznokieć, i poklepał sofę po swojej drugiej stronie.

– I dokąd pojechać? – spytała.

– Do chaty moich rodziców w głębi stanu – wyjaśniłam. – Jeśli zdołamy tam dotrzeć.

– Serio? – Ana wydęła wargi.

– Najpierw porozmawiamy z mamą i ją też zabierzemy. Nie martw się. – Penny sięgnęła przez Nelly’ego i ścisnęła siostrze dłoń.

– Spróbuję do niej zadzwonić – oznajmiła Ana, biorąc telefon. – O, mama pisała. Wygląda na to, że do nas obu i to kilka godzin temu, ale dopiero teraz przyszło.

Zastanawiałam się, dlaczego nikt nie panikował, nawet jeśli zwykłe wykonanie jednego telefonu stanowiło takie wyzwanie. Tak samo było chyba jednak po zamachach z dziewiątego września i po awarii zasilania. Może już się przyzwyczailiśmy.

Penny zerknęła w swój telefon i pokręciła głową.

– Nic nie mam. Co napisała?

– Z wirusem bardzo źle. Spotkajmy się u Cassie po pracy. Weźcie ubrania. Opuszczamy wieczorem miasto. Wyjaśnię później. Kocham was, mama.

Ukryte za okularami oczy Penny otworzyły się szeroko. Ana pokręciła głową.

– Niemożliwe – powiedziała. – Mama jest równie zła jak wy wszyscy!

Poczułam ulgę. Nie dlatego, że sytuacja okazywała się tak kiepska, jak sądziliśmy z Jamesem, tylko dlatego, że dostaliśmy pozwolenie, by działać zgodnie z naszymi instynktami. Że może mimo wszystko nie byliśmy wcale tacy szaleni.

Rozdział 9 

Czekaliśmy, aż Penny i Ana spakują torby dla siebie oraz dla matki. Nelly uśmiechnął się do mnie, ale ten uśmiech nie objął oczu. Klapnęłam obok niego na kanapie.

– Coś nie tak? – spytałam. – Nie, to głupie pytanie. Co konkretnie jest nie tak?

Spuścił wzrok na dłonie, które ściskał pomiędzy kolanami. Choć minęły lata, odkąd pracował na ranczu, wyglądały, jakby wciąż to robił. Podniósł oczy.

– Wszyscy ci ludzie przed szpitalem. Jeśli są tacy, jak tamtych czworo, to jak władze zamierzają ich kontrolować?

– Wiem. Wciąż jest wcześnie. Może istnieje jakiś sposób... – Postanowiłam zmienić temat. – Rozmawiałeś znowu z rodzicami?

– Mama wysłała mi -maila, zanim wyszliśmy z pracy. Nic im nie jest. Jest tam tylko paru chorych. Są razem, więc się nie martwię.

Rodzice Nelly’ego oraz pięcioro jego rodzeństwa mieszkali blisko siebie. Mieli bydło i mnóstwo broni. Gdy odwiedzałam ich po raz pierwszy, Nelly pozwolił rodzinie się popisać i pokazać Dziewczynie z Miasta, jak trzyma się strzelbę. Następnie załadowałam pocisk śrutowy kaliber 20 i zdmuchnęłam puszkę stojącą na pieńku. Stali z rozdziawionymi ustami, dopóki Nelly nie uśmiechnął się i nie wyjaśnił, że tata nauczył mnie strzelać, gdy byłam dzieciakiem.

– Taa – zgodziłam się. Uznałam, że rzeczywiście poradzą sobie. – Oparłam głowę na jego ramieniu i żałowałam, że nie mogę zadzwonić do swoich rodziców.

Tata zawsze był gotów na awaryjne sytuacje. Gdy byłam mała, wydawało mi się to fajne: strzelanie do celu, umiejętności harcerskie, przechowywanie żywności, teorie spiskowe. Kiedy stałam się starsza, uznałam, że jest postrzelony w urokliwy sposób. W miarę jak życie biegło dalej i nie dochodziło do żadnych awaryjnych sytuacji dłuższych niż trzydniowa śnieżyca, przestałam wierzyć, że coś może się dramatycznie popsuć. Nie umiałam sobie wyobrazić, że może dojść do czegokolwiek gorszego niż jednoczesna nagła śmierć obojga rodziców. Na coś takiego nie dało się przygotować.

