Całujcie mnie w zupę - Sarah Lyons Fleming - E-Book

Całujcie mnie w zupę E-Book

Sarah Lyons Fleming

0,0

Beschreibung

**Uwaga** To opowiadanie zdradza fabułę powieści "Aż do końca świata". Zalecamy przeczytanie powieści przed rozpoczęciem "Całujcie mnie w zupę", chyba że lubisz zaczynać od ostatniej strony książki – w takim wypadku, miłego czytania!  Peter patrzył, jak jego nowa rodzina odjeżdża, pewien, że to ostatni raz, kiedy ich widzi. Czasami to dobrze, że nic nie idzie po twojej myśli, bo teraz plan jest taki, żeby odnaleźć rodzinę. Jednak czasami to źle, że nic nie idzie po twojej myśli.  Czasami jedynym planem jest wierzyć, że wszystko będzie dobrze, nawet jeśli jest to prawie niemożliwe.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 91

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Sarah Lyons Fleming

Całujcie mnie w zupę

Tłumaczenie Piotr Kucharski

Opowiadanie z cyklu „Aż do końca świata”

Całujcie mnie w zupę

 

Tłumaczenie Piotr Kucharski

 

Tytuł oryginału So long, Lollipops

 

Język oryginału angielski

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2017, 2022 Sarah Lyons Fleming i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9781039460751 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.podiumaudio.com

Książka przedstawia fikcję literacką. Zawarte w niej nazwiska, postacie, firmy, miejsca oraz wydarzenia albo stanowią wytwór wyobraźni autorki albo też zostały wykorzystane w sposób fikcyjny. Wszelkie podobieństwa do rzeczywistych osób, żywych lub umarłych, są całkowicie przypadkowe.

Dla czytelników, którzy powiedzieli mi, że Aż do końca świata coś dla nich znaczyło. Wasze słowa są dla mnie ogromnie ważne.

I dla moich rodziców, którzy w pełni wspierają moje wariactwo.

Rozdział 1 

Wpatrywanie się w odjeżdżającego pikapa nie było najbardziej błyskotliwym z pomysłów, nie przy tych wszystkich zombie tłoczących się u podstawy śmietnika, na którym stał. Jednak Peter zdawał sobie sprawę z tego, że umrze. A jako że zostały mu tylko godziny – może nawet minuty – życia, zamierzał spędzić te ostatnie chwile szczęśliwy. Przynajmniej na tyle, na ile było to możliwe, gdy otaczali go zombie.

Jednak rzeczywiście był szczęśliwy, co wydawało się niewyobrażalne, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że ponad pół życia spędził w nieszczęściu. Konkretniej ostatnich osiemnaście z trzydziestu przeżytych lat, dopóki nie został ocalony. Teraz zaś, gdy patrzył, jak ludzie, którzy go wcześniej uratowali, najeżdżają na krawężnik i wypadają z parkingu, czuł szczęście płynące ze świadomości, że to on ich ochronił.

W chwili, gdy John kazał im schować się za śmietnikami i pozostać poza zasięgiem wzroku eliksów obecnych w alejce, Peter nie miał już wątpliwości: albo nie zdoła uciec żadne z nich, albo wymkną się wszyscy poza jednym. Betka siedziała z pobladłą twarzą pomiędzy Penny i Aną, w panice rozglądając się niebieskimi oczyma. Spoglądała na niego tak, jakby wiedział, co zrobić.Tak, jak małe dziewczynki patrzą na tatusiów, wierząc, że ci ich nie zawiodą.

I choć podejrzewał, że już wcześniej to wiedział, w tym momencie uświadomił sobie, że był dla Betki niczym ojciec. Trzymał ja za rękę podczas koszmarów, które dręczyły ją w nocy. Tulił ją, droczył się z nią, nadawał imiona wszystkim jej piegom. I kochał ją tak bardzo, że perspektywa jej utraty zdawała mu się niczym wpadnięcie w czarną dziurę. Czy nie tak działały właśnie czarne dziury – zasysały całe światło z otaczającej je przestrzeni? Tak właśnie zassane zostałoby jego światło, gdyby Betka odeszła. Wiedział, że Cassie to rozumiała: jeśli on był tatą Betki, wówczas ona była jej mamą. Nie musiał się martwić, dopóki tylko dziewczynka pozostawała przy przybranej matce.

