Córka Wokulskiego - Roman Praszyński - E-Book

Córka Wokulskiego E-Book

Roman Praszyński

0,0
2,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Dalszy ciąg Lalki Bolesława Prusa. Warszawa 1884 rok. Młoda Żydówka chce zabić cara. Ale pragnie miłości. Wybierze rewolucję czy szczęście? Powieść sensacyjna z mocnymi scenami seksu. Kontrowersyjna, pełna humoru. Znakomite dialogi, żywe, pełne emocji postacie. Czy tym razem Stach Wokulski uratuje świat? A przynajmniej siebie?... "Brawurowa i zabawna powieść zachwyca czytelników i wprawia w konfuzję poważnych badaczy literatury" - Leszek Bugajski, Newsweek. Roman Praszyński Najprawdopodobniej najlepszy śpiewający autor. I najlepiej piszący piosenkarz! Debiutował powieścią Na klęczkach wydaną pod pseudonimem Red Vonnegut – nieślubny syn sławnego ojca! W książce Miasto sennych kobiet spreparował zamach na czarnoskórego papieża we Wrocławiu. W Jajojadzie za to uśmiercił Hitlera w 1932 roku w Breslau. Córki Lota to jego wersja Biblii. A najnowsza literacka prowokacja - Córka Woulskiego - to brawurowa kontynuacja Lalki Bolesława Prusa. Prowadzi blog: www.romanpraszynski.blogspot.com Jest liderem zespołu R.P.A.: www.zespolrpa.pl

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Ro­man Pra­szyński

Córka Wo­kul­skie­go

© Ro­man Pra­szyński Pro­jekt okładki Piotr Krzew­ski

ISBN 978-83-940659-0-4

Wszel­kie pra­wa za­strzeżone. Roz­po­wszech­nia­nie i ko­pio­wa­nie całości lub części pu­bli­ka­cji za­bro­nio­ne bez pi­sem­nej zgo­dy au­to­ra.

Wy­da­no nakładem au­to­ra www.ro­man­pra­szyn­ski.blog­spot.com

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Cza­sa­mi zda­je mi się, że coś zro­bię dla świa­ta…

Sta­nisław Wo­kul­ski

CZĘŚĆ PIERW­SZA

I

Anioły ist­nieją. Na­ta­lia Pol prze­ko­nała się o tym w pe­ters­bur­skim cyr­ku wiosną 1884 roku. Tego wie­czo­ra wi­dow­nia przy pla­cu Ad­mi­ra­li­cji była pełna. Na drew­nia­nych ław­kach wier­ciły się pier­sia­ste pan­ny służące, po­hu­ki­wa­li bro­da­ci rze­mieślni­cy, do­stoj­ne ma­tro­ny kar­ciły dzie­ci. Oj­co­wie ro­dzin w wy­tar­tych sur­du­tach po­gry­za­li gorące kiełba­ski roz­no­szo­ne przez dziew­czy­ny z gru­by­mi war­ko­cza­mi. Ale gdy Na­ta­lia zaczęła swój po­pi­so­wy nu­mer, hałas ustał, wi­dzo­wie wokół are­ny wstrzy­ma­li od­dech. Wspięła się szyb­ko po masz­cie pod­trzy­mującym dach i po­sta­wiła stopę na roz­ciągniętej między słupa­mi li­nie. Bez za­bez­pie­czeń, wy­so­ko nad zie­mią była tyl­ko ona. Wy­so­ka, szczupła dziew­czy­na o twa­rzy Ma­rii Mag­da­le­ny. Zwiew­na, jak tiul, moc­na, jak ty­gry­si pa­zur. Wol­na jak od­dech my­szołowa. Spoj­rzała w dół. Głowa przy głowie, jak ziar­na słonecz­ni­ka. Oczy wpa­trzo­ne z chciwą uwagą. Zasłonięte dłońmi ko­bie­ce usta. Łuk napiętej ci­szy. W dusz­nym po­wie­trzu czuła ciężką woń ga­zo­wych lamp, za­pach ta­nich per­fum, fe­tor zwierzęcej szczy­ny.

– Ar­cha­nie­le Mi­cha­le – po­ru­szyła war­ga­mi. – Daj mi miłość głęboką, jak ta prze­paść…

Wer­bel strze­lił nie­po­kojącym cre­scen­do. Ace­ty­le­no­wy re­flek­tor opa­trzo­ny wielką so­czewką wy­kroił z mro­ku jej białą, bu­fiastą su­kienkę i odsłonięte, na­gie ra­mio­na. Podświe­tlo­ne włosy na­brały od­cie­nia bur­gun­da. Rozłożyła ręce, jak czar­no­księżnik Chry­stus. Bosą stopą wy­czuła chro­po­watą rzeźbę sznu­ra. Miłośnie przy­lgnęła do nie­go po­de­szwą. Po­wo­li prze­niosła tam ciężar ciała. Dołączyła drugą nogę i za­wisła nad plac­kiem are­ny.

Dzie­więcio­let­ni Pie­trek, którego mat­ka za­brała do cyr­ku z oka­zji uro­dzin, wyciągnął rękę w ma­ry­nar­skim ubra­niu i roz­darł się na całą wi­dow­nię:

– Mama pa­trzy! Ona lata!…

Krótki śmiech skwi­to­wał jego za­chwy­ty. Na­ta­lia nie pa­trzyła już w dół. Sku­piła się na li­nie. Pod nią nie było żad­nych za­bez­pie­czeń. Właśnie za to płaci­li wi­dzo­wie. Do każdego bi­le­tu dołączo­ny był nie­wi­dzial­ny aneks – szan­sa na wi­dok jej krwa­wej śmier­ci. Ciała roz­trza­ska­ne­go na tro­ci­nach. Ale szła równo, krok za kro­kiem. Zdo­by­wała ko­lej­ne me­try i ser­ce pu­bli­ki. Wer­bel sza­lał. Lu­dzie też. Kla­ska­li, śmia­li się, wsta­wa­li z miejsc.

– Ci­szej, rie­bia­ta!… – co stra­chliw­si uspo­ka­ja­li sąsiadów. – Jesz­cze zle­ci, daj­cie spokój…

Czuła radość w pier­siach, uśmiech rozświe­tlał jej twarz. Była spo­koj­na i pew­na swe­go. Jak­by nig­dy nie była po­mio­tem ras, pół Żydówką, pół Polką wy­cho­wa­na na Ro­sjankę; jak­by obca jej były co­dzien­na, sąsiedz­ka po­gar­da, ple­mien­na wro­gość; jak­by po łące sunęła, na spo­tka­nie z uko­cha­nym, a nie po krawędzi brzy­twy. Wi­dow­nia czuła jej od­da­nie i tym dziel­niej biła w pra­wi­ce.

– Kra­so­ta!… – na try­bu­nach ro­dzi­li się jed­no­noc­ni wiel­bi­cie­le.

Po­zwo­liła so­bie na szyb­kie spoj­rze­nie spod po­wiek. Może doj­rzy tego je­dy­ne­go, który całe życie szedł w jej stronę? Ich oczy spo­tkają się – i nic nig­dy już nie będzie ta­kie samo?…

Próżny trud. Masa pod sto­pa­mi zle­wała się w jedną plamę. Nie doj­rzysz tam absz­ty­fi­kan­ta, o nie. Na­wet gdy­by pa­trzyła uważnie, na­wet, gdy­by pa­trzyła sto lat, nie do­strzegłaby wiot­kiej dłoni anioła, która chwy­ciła dzie­więcio­let­nie­go Pietr­ka za kołnierz i ko­rzy­stając z nie­uwa­gi za­afe­ro­wa­nej mat­ki, pociągnęła w ku­li­sy.

