Bolą mnie gały - Ewa Wilczyńska - E-Book

Bolą mnie gały E-Book

Ewa Wilczyńska

0,0
2,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Debiutancka książka Ewy Wilczyńskiej - „Bolą mnie gały” to zwariowany pamiętnik 22 letniej Ewki. Poprzez nietuzinkowe porównania, zabawę słowem i urzekającą osobowość Autorki zostaje nam barwnie nakreślona historia dążenia do wielkich marzeń. Ewa jest niepoprawną optymistką, kocha komponować muzykę i mocno wierzy, że kiedyś będzie kimś. Cieszą ją drobiazgi. Wszystko, co ją otacza, zamienia w nową. zabawną rzeczywistość. Pewnego dnia wpada na pomysł napisania słuchowiska radiowego. Czy dziewczynie uda się spełnić marzenie pracy w radio? Jakie trudności napotka na swej drodze?

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Ewa Wilczyńska "Bolą mnie gały""

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, 2013 Copyright © by Ewa Wilczyńska, 2013

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Wydawnictwo Psychoskok Korekta książki: Marek Gajdosz Projekt okładki: Carlo Panggabean [Indonezja] Strona internetowa: www.lautandollar.com

ISBN: 978-83-7900-061-6

Ewa Wilczyńska
BOLĄ MNIE
GAŁY

Dziękuję Ci moja ukochana

kanapko z szynką.

Byłaś mi wspaniałą inspiracją.

To poważne dzieło dedykuję właśnie Tobie:*

3 listopada Sobota „Jak zapomnieć, że się zapomniało?”

Pomyślałam: „Słuchowisko radiowe”. Moje serce zatańczyło sambę niczym egzotyczna tancerka. Gdyby nie to, że był ranek a wokół mojego łóżka roztaczała się woń zgnilizny sypialnianej i oddechy innych członków rodziny odprawiających rytuał spania to krzyknęłabym z radości. Oczywiście! Muszę Ci wszystko wytłumaczyć od początku. Kilka miesięcy temu poprosiłam Boga by pokazał mi moje pragnienia. Stało się to dość niespodziewanie. Siedziałam w kościele potocznie zwanym „Konserwą”, ponieważ w czasie budowy wyglądał jak puszka otwartego paprykarzu i z uwagą słuchałam kazania. Ksiądz ostro gestykulując z nieodpartą chęcią i mocnym zaangażowaniem opowiadał o radiu działającym przy kościele. Po chwili był tylko on i ja. Jego słowa: radio "Jezu, zgłoś się” - odbijały się echem w mojej zmąconej duszy. Ów efekt nie był spowodowany jakimś bożym działaniem czy magiczną sztuczką, bo powoli zaczęłam mdleć. Powolnymi mysimi krokami kiwając się jak pijany przed sklepem szukałam wyjścia wierząc w mój niezawodny instynkt przetrwania i równocześnie zachwycając się słowami księdza oraz powtarzając je sobie w kółko jak mantrę. Kiedy zobaczyłam „światełko w tunelu” wbrew wszystkim opiniom postanowiłam przez nie przejść, chociaż wiedziałam, że już się nie wrócę. Uchyliłam drzwi kościoła. Potem jak to śpiewała Budka Suflera: „Scenarzysta forsę wziął, potem zaczął pić i z dialogów wyszło dno, zero, czyli nic”. Obudziłam się na ławce. Tysiące par oczu wpatrywało się we mnie jak pies na kość. Chyba o coś mnie pytali ale jedyne co wykrztusiłam to: „Wystraszyłam się”. Czułam się jak bohater science-fiction, który stracił kontakt ze „statkiem-matką”. Pomyślałam: „Matko otaczają mnie obce istoty! Chcą mnie karmić i nie słyszę co mówią, bo uszy wypełnia mi szum pralki frania. SOS!”