Czerwone Morze - Edward W. Robertson - E-Book

Czerwone Morze E-Book

Edward W. Robertson

0,0

Beschreibung

Dante Galand był małym chłopcem, gdy jego ojciec, Larsin, wypłynął w świat, aby zdobyć fortunę. Nigdy z tej wyprawy nie powrócił. Wiele lat po tych wydarzeniach Dante staje się potężnym czarownikiem, władcą, pogromcą królów. Wkrótce dowiaduje się, że jego ojciec przebywa na zakazanej wyspie, znajdującej się na skraju znanego mu świata, gdzie właśnie umiera na tajemniczą chorobę. Wraz ze swoim przyjacielem, miecznikiem Blaysem, Dante udaje się w podróż na wyspę. Na miejscu okazuje się, że jego magiczne moce nie są w stanie pomóc ojcu. Wraz ze swoim towarzyszem rusza na poszukiwanie leku. Bohaterowie napotykają na swojej drodze dziwne bestie, niespokojne duchy i brutalnych nadbrzeżnych rzezimieszków zwanych Taurenami. Po pewnym czasie Dante zapada na tę samą chorobę, co ojciec. Chcąc ocalić ojca i siebie, musi na nowo odkryć zapomnianą przed laty magię wyspy. W trakcie poszukiwań lekarstwa dochodzi jednak do starcia Dantego z Taurenami i wybuchu wojny domowej. Po tym jak bohater opuszcza to miejsce, stare zagrożenie zaczyna zbliżać się do jego ojczyzny. Akcja "Czerwonego Morza" rozgrywa się w uniwersum znanym z bestsellera USA Today. To pierwsza część trylogii o wojnie, czarach i przyjaźni w najmroczniejszych czasach. A great beginning to a new series and follow up to the Cycle of Arawn. Full of new adventures for Dante and Blays and creative new ways to use the neither. And there is plenty of the old witty banter between the two of them again. Amazon Reader

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 481

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Edward W. Robertson

Czerwone Morze

 

Czerwone Morze

 

Tłumaczenie Michał Cierniak

 

Tytuł oryginału The Red Sea

 

Język oryginału angielski

 

Copyright © 2015, 2022 Edward W. Robertson i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9781039462014 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.podiumaudio.com

Riddi zerknęła w stronę góry, która zdawała się odwzajemnić spojrzenie.

Słońce znajdowało się wysoko, lecz powietrze na Szczycie Snów było chłodniejsze niż o północy. Drzewa jawiły się jako surowe i ponure posągi, pokryte szorstką korą, uzbrojone w cienkie oraz ostre igły. Wypuszczały tak lepką żywicę, że niemożliwe było zmycie jej z dłoni. Jak gdyby chciały, by każdy mijający je wędrowiec był tak samo nieszczęśliwy jak one. Gnieżdżące się w konarach ptaki zdawały się przeklinać ją swoim krakaniem. Stoki góry pokryte były żwirem, pokruszonymi czarnymi skałami i lasami pełnymi złowrogich drzew. Obecność Riddi wcale nie była im w smak.

Kobieta odwzajemniała to uczucie.

Poprawiła pakunek na ramieniu i ruszyła w dalszą drogę. Kamienie dźwięczały pod jej stopami. Trzy dni wcześniej Docco wyruszył odszukać lepszą trasę przez rozpościerające się w oddali granie. Obiecał, że powróci o wiele wcześniej. Riddi nasłuchiwała melodii jego gwizdka, ale coraz bardziej traciła nadzieję. Wyruszyli z wyspy wraz z szóstką innych wędrowców. Trzy tysiące mil dalej została tylko ona.

Szła coraz szybciej. Pomimo chłodu pot skapywał jej ze skroni. Na każdym kroku drewniana skrzyneczka pod płaszczem szorowała o jej brzuch, przypominając kobiecie, po co tu jest. Słońce snuło się ku zachodowi. Od strony północy góry jawiły się jako mur fortecy. Byli jednak blisko. Być może w najgorszym wypadku czekały ją jeszcze dwa dni wędrówki.

Kilka dni później odnalazła czarownika.

Za kolejną krawędzią pojawiła się głęboka dolina. Zachodnie granie malowały już na niej cienie, lecz Riddi została jeszcze co najmniej godzina światła dziennego. Zejście było usiane małymi krzewami o stęchłym zapachu. Nie zdejmowała wielkich buciorów ze stóp od niespodziewanie szybkiego pojawienia się na kontynencie, ale po latach noszenia sandałów i tak wydawały się dla niej zbyt zwaliste.

Zbocze stawało się coraz bardziej strome. Poszła wzdłuż krętej drogi. Kamienie uciekały spod jej stóp, formując miniaturowe lawiny. W połowie drogi do doliny na jej drodze pojawił się mały klif. Kobieta zaklęła. Nie miała czasu zawracać, ponieważ zejście i tak trwało dłużej, niż przypuszczała. Słońce chowało się już za drzewami zachodnich wzniesień. Tylko kilka minut zostało do zmierzchu.

Podeszła bliżej klifu. Miał jakieś dwa, może trzy metry. Gdyby zsunęła się z jego krawędzi, od poniższego zbocza dzieliłoby ją zaledwie kilkadziesiąt centymetrów. Riddi zbliżyła się do brzegu, zdejmując pakunek z ramienia.

Osunęła się na prawej stopie. Wyrzuciła ręce w górę, a torba przeleciała nad krawędzią. Usłyszała trzask kamienia pod jej stopami. Coś pękło, a kobietę pociągnęło w dół.

Spadła w stertę kamieni u stóp klifu. Jej płuca ledwo nadążały wypuszczać powietrze. Chwiejne osypisko przesunęło się i zbombardowało jej ciało. W powietrzu uniósł się pył. Usiłowała zahamować upadek.