Nudy z tym łażeniem po li­nie – myślał chłopiec prze­my­kając wąskim ko­ry­ta­rzem. – Le­piej po­szu­kam lwa w klat­ce.

Na­ta­lia szła jak w tran­sie. Sta­wiała sto­py pew­nie, jak na spa­ce­rze do Er­mi­trażu. W tym sta­nie du­cha do­tarła na śro­dek prze­paści. Wokół niej wiel­kie nic. Go­rejąca pust­ka. Jeżeli anioły ist­nieją, miesz­kają tu właśnie. Do wer­bla dołączył klar­net. I skrzyp­ki. Z gąszczu nut wyłonił się syp­ki, jak pia­sek Lot trzmie­la Nikołaja Rim­skie­go-Kor­sa­ko­wa. Po­wie­trze było gęste od napięcia.

Sko­czyła sal­to. Jej ciało mignęło w po­wie­trzu, jak pstrąg w górskim po­to­ku. Przez arenę prze­szedł jęk. Z gar­deł lu­dzi wy­du­szo­ny strach.

I wte­dy… – za­wsze jest ja­kieś wte­dy, które pro­wo­ku­je anioły – pomyślała o mat­ce. O liście, który do­stała rano. Była dziec­kiem, gdy jej mat­ka umarła. Wy­cho­wała ją bab­cia. A te­raz – dwa­dzieścia lat później – ko­bie­ta, która wydała ją na świat, ożyła. I wzy­wa do War­sza­wy. W ser­cu Na­ta­lii gniew mie­sza się z tęsknotą. Doświad­cza uczuć, o które sie­bie nie po­dej­rze­wała.

Na szczęście anioły czu­wają. Więc, gdy jej noga leci z liny, wciąż ma szansę.

– Chry­ste! – woła prze­stra­szo­ny głos z dołu. To mat­ka Pietr­ka, który posądził Na­ta­lię o umiejętność la­ta­nia. Ko­bie­ta boi się o cyrkówkę. Lecz omia­ta też wzro­kiem sąsied­nie rzędy. Szu­ka syna.

Gdzie ten czort po­lazł? Za­wsze z nim kłopo­ty!

A biała, pod­nieb­na ba­let­ni­ca wal­czy z siłą ciążenia. Ugi­na nogę, która jesz­cze cze­pia się sznu­ra i wyciągając drugą, próbuje od­zy­skać równo­wagę. Przez chwilę jej się to uda­je i z pier­si tłumu na dole wy­ry­wa się jed­no wes­tchnie­nie ulgi. Ale wygięcie ciała jest za moc­ne, po­wo­li prze­no­si ją poza punkt, zza którego już nie ma po­wro­tu. Wi­dow­nia zry­wa się z miejsc. Lu­dzie wołają, ma­chają ra­mio­na­mi, płaczą. Są prze­rażeni. Są szczęśliwi. Na­resz­cie czują, że żyją. Na­ta­lia nie pod­daję się, od­rzu­ca kor­pus w prze­ciwną stronę, próbuje po­zo­stać na li­nie, ra­mio­na wygięte w tył, jak u pływa­ka. Wal­czy o równo­wagę. Te­raz to je­dy­ny plan jej ist­nie­nia. Je­dy­ny cel. Ja­sny jak gwiaz­da za­ran­na.

– Go­spa­di pomiłuj!… – pod dach cyr­ku ude­rza mo­dli­tew­ny sko­wyt.

Jed­nak wy­mach był za moc­ny. Dziew­czy­na na sznu­rze wpa­da w rosnącą huśtawkę. Lina pod jej no­ga­mi ska­cze na boki, jak żywa. A ona da­rem­nie próbuje po­zo­stać w równo­wa­dze.

Na­ta­lia od­ry­wa się od białej kre­ski roz­piętej pod powałą i po­wo­li, jak to zda­rza się w snach, nie­re­al­nie pomału leci w bok, ma­chając wszyst­ki­mi kończy­na­mi. A nogi ma piękne, długie, ra­mio­na to­czo­ne, jak z ala­ba­stru, łuk szyi perłowy; a wszyst­ko na­gie, odsłonięte ku za­chwy­to­wi i zgro­zie pleb­su. Jesz­cze przez chwilę lu­dziom na dole żołądki skaczą do gardła, bo zda­je im się, że dziew­czy­na zdoła schwy­tać się dłońmi liny. Oca­le­je. Lecz nie. Siła upad­ku jest za duża. Na­ta­lia mija życio­nośny sznur o włos. Z otwar­ty­mi usta­mi, z których prze­ni­kli­wym krzy­kiem wy­do­sta­je się cała roz­pacz jej sa­mot­ne­go życia, opa­da w dół. Później świad­ko­wi tra­ge­dii da­li­by so­bie ręce uciąć, że ta chwi­la trwała wiecz­ność.

Wiecz­ność to do­bry czas dla aniołów. One swój plan miały przy­go­to­wa­ny od daw­na. Być może od chwi­li, kie­dy Duch unoszący się nad wo­da­mi po­wie­dział: Je­stem…

Wiec za­nim jesz­cze Na­ta­lia po­sta­wiła stopę na li­nie, clown Al­bert, który pełnił w pe­ters­bur­skim cyr­ku również rolę cie­cia, za­po­mniał za­mknąć klatkę z niedźwie­dziem. Sta­ry Mi­sza, bru­nat­ny mi­siek z obe­rwa­nym uchem, który tego wie­czo­ra swo­je już ode­grał, spał zwi­nięty w rogu, obok mi­ski z wodą. Dzie­więcio­let­ni Pie­trek, pod­pro­wa­dzo­ny tam de­li­kat­nie przez wiotką dłoń, aż pod­sko­czył z radości. Wyjął ka­pi­szon, co go miał scho­wa­ny w kie­sze­ni ma­ry­nar­skie­go ubran­ka i od­pa­lił nad uchem miśka. Obu­dzo­ny wy­strzałem zwierz wy­prysnął z klat­ki z siłą po­ci­sku. Prze­rażony Pie­trek po­si­kał się w nowe spodnie, ale niedźwiedź ani myślał wyżywać się na gównia­rzu. Rycząc po­gnał przed sie­bie. A kie­ru­nek wy­padł mu aku­rat na arenę. Więc gdy Na­ta­lia opa­dała w krzy­ku, na dy­wa­nie z tro­cin po­ja­wił się pędzący niedźwiedź. I te dwa ru­cho­me po­ci­ski sunąc pro­sto­pa­dle, spo­tkały się w jed­nym punk­cie. A były nim ple­cy miśka.

Na­ta­lia walnęła w żywy bu­for i za­stygła nie­ru­cho­ma. Zwi­sała z włocha­te­go grzbie­tu, jak szma­cia­na lal­ka. Wyszła z ciała. Cza­sa­mi jej się to zda­rzało. Wi­działa samą sie­bie z góry. Zo­ba­czyła stamtąd upa­dek i miękkie lądo­wa­nie. Do­strzegła, że ogłuszo­ny zwierz rozpłasz­czył się na are­nie. Że spo­między sta­rych zębów wypełzł język. I kro­pla po­so­ki. Lu­dzie na wi­dow­ni za­stygli. A po­tem wy­bu­chli.

– Żyje? – wołali z na­dzieją.

– Dok­to­ra spro­wa­dzić, dok­to­ra!…

– Ra­czej popa…

Mat­ki zasłaniały oczy swo­im po­cie­chom. Pa­nien­ka o włosach upiętych w kok ze­mdlała. Gru­by urzędnik wzno­sił modły. Żan­darm szlo­chał. Kil­ko­ro naj­od­ważniej­szych widzów prze­sa­dziło ba­rierę i pod­biegło do dwójki nie­przy­tom­nych. Ktoś po­chy­lił się nad usta­mi ko­bie­ty, słuchając od­de­chu. Ktoś szar­pał miśka za kudły. Ktoś wołał wnie­bogłosy. Lecz już od ku­lis biegł Ru­blow. Dy­rek­tor w fio­le­to­wym fra­ku i zie­lo­nej ka­mi­zel­ce. Cy­ga­ro w zębach.