. Kiedy doszłam do siebie to jakiś miły krajan odwiózł mnie do miejsca mojego spoczynku. Prawie jak w serialu „M jak miłość”. Szkoda, że nie dał mi darmowego tlenu w prezencie. Witamy na Plutonie! – usłyszałam. Teraz wiedziałam już czego pragnę – chciałam pracować w radiu. W ogóle nie miałam pojęcia co mogłabym tam robić ale podniecenie i ekscytacja tym pomysłem zamgliły mi świadomość otaczającej mnie rzeczywistości. HAHAHAHA! Prawie dosłownie. Pewnego następnego albo poprzedniego dnia w skali miesiąca… Hmm… Nie wiem czy Ci wspominałam ale moja pamięć przypomina cedzak a informacje zachowują się jak niedogotowany makaron spaghetti spuszczany do tych dziurek. Może napiszę jak w bajkach: Dawno, dawno temu albo... Pewnego razu Ewcia otrzymała telefon z propozycją pracy przy ulotkach od swojej szacownej przyjaciółki. Stało się to w bardzo profesjonalny i zaplanowany sposób, a brzmiało mniej więcej tak: „Jest robota na ulotkach za godzinę na rynku, jak chcesz oddzwoń natychmiast”. Po długich, pełnych pasji i filozoficznej wnikliwości w jądro problemu rozmyślaniach odpisałam: „Zaraz oddzwonię”. Jakieś 5 minut później, po określeniu na ile będę na tym stratna kurtuazyjnie zapewniłam ją, że przyjdę. Wyobrażałam sobie jak rozdaję złaknionym informacji ludziom ulotki jak mannę na pustyni zaś oni błagają mnie o więcej… MIAŁAM MISJĘ, która nie cierpiała zwłoki – potrzebowałam 30zł. Okazało się, że ulotki dotyczą galerii handlowej a nad ich rozdawaniem sprawuje pieczę radio „Jezu zgłoś się”, które stało się obecnie obiektem moich westchnień. Nie wiem czy zdajecie sobie z tego sprawę ale w Polsce znajduje się Europa. Zanim posądzisz mnie o niedorzeczność dodam, że pod tą Europą spotkałam się z jakimś gościem aby zabrać ze sobą w długą podróż kartki papieru. Gdy otrzymałam czerwoną jak piwonia torbę powiedział, że rozdając na rynku ulotki ktoś może mnie pytać o pozwolenie. Wspomniał też wtedy, że radio ma ten szacowny świstek i w razie problemów z ochroną wystarczy, że się skontaktuję z panią „Czekam Nacud”, która zajmuje się marketingiem w ów radiu. Mogłam z czystym sumieniem pozwolić sobie na nielegalny handel ulotkami. Oczywiście poprosiłam o jej numer telefonu. Skąd ten biedny ludź miał wiedzieć, że w swoim podstępnym sercu roję sobie nadzieję na pracę tam i zachowam numer jak relikwię oddając mu hołd za to, że jest i zrządzeniem losu trafił w moje brudne łapska.