– No dobrze – do moich myśli wdarł się głos Jamesa. – Widzę tu ponad dwieście tysięcy zainfekowanych. Władze muszą mieć teraz solidnie rozproszone siły. Zwłaszcza że reszta kraju też walczy z tym cholerstwem.

Mój tata zawsze powtarzał, że lepiej być nadmiernie niż niewystarczająco przygotowanym. Że nawet jeśli nic się nie wydarzy, nie będzie się czuł jak głupiec, i że dopiero w ostatnich dziesięcioleciach ludzie uznali, iż szykowanie się na niepewną przyszłość stanowi stratę czasu.

James stuknął palcem w tablet.

– W miastach, w których wirus pojawił się z początku, doszło do infekcji na poziomie czterdziestu procent. To oznacza, że jeśli choroba rzeczywiście roznosi się w takim tempie, w ciągu kilku dni osiągniemy podobne wskaźniki. Oczywiście wszystko zależy od tego, czy władze objęły już kwarantanną większość chorych.

Chodziło o niemal połowę miasta. Nie umiałam sobie nawet wyobrazić, jak to będzie. Może te przeglądane przez Jamesa strony się myliły, a rację miał Departament Zdrowia.

– Może uda im się to zatrzymać – rzekłam. – Sądzę, że zauważą, co należało zrobić na Środkowym Zachodzie, i zaczną robić to tutaj.

James roześmiał się zgryźliwie i pomyślałam, że chyba miał słuszność.

Tęskniłam za tatą. Gdy był przy mnie, żeby mnie chronić, zawsze miałam wrażenie, jakby nie mogło mnie spotkać nic złego. Pamiętam, jak stałam w piwnicy ich mieszkania, kiedy pokazywał mi wszystkie uporządkowane skrzynki. Podał mi wtedy ciężki plecak.

– To dla ciebie.

– Co tam jest? Kowadło? – spytałam.

– Zabawne. To twój plecak ucieczkowy. Jest w nim wszystko, czego potrzebujesz, by móc szybko opuścić miasto.

Przytuliłam go i roześmiałam się.

– W porządku, wariacie.

Również mnie uścisnął, choć uśmiechał się poważnie.

– Trzymaj go w szafie. Mam nadzieję, że nigdy ci się nie przyda. Ale nie potrafiłem spać spokojnie, dopóki zamartwiałem się, że wyprowadziłaś się z domu i go nie masz.

Poklepałam go po krzaczastych włosach. Próbował je okiełznać, ale rosły i odstawały sterczącymi kosmykami.

– Pewnie, że nie potrafiłeś. Jak ktoś mógłby spać spokojnie bez plecaka pełnego sprzętu ewakuacyjnego.

Znów się uśmiechnął, ale zaraz pokręcił głową na moją beztroskę.

– To wszystko – wskazał skrzynki i puszki z żywnością – jest dla ciebie i Erika. Mam nadzieję, że nigdy się wam nie przyda. Najbardziej boję się, że nie będę mógł wam pomóc. To koszmar. Pewnego dnia mnie zrozumiesz.

Pocałowałam go.

– Dziękuję, tato. Bardzo to doceniam. Naprawdę. Będę trzymać plecak na podorędziu.

Wiedziałam, że w ten sposób zapewniam mu wrażenie choćby nieznacznej kontroli, zresztą tak naprawdę sprawa wydawała się nieszkodliwa. Nie był jedną z tych osób, które tylko czekają na to, kiedy skończy się świat. Po prostu czuł się bardziej bezpieczny, gdy był przygotowany na ewentualne sytuacje. Ten plecak znajdował się teraz w piwnicy, wciąż wypełniony rzeczami, które według niego miały zapewnić mi bezpieczeństwo. Przejrzę go na samym początku.

– No dobra, słuchajcie. To świetnie, że opuszczamy miasto. Ale jak właściwie zamierzamy je opuścić? – spytał Nelly.

– Pomyślałam, że moglibyśmy zabrać jedną z furgonetek z pracy – podsunęłam.