– Wra­cać, ko­cha­ni, wra­cać – wy­py­chał widzów.

I sam z po­mocą clow­na Al­ber­ta, który po­rzu­cił pi­cie piwa na za­ple­czu, dźwignął nie­przy­tomną dziew­czynę.

Za­nieśli ją do wozu Ru­blo­wa. Le­ciała przez ręce.

A na arenę wpa­dli żon­gle­rzy i tan­cer­ki. Or­kie­stra za­grała skocz­ne wal­czy­ki. Wi­do­wi­sko musi się to­czyć.

Dy­rek­tor nie miał pojęcia o ra­to­wa­niu lu­dzi, więc wlał w usta Na­ta­lii, co miał pod ręką. A była to sto­licz­na­ja. Dziew­czy­na za­krztu­siła się i otwarła oczy.

– Bogu dzięki… – wes­tchnął dy­rek­tor cyr­ku i przeżegnał się. Clown tyl­ko splunął pod nogi. In­a­czej nie umiał oka­zy­wać uczuć.

– Co się stało? – jęknęła Na­ta­lia.

– Dziec­ko… – dy­rek­tor po­wstrzy­my­wał łzy. – Żyjesz…

Na­ta­lia pa­trzyła nie­widzącym wzro­kiem. Spróbowała się pod­nieść, ale ból szyi po­wa­lił ją na leżankę. Obróciła się tyl­ko na bok i zwy­mio­to­wała na dy­wan mie­sza­niną krwi i żółci.

– Do szpi­ta­la… – mruknął clown.

Dziew­czy­na prze­stra­szyła się.

– Nie!

Nie­na­wi­dziła ko­no­wałów. Bała się strzy­ka­wek i skal­pe­li. Do mdłości do­pro­wa­dzał ją za­pach li­zo­lu.

Dy­rek­tor nie na­le­gał. Sta­ry ku­twa li­czył każdy grosz. Oprócz tych, które zo­sta­wiał w lu­pa­na­rach.

Po­pra­wił tyl­ko dziew­czy­nie po­duszkę pod głową i przy­krył ją ko­cem.

– Jak się czu­jesz?

Na­ta­lia kiwnęła słabo głową.

– Do­brze… chy­ba…

Jesz­cze wciąż była tam, na li­nie, pod powała cyr­ku. W świe­tle re­flek­to­ra szła równo jak po szo­sie. Jej życie za­stygło w tym mo­men­cie. Czy kie­dy­kol­wiek zej­dzie na zie­mię?

Za­raz wpadł do budy dy­rek­to­ra Sa­sza, siłacz rwący łańcu­chy. Potężny gru­bas w ko­szul­ce w czar­no-białe pasy. Liznął kie­dyś we­te­ry­na­rii, więc w tru­pie Ru­blo­wa pełnił rolę le­ka­rza.

– Byłaś wspa­niała, die­wusz­ka!… – za­ga­dy­wał Na­ta­lię, ob­ma­cując ją po całym cie­le. I choć kil­ka razy krzyknęła, oględzi­ny wy­padły pomyślnie.

– Kości całe – krzyknął radośnie. – Jeżeli wewnętrzne or­ga­ny nie­usz­ko­dzo­ne, nie­ba­wem będziesz ska­kać po li­nie, jak małpa.

Na­ta­lia uśmiechnęła się z wdzięcznością.

Za to Ru­blow spoj­rzał by­kiem.

Prze­go­nił całą trupę, która ze­brała się pod drzwia­mi, pełna tro­ski o dziew­czynę.

– Ju­tro – wołał. – Ju­tro ją zo­ba­czy­cie. Te­raz daj­cie pokój!

– Śpij do­brze, Na­ta­lia – krzyknęły tan­cer­ki.

– To był cud. Bóg cię ko­cha! – do­rzu­cił połykacz ognia.

Clown Al­bert gęsto pluł pod nogi.

Anioły za­do­wo­lo­ne z ro­bo­ty, wzięły so­bie wol­ne. Dla­te­go następne­go dnia rano dy­rek­tor ją za­sko­czył. Na­ta­lia prze­spała noc na jego leżance, wiercąc się i gorączkując. A gdy obo­lała wstała rano, żeby wy­si­kać się do wia­dra, wpadł do przy­cze­py. Prze­ki­mał noc w wo­zie akro­ba­ty. Te­raz za­rzu­cił na ra­mio­na Na­ta­lii płaszcz i wcisnął jej do ręki dzie­sięć ru­bli.

Cyrkówka zdzi­wiła się.

– Za co?

Ru­blow przełknął ślinę. Nie było mu łatwo. Ale wie­dział, że robi do­brze.

– Po­patrz – po­ka­zał jej swą lewą dłoń.

Nie mu­siał tego robić. Wszy­scy w cyr­ku wie­dzie­li, że ma pro­tezę. Praw­dziwą rękę od­gryzł mu nu­bij­ski lew.

– Kie­dyś byłem świet­nym tre­se­rem dzi­kich zwierząt… – zaczął. – Ulu­bieńcem dam. Te bo­gat­sze rzu­cały na arenę swo­je pierście­nie i kol­czy­ki. Te zgrab­niej­sze cze­kały na mnie w swo­ich ka­re­tach. Chciały, żebym tre­so­wał je w ich al­ko­wach… Ale gdy lew od­gryzł mi dłoń, wszyst­ko się skończyło. Już nig­dy nie miałem od­wa­gi stanąć oko w oko ze śmier­cią. Uciekłem z are­ny. Ty, dziew­czy­no, też je­steś skończo­na. Już za­wsze na li­nie będziesz myślała tyl­ko o jed­nym. Kie­dy spadnę? Kie­dy roz­trza­skam swo­je młode ciało o zie­mię po­sy­paną tro­ci­na­mi? I roz­trza­skasz, bez wątpie­nia!

Na­ta­lia wciąż była za­spa­na.

– Pa­nie Ru­blow, bred­nie.

– Nic nie mów!

Wy­pchnął ją z wozu. Po­pro­wa­dził przez błotni­sty plac. Nie miała siły sta­wiać opo­ru. Ko­nie stały przy pu­stych żłobach. Eg­zo­tycz­ne zwierzęta w klat­kach pa­trzyły smut­no. Okna w ko­lo­ro­wych wo­zach były po­zasłania­ne. Cyr­ko­wa brać od­sy­piała noc­ne sza­leństwa. Na­ta­lię bolało całe ciało. A w jej ser­cu bu­dził się żal prze­czu­wa­ne­go nieszczęścia.

Cze­kała na nią dorożka. Ru­blow we­pchnął do niej Na­ta­lię – szyb­ko, szyb­ko, żeby nikt nie zo­ba­czył, nie za­trzy­mał. I wy­rzu­cił z sie­bie:

– Zwal­niam cię.

Na­ta­lia spoj­rzała na nie­go z roz­paczą. Jak pies wy­ko­pa­ny za drzwi.

– Dy­rek­to­rze… to moje życie…

Ru­blow odwrócił twarz. Czuł, że jest świnią. Wie­dział, że in­a­czej nie może. To dla jej do­bra. Na­ta­lia miała w Pe­ters­bur­gu ku­zy­na. Nie znaj­dzie się na bru­ku.