Ułatwiło mu to podjęcie decyzji. Może kiedyś, jeszcze kilka miesięcy wcześniej, ważyłby swoje życie w porównaniu z innymi. Rozważałby plusy i minusy. Starałby się coś wynegocjować. Był dobry w negocjacjach. Zajmował się nimi od lat, dowiedział się o nich wszystkiego w Harvard Business School. Jednak tutaj nie było czego negocjować. Paradoksalnie stanowiło to miłą odmianę. Petera ogarnęła tak silna determinacja, tak wyraźna pewność, że wybór okazał się bezbolesny.

Nie żałował go nawet wtedy, gdy poharatane, gnijące dłonie wymachiwały na oślep w pobliżu jego stóp. Wywołany przez eliksów harmider przyciągnął kolejnych. Gdy rodzina Petera uciekła zza drugiej strony ogrodzenia, stwory zaczęły napierać na siatkę właśnie stamtąd.

Może i ułatwiło to decyzję, nie zmieniało jednak faktu, że Peter był przerażony. Naprawdę kurewsko przerażony. Rękojeść maczety była śliska od potu. Zastanawiał się, czy włożyć z powrotem rękawice, ale jaki to miało sens? Podszedł bliżej i wbił ostrze w środek jakiejś twarzy. Kolejny przeciwnik padł. Było ich jednak tak wielu. I nieważne, ilu zlikwidował, wciąż nadciągali kolejni. Nie był w stanie zwyciężyć. Liczyło się tylko to, jak długo będzie gotów żyć.

Nie zamierzał pozwolić im się pokonać bez walki. Wiedział już, że gdy nadejdzie ta chwila, kiedy będzie już zbyt zmęczony, by ustać, gdy zanadto się zbliżą lub gdy jakiś wysoki zombie powstały z koszykarza zdoła sięgnąć nad śmietnikiem i chwycić go za kostkę, wówczas skończy ze sobą, strzelając sobie w usta. Gdyby w jego głowie zostało choć trochę mózgu, mógłby stać się tacy jak oni, a do tego nie zamierzał dopuścić.

Śmietniki dawały mu przestrzeń o wymiarach około metr osiemdziesiąt na dwa metry dziesięć. Z tyłu znajdowała się ceglana ściana budynku, a po bokach… cóż, wszędzie byli zombie. Spuścił maczetę na kark, a później na ucho. Dzięki całemu temu kopaniu rowów i rąbaniu drewna ręce wydawały mu się teraz niestrudzone, mógłby tak działać godzinami. I będzie. Zamierzał walczyć, dopóki nie zostanie mu tylko tyle siły, by zdołać pociągnąć spusti wystrzelić ostatnią kulę, tę przeznaczoną dla niego. Roześmiał się, choć nie było w tym nic zabawnego. Może tracił już zmysły.

– Chyba nie mogę się winić – powiedział do posykującej zgrai. – Nie mogę, prawda, wy głupie skurwysyny?

Przeklinanie było dobre. Przeklinanie budziło złość. Złość dodawała siły. Wychylił się do przodu i znowu się zamachnął, trzymając maczetę. W uliczce odbijały się echem jęki i roznosił się smród rozkładających się ciał.

W sumie to jeśli dalej będzie ich zabijał, wówczas spiętrzą się i utworzą wygodną pochylnię, po której ci z tyłu będą mogli się wspiąć, by go dosięgnąć. Jednakże jedynym innym wyjściem było patrzeć na nich, dopóki nie będzie mógł już tego dłużej znieść, a potem rozwalić sobie głowę. Każdy eliks, którego zabił, oznaczał jednego potwora mniej na świecie, jedno zagrożenie mniej dla Betki, więc odrzucił ten pomysł.