Na parkingu za biurowcem stało kilka dziesięciomiejscowych furgonetek. Nelly i ja już dawniej nimi jeździliśmy.

– Przyszło mi to samo do głowy – rzekł James, kiwając głową.

W przedpokoju rozbrzmiał grzechot. Do salonu weszła Ana. Ciągnęła za sobą walizkę, a na nogach miała balerinki.

– Hmm – stwierdził Nelly z całkowicie pokerową miną.

– Przypuszczam, że ktoś nie ogarnia powagi sytuacji – mruknął do niego James.

– Ana, masz plecak? – zapytałam, starając się zachować spokojny głos.

– Mam wciąż szkolny. A co?

– Może powinnaś spakować się właśnie do niego. – Popatrzyłam na swoje bose stopy. – I raczej przydadzą się buty, w których możesz biegać.

Ana wykrzywiła górną wargę.

– Dobra. Pomożesz mi się spakować?

– Czemu nie? – Mrugnęłam do Jamesa i Nelly’ego, którzy wciąż uśmiechali się ironicznie, i ruszyłam za dziewczyną.

Ana musiała sądzić, że udajemy się na Karaiby, ponieważ wyjęłam z jej walizki lekkie podkoszulki, saszetkę z przyborami do makijażu i parę sandałków na obcasie. Teraz była wyposażona w parę porządnych butów, dżinsy i sweter. Penny pojawiła się w podobnym stroju.

– Wiecie co? Boję się – powiedziała.

Widząc, jak drży jej dolna warga, przytuliłam ją.

– Nie przejmuj się! I co z tego, że tam są tysiące osób, które chcą nas pożreć żywcem. Nie rozumiem, jaki w tym problem.

Twarz, którą znałam niemal równie dobrze jak własną, rozpromieniła się w uśmiechu. Zawsze umiałyśmy się nawzajem rozweselić, nieważne jak kiepsko by było. Zawsze tak było, od chwili, gdy w piątej klasie do sali weszła ta smutna dziewczynka, której dopiero co zmarł tata.

– Kocham cię – wyszeptała i ścisnęła mi dłoń.

– Ja ciebie też. – Odwzajemniłam uścisk. – Będzie dobrze.

James rozłożył ramiona i weszła w jego patykowaty uścisk. Skinęłam Anie głową, a ona uśmiechnęła się. Nie mogła się doczekać, by Penny kogoś poznała, wiedziałam więc, że była zadowolona, nawet jeśli uważała Jamesa za dziwaka.

Nelly podniósł się i klasnął w dłonie.

– Idziemy?

– Idziemy – potwierdziłam, biorąc go pod rękę.

Rozdział 10 

Ulice były wolne od zainfekowanych, jeśli nie brać pod uwagę ciał. Sklepy spożywcze na alei pozostawały otwarte i ludzie wychodzili z nich obładowani pełnymi torbami, spiesząc do domów. Niektórzy kręcili się przed kamienicami, zupełnie ignorując apele o pozostawanie w mieszkaniach.

Zanim dotarliśmy do mnie, szyja bolała mnie już od nieustannego oglądania się za siebie. Po kolei weszliśmy z przedpokoju do salonu. Ktoś był w kuchni i przez chwilę wydawało mi się, że to Erik, ale byłoby to niemożliwe. Zobaczyłam tam Petera.

Z podwiniętymi rękawami koszuli i zdjętym krawatem robił sobie coś do zjedzenia. Nigdy nie zdarzało mu się wyglądać swobodniej. Zawsze wydawał się zupełnie nie na miejscu w moim mieszkaniu, w rozgardiaszu papierów, książek i przyborów malarskich. Nie to, żebym korzystała z nich intensywnie w ostatnich latach, ale nie potrafiłam przyznać się do porażki i ich spakować. Z pewnością podobnie odstawałam w jego apartamencie o wielkich oknach i wyrazistych liniach. Gdy tylko tam trafiałam, zdawało mi się, jakbym rozpełzała się po całej okolicy, choć starałam się być schludna.