– Nie wra­caj tu nig­dy…

Oszołomio­na, obo­lała, ze łzami w oczach sku­liła się na ławce dorożki. Dorożkarz zaciął ko­nie.

II

Nad War­szawą pękło nie­bo. Szpo­ny pio­ru­na jak łapa czar­ta z hu­kiem roz­orały noc­ny fir­ma­ment. W si­nym świe­tle błyska­wi­cy wy­nu­rzyło się z ciem­ności po­nu­re ciel­sko Cy­ta­de­li Alek­san­drow­skiej. Wy­sie­dlo­no tysiące lu­dzi, aby wnieść tę mon­stru­alną tiurmę. Bu­do­wa­na przez trzy­dzieści lat, po­wstała dzięki nie­wol­ni­czej pra­cy chłopów, war­ta była górę złota. Górowała nad mia­stem ni­czym pajęczy­ca nad bez­bronną muchą. Śle­dziła każdy ruch set­ka­mi ar­mat­nich oczu wy­ce­lo­wa­nych w Starówkę. Ce­gla­ne flan­ki, za którymi sta­cjo­no­wały tysiące żołnie­rzy ro­syj­skie­go za­bor­cy na mo­ment mignęły w czar­nej toni Wisły. Za­raz po­tem chlusnął deszcz. Bu­rza zalała świat jak Ru­scy Polskę.

Ko­lej­ny błysk pio­ru­nu oświe­tlił bramę wa­row­ni, przez którą wyszła dziw­na pro­ce­sja. Dwóch więźniów ze sku­ty­mi sto­pa­mi biegło truch­tem, dźwi­gając nie­fo­rem­ny pa­ku­nek. Wo­rek, do którego upchnięto zwłoki ska­zańca. Mini kon­dukt po­grze­bo­wy strzegło dwóch war­tow­ników. Na ple­cach ka­ra­bi­ny, w rękach łopa­ty.

– Kogo cho­wa­my? – za­py­tał młod­szy z więźniów, cho­ro­wi­ty ro­bot­nik aresz­to­wa­ny pod­czas za­mie­szek u L.M. Lil­po­pa.

Żaden ze strażników nie ra­czył od­po­wie­dzieć.

Nieszczęśnika ta­kie­go jak my – pomyślał gorz­ko dru­gi więzień, były sędzia cy­wil­ny, urzędujący przy Mio­do­wej, osa­dzo­ny za kon­szach­ty z Na­rod­noj Wo­lej. – Niech śmierć pochłonie mo­ich bra­ci Ro­sjan, sługusów ty­ra­na…

Za­trzy­ma­li się na sto­ku upstrzo­nym kępami wyschłej tra­wy. W po­bliżu krzyża, gdzie przed laty roz­strze­la­no Trau­gut­ta. Ska­zańcy położyli wo­rek na zie­mi i za­bra­li się do ko­pa­nia. Strażnicy o prze­krwio­nych oczach stanęli o dwa kro­ki od nich i wspar­li się na ka­ra­bi­nach. Deszcz lał.

Były sędzia odłożył łopatę i otarł twarz. Spa­dająca z nie­ba woda ośle­piała. Strażni­ko­wi nie spodo­bała się sa­mo­wol­na prze­rwa w pra­cy. Szturchnął więźnia kolbą ka­ra­bi­nu. Ude­rzo­ny upadł w mokrą glinę.

– Szyb­ciej, psy – warknął opraw­ca w języku Pusz­ki­na. – Nie je­steśmy na balu.

Więźnio­wie wal­czy­li roz­pacz­li­wie z lepką zie­mią, co nie było łatwe ze sku­ty­mi kaj­da­na­mi sto­pa­mi. Umęcze­ni pracą nie zwrócili uwa­gi na powóz, który wspi­nał się pod górę do wschod­niej bra­my. Obi­te żela­zem koła tur­ko­tały na mo­krych ka­mie­niach.

Była to złowiesz­cza pre­lot­ka Włas­sow­skie­go, zastępcy obe­rpo­lic­maj­stra War­sza­wy. Gdy­byśmy włożyli głowę do jej obi­te­go czarną skóra wnętrza, zo­ba­czy­li­byśmy po­staw­ne­go mężczyznę o brwiach gęstych, jak sy­be­ryj­ska tun­dra i moc­nej szczęce. Przez po­li­czek biegła mu czer­wo­na szra­ma. Bli­zna po ofen­sy­wie na Ad­ria­no­pol. Za pa­sem mun­du­ru opi­nającego sze­roką klatkę pier­siową tkwił kindżał, no­szo­ny wzo­rem krwiożer­czych Czer­kiesów.

– Za­raz będzie­my, pro­fe­so­rze – zwrócił się do siedzącego obok mężczy­zny z mo­no­klem w oku.

– Nie mogę się do­cze­kać – od­parł tam­ten, po­pra­wiając muchę pod kołnie­rzy­kiem ko­szu­li.

Kon­stan­tin Ciołkow­ski. Pro­fe­sor In­sty­tu­tu Tech­no­lo­gicz­ne­go w Pe­ters­bur­gu, znaw­ca ma­te­riałów wy­bu­cho­wych, en­tu­zja­sta ma­szyn la­tających. Przy­był tu na we­zwa­nie obe­rpo­lic­maj­stra War­sza­wy.

– Wasz przełożony ściągnął mnie obiet­nicą tak cu­downą jak cho­dze­nie po wo­dzie zbaw­cy na­sze­go, Je­zu­sa Chry­stu­sa – uśmiechnął się pe­ters­bur­ski uczo­ny. – Jeżeli wszyst­ko to okaże się prawdą… – za­wie­sił głos. – Świat nig­dy już nie będzie taki sam.

Włas­sow­ski kiwnął głową.

– Ki­bal­czyc mówi to samo.

Przy­wołał na­zwi­sko Władi­mi­ra Ki­bal­czy­ca, więźnia X Pa­wi­lo­nu, oskarżone­go o spi­sek na życie Jego Wy­so­kości cara Wszech­ro­sji Alek­san­dra III. I ska­za­ne­go na śmierć. Jed­nak ter­ro­ry­sta za­miast dyn­dać na szu­bie­ni­cy, pra­co­wał w wil­got­nej celi nad ta­jem­ni­czym wy­na­laz­kiem.

„Da­ruj­cie mi cho­ciaż kil­ka mie­sięcy życia – błagał sąd woj­sko­wy ten osza­lały od ni­hi­li­zmu syn pra­wosław­ne­go popa. – Niech dokończę swój po­mysł. Wcześniej nie miałem na to cza­su, mu­siałem kon­stru­ować bom­by dla mo­ich to­wa­rzy­szy za­ma­chowców”.

Sędzio­wie posłali go wszyst­kich diabłów. Ale Bu­tur­lin wy­bro­nił przed ka­tem. O, Bu­tur­lin to szczwa­ny lis. Wi­dzi da­lej niż te za­ku­te łby z woj­sko­we­go sądu.

Pre­lot­ka za­trzy­mała się u bram cy­ta­de­li. Żan­darm wy­chy­lił w noc swą wilczą gębę i wrzasnął na strażnika:

– Wpusz­czaj, łachu­dro. Na­czel­nik cze­ka.

Żołnierz za­sa­lu­to­wał i gor­li­wie za­stu­kał w odrzwia. Wiel­kie, wzmoc­nio­ne żela­zny­mi szta­ba­mi wro­ta uchy­liły się po­wo­li, uka­zując czar­ny wlot tu­ne­lu. W mi­go­tli­wym świe­tle kołyszącej się na wie­trze lam­py naf­to­wej powóz wje­chał na wewnętrzny dzie­dzi­niec X Pa­wi­lo­nu. Pro­fe­sor Ciołkow­ski wzdrygnął się mi­mo­wol­nie.