W głowie poczuła przeraźliwy ból. Przed jej oczami zrobiło się biało, a potem nastała ciemność.

* * *

Rwący szum – zbliża się i oddala. Czy to spieniona fala? To niemożliwe. Nie jest to też oddech. W jej uszach pojawił się ryk. Ryk bólu.

Starała się usiąść. Ból był tak ostry, że kobieta straciła orientację. Gdy zamroczenie ustąpiło, zaczęła powoli oddychać i oceniać sytuację. Całe jej ciało było obolałe, ale najmocniej odczuwała to w nogach. Leżąc na plecach, uniosła głowę. Białe piórka wystawały z rozdarć na jej płaszczu. Z kolei ze spodni wystawał kawałek kości.

Riddi ponownie straciła przytomność.

Mizerne żółte światło rozpościerało się wzdłuż doliny. Kobieta leżała nieprzytomna kilka minut. Miała złamaną nogę. Kość przebiła skórę, a nogawka spodni była nasiąknięta krwią. Zmieniła pozycję, przez co ból przeszedł także na drugą kończynę, która również okazała się złamana. Przez jej ciało przeszła fala ciepła, potem mdłości, a na końcu ogromny ból. Leżała, aż nieprzyjemne uczucie nie ustało. Sięgnęła do płaszcza i wydobyła sakiewkę. Była zrobiona z utwardzanej skóry rekina. Gładkiej i wciąż pachnącej morzem.

Wyciągnęła jasnozielonego sukulenta z czerwonymi guzkami. Roślina była potwornie gorzka, ale kobieta zmusiła się do połknięcia jej. Minutę później ból ustał.

Wciąż krwawiła. Jeśli nie uda jej się zatamować rany, być może zakończy swoją misję w tym miejscu. Ponownie podjęła próbę przejścia w pozycję siedzącą, bardzo uważając na swoje nogi. Z płaszcza spadły pył i kawałki skały. Widząc, w jakim jest stanie, zasłabła. Było tak źle, jak się obawiała. Na szczęście kuracja roślinna umożliwiła jej opatrzenie rany bez doznania wstrząsu.

Słońce już zaszło, a dolinę pokrył mrok. Zimne wiatry gwizdały ponad skałami, jednak jej obnażoną nogę otaczało dziwne ciepło. Sama była sobie winna. Powinna była rozbić obóz i spróbować zejść do doliny rankiem. Wtedy mogłaby znaleźć bezpieczną drogę, a nie skakać z półki skalnej. Wywarła na sobie zbyt dużą presję. I zawiodła ojca.

Zawiodła również pozostałych. Jerra i Lassę, którzy zginęli w katastrofie statku. Vollo, będącego śmiertelną ofiarą bandytów podczas wyprawy piaszczystym południowym wybrzeżem, gdzie wyszli na ląd. Su, pozostawioną na dnie rzeki, na południe od gór, którą usiłowali przejść w bród. I Docca, który zniknął trzy dni temu. Opuszczając dom, wiedzieli, że mogą nie powrócić na wyspę. Jednak jeśli uda się to chociaż jednej osobie, śmierć pozostałych nie pójdzie na marne.

Musiała iść dalej.

Leżała na wznak i śmiała się bezwiednie. Przez roślinę zaczęła bzikować. Po kolejnej dawce mogłaby zapomnieć o ranach i spróbować chodzić lub po prostu leżeć i śmiać się, aż zamarznie w tym nieprzyjaznym miejscu.

Jednak jej śmiech nie był całkowicie wywołany odurzeniem. Zadała sobie w myślach pytanie: „Jak wejść na szczyt góry, mając dwie złamane nogi?”, które brzmiało jak jedno z filozoficznych zagadnień jej ojca. Jak na zapijaczonego pirata dość często zdarzało mu się popadać w zadumę.

Myślenie o nim naprowadziło ją na odpowiedź. Mając dwie złamane nogi, nie wchodzi się na górę. Najpierw trzeba ozdrowieć.

Riddi podniosła się. Brała głębokie wdechy, usiłując oczyścić umysł. Nie miała wewnętrznej mocy do zagojenia ran. Mogła jednak wykorzystać do tego skorupki. Był jednak problem – użycie ich oznaczałoby, że nie wróci do domu.

Czy człowiek za górami był tego wart? A może ta misja od początku była marszem ku własnej zgubie? Co prawda nigdy go nie poznała, ale przez chwilę zaczęła go nienawidzić.

Gwiazdy świeciły na granatowym niebie. Musiała znaleźć pakunek. Przewróciła się na brzuch i podniosła, aby rozejrzeć się dookoła. Ból zaczynał powoli przenikać przez mgłę znieczulenia i kobieta starała się nie krzyknąć. Jej paczka została kilka poziomów wyżej i była w połowie przysypana kamieniami. Wydostanie jej oznaczałoby zadanie sobie takich ran, jakich nigdy w życiu nie czuła.

A może był inny sposób? Mogła rozedrzeć jedną z nogawek, zrobić z niej linę, przywiązać do niej but i spróbować ściągnąć paczkę do siebie, za pomocą tej osobliwej konstrukcji. Takie rozwiązanie było jednak nierealne, ponieważ wymagało zbyt wiele czasu oraz siły. Istniało tylko jedno wyjście z tej sytuacji.

Pomimo bólu rozsadzającego jej czaszkę wczołgała się na wzniesienie.

* * *

Gdy udało się jej dotrzeć do pakunku, wszystko bolało tak mocno, że kobieta nie wiedziała już, gdzie jest ani co chciała zrobić z jego zawartością. Wyciągnęła zawiniątko i tępo na nie patrzyła.