Zgodnie z zasadą „dawno dawno temu”. Dawno dawno później moja mama miała urodziny a ja miałam kryzys na rynku kapusty wartościowej. Zawsze człowiek sobie mówi, że nigdy się nie doprowadzi do momentu, w którym będzie coś musiał robić na wczoraj i czuje się bezpiecznie póki zawsze jest możliwość „na jutro”. Przy moim sangwinicznym zapominalstwie jest tak, że jeżeli nie zrobię czegoś od razu to zapomnij o tym, że w ogóle to zrobię. Ja żyję wśród motyli i filodendronów i zamiast tylko myśleć o niebieskich migdałach to ja się po prostu migdalę „all the time”. Rozmawiam z migdałami, pocieszam migdały, kłócę się z nimi i dyskutuję. Niestety często też odprowadzam je na przystanek autobusowy gdy ktoś na mnie krzyczy ale gdy tylko odjadą macham im mokrą od łez chusteczką na pożegnanie i zapewniam je, że będę tęsknić, cierpieć pustkę i nudę bez ich wsparcia w roztargnieniu, żartach i zapominalstwie. „Nie mogę bez was żyć!” – powiadam. Jak zapewne pamiętasz wspominałam, że moja mama miała urodziny, o których przypomniała mi piekąc ciasto dzień wcześniej. Niech wstydzi się ten, kto twierdzi, że zapach nie niesie ze sobą pokładów potrzebnych do przeżycia informacji. Zapach szarlotki zapalił nad moją głową czerwoną lampkę po czym zaczęłam ganiać po całym domu z tą migającą lampką wydając jak karetka odgłosy syreny alarmowej: „Urodziny! Urodziny! Urodziny!”. Wyczuwałam puls. Na kardiogramie mojej wewnętrznej opieki medycznej wyskoczyły malutkie impulsy: „To jutro! To jutro! To jutro!”. Wielka strzykawka przekłuła moją pustkę mózgową i wstrzyknęła mi rozwiązanie. Pomyślałam: „Nagraj jej coś!”. Moje życie wisiało na włosku. Zaczęłam na powrót tracić oddech. Głośniki w moim pokoju są zepsute! Moje szanse rokowały coraz gorzej do momentu gdy w akcie desperacji i paniki spostrzegłam inne głośniki w salonie domu rodzinnego po czym poczułam żyłkę kleptomana i zamaszystym ruchem schowałam je do reklamówki. Oczywiście muszę wyjaśnić, że „mój pokój” był wynajętym przeze mnie pokojem, który znajdował się w domu starszego małżeństwa. To tam zepsute głośniki ogłosiły akt upadłości zaś w czasie omawianej przeze mnie sytuacji znajdowałam się w domu rodzinnym. Mój pokój traktowałam jak biuro, do którego chodzę w dzień i pracuję a dom jako darmową noclegownię i stołówkę oraz łaźnię. Co prawda w domu rodzinnym jest pokój ale mieszkają w nim 4 osoby. Na potrzeby tego pamiętnika nazwę go „SALOON”. Jest tam TV, dużo łóżek i wielki niedźwiedzi stół. Ściany okala tysiące zdjęć pt.: „Będziesz słodki to damy Cię do fotki”. Przymiotnik „mój” zawsze dotyczy zielonego, przestronnego pomieszczenia, które wynajmowałam u kogoś. Między domem a saloonem jest jakieś 15 minut drogi i jak to powiedział król w Shreku: „Jest to poświęcenie, na które jestem gotowy”. Schowałam głośniki do reklamówki i poszłam do mojego pokoju. Potem usiadłam w nim na kanapie i wierząc w doskonałość swej artystycznej duszy zaczęłam myśleć: "Nic z tego nie będzie”. Z tą ognistą motywacją do działania wzięłam kartkę i zaczęłam opisywać wymyślony dzień urodzin mamy. Odrzucając przeogromną ochotę na targanie i gryzienie papieru, napisałam trzystronicową epopeję, po czym odłożyłam owe dzieło na bok. Na szczęście skończyłam. Moją pasją jest tworzenie muzyki i piosenek. Niestety tego dnia moja wena przypominała dziadka bez viagry. Ostatecznie postanowiłam zrobić krótkie słuchowisko o mamie i dla mamy. Nagrałam tekst mikrofonem najnowszej technologii za 15zł i zrobiłam pod niego podkład muzyczny przywodzący na myśl jęki skwierczących frytek na patelni. Prostota wykonania okazała się wbrew mojej wysublimowanej opinii zbawienna i nie umniejszała wyrafinowania jakim cechowała się treść tej ciężkiej pracy umysłu godnej górnika w kopalni. Moje obawy związane z tym co zrobiłam również okazały się zbyteczne, ponieważ mama była jak najbardziej zadowolona z nietuzinkowego prezentu i okazała mi swoją aprobatę w kilku szczerych komplementach. Jak sama to ujęła: ”Jestem mile zaskoczona”. Oczywiście nie wspomniałam swojej rodzicielce jak przygotowaną i zaplanowaną decyzją było wykonanie tego dzieła. Jej słowa zapewniły mi cudowną reanimację. Zdarzenia te poszły w zapomnienie aż do wczoraj. Gdy puściłam owe słuchowisko mojemu wymagającemu chłopakowi i z niecierpliwością czekałam na wyrok, powiedział: ”Musisz poprawić dykcję”. Na zło oczywiście byłam przygotowana - dłonie przed siebie i pozycja do ataku. Niestety cały mój trud obmyślania pt.: ”Jak by Go zabić?!”, spalił na panewce, ponieważ otworzył usta po raz drugi i rzekł: ”Czemu mi nie powiedziałaś, że robisz takie genialne rzeczy. Kupiłaś sobie książkę do dykcji to ćwicz przez następny miesiąc i nagraj to jeszcze raz. To jest Twoja reklama i wizytówka. Podobno masz numer do Pani zajmującej się marketingiem w radiu! Koniecznie z nią wtedy porozmawiaj!”. Wspominałam już, że mój chłopak jest dla mnie jakimś biznesowym herosem? Prowadzi zagraniczną stronę internetową z której zarabia kasę, a teraz jest ajentem sklepu spożywczego. Zajmuje też się marketingiem sieciowym. Takim sposobem produkuje kasę znikąd. Przynajmniej w opinii normalnych i biednych ludzi takich jak ja. On nie pracuje „normalnie”. Wracając do tematu. Zaświeciło dla mnie słońce i dlatego moja pierwsza myśl tego pięknego dnia 3 listopada brzmiała „słuchowisko radiowe”. Czy widzisz ile emocji mogą kryć tak proste słowa? Dzięki nim uświadomiłam sobie dziś co mogę robić w radiu. Migdały mrugnęły mi okiem.