Przy­pa­dek de­cy­du­je, kto z nas opuści te mury – pomyślał stra­chli­wie. Jak każdy pod­da­ny Jego Ce­sar­sko-Królew­skiej Wy­so­kości Alek­san­dra Alek­san­dro­wi­cza, pana Wszech­ro­sji nie był pe­wien dnia, ani go­dzi­ny.

Osłania­ni przez woźnicę dużym pa­ra­so­lem przedar­li się przez błotni­sty plac i schro­ni­li w biu­rze na­czel­ni­ka więzie­nia. Sta­ry Ro­sja­nin, we­te­ran, który wal­czył pod Se­wa­sto­po­lem, przyjął ich zgięty wpół.

– Wi­tam, wi­tam – wy­krzy­wiał twarz w gry­ma­sie, który brał za uśmiech. Fel­czer wziąłby to za ból zębów. – Każę za­raz roz­pa­lić sa­mo­war.

I sze­ro­kim ru­chem ręki zachęcał gości, aby spoczęli na ka­na­pie. Me­bel pamiętający założycie­la for­te­cy, Mikołaja I, świe­cił wy­tar­tym suk­nem.

– Nie czas na po­gawędki – zga­sił go Włas­sow­ski. – Pro­wadźcie do więźnia.

Na­czel­nik zdjął czapkę z czer­wo­nym oto­kiem i po­dra­pał się po reszt­kach włosów.

– A którego z tych łachudrów Wa­sza Miłość ma na myśli?

Włas­sow­ski sarknął w myślach: Du­rak… Dla­cze­go za­wsze za­trud­niają naj­większych idiotów?

– Ki­bal­czy­ca – warknął. – Po­trzeb­ny nam Żyd wy­na­laz­ca. Pro­fe­sor musi się z nim rozmówić.

Na­czel­nik rozłożył ręce ge­stem kata od­ma­wiającego ska­zańcowi kub­ka wody.

– To nie­możliwe.

Włas­sow­ski od­ru­cho­wo złapał za kindżał. Za mniejszą bez­czel­ność ska­zy­wał na chłostę.

– Czy do­brze usłyszałem? Od­ma­wia­cie wy­ko­na­nia roz­ka­zu obe­rpo­lic­maj­stra Nikołaja Bu­tur­li­na? Bra­ta na­sze­go miłości­wie pa­nującego cara Alek­san­dra Alek­san­dro­wi­cza?

Na­czel­nik zbladł. Gdy­by mógł, rozpłasz­czyłby się na podłodze jak jego sta­ry, wy­dep­ta­ny dy­wan.

– Gdzieżbym śmiał… – zaśmiał się ner­wo­wo. – Nie­ste­ty, na­wet nasz miłości­wie pa­nujący car­sko-królew­ski władca im­pe­rium musi się ugiąć przed wy­ro­ka­mi opatrz­ności. Ki­bal­czyc wy­mknął się.

Włas­sow­ski spur­pu­ro­wiał. Wy­szarpnął kindżał i rycząc, pod­sko­czył do na­czel­ni­ka.

– Daliście mu zwiać?!

Twarz star­ca przy­po­mi­nała pysk kop­niętego psa.

– A gdzieżby. Umarł.

Włas­sow­ski za­marł. Scho­wał broń i odstąpił dwa kro­ki.

– Nie żyje?

Nie mógł tego zro­zu­mieć.

– Zamęczy­liście go? – za­py­tał groźnie. – Prze­cież roz­ka­zy były wyraźne. To więzień o wyjątko­wym sta­tu­sie. Nie­ty­kal­ny…

Na­czel­nik oblał się po­tem. Poluźnił cia­sny kołnierz.

– Kie­dy on sam… na su­cho­ty… dziś rano. Właśnie go za­ko­pują pod mu­ra­mi.

Włas­sow­ski zbladł. Ręka znów powędro­wała do ostrza.

– Był cho­ry? Dla­cze­go nie mel­do­wa­liście?

– Nie było roz­ka­zu.

Włas­sow­ski za­marł.

„Nie było roz­ka­zu”, święte słowa. Ab­so­lut­na ochro­na. Wszak sa­mo­dziel­ność w państwie cara była grze­chem.

– Pan wy­ba­czy, pro­fe­so­rze…

Zastępca obe­rpo­lic­maj­stra pod­szedł do okna. Odsłonił grubą ko­tarę.

O szybę mo­no­ton­nie walił deszcz. Włas­sow­ski myślał in­ten­syw­nie.

Po mi­nu­cie odwrócił się od okna. Uspo­ko­jo­ny.

– No do­brze – wy­ce­dził. – Jed­ne­go pej­sa­te­go mniej. Pro­wadźcie do jego celi.

Na­czel­nik wypuścił po­wie­trze ze świ­stem. Ura­to­wa­ny. Ocho­czo pod­sko­czył do drzwi, aby wska­zać gościom drogę. Oczy mu się śmiały. Miał ochotę śpie­wać. Hu­mor nie opusz­czał go aż do drew­nia­nych drzwi, za którymi więzio­no zmarłego ge­niu­sza.

Skinął na war­tow­ni­ka, by ten przekręcił klucz w zam­ku.

– Nic nie ru­sza­liśmy – po­ka­zał na pryczę i stół. Na drew­nia­nym gołym bla­cie leżały pa­pie­ry. Pod za­kra­to­wa­nym oknem na półce stało kil­ka książek.

Włas­sow­ski sko­czył do przo­du. Za­trzy­mał się przy sto­le zbi­tym z nie­he­blo­wa­nych de­sek i zaczął grze­bać wśród za­pisków. Z okrzy­kiem trium­fu wyciągnął zie­lo­ny ze­szyt. Po­ma­chał nim do pro­fe­so­ra.

– Przez ostat­nie mie­siące Ki­bal­czyc tu­taj za­pi­sy­wał swo­je ob­li­cze­nia. Je­steśmy ura­to­wa­ni!

Wręczył uczo­ne­mu z Pe­ters­bur­ga nie­po­zor­ny no­tat­nik. Ten wziął go z mie­sza­niną eks­cy­ta­cji i nie­do­wie­rza­nia.

– Światła – za­grzmiał Włas­sow­ski. – Więcej światła!

Strażnik przy­niósł do­dat­kową lampę i po­sta­wił na sto­le. Ciołkow­ski pod­winął poły fra­ka i usiadł na pro­stym ta­bo­re­cie. Zaj­rzał do ta­jem­ni­cze­go ze­szy­tu. W miarę jak przeglądał ob­li­cze­nia, zgłębiał ma­te­ma­tycz­ne wzo­ry, ana­li­zo­wał za­pi­ski kreślone drżącą dłonią cho­re­go człowie­ka, jego twarz wydłużała się, a oczy powiększały. Włas­sow­ski ob­ser­wo­wał go z nie­po­ko­jem. Cały plan jego sze­fa Nikołaja Bu­tur­li­na, cała ich przyszłość zależały tego człowie­ka. Od jego oce­ny. Czy mają w rękach skarb, czy bez­war­tościo­we za­pi­ski sza­leńca? Gdy Ciołkow­ski skończył i odłożył ze­szyt, w celi słychać było tyl­ko chro­bot kor­ników w stołowej no­dze.

Włas­sow­ski pod­niósł py­tająco brwi.

Pe­ters­bur­ska sława na­uko­we­go świa­ta klepnęła dłonią w de­ski stołu. Ude­rze­nie za­brzmiało jak wy­strzał.

– Ge­niusz! – pro­fe­sor z Pe­ters­bur­ga zaśmiał się wy­so­kim głosem. Po­dziw mie­szał się z za­zdrością. Za­chciało mu się płakać. Wzru­sze­nia wytrącały go z równo­wa­gi. Szyb­ko za­pa­no­wał nad wy­bu­chem emo­cji. Po­pra­wił muszkę. Uśmiechnął się.