W końcu powróciły jej zmysły. Było to coś, co miało ją ocalić, a jednocześnie odebrać jej życie najpóźniej po dwóch tygodniach.

Znalazła jak najbardziej płaską skałę, ułożyła na niej skrzynkę i otwarła wieka. Buchnął na nią zapach soli morskiej i posmak wilgoci. Przywykła jednak do takich doznań zmysłowych. W środku leżały cztery muszle. W mroku wydawały się niepozornymi guzkami wielkości cytryny. Miała przeczucie, że wszystkie będą dla niej przydatne.

Riddi zamknęła oczy i sięgnęła do środka. Odkryła cienie wewnątrz siebie oraz w muszlach. Ciemny i złowrogi płyn przeszedł ze skrzynki wprost do jej nóg. Gdy nider dotknął jej skóry, zdawał się jeszcze zimniejszy niż górskie powietrze.

Nogi zaczęły ją swędzieć, a potem palić. Łzy popłynęły po policzkach kobiety. Złamana kość boleśnie wsunęła się pod skórę. Noga wyprostowała się. Ból ustał, a jego miejsce zajęła otępiałość. Piekielny strumień przeszedł na drugą kończynę, która także swędziała, paliła, aż w końcu otępiała.

Po wszystkim zostały jedynie puste muszle. Rzuciła je na kamienie, a obok zostawiła skrzynkę. Byłyby dla niej tylko obciążeniem.

Powstała. Mogła już utrzymać się na nogach. W okolicy rozlegał się jedynie jej delikatny śmiech i wycie wiatru. Podniosła pakunek i zaczęła ostrożnie schodzić po osypisku. Jej prawa noga była kompletnie goła, jednak odczuwała w niej ciepło. Gdy dotarła w końcu do doliny, wyciągnęła z ekwipunku pochodnię.

Rozbłysnął płomień. Umieściła go nad nogą. Skóra była zniekształcona czarnymi i wyrazistymi smugami.

Serce utknęło jej w gardle. Miała mniej czasu, niż sądziła. Niedane było jej odpocząć. Musiała odnaleźć człowieka za górami.

Księżyc wyglądał zza wschodnich grani. Podniosła pakunek i ruszyła wzdłuż doliny.

* * *

Szła powoli. Nawet nie patrzyła w górę. Obserwowała swoje stopy i otaczające ją skały. Nie spodziewała się, że pasmo górskie będzie ciągnąć się aż tak długo. Gdy już myślała, że mija ostatnią grań, za nią wyrastała kolejna. Chciała po prostu usiąść i nie wstawać.

Szlak schodził to w dół, to w górę. Owinęła gołą nogę kocem, jednak wciąż nie czuła na niej zimna. Często sprawdzała, czy nie zamarzła. Powietrze zaczynało dziwnie się zachowywać. Zazwyczaj było przerażająco zimne, jednak kobiecie zdarzało się poczuć cieplejsze wiatry, które kojarzyły się jej z rodzinnymi stronami.

Zmuszała się, by nie myśleć o wyspach. Wiedziała jednak, że już nigdy ich nie ujrzy, więc w końcu postanowiła się zatracić we wspomnieniach. Prażące słońce i pieszczący cień. Przypominające klejnoty odcienie morza na płyciźnie. Delfiny kłębiące się za grzywaczami i wieloryby zapuszczające się o wiele dalej od brzegu, gdzie woda była głęboka i niewiarygodnie błękitna. A purpurowe piaski plaży Sworl sprawiały, że podczas każdej wizyty miejsce to wyglądało inaczej.

Straciła to wszystko, ale mogła je ocalić dla innych. A może byłoby lepiej, gdyby poniosła porażkę? Nie cofnie się swoich czynów, ale przy odpowiedniej dozie skruchy bogowie mogą wciąż okazać im litość.

Ziemia pod jej stopami zaczęła się unosić. Zimny wiatr smagał ją po twarzy, lecz wkrótce ustąpił miejsca cieplejszemu. Niósł on woń świeżej wody. Zmarszczyła brwi i podniosła wzrok.

Daleko od niej znajdowała się rozległa równina otoczona górami, których zbocza były bujne i zielone. Mgła unosiła się nad jeziorami, z których każde było o wiele większe niż dowolna zatoka na Wyspach Zarazy. Na południowym brzegu najbliżej położonego akwenu znajdowało się miasto. Z kominów wydobywał się dym.

Dotarła na miejsce.

Szczelina Gallador była centrum gaskańskiego handlu. Miała jednak pewną wadę: była odcięta od Królestw Środka przez olbrzymie pasmo górskie. Kupcy z Galladoru mieli trzy możliwości radzenia sobie z tą sytuacją. Po pierwsze, mogli nadkładać dwieście mil na wschód, wyjść w Riverway, a następnie kierować się na południowy zachód i dotrzeć do tętniących życiem miast w sercu królestwa. Nie czyhało tam na nich wiele zagrożeń, aczkolwiek droga ta była okropnie długa.

Po drugie, można było jechać wozami na zachód od wybrzeża, gdzie droga była tak samo długa jak trasa do Riverway, i stamtąd żeglować na południe, do Allingham. Opcja ta była najszybsza, ale też najdroższa. I wreszcie po trzecie, kupcy mogli przedzierać się bezpośrednio przez Dundeny Zachodnie. Jednak tam przejścia były wolne od śniegu wyłącznie późnym latem, a przez cały rok szlaki były pokryte trupami tych, którym nie udało się wygrać starcia z górami.