Na drugim końcu śmietnika widział staruszkę. Jej zmarszczki wyglądały niczym głębokie rozpadliny w skórze, a wystająca spod nich tkanka, która powinna mieć różowy kolor, była szaro-czarna. Kobieta skojarzyła mu się z jego babcią, która byłą niezłą suką. Po śmierci mamy, taty i Jane wychowała go tak, jak wcześniej tatę. A jeśli jakąś wskazówkę stanowił fakt, że tata ograniczył rodzinne wizyty do jednej w roku, to raczej trudno było ją uznać za kandydatkę do nagrody dla matki roku.

– Odeszli, Peter – mawiała. – Nie ma sensu o tym rozmawiać.

Zatem nauczył się trzymać gębę na kłódkę. Jednak pewnego dnia próbował wspomnieć, że wiedział, iż Jane nie zginęła od razu po wypadku, że została uwięziona w płonącym aucie. Że każdej nocy widział w koszmarach jej śmierć, widział, jak błagała go, by jej pomógł, by wyswobodził ją z pasów bezpieczeństwa. Jedno małe kliknięcie świadczące o ich odpięciu i stałaby się wolna. Nie było go w samochodzie, ponieważ nie chciał jechać, nie miał ochoty spędzić czasu ze swoją dziewięcioletnią siostrą w miejscu, w którym mogliby go zobaczyć jego dwunastoletni znajomi. Albo, co gorsza, dwunastoletnia koleżanka.

Chciał, by ktoś mu powiedział, że to nie jego wina.

– Podjąłeś decyzję, Peter – przerwała mu babcia. – Ponosimy konsekwencje naszych wyborów.

Wziął sobie wtedy te słowa do serca. Pragnął odkupienia, a zamiast niego dostał potwierdzenie.

Wystarczyły dwa kroki i staruszka została dobita. Co powiedziałabyś na tę decyzję, babciu? Czuł się świetnie. Jeden ruch maczetą zastępował lata terapii.

– Hej! Tutaj! – zawołał ktoś.

No dobra, teraz rzeczywiście tracił zmysły. Słyszał głosy na jawie. Prawdziwe głosy, nie jęki i syki.

– Na górze! Spójrz do góry!

I znowu. Wysoki głos, niosący się ponad niskimi dźwiękami wydobywanymi przez eliksów. Powinien podnieść wzrok, by się przekonać, że nie wariuje. Jeśli nic nie zobaczy, wówczas będzie mógł wrócić do zabijania jak największej liczby przeciwników, zanim wykorzysta tę ostatnią kulę. Przywarł do ściany, by być jak najdalej poza ich zasięgiem, i popatrzył w górę. Z okna na piętrze spoglądała na niego twarz. Trudno mu było dostrzec w tej pozycji jakiekolwiek szczegóły, ale wyglądała, jakby należała do nastolatki.

– Spuszczam drabinę! – zawołała. – Wytrzymaj!

Nie planował takiego obrotu spraw, ale nie zamierzał sprzeciwiać się, bo tak naprawdę jego plan był do dupy.

– Uważaj! – wrzasnęła, gdy pojawiła się ponownie.

Peter dostrzegł błysk krótkich blond włosów, gdy zaczepiała składaną drabinkę przeciwpożarową o parapet i zwalniała dolną część. Łańcuchy łączące metalowe szczeble zabrzęczały i zagrzechotały, rozwijając się. Dzięki śmietnikom Peter znajdował się dobre półtora metra ponad poziomem gruntu i drabinka uderzyła w nie z głuchym hukiem. Mężczyzna gapił się w osłupieniu. Nie mógł uwierzyć, że ktoś ratował go z opresji, podczas kiedy jeszcze przed chwilą sytuacja wydawała się beznadziejna.

Blondynka wychyliła się kolejny raz.

– Trzyma się! – krzyknęła.