– To oczy­wiście zbrod­niarz. Za­ma­cho­wiec… Ale jaki umysł. Szko­da, że nie mogę z nim po­roz­ma­wiać. Jak uczo­ny z uczo­nym…

Włas­sow­ski zbliżył się do Ciołkow­skie­go.

– Za­tem to wszyst­ko praw­da, co mówił? Mamy nową, straszną broń?

Pro­fe­sor po­sku­bał się po swo­jej an­giel­skiej bródce. W Pe­ters­bur­gu ta­kie były mod­ne w pew­nych kręgach. Na jego war­gach wciąż igrał szel­mow­ski uśmiech.

– Myślę, że o wie­le, wie­le więcej…

III

Dorożka je­chała New­skim Pro­spek­tem. Na­ta­lia pa­trzyła na Pe­ters­burg, jak­by wylądowała na ob­cej pla­ne­cie.

Gdzie ja je­stem? – Myślała obo­lała. – Kto wzniósł to cho­re, prze­rażające mia­sto?

Domy wiel­kie jak kościoły sza­ta­na. Mar­mu­ro­we zam­ki bo­ga­czy, którzy zbi­li for­tu­ny na rządo­wych zamówie­niach. Nie­kończące się uli­ce, pod którymi skry­to cmen­ta­rze. Chod­ni­ki za­pcha­ne mun­du­ro­wy­mi. Woj­sko, żan­dar­me­ria, stu­den­ci, urzędni­cy. Naj­mar­niej­szy kan­ce­la­ryj­ny gry­zi­piórek obo­wiązko­wo w woj­sko­wym uni­for­mie. Sko­sza­ro­wa­ne społeczeństwo. Ar­mia pod­da­nych cara.

Wszy­scy za­mknięci w więzie­niu wiel­kim jak kraj – myślała.

Dusiła się.

Chciała płakać. Załkała na­wet. Ale su­cho. Bez łez. Czuła, że płacz ro­dzi się pier­siach, pod­cho­dzi do gardła, wspi­na się wyżej i uty­ka gdzieś między no­sem a ocza­mi. Nie po­tra­fiła się rozpłakać. Pragnęła, ma­rzyła, żeby się roz­be­czeć, roz­ma­zać, za­smar­kać. Rozpłynąć w słonej po­wo­dzi. Ale nic z tego. Nie umiała. Od śmier­ci bab­ci łzy za­mie­niły się w ka­mie­nie.

Zaklęła więc moc­no. Po dorożkar­sku. To przy­niosło ulgę.

Woźnica odwrócił się przez ramię.

– To dokąd je­dzie­my? – za­py­tał, wy­mi­jając pi­wo­wa­ra, który wto­czył na jezd­nię beczkę z pi­wem

– Dokąd?…. – Szczęki miała zaciśnięte, jak­by gryzła żela­zo. – Do domu.

– A gdzie sza­now­na pa­nien­ka ra­czy miesz­kać?

– Róg Jam­skiej i zaułka Ku­zniecz­ne­go.

Fur­man cmoknął i popędził ko­nie.

A jeżeli on ma rację? – pomyślała o Ru­blo­wie. – I nig­dy już nie przejdę po li­nie?

Ni­cze­go gor­sze­go nie po­tra­fiła so­bie wy­obra­zić.

Cyrk to było całe jej życie. Mat­ki nie znała. Bab­cia Teo­do­zja zginęła w po­gro­mie, gdy Na­ta­lia miała trzy­naście lat. Później­szy czas spędzo­ny w Pe­ters­bur­skim In­sty­tu­cie dla Dzie­wic był kosz­ma­rem. I do­pie­ro tru­pa Ru­blo­wa stał się jej ro­dziną. Praw­dzi­wym do­mem.

To nie była stra­ta pra­cy. Pie­niądze można za­ro­bić wszędzie. To była zdra­da. Cios w ser­ce.

Jak żyć? – myślała. – Ja­kie mam pra­wo żyć? Czy świat choć przez se­kundę za­in­te­re­su­je się lo­sem ta­kiej jak ja sie­ro­ty? Wy­rzut­ka, kun­dla, mie­szańca?

Próbowała się mo­dlić, lecz na próżno. Zmie­niała słowa mo­dlitwy, zmie­niała bogów, do których wzno­siła modły. Czy ma błagać Jah­we, czy jego chrześcijańskie­go bra­ta bliźnia­ka? A może płakać przed ob­ra­zem Najświętszej Pa­nien­ki, bo ja­kie to nie­bo bez ko­bie­ty? Jaki to wszechświat, w którym bra­ku­je Stwo­rzy­ciel­ki? Więc mo­dliła się Oj­cze Nasz i Mat­ko Na­sza… – i już sama nie wie­działa, kim jest. Czy ma pra­wo ko­go­kol­wiek pro­sić o po­moc, sko­ro nie należy do żad­ne­go ple­mie­nia?

– Dwa­dzieścia ko­pie­jek – z po­nu­rych roz­myślań wy­rwał ją dorożkarz.

Weszła po ciem­nych, brud­nych, cuchnących mo­czem scho­dach. Trzy­mała się ścia­ny z od­pa­dającą farbą. Nie­pew­na, obo­lała od upad­ku. W ustach go­rycz żółci. Za­dzwo­niła, dzwo­nek brzęczał głucho, jak­by był z żeli­wa, nie z mie­dzi.

Drzwi otwo­rzył An­driej. Wy­so­ki, siwy, w ak­sa­mit­nym szla­fro­ku. By­stre, lecz pod­puch­nięte z nie­do­spa­nia oczy.

Uśmiechnął się ser­decz­nie.

– Sio­strzycz­ko. Skąd ty tu?

Po­czuła ciepło w ser­cu. Wil­goć pod po­wie­ka­mi. Oto je­dy­ny człowiek, dla którego coś zna­czy. Bli­ski jak ro­dzo­ny brat. Wszak wy­cho­wa­li się ra­zem. Objęła go z czułością. Oddał uścisk. Ach, jak do­brze po­czuć pew­ne męskie ra­mio­na. Za­pach cy­gar. Nagłą falą wrócił smu­tek.

– Och, An­driej, co za nieszczęście!

Spoj­rzał uważnie. Po­czuła, jak­by zaj­rzał na dno jej du­szy. Nie po­wie­dział nic, wciągnął do miesz­ka­nia. Za­mknął drzwi i po­pro­wa­dził do po­ko­ju, gdzie stała ka­na­pa z wy­so­kim drew­nia­nym opar­ciem. Po­sa­dził, przy­niósł szklankę her­ba­ty.

Siadł obok, oto­czył ra­mie­niem.

– Mów.

Opo­wie­działa mu ostat­nie wy­da­rze­nia. Oczy miała su­che. Ale ser­ce sko­wy­czało żałością.

An­driej wysłuchał uważnie. Po­tem złapał de­li­kat­nie za ra­mio­na.

– Je­steś cała?

Po­ki­wała głową, że tak. Jest cała. Zdro­wa. Choć po­ra­nio­na na du­szy.

An­driej uśmiechnął się znów. Uśmiech miał aniel­ski.

– Wszyst­ko będzie do­brze – po­cie­szył. – Do­brze, że żyjesz. Do­brze, że ten du­si­grosz Ru­blow cię wy­rzu­cił. Będziesz mi te­raz bar­dzo po­trzeb­na.