Nikt nie pokusił się o nazwanie którejkolwiek z tych alternatyw „dobrą”. Dlatego Dante postanowił obdarować Gallador. Chciał w ten sposób odpłacić się mieszkańcom za pomoc Narashtovikowi w wojnie o niepodległość, toczonej wiele lat wcześniej. Wydrążył on tunel w górach, co zapewniło miejscowym kupcom czwartą możliwość – najszybszą, najtańszą i najbezpieczniejszą.

Jednak podobnie jak inne dobre uczynki, stał się on ciernią w boku dzierżących władzę.

Na Pojezierzu działała organizacja TAGVOG, która trzymała pieczę nad lokalnym handlem. Wśród jej przedstawicieli znalazło się kilka osób kręcących nosem na tunel, ponieważ ich zdaniem mógł on narazić społeczność na ataki bandytów lub całą krainę na inwazję obcych mocarstw. Dantemu udało się w końcu przekonać ich, jak łatwo będzie zniszczyć w razie potrzeby cały tunel, lecz wówczas wątpliwości zgłoszono wobec umiejscowienia przejścia. To była kwestia strategiczna (potrzebna była bezpieczna i praktyczna lokalizacja), jak i polityczna (wejście nie mogło być zbyt blisko ani zbyt daleko posiadłości ważnych członków TAGVOG).

Dyskusja tak bardzo zaczęła irytować Dantego, że był już o włos od zrezygnowania z pomysłu. Przedsięwzięcie ocalił Blays, pytając, jak czarownik rozwiązałby ten problem, gdyby ktoś zaproponował stworzenie nowej trasy do władanego przez niego miasta, Narashtoviku. Czy również pozwoliłby na umieszczenie jej w dowolnym punkcie? A może suszyłby pomysłodawcy głowę o każdy najdrobniejszy szczegół?

To niesprawiedliwe, że Blays tak dobrze go znał.

Podczas gdy przedstawiciele TAGVOG wciąż prezentowali swoje racje, Dante postanowił, dla dobra własnego umysłu, przejść przez góry do uzgodnionej lokalizacji wyjścia i zaczął tworzyć tunel na północ, w stronę Galladoru. Praca zajęłaby mu wiele tygodni, więc do momentu zbliżenia się do jezior kupcy powinni dojść do porozumienia.

Do ukończenia dzieła zostało mu mniej niż trzy dni. Jednak podczas gdy on przemieniał skały w błoto i spłukiwał je, w TAGVOG wciąż nie zapadła decyzja o położeniu wylotu tunelu. Postanowił, że jeśli nie namyślą się w porę, sam za nich zadecyduje.

Odciągnął myśli od takiego rozumowania. Nie licząc polityki, zadanie okazało się nadspodziewanie przyjemne. Był jedyną osobą między Pocket Cover i górami Wodun, która potrafiła w taki sposób przetwarzać skały. Już samo to było dla niego satysfakcjonujące. Natomiast głusza tunelu była przyjemną przerwą od jego obowiązków, związanych z zarządzaniem Zasklepioną Cytadelą w Narashtoviku.

Kiedyś pełnienie takiej funkcji było jego marzeniem. Wiązały się z nią bowiem władza i prestiż. Teraz jednak miał na karku wiele lat nadzoru nad miastem i o ile zdawał sobie sprawę z wagi swojego urzędu (między innymi uwolnił miasto, z pomocą Galladoru i innych, z kajdan Imperium Gaskańskiego), o tyle zdarzało mu się chcieć rzucić to wszystko w diabły i w spokoju poświęcić się swoim badaniom.

Gdy był niemal na końcu tunelu, jego ognisty kamień zaczął wygasać. Podniósł biały marmur z gładkiej podłogi i zdmuchnął go. Mógł pracować w ciemnościach, lecz przerażały go one. Szczególnie gdy nad jego głową znajdowała się góra. Wezwał nider i ukształtował go w mdłe, blade światło.

Spojrzał w głąb tunelu. Sprawdził, czy nie czyha tam na niego żadne niebezpieczeństwo, i odwrócił się z powrotem do gładkiej kamiennej ściany. Zagłębił się w swój umysł, aby odnaleźć w nim nider. Pradawna śmierć zdawała się pełzać wszędzie. Kamień upłynnił się, dzięki czemu tunel przybliżył się kolejne półtora metra do kłótliwych, biurokratycznych, aczkolwiek niezwykle uroczych kupców z Gallador. Dante zrobił przerwę i sięgnął w stronę skały. Chciał upewnić się, że jego działania nie wytworzyły żadnych pęknięć.

– Panie? – do jego uszu dotarł głos. Należał on do Steddena, mnicha, który przybył z Dantem w celu nadzorowania rozmów i harmonogramów. W tej chwili znajdował się on w stolicy Galladoru, Wending, mieszczącej się wiele mil dalej.

– Słucham, Stedden? – Dante odezwał się do dzwonka przyczepionego do jego ucha niczym kolczyk.

– Ktoś chce się z tobą widzieć.

– Masz na myśli jakiegoś kreta?

– Kreta?

– Małe owłosione stworzonko z dziwnym nosem. Lubi kopać – wyjaśnił Dante.

– Nie, panie. Zdaje się człowiekiem.

– W takim razie będzie na pewno rozczarowanym człowiekiem, gdyż obecnie znajduję się w podziemiach.

– Jestem tego świadomy – odparł Stedden. – Lecz ona ma dla ciebie wiadomość. Podobno od…

– Od kogo?

– Cóż… Twierdzi, że od twojego ojca, panie.

– W takim razie łże.

– Mówi, że jest z Wysp Zarazy. I że twój ojciec zwie się Larsin.

Dante zesztywniał.

– Chcę z nią pomówić – oznajmił.

– I tu mamy kłopot, panie. Jest nieprzytomna. Usiłowałem ją uzdrowić, ale coś mi w tym przeszkadza.