5 listopada Poniedziałek „Poprawiam zwłoki”

Wiem, że pamiętnik powinien zawierać po kolei wydarzenia, ale ja muszę teraz napisać Ci coś niecierpiącego zwłoki. Jak będę mieć ochotę to wrócę się do poprzednich wydarzeń. Otóż bolą mnie gały! Piekące łzy wypełniają mój obszar okołooczny. Poważnie zastanawiam się nad pracą płaczki na pogrzebach. Moja zaryczana twarz na pewno wzbudziłaby litość najbardziej kamiennego serca. Wszystko zaczęło się od tego, że wróciłam do domu ok. 4:15 rano, ponieważ musiałam wymienić z moim chłopakiem wiadomości godne programu: ”Uwaga!” typu: W Familiadzie pojawiło się pytanie: ”Co się wiesza?” Pewien uczestnik odpowiedział bez zastanowienia: ”Wiesza się”, a potem prowadzący popatrzył na zespół z kamiennym wyrazem twarzy i zapytał: „Czy osiem osób się wiesza? Jeśli tak to wygracie”. Właśnie przechylam głowę żeby wirtualny piasek oczny przesunął mi się z lewej na prawą. Naukowo nazywa się to zapalenie spojówek. Wszystko wyjaśnia fakt, że płaczę kącikowym wężem strażackim, bo organizm krzyczy: ”Pożar! Pożar!”. Czuję się nieszczęśliwa. Coś się we mnie fajczy i nikt nie reaguje! Wiele książek traktuje o tym, że najgorsza w cierpieniu jest samotność. Co do rozmowy z chłopakiem to wszystko przez niego. Z determinacją Adama, który wziął jabłko od Ewy skacząc dookoła niej jak zakochany piesek proszący o kiełbaskę próbował mnie zatrzymać w swoim mieszkaniu ciągle coś do mnie mówiąc. Późne wstawanie nigdy nie służyło moim patrzałkom. Obraz jest zamglony... halo! Moje oczy zachowują się jak telewizor, w którym ktoś powykręcał gałkę ostrości i tą, na której jest takie ładne słoneczko. Oznajmiam, że to nie przypadek. Bolą mnie gały!

6 listopada Wtorek „Jak efektownie zamarznąć?”

W ostatni weekend pojechałam autem odwiedzić krewnych z rodzicami i bratem. To była bodajże sobota po Wszystkich Świętych. Wyjątkowo ludzie przez cały ten weekend wybierali sobie na miejsce spotkań cmentarz zamiast kawiarni. Co skutkowało tym, że stojąc i medytując nad grobem można było dowiedzieć się kto ma „zawiasy” lub „kto chodzi z Kryśką?”. Z tych oczywistych powodów nie mogło nas tam zabraknąć! Moje ciche zazwyczaj sąsiedztwo martwych ludzi zamieniło się w pszczeli ul. Na całej długości ulicy gnieździła się dżdżownica samochodów, wymieniając co jakiś czas segmenty swego mechanicznego cielska. Po południu po zapaleniu lampki pokoju na kwaterach naszych bliskich, wyruszyliśmy w podróż aby powtórzyć ten rytuał na dalszej genealogii rodziny w innych zakątkach Polski. Nie wiem czy zauważyliście, ale cmentarze często budowane są na wzniesieniach. Może ja mam tylko takie wrażenie, bo mieszkam w górach. Tak czy siak naszym odwiedzinom grobów towarzyszył zamaszysty wiatr. Musiałam zagryźć wargi żeby się nie roześmiać jak mój młodszy brat polizał palec i podniósł go do góry aby ustalić jego kierunek i umiejętnie zapalić znicz. Po wycieczce uświadamiającej mi ile zje mnie kretów po śmierci, zajechaliśmy na wieś do babci, ciotek i wujka. Jedzenie było iście niebiańskie. Myślę, że większość z was gdyby miało podać swoją ulubioną potrawę brzmiałoby to mniej więcej tak: ”Flaczki mojej babci”. Teraz kulinarną pałeczkę przejęła ciocia, ale potrawy nic a nic nie straciły na jakości. Czasem mam wrażenie, że są jeszcze lepsze niż ostatnim razem. Z szczęśliwym brzuchem słuchałam rozmów o wszystkim i o niczym. Jak to u rodziny można było się dowiedzieć z sąsiedniego pokoju co u Ciebie słychać. Są to bardzo życzliwi ludzie więc spędziłam miłe popołudnie. Z powodu braku zainteresowania tematem ”praca” uprawianym przez kobiety i tematem ”bicie się” omawianym przez mężczyzn postanowiłam pobawić się z najmłodszym członkiem tamtejszej rodziny oraz moim bratem. Zbudowaliśmy własny system transportowy składający się z trzech czterokołowych aut i bramy celnej. Na końcu zabawy lataliśmy nawet różowym samolotem. Lecz zamiast Barbie siedziała w nim sympatyczna maskotka przywodząca na myśl bezgłowego jeźdźca. Naszym celem było transportowanie plastikowego kurczaka, wirtualnej zupy i stoliczka ”nakryj się” zabawką znajdującym się w skrzyni na przeciwległym krańcu pokoju. Czułam się pionierem technologii. Mieliśmy też dwóch pasażerów na gapę: żyrafę i maskotkę o imieniu Czarek. Któż mógł przypuszczać, że zjedzą dostawę nim dotrze do naszych klientów. Po pewnym czasie owi pasażerowie zrobili sobie w ok. 1 sekundę prawo jazdy. Rekord Guinnessa! W ten oto sposób same mogły napełnić żołądek. Dzięki temu, że nasi przodkowie postanowili mieć urozmaicony jadłospis mieliśmy się w co bawić. Co by się stało gdyby nasz organizm przyswajał tylko drewno? Nikt zapewne nie pozostawiłby małych dzieci w pokoju z mosiężnym stołem, łóżkiem i kanapą.