IV

Włas­sow­ski odwiózł Ciołkow­skie­go do Ho­te­lu Eu­ro­pej­skie­go. Zo­sta­wił w po­ko­ju 212 i za­raz sko­czył pre­lotką na plac Te­atral­ny pod ra­tu­szem. Gdy uchy­lał drzwi do ga­bi­ne­tu swo­je­go sze­fa, obe­rpo­lic­maj­stra Nikołaja Alek­san­dro­wi­cza Bu­tur­li­na, ten po­su­wał gry­zetkę. Stał przy biur­ku z opusz­czo­ny­mi spodnia­mi. Przed nim, z sze­ro­ko rozłożony­mi no­ga­mi, fa­lo­wała pier­sia­sta czar­nul­ka, po­pi­skując omdle­wająco. Wiel­ki nagi zad obe­rpo­lic­maj­stra na­pie­rał z roz­koszą, mięśnie pośladków kur­czyły się ryt­micz­nie, ple­cy wygiął ni­czym mar­cujący kot. Włas­sow­ski stał w pro­gu i chłonął ten wi­dok. Nad głową Bu­tur­li­na, na beżowej ścia­nie ga­bi­ne­tu wi­siał por­tret Jego Wy­so­kości Im­pe­ra­to­ra Alek­san­dra III, cara

Wszech­ro­sji. Pod­ma­lo­wa­ny na olej­no łysiejący wąsacz wy­trzesz­czał gały.

Wygląda, jak­by Bu­tur­lin dymał cara – pomyślał zastępca, sta­ry lu­bieżnik.

Chrząknął, aby zwrócić uwagę sze­fa.

Obe­rpo­lic­maj­ster obej­rzał się i zo­ba­czyw­szy przy drzwiach Włas­sow­skie­go, mrugnął roz­ra­do­wa­ny.

– Ma… ma­cie?

Za­py­ta­ny tyl­ko trzasnął ob­ca­sa­mi i skinął ener­gicz­nie głową. Z dumą wyciągnął przed sie­bie skórzaną teczkę. Minę miał roz­ra­do­waną.

– Po… po… po­cze­kaj­cie… – usłyszał. I przez parę chwil po­dzi­wiał, jak jego przełożony, strażnik i kat War­sza­wy, szczy­tu­je we włocha­tych odmętach ko­ko­ty.

Bu­tur­lin za­sko­wy­czał, zatrząsł się i opadł na ja­sny brzuch płat­nej ko­chan­ki. Już po chwi­li po­de­rwał się, sko­czył do okna, wy­tarł kuśkę w ciężką zasłonę i wciągnął spodnie.

– Chce­cie? – po­ka­zał na nagą ko­bietę. – Inez jest słodka.

Włas­sow­ski nie omiesz­kał sko­rzy­stać. Obrócił ko­bietę na brzuch i szyb­ko wsunął swo­je­go ko­zac­kie­go za­ga­nia­cza w jej roz­kle­paną dziuplę. Jęknęła. Ru­ski dy­szał, gniotąc jej ra­mio­na w potężnych łap­skach. Na łopat­kach miała wy­dzier­ga­ne dwa pie­rza­ste skrzydła. Kiwały się w rytm ude­rzeń jego bio­der.

Za­sa­pa­ny po miłosnych ćwi­cze­nia obe­rpo­lic­maj­ster wyjął z czar­nej skórza­nej tecz­ki z mie­dzia­ny­mi oku­cia­mi zie­lo­ny ze­szyt. Prze­rzu­cał chci­wie jego stro­ny, wpa­trując się z roz­koszą w nie­zro­zu­miałe wzo­ry ma­te­ma­tycz­ne, wy­kre­sy i tech­nicz­ne ry­sun­ki kreślone nie­po­radną kreską.

Skarb, praw­dzi­wy skarb – cie­szył się w myślach bez za­ci­na­nia.

Słysząc, że podwładny do­cho­dzi, za­dzwo­nił na służbę. Wszedł Wa­nia ubra­ny w ko­zac­kie pan­ta­lo­ny i lnianą ko­szulę ze stójką. Włosy miał gęste jak sno­pek słomy. Udał, że nie wi­dzi na­gie­go zadu Ko­za­ka.

– Ko­niak – roz­ka­zał Bu­tur­lin. – Naj­lep­szy.

Służący przy­niósł gru­zińską bran­dy za czter­dzieści pięć ru­bli bu­tel­ka. Nalał od ser­ca do dwóch gru­bo rżniętych kie­lichów.

Włas­sow­ski skończył, sko­wycząc.

– Zapłaćcie i wy… wy­rzućcie ją – roz­ka­zał obe­rpo­lic­maj­ster, a sam roz­wa­lił się na ka­na­pie obok ka­lo­ry­fe­ra. Ra­tusz, po­dob­nie jak po­bli­ski Te­atr Wiel­ki od nie­daw­na cie­szył się tym za­chod­nim wy­na­laz­kiem

Włas­sow­ski bez słowa wyjął pięć ru­bli. Złapał ci­cho­dajkę za kręcone włosy i wcisnął jej pa­pier między nogi. Ko­bie­ta próbowała pro­te­sto­wać, ale ból przy­wołał ją do porządku.

– Sucz…- warknął żan­darm.

Wy­pchnął pro­sty­tutkę za drzwi, a za nią rzu­cił ciu­chy.

Chwy­cił bu­telkę gru­zińskiej bran­dy, swój kie­lich i dołączył do sze­fa.

Przy­pi­li.

– Za cara! – rzekł Włas­sow­ski.

– Oby żył wie… wiecz­nie! – mrugnął Bu­tur­lin.

W jego ustach to­ast na­bie­rał dwu­znacz­ności. Był przy­rod­nim bra­tem władcy Ro­sji. Car­skim bękar­tem. Brat nie był mu życz­li­wy. Szcze­rze mówiąc, ka­rie­ra obe­rpo­lic­maj­stra wi­siała na włosku. Odkąd od bom­by pol­skie­go ter­ro­ry­sty zginął oj­ciec oby­dwu, Alek­san­der II, Bu­tur­lin drżał o stołek.

Te­raz przygładził bo­ko­bro­dy zmierz­wio­ne w miłosnym sza­le i położył na ko­la­nach czarną teczkę z zie­lo­nym ze­szy­tem. Do­tknął ją de­li­kat­niej niż pier­si ko­chan­ki. Ko­bie­ty zwy­kle miętosił.

– Po­trze­buję zło… zło… złote­go strzału – ode­zwał się do Włas­sow­skie­go, przed którym nie miał ta­jem­nic. Je­cha­li wszak na tym sa­mym wózku.

Zastępca nalał powtórnie bursz­ty­no­we­go gru­zi­na.

– Ki­bal­czyc to ge­nial­ny wy­na­laz­ca – za­pew­nił. – Ciołkow­ski nie ma wątpli­wości.

Bu­tur­lin łyknął bran­dy.

– Ki­bal­czyc jest łaj­da­kiem i psem – sapnął. – Po­pie­przo­nym re… re… re­wo­lu­cjo­nistą.

Włas­sow­ski roz­lał po­now­nie.

– Był…

Bu­tur­lin spoj­rzał py­tająco.

– Gruźlica. Dziś go za­ko­pa­li.

Obe­rpo­lic­maj­ster ze­rwał się na równe nogi.

– U… u… umarł? Zdechł?

W jego głosie dźwięczała hi­ste­ria. Stanął przed zastępcą. Wziął się pod boki.

– Chce­cie po­wie­dzieć, że nie po­je­dzie ze mną do Mi… Mi… Mi­ni­ster­stwa Woj­ny?! – za­piał z wściekłością. – Że nie pokażę im na­szej cu­dow­nej kury znoszącej złote jaj­ka?! Prze­cież to… ka… ka… ka…

Próbował wy­pluć słowo. Nie dał rady

– Ka­ta­stro­fa? – pod­rzu­cił Włas­sow­ski.