Dante spojrzał gniewnie na ścianę. Zostało w nim jeszcze mnóstwo nideru. Gdyby teraz przerwał, kosztowałoby go to setki metrów pracy. Potrzebował jednak siły, by pomóc tej kobiecie. Nie dlatego, że tak należało zrobić. Chciał się dowiedzieć, czy przybyszka nie chce go oszukać, a jeśli tak, to dla którego z jego wrogów pracuje.

– Wrócę, jak tylko będę mógł – powiedział do dzwonka. – Dziękuję, że mnie powiadomiłeś.

Odwrócił się i ruszył biegiem przez tunel, prowadzony przez blade światełko. Przebiegł chyba dobre trzy mile, zanim udało mu się dotrzeć do najbliższego bocznego tunelu prowadzącego w góry i wychodzącego w miejscu z widokiem na jeziora. Jego koń czekał uwiązany w cieniu. Zjechał krętą drogą, mijając tarasowate zbocza, porośnięte krzewami herbaty. Peryferia większości miast były zazwyczaj slumsami, lecz w przypadku Wendingu były to eleganckie przedmieścia z rozwlekłymi trawnikami, sadami i rezydencjami zamożnych kupców miejskich. Trzykondygnacyjne budynki wieńczyły spadziste dachy. Przed wieloma z nich stały wysokie maszty. Były to prywatne świątynie, pamiętające stare czasy, kiedy galladorskie wozy były ustawiane pod nimi i stanowiły przedmiot handlu barterowego. Obcy często uznawali to za bluźnierstwo, lecz w Galladorze handel był bóstwem.

Dante pojechał przez miasto głównym bulwarem. Poniżej ogromne błękitne jezioro lśniło w słońcu. Dotarł do doków, gdzie czuć było woń świeżych małż i nie do końca świeżych ryb. Zaprowadził konia do stajni i dostrzegł, że flisak czeka na jego przybycie. Popłynęli na malutką wyspę, która była domem Lolligana. Mężczyzna miał kopalnię soli i handlował herbatą. Był bogaty na długo przed wybuchem wojen. Dzięki pomocy, którą świadczył w trakcie konfliktów, stał się jednym z najbardziej prominentnych ludzi interesu w regionie.

Nie ma jednak nic za darmo. Od tamtej pory musiał nocować Dantego, gdy tylko ten zawitał do miasta.

Flisak zacumował łódź przy prywatnym molo. Dante podziękował mu i wyskoczył na ląd. Gdy zmierzał trawnikiem w stronę posiadłości, z parteru wyłonił się Stedden i sunął w jego kierunku, odziany w czarne szaty.

– Jeszcze żyje – oznajmił mnich. Był dość pulchny i miał w zwyczaju gapić się na rozmówcę, jak gdyby nie mógł doczekać się powrotu do swoich mnisich obowiązków. – Pozostaje jednak nieprzytomna. Nie wiem, czy pomożesz jej się obudzić, panie.

– Prowadź mnie do niej.

Stedden powiódł go do budynku. Poszli korytarzem do pokoju gościnnego na parterze. Tam na łóżku leżała kobieta ubrana w gruby płaszcz i połatane spodnie. Była o kilka lat młodsza od Dantego. Miała śniadą cerę, co rzadko widywało się tak daleko na północy. Nie wyglądała na gorączkującą, jednak widać było, że jest bardzo osłabiona. W powietrzu unosił się kojący zapach cynamonu.

Dantego najbardziej uderzyło jednak to, jak znajomo wyglądała. Zdawało mu się, że gdzieś już ją widział.

Sięgnął ręką w stronę jej nadgarstka. Pył skalny osadził się na włosach jego ręki. Miała bardzo słaby puls i oddychała płytko. Dante podciągnął lewy rękaw i wyciągnął nóż wykonany z poroża. Naciął nim zewnętrzną część ręki. Nider zgromadził się na kroplach krwi, karmiąc się łapczywie. Sięgnął do źródła nideru wewnątrz kobiety.

Doznał czegoś, co przypominało ukąszenie pszczoły. Cofnął się, drżąc z bólu i kręcąc głową.

– Ty głupcze. Ona została wypalona przez nider – krzyknął do Steddena.

Mężczyzna ścisnął ramię.

– Przepraszam. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.

– Wiem, że trudno jest doświadczać wszystkiego z pierwszej ręki. Dlatego powstała „nauka”. Przecież jesteś mnichem Arawna, prawda?

– Przepraszam – powtórzył łagodniej.

Dante westchnął i pochylił się nad kobietą.

– Nie wyleczymy jej. Dotykanie jej niderem jedynie pogorszy sprawę. Jeśli możesz, daj jej wodę.

– Jesteś tego pewien, panie?

– Skonsultuj się z Nakiem. Kiedyś mnie z tego wyleczył. Obawiam się jednak, że to jeden z tych urazów, które uleczy wyłącznie czas.

Dante rozpiął jej płaszcz i obejrzał jej ciało pod kątem ran, które można było wyleczyć przyziemnymi metodami. Nie licząc kilku strupów na wewnętrznych częściach dłoni i knykciach, wszystko wydawało się w porządku. Gdy jednak czarownik spojrzał na jej piszczele, zauważył, że jej skóra jest pokryta liniami grubości palca, czarnymi, niczym wnętrze górskiego tunelu.

– Tak na przyszłość, poparzenia niderem wyglądają w ten sposób – przykrył kobietę do ramion i odwrócił się do Steddena. – A teraz powiedz wszystko, czego się od niej dowiedziałeś.