Dłoń zaciskająca mu się na bucie wyrwała go ze stuporu. Przeciął ostrzem kości nadgarstka przeciwnika, po czym strącił amputowaną łapę z klingi. Zawiesił sobie maczetę na ramieniu i sięgnął po plecak ucieczkowy stojący pod ścianą. Drabinka się chwiała, gdy wspinał się do okna, a chór jęków osiągnął crescendo, zupełnie jakby eliksowie w ten sposób się skarżyli.

– Pocałujcie mnie w zupę – mruknął, gdy podjął ryzyko i spojrzał w dół.

Postawił but na parapecie i zaraz potem znalazł się w małym biurze. Przy drzwiach, za dwoma biurkami i kilkoma regałami na dokumenty, stała dziewczyna. Na oko szesnastoletnia. Miała blond włosy sięgające do brody, maleńki nos, szeroko rozstawione oczy i różane usta. Wyglądała jak mała wróżka. Uśmiechała się, ale pistolet w jej dłoni świadczył tym, że była śmiertelnie poważna.

– Pocałujcie mnie w zupę? – spytała, przekrzywiając głowę. – Tak mówisz do zombie?

Peter przyglądał się broni i zastanawiał się nad odpowiedzią. Może i nieznajoma była drobna, ale sprawiała wrażenie, jakby umiała się obchodzić z bronią palną.

– Mówię tak przy mojej… małej dziewczynce. Zamiast: „Pocałujcie mnie w dupę”.

– Tej dziewczynce, która przeskoczyła przez płot? To twoja córka?

– Tak jakby.

– Pocałujcie mnie w zupę – powtórzyła. Z jej ust dobiegł cichy chichot. – Podoba mi się. Słuchaj, myślę, że dobry z ciebie gość, skoro w zasadzie zgłosiłeś się na ochotnika, by zginąć dla swoich przyjaciół. Mimo to chcę, żebyś odłożył broń.

Peter wyciągnął pistolet z kabury i powoli położył go na biurku. Następnie ściągnął maczetę i cofnął się o krok.

– Jestem Peter. Peter Spencer.

Nie wyglądała na szczególnie wystraszoną, ale uznał, że przedstawienie się może pomóc w przełamaniu lodów. A przynajmniej skłoni dziewczynę do tego, by mierzyła w inną stronę.

Skinęła głową.

– Natalie. Nat.

– Dzięki za opuszczenie drabiny, Nat. Nie wiedzieliśmy, że ktoś jest w budynku.

Uśmiechnął się, ona w odpowiedzi błysnęła drobniutkimi białymi zębami.

– No tak, nie mogłam po prostu pozwolić ci umrzeć, po tym jak zrobiłeś z siebie takiego męczennika. Nawet jeśli tata i wujek mnie za to zabiją.

– Są tu?

– Nie, pojechali po zapasy. Szykują teraz miejscówkę. Na razie jesteśmy tu, bo jest wysoko.

Nadal trzymała palec na spuście pistoletu, choć skierowała go w bok. Przyglądała mu się, krzywiąc usta.

– No dobra, Peter. Nie zamierzasz mnie zgwałcić czy coś, prawda?

– Nie! – Boże, co to za szalony świat, w którym dzieciak musi zadawać takie pytania. Znów otworzył usta, ale to było wszystko, na co było go stać.

– Tak sądziłam – odparła Natalie. Machnęła bronią i wzruszyła ramionami. – Ale wolałam się upewnić. Bierz swoje rzeczy. Idziemy na drugie piętro.

Wyprowadziła go na korytarz wyłożony brzydką brązową wykładziną. Z dołu, z części barowo-restauracyjnej, dochodziły odgłosy kroków. Wszyscy ci eliksowie wciąż znajdowali się w budynku. I zapewne zostaną tu na zawsze, ponieważ byli zbyt głupi, żeby znaleźć drogę powrotną przez wejście, które sami rozbili.