Po powrocie do domu i przeniesieniu ciąży spożywczej na materac łóżka, zasnęłam kamiennym snem. W niedzielę spotkałam się z moją przyjaciółką, która przyjechała z Krakowa. Od października studiuje tam i pracuje. Przyjeżdża rzadko i tylko na chwilę. Praca na noc sprawiła, że bardzo schudła i jak to sama określiła: „Gdybym była krową na targu nikt by mnie nie kupił”. Oczywiście śmieszny sarkazm wypiłam z mlekiem przyjaciółki. Koleżanka zaraz po pojawieniu się w domu zapełniła swoje zapasy świeżą pożywną energią. To musi być niesamowitym przeżyciem tak patrzeć na paprotkę i zastanawiać się ile ma kalorii. Potem pochwaliła mi się praktyką swoich malarskich umiejętności, pokazując mi zdjęcia ludzi, którym malowała sińce pod oczami na imprezie Halloween w klubie aby mogli się poczuć jak autentyczne trupy. Co jak co, ale ona potrafi stworzyć dzieło sztuki. W moim pokoju trzymam jej obraz i wzruszam się za każdy razem gdy na niego popatrzę. Rozmawiałyśmy o głupotach, śmiałyśmy się z nagich modeli i kurtuazji facetów, którzy mają na drugie imię „świnia”. Takie babskie ploty. Wieczorem oprawiałam mszę z zespołem akademickim muzycznym futrem. Potem postanowiłam nie spać do późna w nocy i używać na odpadki worków pod oczami, ale to już wiecie. Zimno mi. Mam zimny nos jak niedźwiedź polarny. Szkoda, że nie mam jego sadła. Już widzę napisy na bilbordach w sklepach: „Zamiast sto kilo śledzia, kup sadło niedźwiedzia. Sukces rozmarznięcia. Gwarancja szczęścia!” Mieszkam w domu i pasożytniczym trybem życia czekam aż ktoś zapali w piecu. Muszę napisać do Mikołaja list, że droga przez komin wolna. Na razie siedzę pod kołdrą. Może nastąpi koniec świata to nie będę musiała spod niej wyjść. Czekam właśnie na komunikat radiowy: ”Drodzy słuchacze jeśli czujecie niepohamowaną potrzebę wypowiedzenia umowy szefowi, chcecie skoczyć z trampoliny, bo macie pryszcza lub zabić waszą kurę, bo znosi tylko niezłote jajka to nastąpiła na to wspaniała okazja! Nie ma to jak dobry koniec świata. Planowana data wydarzenia to dziś. Zapraszamy! W programie morze atrakcji: trzęsienia ziemi, tsunami i krwiste słońce. Nie możecie przegapić tego bombowego wydarzenia! Zapraszamy”. Jeśli szukasz czegoś co odebrało mi humor to chyba to: marznące lodowce Arktyki.

7 listopada Środa „Unikaj buchającego czajnika”