Okazało się, że szła do miasta przez pasmo górskie od południowej strony. Znalazł ją gospodarz małej farmy herbacianej. Powiedziała mu tylko imię Dantego z akcentem, jakiego mężczyzna nigdy wcześniej nie słyszał. Niczego więcej nie udało się od niej wydobyć. Zatroskany o jej życie gospodarz wziął ją na łódkę i przywiódł do Lolligana. Na miejscu kobieta przekazała Steddenowi te informacje, które mnich zdążył zrelacjonować Dantemu.

Czarownik osunął się na krzesło.

– Nie powiedziała nic o samej wiadomości?

– Nie – odparł Stedden, przechodząc do biurka przy wejściu do pomieszczenia. – Jednakże chyba zdawała sobie sprawę, że może nie dożyć twojego przybycia. Kazała mi przysiąc na Arawna, że nie otworzę przesyłki. A potem dała mi to.

Podniósł drewniany pręt i podał go Dantemu. Przedmiot miał około dziesięciu cali długości i dwa średnicy. Był wypolerowany, w barwie jasnego brązu i przechodzącej w pomarańcz czerwieni. Jego waga sugerowała, że mógł być wydrążony. Po dłuższych oględzinach Dante odkrył, że pośrodku ma element, dzięki któremu można go przekręcić. Wewnątrz znajdowała się zwinięta w rulon kartka.

– Będę u siebie – oznajmił, przebiegłszy wzrokiem po jej treści. – Gdyby się zbudziła lub jej stan uległ zmianie, przybądź do mnie natychmiast.

Stedden pokiwał głową i usiadł obok łóżka cudzoziemki. Dante opuścił pokój. Schodami udał się do o wiele większego, a także ładniejszego pomieszczenia, przygotowanego dla niego przez Lolligana. Zamknął drzwi na klucz, usiadł na łożu i rozwinął kartkę. Była ona zapisana z obu stron, treścią w języku mallijskim. Czy jego ojciec potrafił pisać? Nie pamiętał. Ledwo mógł sobie przypomnieć jego twarz.

Przeczytał cały list. Ułożył kartkę na nodze. Przetrawił jej treść, a potem przeczytał ją raz jeszcze, zatrzymując się na każdej linijce. Rzucił list na łóżko i podszedł do okna. Światło odbijało się od jeziora, lecz on tego nie zauważył. Zamiast tego jego wzrok spoczął na trawiastych polach wsi nieopodal Bresselu.

Poczuł jakąś obecność w swoim pokoju. Stanęły mu włosy na rękach i karku. Dante zebrał w dłoniach nider i odwrócił się w stronę drzwi. Stał przed nim blondyn z dwoma mieczami uwieszonymi na biodrach.

– Na jaja Lylego – wydusił z siebie Dante, rozpędzając cienie. Dostrzegł, że drzwi były szczelnie zamknięte. – Przeszedłeś przez ścianę, prawda?

– Sam byś tak zrobił… gdybyś potrafił – wzruszył ramionami Blays.

– A gdybym miał towarzystwo?

– Niby kogo? – spytał blondyn, krzyżując ramiona.

– Chociażby kobietę.

– Wtedy padłbym na zawał. Oszczędziłbym w ten sposób wstydu zarówno tobie, jak i twojej urojonej towarzyszce.

– Proponuję przywrócić pradawny obyczaj pukania, dobrze? Chyba że wolisz, abym wszedł do twojego pokoju, rozwalając ścianę.

– To byłoby nieuprzejme. Ściany należą do Lolligana, a nie do mnie – zauważył Blays, huśtając się na obcasach. – I co? To prawda?

– Co takiego? – zmierzył go wzrokiem Dante.

– Powiadają, że z gór przyszła tu obca kobieta. Podobno w imieniu twojego ojca. Wstrząsające.

– Wiem, nie widziałem go niemal dwadzieścia lat.

– A ja z kolei zawsze myślałem, że wyklułeś się z jajka.

– Chyba jest prawdziwy. – Wskazał głową leżący na łóżku list. – Są w nim pewne szczegóły, o których nikt inny nie mógł wiedzieć.

– Mogę? – Blays wyciągnął dłoń w stronę kartki.

– Jestem w szoku, że w ogóle spytałeś o pozwolenie.

– To o wiele prostsze, gdy wiem, że później i tak będę mógł się tu wślizgnąć. – Podniósł list i zaczął czytać. Mężczyźni poznali się jako nastolatkowie. Wtedy Blays był kompletnym analfabetą. Teraz natomiast biegle przyswajał treści zarówno w języku mallijskim, jak i gaskańskim. Dla Dantego był to niezbity dowód na istnienie bogów. Blays skończył lekturę, upuścił dłoń z listem i spojrzał na przyjaciela, unosząc brwi. – Znał twoją matkę. Znał ciebie. Przedstawione tu wydarzenia są zbieżne z twoimi wspomnieniami?

– Stare dzieje, ale owszem.

– Jasne. To kiedy wyruszamy?

– Nigdzie się nie wybieram – zaśmiał się Dante.

– Przed chwilą sam stwierdziłeś, że list napisał twój ojciec.

– I co z tego?

– Jest chory i umierający. Jesteś jedną z kilku osób na świecie, które mogą mu pomóc.

Dante usiadł na oknie.

– To on postanowił odejść. Świetnie radziłem sobie bez niego. Po co psuć coś, co dobrze funkcjonuje?

– W życiu przysługuje nam tylko jeden ojciec – oznajmił Blays. – Większość osób z chęcią spotkałaby się z rodzicem, którego dawno pogrzebali w myślach.

– Zostawił mnie. Samego. To był jego wybór. Może ciężko ci to pojąć, ale po takim czynie nie mam ochoty kiedykolwiek go oglądać.

– Masz rację, nie rozumiem. Dałbym wszystko, aby choć raz jeszcze zobaczyć swojego staruszka.