Bu­tur­lin padł obok nie­go na sofę.

– Pies to jebał! – wy­krztu­sił bezbłędnie.

Włas­sow­ski od­cze­kał chwilę. Bu­tur­lin tem­pe­ra­ment miał jak tuszę. Wiel­ki.

– Sze­fie… – zaczął łagod­nie, jak do dziec­ka. – Mamy ze­szyt i Ciołkow­skie­go. Nic więcej nam nie trze­ba.

Bu­tur­lin chwilę przeżuwał jego słowa. Włas­sow­ski kon­ty­nu­ował:

– Ciołkow­ski skon­stru­uje według planów Ki­bal­czy­ca ra­kietę. Damy ca­ro­wi do ręki broń, ja­kiej nie miał jesz­cze żaden władca. Gdy ze­chce, zmie­cie z po­wierzch­ni zie­mi całe mia­sta. Całe na­ro­dy. Kto mu się oprze?

Bu­tur­lin kiwał głową w rytm słów swo­je­go zastępcy. Jego tłuste ob­li­cze zda­wało się mówić: Tak. Właśnie tak. Tak, nie in­a­czej…

Z radością klepnął się po gru­bych udach. Za­re­cho­tał. Znów był sobą. Bir­ban­tem, utra­cju­szem, pi­ja­nicą. Pa­nem sto­li­cy Pri­wi­slie­nia.

– Ża… żadna Tur­cja, Au­stria czy Ja­po­nia nie pod­skoczą te­raz na­sze­mu uko­cha­ne­mu Oswo­bo­dzi­cie­lo­wi – śmiał się. – A kto mu wręczy ogni­sty miecz? Kto na tacy przy­nie­sie mu włada­nie nad świa… świa… świa­tem?

Włas­sow­ski wyciągnął długie nogi, jedną rękę położył na opar­ciu ka­na­py. Drugą uniósł bu­telkę jak pu­char zwy­cięstwa.

– Jego wspa­niały brat… Wa­sza Eks­ce­len­cja Nikołaj Alek­san­dro­wicz Bu­tur­lin!…

Obe­rpo­lic­maj­ster beknął z wy­czu­ciem dra­ma­ty­zmu.

– Otóż to. I na­sze kło… kłopo­ty wresz­cie się skończą.

Znów przy­pi­li.

Przez chwilę pa­no­wała błoga ci­sza. Obaj roztrząsali cu­dow­ne ko­rzyści, które spłyną na nich wraz z łaską cara. Wresz­cie Bu­tur­lin się otrząsnął, wsa­dził ko­szulę do spodni, prze­cze­sał dłonią si­wiejące włosy. Pod­niósł czarną teczkę i klepnął w nią.

– Naj­ważniej­sze, że mamy pla­ny – stęknął. – Sam Ki­bal­czyc po­trzeb­ny nam… jak chu… chu­jo­wi cyc­ki!

Włas­sow­ski przy­klasnął.

– Ten ze­szyt jest wart więcej niż Ala­ska, którą wasz świętej pamięci oj­ciec sprze­dał Ame­ry­kańcom – za­pew­nił żar­li­wie. – A Ki­bal­czyc niech gry­zie zie­mię pod Cy­ta­delą!

Wy­buchnęli śmie­chem. Do­bry żart lep­szy niż go­rzałka.

Bu­tur­lin wyciągnął z biur­ka dwu­dzie­sto­let­nią J&B, whi­sky, którą pijała na­wet królowa Wik­to­ria. Jak każdy al­ko­ho­lik wie­dział, że po tym nie trza­ska łeb. Nalał do kie­lichów po bran­dy. Wy­pi­li i zgod­nie roztrza­skali szkło o zie­mię.

– Pi… pi… pi­ja­nym szczęście sprzy… sprzy­ja! – zawołał Bu­tur­lin.

Za­dzwo­nił dzwon­kiem stojącym na ko­mo­dzie.

– Każ zaprzęgać, Wa… Wa­niecz­ka – miękko roz­ka­zał obe­rpo­lic­maj­ster. – Czas mi do Pe­ters­bur­ga ru­szyć. Spo­tka­nie ma… mam z ca­rem umówio­ne.

Gdy wsia­dał do stojącej pod ra­tu­szem brycz­ki, aby udać się na dwo­rzec ko­lei War­szaw­sko-Pe­ters­bur­skiej, le­d­wo trzy­mał się na no­gach. Gdy­by wie­dział, co anioły szy­kują mu w podróży, wy­trzeźwiałby w se­kundę.

V

–Nie patrz!

Na­ta­lia rzu­ciła wAn­drie­ja ściągniętym białym stro­jem cyrkówki. Mężczy­zna sie­dział na łóżku. Złapał spódniczkę iodwrócił się do dziew­czy­ny ple­ca­mi. Siwe włosy opadły mu na kołnierz ma­ry­nar­ki. Miał nie­całe trzy­dzieści lat ibiałą głowę. Kru­czo­czar­ne włosy wy­blakły jed­ne­go dnia. Przed plu­to­nem eg­ze­ku­cyj­nym.

Na­ta­lia stanęła przed lu­strem naga. Spoj­rzała na swo­je śnia­de ciało zczułością han­dla­rza nie­wol­ników. Długie nogi, tar­cza brzu­cha wob­ra­mo­wa­niu wąskich bio­der, pier­si, które mieściły się wmi­secz­kach dłoni. Czar­ne kręcone włosy. Je­ro­zo­lim­skie oczy. Spoj­rze­nia mężczyzn goniły ją na uli­cach. Wołały opożąda­niu itęskno­cie. Ale ona wlu­strze wi­działa po­krakę. Za chudą, za wy­soką. Iten nos. Na całej ta­fli lu­stra roz­py­chał się wiel­ki jak sy­na­go­ga no­chal. Nie­na­wi­dziła go.

An­driej za­kla­skał. Pa­trzył na Na­ta­lię za­chwy­co­nym wzro­kiem. Znał jej ciało, bo nie­raz kąpali się nago wrze­ce wmajątku bab­ki Teo­do­zji. Ale wte­dy byli dziećmi. Dziś miał przed sobą ko­bietę. Dziew­czynę smukłą jak świerk na pia­skach.

–Piękna.

Pod­szedł bliżej. Na­ta­lia, jak ko­bie­ty na ob­ra­zach sta­rych mistrzów, zasłoniła skrom­nie łono ipier­si.

–Je­stem okrop­na… nie znasz się…

Wie­działa, że wolał chłopców.

An­driej pokręcił głową.

–Bu­tur­lin będzie za­szczy­co­ny, że okrad­nie go tak wspa­niała ko­bie­ta…

Do­tknął jej bio­dra. Lek­ko prze­ciągnął pal­cem po ak­sa­mit­nej skórze. Na­ta­lia po­czuła miłe mro­wie­nie roz­le­wające się po całym cie­le.

Przy­tu­lił ją. Zakręciło się jej wgłowie.

Pocałuj mnie, bra­cie – pro­siła wdu­chu. Nada­rem­no. An­drie­ja pod­nie­cała tyl­ko jed­na ko­chan­ka. Re­wo­lu­cja.

–Włóż – podał jej swoją ko­szulę.

Na­ta­lia prze­brała się za mężczyznę.

Wi­działa wlu­strze, jak jej kształty giną wluźnych czar­nych spodniach ima­ry­nar­ce. Jak znie­zgrab­nej dziew­czy­ny za­mie­nia się wmłode­go mężczyznę, ro­bot­ni­ka, pro­le­ta­riu­sza.

Ja­kie to pro­ste – myślała. – Ukryć się przed lo­sem.

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!