Gdyby nie moje sny przywodzące na myśl przygody Indiana Jones'a to może wstałabym w lepszym humorze. W moim śnie uciekałam przed wielką betoniarą, która po bokach miała długie metalowe ramiona jak dźwig i ciągle nimi ruszała: góra - dół, lewo - prawo. Jak metalowa pszczółka Maja osiągnęła swój voldemortowy cel i wreszcie mnie przygniotła, odkryłam, że nawet w ekstremalnych momentach nie tracę nadziei. Swoją śmierć skwitowałam myślą: „No i została ze mnie plama. Ma ktoś wybielacz?”. Zero walki o życie, poczucia niesprawiedliwości czy spazmów płaczu. Jedynie ciche westchnienie i zgoda na swój los. No mówię Ci! W życiu nie przeżyłam przyjemniejszej śmierci. Myślę, że Cię nie zdziwi fakt, że zaraz po obudzeniu czułam się przytłoczona. Zawsze marzyłam o karierze oliwki w tłoczni. Wydawało mi się, że wszystko w moim życiu działa dobrze: ręce, głowa i mózg. Dopiero gdy zajrzałam w głąb siebie czujnym okiem zauważyłam małego sabotażystę. Na początku wydawał mi się słodkim chłopcem z brązową czapeczką, który łechtał od czasu do czasu moją fałszywą skromność. Niestety potem dał się poznać lepiej i powoli zamieniał się w krwiożercze zwierzę, które szuka co rusz nowej lękowej golonki. Od tego czasu prowadzimy ze sobą mądre szekspirowskie dialogi. Rzecze do mnie: „Ewa jesteś do kitu! Wycofaj się.” - Ja zaś odpowiadam po chwili namysłu: „Kit to Ty możesz sobie wsadzić w okna chłopcze!”. Zawsze jak pojawia się w moim życiu jakaś nowa i ekscytująca okazja, Pan SS budzi się w mojej duszy i ostrzy zębiska. Mnie - tak kruchą istotkę - łatwo zastraszyć. Ja się boję wielkich zielonych potworów wyskakujących z lodówki oraz tego, że nie znajdę kołka na wampiry jak jakiegoś rodzice zaproszą na kolację ale najbardziej lękam się tego, że zawiodę siebie i innych. Nie mówiłam Ci, ale życie w ostatnich dwóch miesiącach poprzewracało mi się do góry nogami. Po pierwsze to zwolniła mnie dziesięciolatka. Dasz wiarę? Czy wyobrażasz sobie większe upokorzenie? Mama dziewczynki, którą uczyłam grać na keyboardzie była tak zapracowana, że wypowiedzenie otrzymałam telefonicznie od jej córki. Po drugie tworzący się zespół rockowy, z którym wiązałam nadzieje zakończył swoją bytność, wyzionął ducha, a ja mimo Wszystkich Świętych nie kupiłam mu nawet chryzantemy. Po trzecie mój wspólnik, z którym razem komponowałam po pięciu miesiącach fajnej działalności po prostu przepadł jak kamień w wodę. Może kiedyś wybiorę się nad rzekę żeby ją przekopać i poszukać jego szczątek, ale na pewno nie dziś ani jutro. Jak się okaże, że buddyzm jest „właściwą” religią to w przyszłym życiu. Na razie muszę ostygnąć, bo nie wiem czy jestem oburzona, zawiedziona czy wściekła jak buchający parą czajnik. Oczywiście mój sabotażysta pijąc herbatkę ze złotego imbryka uparcie twierdzi, że byłam w stanie zapobiec zaistniałym zdarzeniom zaś ich bytność w realiach mojego świata zapewniam tylko i wyłącznie sobie. Jest jak znienawidzony kanał radiowy z naciskiem na słowo KANAŁ, ględzący polityk i ukochane umcy, umcy. Zawsze wie lepiej. Gdyby nie jego impertynencja, posądziłabym go o powinowactwo ze mną. Oczywiście nie zamierzam zgrywać męczennika i pamiętam też dobre rzeczy. Teraz uczę się piosenek weselnych. Wszystko zaczęło się od tego, że zadzwoniłam do zespołu weselnego, bo chciałam znaleźć pracę grajka, ale okazało się, że potrzebny jest ktoś do śpiewu. Tak oto ćwiczę codziennie umiejętności wokalne śpiewając serenady pod balkonem swojego chłopaka. Zawsze wieczorami o godzinie 19.00 zaczynam swoją arię zamiast wieczorynki na dobranoc licząc na to, że pewnego dnia zamiast lecącego fortepianu dostanę bukiet kwiatów. Wiem, że to śmieszne, ale mam pietra niczym gigantyczna pietruszka. Ostatnio sobie wmawiam, że nic mnie nie rusza i się już tak nie zaangażuję w nic żeby się nie zawieść lecz kiepsko mi to wychodzi. W końcu muzyka jest moją muzą, którą opiewam pieśnią i poezją, zaś nocą gram jej na mandolinie i wychwalam jej fałsze. Gdyby nie było Boga to mój na imię miałby Muzyka. Wracając do tematu. Może któregoś dnia zajdę od tyłu mojego sabotażystę, który zaciekawiony przyjemną wonią zupy pomidorowej zajrzy do garnka po czym wrzucę go kulturalnie do tej kadzi, zamknę pokrywkę, włożę do piekarnika na przepisową godzinę i w 140-stopniowym upale na pewno poczuje się lepiej. Ma ktoś ochotę na lazagne? Mmm... Niebawem zaproszę was na ucztę.