– Naprawdę? Zrezygnowałbyś z Minn? – spytał Dante, przyglądając się przyjacielowi. – Zamieniłbyś wasz związek na ostatnią pogawędkę z ojcem?

– Wcale nie o to mi chodziło – machnął dłonią Blays.

– A co z naszą przyjaźnią?

– Ciebie zamieniłbym na kanapkę z dobrą szynką.

Dante wstał i podniósł list.

– Jeśli ty nie podchodzisz do tego poważnie, to ja też nie mam zamiaru.

– No dobrze, przyznaję ci rację. Głupstwem byłoby zamienić istotną relację na kilka minut tej dawnej.

– Czyli ustaliliśmy, że niczego byś nie zamienił. Że faktycznie są pewne granice twojej ofiarności. Teraz pozostało dowiedzieć się, jak niewiele byłbyś w stanie poświęcić.

Blays spojrzał spode łba.

– Na pewno więcej niż ty.

Dante zgniótł list i wsadził go do kieszeni.

– Ludzie lubią udawać, że rodzina jest najważniejsza. Że poświęcą dla niej wszystko. A mimo to rodzice codziennie porzucają dzieci. Dzieci opuszczają rodziców. Brat zdradza brata. W krwi nie ma niczego świętego.

– Rodzina nie jest świetna. Jest ideałem. Każdy z nas musi czasem poświęcić swoje ideały. Jednak stanowią nasz punkt odniesienia w całym życiu. – Blays oparł się o ścianę i skrzyżował ramiona. – Skoro ty nie chcesz iść, to mogę wyruszyć sam?

– Droga wolna.

– I tak nie mam tu wiele do roboty. Mógłbym się na coś przydać.

– Ani myśl mnie tym szantażować. – Dante ściszył głos, starając się zamaskować jego drżenie. – To moja rodzina i moja decyzja.

– Może to nie moja sprawa, ale znam cię bardzo długo. Wiem zatem, że wolisz z miejsca odrzucić taką sprawę, niż porządnie się nad nią zastanowić.

– Popełniłem już tyle błędów, że jeden więcej do kolekcji nie zaszkodzi.

– Po prostu to przemyśl, dobrze?

– Dlaczego tak bardzo ci na tym zależy?

– Wcale nie każę ci się z nim godzić. Możesz przecież go uzdrowić, a potem wygarnąć mu, jak znamienitą osobą stałeś się całkowicie dzięki własnej pracy.

– Tylko po co? – zmarszczył się Dante.

– Jeśli naprawdę ci nie zależy, zostań. Jednak jeśli masz choć najdrobniejsze wątpliwości i nie spotkasz się z nim, będziesz żałował tego po wsze czasy.

– Przemyślę to, ale niczego nie obiecuję.

– O nic więcej nie proszę – oznajmił Blays, odpychając się od ściany. Podszedł do drzwi i otworzył rygiel. – Jeśli postanowisz wyruszyć, to na pewno będę ci towarzyszył.

Wyszedł z pokoju, tym razem korzystając z drzwi. Dante usiadł na łóżku. Wyciągnął pomiętą kartkę z kieszeni i rozłożył ją na nodze.

Godzinę później opuścił swój pokój i zastał Lolligana w gabinecie. Z pomieszczenia rozpościerał się widok na jezioro, a jego wnętrza wypełniało mnóstwo bibelotów, zdobytych podczas wieloletnich podróży. Kupiec dobijał do siedemdziesiątki, jednak jego broda była starannie przystrzyżona, a jego niezmienna witalność w ogóle nie odzwierciedlała przybywających wiosen na karku.

Na widok Dantego uśmiechnął się i podniósł z miękkiego fotela.

– Już po pracy? Nie spodziewałem się zobaczyć ciebie do wieczora.

– Wejście do tunelu – rzekł Dante. – Czy przedstawiciele TAGVOG zdecydowali w końcu, gdzie ma się znajdować? A może wciąż urządzają zawody w marnotrawieniu mojego czasu?

Uśmiech zniknął z twarzy starca. W przeciwieństwie do większości ludzi interesu jego główną motywacją była chęć badania możliwości i tworzenia więzi między osobami. Był nienaturalnie poczciwy, a teraz wyglądał na zranionego.

– Rozumiem twoje zdenerwowanie – oznajmił Lolligan. – Dajesz nam upominek, a my tak zawzięcie kłócimy się o miejsce jego rozpakowania, że może to wyglądać, jakby nie obchodziła nas jego zawartość. Obiecuję ci jednak, że każdy w stowarzyszeniu doskonale rozumie, co oznacza on dla naszego regionu.

– Skończę tunel za dwa dni. Jeśli do tej pory twoi ludzie nie podejmą decyzji, zrobię to za nich.

Starzec zmarszczył się, a potem uśmiech powrócił na jego oblicze.

– Zgadzam się, że za dużo debatujemy, ale przecież słowa nic nie kosztują. Powiadomię ich, że nadużyliśmy tego przywileju.

Dante wyszedł sprawdzić, co z tajemniczą kobietą. Była wciąż nieprzytomna. Jej ciało było bardzo spokojne, co w ogóle mu się nie spodobało. Stedden oznajmił, że od jego wyjścia leżała nieruchomo. Postał nad nią przez chwilę, lecz wciąż nie mógł rozgryźć, dlaczego wydaje mu się znajoma.

* * *

Udał się do tunelu skoro świt. Przesuwał zakończenie przejścia coraz bliżej Wendingu, zmieniając nider w skałach, aż poczuł łaskotanie w żyłach. Położył się więc spać na miejscu, otulając się kocami. Po przebudzeniu nie miał pojęcia, jak długo trwała drzemka. Był jednak przekonany, że był to wystarczający czas na regenerację. Powrócił do roztapiania skał, pozostawiając po sobie powierzchnię tak gładką jak tafla stawu.