– Hej, kochanie. Martwiłem się. – Tak silnie otoczył mnie ramionami, że zabrakło mi tchu. Zaskoczona, odwzajemniłam uścisk. Nie przypuszczałam, że się martwił.

– Udało nam się załapać innym samolotem na LaGuardię, więc przyjechałem od razu tutaj. A gdy nie odbierałaś telefonu...

Widząc wyraz troski w jego oczach, poczułam ukłucie winy. Wcześniej myślałam tylko o uldze, że nie będę musiała się z nim widzieć. Byłam okropną osobą, ale zapewne jedyną w jego życiu. Gdy miał dwanaście lat, w wypadku samochodowym stracił młodszą siostrę i rodziców. To nas łączyło, być może jako jedyna rzecz. Jego bogata, powściągliwa w uczuciach babcia wychowywała go aż do swojej śmierci. Był sam. Ja przynajmniej miałam Erika.

– Przepraszam. – Zdołałam odzyskać głos. – Cieszę się, że udało ci się wrócić.

Gdy poznałam Petera w barze na mieście, spławiłam go. Gładcy, czarujący bogacze z Upper East Side nie byli w moim typie. Nalegał jednak, że chce postawić mi drinka, zaczęłam więc z nim gadać, odliczając w głowie minuty, przez które musiałam zachowywać się uprzejmie, zanim będę mogła się zmyć. Kiedy jednak spytał, czy moi rodzice wciąż mieszkają w Nowym Jorku, a ja wspomniałam o wypadku, nie zrobił tej niezręcznej miny, jaką robili wszyscy, zanim przeprosili.

Spoważniał i napotkał mój wzrok, a jego oczy zwilgotniały.

– To jak żyć w domu, z którego zerwało dach, prawda? – spytał, a ja widziałam, że czekał od lat, by znaleźć kogoś, komu będzie mógł to powiedzieć. Kogoś, kto zrozumie.

Skinęłam głową, zszokowana, ponieważ wciąż towarzyszyło mi uczucie, że nic mnie nie chroni, że nie zostało nic, co osłabiałoby mnie przed kolejnymi pojebanymi sytuacjami, które świat zamierzał rzucić mi pod nogi. Uznałam, że może niesprawiedliwie oceniłam książkę po okładce. Jednak tamten facet, ten z baru, o uprzejmych oczach i zaskakującej intuicji, nie objawiał się całymi miesiącami. Aż do teraz.

Zresztą nie trwało to długo. Peter nagle mnie puścił i przyjrzał się nam wszystkim, unosząc ciemne brwi. Przeszedł od ciepłej postawy do chłodnej tak szybko, że niemal zakręciło mi się w głowie.

– O co chodzi, że wszyscy są tutaj? – zapytał.

– Czekamy na Marię. Mamę Penny i Any – wyjaśniłam. – Powiedziała, że powinniśmy opuścić miasto, jedziemy więc do chaty moich rodziców.

Roześmiał się lekceważąco.

– Poważnie? Chyba nieco przesadzacie.

Ana przytaknęła, zgadzając się z nim. Zdrajczyni.

Poczułam, jak rośnie moje zwyczajowe wkurzenie na niego.

– Cóż, jeśli przesadą jest chęć opuszczenia miejsca, w którym ludzie pożerają się nawzajem, to owszem, przesadzam. Gonił cię ktoś, komu brakowało połowy szyi? Obserwowałeś, jak zainfekowani kogoś zjadają?

– Cassandro, to niewielka epidemia. Władze mają sytuację pod kontrolą. Rozmawiałem ze znajomymi z Manhattanu i mówią, że wszędzie jest policja, a na ulicach jest pusto.

Wyglądał jak nadąsany chłopiec. Kiedyś oglądałam jego zdjęcia w starym albumie, który trzymał na regale. Pochodziły z lat, kiedy jego rodzice wciąż żyli. Peter był słodkim dzieciakiem z piegami pasującymi do ciemnych włosów i szerokim, swobodnym uśmiechem. Nie wydawał się rozpieszczony jak teraz. Gdy wyszedł spod prysznica i zobaczył mnie z albumem, uśmiechnął się, ale odłożył go na miejsce. Kiedy przyszłam do niego następnym razem, albumu już nie było.