8 listopada Czwartek „Proporcja wieku do głupoty”

Brak kasy. Myślę, że już większość z was zna ten ból rozstania z nieświadomością zaraz po tym jak przestał być ukochaną córeczką czy syneczkiem tatusia z łopatką w piaskownicy i na swoje nieszczęście dorobił się dowodu. Na początku człowiek wierzy w rozwiązania magiczne czyli, że dobra wróżka zasieje koło domu drzewko szczęścia, a on będzie co lato zbierać z niego pełnymi garściami dolary. Jeśli ich nie ma to trzeba zmienić kolor konewki. W sytuacjach podbramkowych wystarczy zadzwonić do Alladyna. Jabłka rosną na dobrej glebie to dlaczego pieniądze nie mają urosnąć? To proste i logiczne. Nie dziwię się, że dzieci kompletnie nie rozumieją tego całego zamieszania wokół pieniędzy i mają dorosłych za głupich.

Po czasie baśni i snów na jawie człowiek wchodzi w okres buntu. Staje się krnąbrnym nastolatkiem i jak sam twierdzi: ”Pieniądze mi się po prostu należą”. Szkoda, że nie: „Nawstają”. Podstawa życia nastolatka to skóra, fura i komóra. Nie obchodzi go pochodzenie tych cennych przedmiotów. Patrząc na rodziców zastanawia się dlaczego nie wrzucą na luz lub dlaczego tylko kilka dzieciaków ma za ojców dilerów samochodowych? Kiedy jego krwawe żądania nie zostają zaspokojone nawet po robieniu ładnych oczu to szuka łatwych rozwiązań. Przecież można coś sprzedać. Prawdę mówiąc kogo obchodzi, kto jest tego właścicielem. Oj! Drodzy rodzice chrońcie swoje dobra materialne przed nastolatkami. Są to mistrzowie nielegalnego interesu. Co zrobicie jak zginie pilot do TV?

Kiedy człowiek osiąga sędziwy wiek podwudziestkowy to nie chce być już uznawany za smarkacza. Ma przy sobie chusteczki do nosa i solennie obiecuje sobie, że już nigdy nie wytrze nosa w rękaw. Postanawia obrać odpowiedzialny i nudny tryb życia zwany pracą. W ten oto sposób koło się zamyka. Nie zdziw się jak jakaś babcia będzie znów wierzyć w złotą rybkę. W coś trzeba. Prawda?

10 listopada Sobota „Na początku była Ewa”

Zapewne gdy Bóg chciał mnie stworzyć w pierwotnych planach myślał o ozdobie choinkowej. Potem posępnie stwierdził, że złote gwiazdki co prawda mają oślepiać swym blaskiem przechodniów, ale machanie ramionami i szczerzenie zębów już wykracza poza ich rolę w społeczeństwie, bo gdyby tak było już by nakręcili film pt: „Krwiożercze Gwiazdy Ninja 2”. No cóż, jako gwiazda choinkowa byłabym ciągle w centrum uwagi. Uwielbiam ochy i achy. Można ze mną rozmawiać na każdy temat, który jest o mnie. Tyle, że gwiazdy muszą pobożnie siedzieć w jednym miejscu. Pomyśl jak byś się poczuł gdyby Twoja gwiazda choinkowa ugryzła Cię w rękę zaraz po tym jak przed kolacją wigilijną próbowałeś zajrzeć do prezentów, a kiedy popatrzyłeś na nią z wyrzutem, ona tylko z politowaniem rzekła: ”Źle wyglądasz”. Bóg stwarzając mnie jako ozdobę choinkową naraziłby świat na jawne niebezpieczeństwo. Taka wpadka mogłaby zepsuć Jego reputację! Przecież kto jak kto, ale Bóg się na pewno kocha! Mam takie podejrzenie, że przez 90% swojego życia czuję się jakbym się urwała z choinki. Po pierwsze wszystkie moje pomysły są na miarę jajka niespodzianki. Wydaje się, że w środku jajka z czekolady jest jakiś tandetny ludzik, ale w piwnicy ponoć świeci. Wiarę mam jak królik z kapelusza magika. Co jak co, ale nawet jak myślisz, że go tam nie ma, on cały czas wie, że tam jest. Po trzecie bez mapy nie wchodź do mojej głowy, bo się zgubisz.