Natalie otworzyła drzwi prowadzące na wąską klatkę schodową i gestem wskazała mu, by szedł za nią. Peter pomyślał, że była zdecydowanie zbyt ufna, skoro odwracała się do niego plecami i wierzyła mu na słowo. Miał ochotę jej to powiedzieć, ale była to jedna z tych chwil, kiedy lepiej milczeć. Drewniane stopnie doprowadziły ich na środek otwartej przestrzeni rozciągającej się na całą długość budynku. W jednym rogu stały dwa łóżka, naprzeciwko nich zaś ustawiono trzecie. Jaskrawa kołdra i stosik książek dla nastolatków nie pozostawiały najmniejszych wątpliwości, do kogo należało samotne posłanie. Peter jednak na tyle dobrze pamiętał swoje szczeniące lata, że nie potrzebował żadnych wskazówek. Nie ma mowy, by ktoś w tym wieku chciał spać obok taty i wujka. Przynajmniej jeśli nie groziło mu niebezpieczeństwo.

Widział też sofę, stolik kawowy oraz stół i krzesła przy oknach wychodzących na ulicę. Na składanym stoliku i regale stały kuchenka turystyczna, pudełka, puszki z jedzeniem, kilka naczyń i baniaki z wodą.

Na skraju stołu leżało przenośne radio. Grzmiał z niego niski, zaniepokojony głos:

– Nat. Natalie! Wszystko w porządku? Odpowiedz mi, do cholery!

Nat podbiegła do urządzenia.

– Przepraszam, tatusiu. Byłam na pierwszym piętrze.

– Rich i ja widzimy stąd tę grupę. Co się dzieje? – W głosie nie było już tyle paniki, choć utrzymał się w nim niepokój.

Natalie usiadła na krześle i skrzyżowała nogi. Ruszała stopą, jakby rozmawiała przez telefon z przyjaciółką.

– Na dole byli ludzie, za którymi przyszli zombie.

– Dokąd poszli? Widziałaś?

Nat przeniosła wzrok na Petera.

– Wymknęli się od tyłu. Ale jeden z nich tu utknął. – Głos dziewczyny stał się piskliwy, zupełnie jakby była małym dzieckiem. – Tatusiu, obiecasz, że nie będziesz się gniewał, gdy coś ci powiem?

– Wyduś to z siebie, Nat.

– Tak jakby spuściłam drabinę i on jest tu ze mną.

– Jest na górze? Natalie, coś ty zrobiła, do diabła? – Brzmiał tak, jakby zamierzał wygłosić wykład, ale tylko westchnął. – Daj go tu. Już.

Nat z lekkim uśmiechem podała radio. Może i nie bała się swojego ojca, ale Peter zdawał sobie sprawę, że on za to powinien się go obawiać.

– Halo? – odezwał się.

– Jak się nazywasz?

– Peter. Peter Spencer.

– Peter, zamierzamy odciągnąć jak najwięcej z nich, żeby się do was dostać. I przysięgam na Boga, jeśli mojej córce stanie się jakakolwiek krzywda, zabiję cię. Rozumiesz?

Natalie wywróciła oczyma i wyszeptała:

– Powiedz po prostu: „Tak jest, proszę pana”.

– Tak jest, proszę pana – rzekł posłusznie Peter. W ostatnich miesiącach jego życie wiele razy raptownie zmieniało kierunek, ale groźby przez radio ze strony ojca nastolatki, która uratowała mu skórę, chyba zasługiwały na palmę pierwszeństwa. – Nie skrzywdziłbym jej. Ocaliła mi życie.

– Oby. Oddaj jej radio.

– Hej, tatusiu – rzuciła. – To jaki jest plan?

Peter do tego momentu miał wrażenie, że dziewczyna podchodziła do całej sytuacji ze zdecydowanie nadmierną niefrasobliwością – zarówno do tego, że znalazła się sam na sam z nieznajomym, jak i do tego, że na dole kłębiły się setki eliksów. Teraz jednak się wyprostowała.

– Rich ich odciągnie i wróci, gdy zatoczy odpowiednio duży łuk. Ja będę tam za chwilę. Nie łaź nigdzie.

– Okej.