Podobno ze Schwarzeneggera też się śmiali jak w wieku 17 lat stwierdził, że chce być gubernatorem Kalifornii, znanym hollywoodzkim aktorem i mistrzem kulturystyki. Myślę, że teraz Ci sami ludzie baliby się tej kupie mięsa powiedzieć: ”Stary, naprawdę wierzyłem bardziej w to, że MMn’sy dorobią się prawa jazdy niż w to, że osiągniesz sukces ale teraz to już przeszłość. Możesz odwiedzić mnie i moje mobilne draże. Zrobiłem im mega szybką autostradę!”. Jak to się stało, że nie każdy jest Schwarzeneggerem? Hm… Na początek powiedz mi ile osób naprawdę wie dokładnie czego chce w wieku 17 lat? Można chcieć dostać na urodziny wielką lalkę Barbie i co z tego? Warto byłoby pomyśleć jaka powinna być ta lalka, bo dostaniesz taką, która ma wyłupane oczy i pieprzyk narysowany czarnym markerem. Sprecyzowanie celu to pierwszy krok aby coś osiągnąć np. doczołgać się z pokoju do kuchni w celu konsumpcji dziurek z sera. Przy czym należy zwrócić szczególną uwagę na to aby się przypadkiem nie przejeść. Drugi krok zaczyna się od pytania: ”Ile osób wie czego chce, tak skutecznie, że nie ma dnia w którym by nie dążyły do obranego celu?”.

Marzenia motywują. Wyobraź sobie, że w szafie trzymasz jaguara, jeździsz po norkach i wyzywasz się od osłów? Czy to nie szczyt szczęścia? Muszę Cię zmartwić. Czeka Cię ogrom pracy aby to osiągnąć, ale jakie niesamowite możliwości! Najśmieszniejsze jest to, że nawet jak próbuje sobie wciskać kit, że prędzej mi Wieża Eiffla na ręce wyrośnie niż zostanę drugim Vangelisem (albo chociaż jego zegarkiem) i nienawidzę muzyki to nawet jeden jej takt z podrzędnego filmu sprawia, że moja dusza opuszcza ciało, żeby się wzruszyć i znów na nowo marzyć. Jest dużo ludzi, którzy próbują ściągnąć mnie na ziemię. Cóż! Nie wiedzą, że co rano łykam hel. Jestem cierpliwa. Zamieniłam się w Piaskowego Dziadka, który śni na jawie.

13 listopada Wtorek „Za dużo się działo, aby na tytuł coś się ostało”

 

Ostatnio byłam na dwóch koncertach. Pierwszy dotyczył muzyki filmowej stworzonej przez słynnego kompozytora, który już zmarł. Skrzypkowie, pianista, kontrabas i wiolonczela spisali się wyśmienicie. Spodobała mi się jedna z anegdot o owym kompozytorze, którą zaserwowała nam niczym wisienkę na torcie Pani prowadząca. Nastąpiło to po omówieniu dat jedzenia posiłków tego Pana, listy zdobytych przyjaciół oraz próby znalezienia wpływu „czegokolwiek” na jego twórczość. Tonem dostojnej damy dworskiej zakończyła tąż wypowiedź słowami Pana X: ”Nigdy nie interesował mnie film. Oglądałem, bo musiałem zaś muzykę pisałem taką na jaką miałam ochotę”. To nie był jedyny jego wyskok. Nasz Pan kompozytor zrobił też ziaziu pewnemu reżyserowi. Przysłał mu płytę CD z dopiskiem: ”Przysyłam Ci muzykę żebyś wiedział jaki film nakręcić.” Niestety Pan X aż za dobrze zna się z moim sąsiedztwem i wącha kwiatki od spodu więc nie mogę go zapytać jak to naprawdę było.

O drugim koncercie dowiedziałam się przez ogłoszenie na końcu mszy w kościele. Była to „idealna reklama wydarzenia kulturalnego”, bo w 99% odchodziła od prawdy. Brzmiało to mniej więcej tak: „11 listopada zaśpiewa chór chłopięcy z ZSE-M pod przewodnictwem XY i YX”. Oczywiście mój alfabet jest bardzo inteligentnymi jednostkami. XY nawet uczy religii oraz ma skłonności historiogenne, co oznacza, że czułby się też dobrze ucząc historii religii Majów. Rozumiesz teraz, że było dla mnie wysoko interesujące to, że Pan XY nauczył się śpiewać. Sami nauczyciele przecież powiesili napis na ścianach białego grobowca zwanego szkołą, że mamy pożądać nauki... Tak się składa, że chodziłam do owego „Elektryka” czyli ZSE-M i skończyłam elektronikę. Jeśli nie bardzo czaisz co to takiego to włóż palec do gniazdka, bo tego właśnie dotyczy nauka w tej szkole. Jak zwęglone włosy spadną Ci z głowy możesz uznać się za magistra w tej dziedzinie. Wracając do koncertu. Doskonale wiedziałam, że za moich szkolnych czasów żadnego chóru nigdy nie było.