Otrzymał przez dzwonek wiadomość od Lolligana. Stowarzyszenie podjęło decyzję. Dante wyszedł z tunelu i pospieszył z powrotem do Wendingu. Kupcy wybrali punkt w małej kotlinie za miastem. Prawdopodobnie dlatego, że gdyby rozbójnicy lub żołnierze Królestwa Środka zapragnęli przeprowadzić inwazję przez tunel, łatwo byłoby odpowiedzieć kontrą, ustawiając wojska na pobliskich graniach. Dante naciął rękę, nakarmił nider swoją krwią i wykonał otwór w bocznej ścianie kotliny.

W ciągu jednego dnia połączył tę część tunelu z fragmentem wydrążonym od południa. Wyszedł zmęczony i brudny. Na graniach kotliny pojawiło się mnóstwo osób. Kupcy z TAGVOG unieśli ręce i wykrzykiwali jego imię.

Był to początek dwudniowej uroczystości, pełnej jadła, napitków i składanych w stanie upojenia obietnic, że w przyszłości odbędzie się jeszcze większa uczta. Dante najbardziej lubił świętować w Galladorze. W jeziorach było tyle gatunków ryb, krabów i mięczaków, że pewnie przez całe życie nie zdoła spróbować wszystkich.

Gospodarzem pierwszego dnia obchodów był Lolligan. W jego rezydencji było przyjemnie, lecz nieco ciasnawo. Drugiego dnia zabawa przeniosła się do miejskich doków, przez co nabrała znamion porządnego festynu. Pojawiły się stoiska z żywnością, wędrowni artyści i pałętające się po ulicach dzieci. Doki zastawiono stołami, które nakryto wszelkimi rodzajami owoców morza, herbatą oraz piernikowym rumem, będącego chlubą Pojezierza.

Gdy słońce schowało się za zachodnimi szczytami, ludzie powoli zaczęli wędrować w stronę stołów. Po zapełnieniu wszystkich miejsc, siedzący obok Dantego Lolligan powstał z krzesła i zadzwonił srebrnym dzwonkiem. Dwieście twarzy zwróciło się w jego stronę.

– Dziś celebrujemy istotę handlu: więź stworzoną między ludźmi. Widać ją w naszym nowym szlaku do Królestwa Środka – oznajmił, wskazując w stronę otworu tunelu, dwie mile na południowy zachód. – Dostrzec możemy ją również u mojego boku, w postaci człowieka, dzięki któremu to wszystko stało się możliwe. Wiele lat temu Dante Galand przybył tu, jeszcze jako młodzieniec. Przywiodła go tutaj śmiała idea, że ziemie nasze i jego mogą być wolne. Że powinny być wolne. Wówczas udzielenie mu wsparcia w walce z Imperium Gaskańskim wydawało się szaleństwem. Z czasem jednak ta decyzja odpłaciła nam się z wielokrotną nawiązką. Dziś wznosimy toast za naszych serdecznych sojuszników w Narashtoviku!

Ze stołów ryknęły owacje. Lolligan pozwolił im wybrzmieć do końca, a potem mrugnął do biesiadników.

– I wiecie, co jeszcze? Wznieśmy toast również za nas. Za naszą mądrość, która powiodła nas tą ścieżką!

Te zdania wywołały jeszcze więcej wiwatów, a w górze pojawiło się morze kielichów. Blays uśmiechnął się do Lolligana i pociągnął solidny łyk. Dante spojrzał na zadowolone, czerwone od rumu twarze i poczuł wewnętrzny konflikt. Powinien przecież czuć się usatysfakcjonowany, dumny, spełniony. Wszak wzmocnił więzi między Pojezierzem a Narashtovikiem.

Jednak pojawienie się kobiety poparzonej przez nider przyćmiło te uczucia. Nigdy nie myślał o ojcu, bo nie musiał. Przeczytawszy wspomnienia spisane w liście, miał wątpliwości, czy przeszłość była faktycznie zakopana tak głęboko, jak mu się zdawało.

Skutecznie próbował wywołać dobry nastrój trunkami. W nocy kładł się do łóżka z zamiarem zabawienia w Wendingu dzień lub dwa dłużej, niż pierwotnie planował. Chciał zregenerować się po pracy, nie mówiąc już o obchodach. Potem miał wrócić do Narashtoviku. Nie było go tam wiele tygodni i nie mógł się doczekać, aż znowu zobaczy swój dom.

Ktoś go obudził. W pokoju było ciemno i chłodziła go bryza znad jeziora. Zakręciło mu się w głowie od alkoholu.

– Stedden? – zachrypiał. – Co z tobą?

– Chodzi o nieznajomą, panie. – Mnich cofnął się i ze śmiertelnie poważną miną gapił się na Dantego. – Zbudziła się.

Czarownik wyskoczył z łóżka na równe nogi. Narzucił na siebie szlafrok i poszedł za Steddenem na dół. Trzy świece ledwo oświetlały małą izbę, w której leżała kobieta. Wciąż była w łożu, lecz oczy miała szeroko otwarte. Pomieszczenie pachniało zbyt długo przechowywanym mięsem. Dante podszedł do łóżka. Kobieta utkwiła wzrok w jego oczach.

– Jesteś nim? – Miała zachrypnięty i słaby głos. Mówiła z akcentem, jakiego Dante wcześniej nie słyszał. Nachylił się nad nią, a kobieta chwyciła poły jego szaty. – Ty jesteś Dante?

– Jestem. Coś ty za jedna?

– On wkrótce umrze. Musisz się z nim zobaczyć.

– Nie zasłużył na to. – Czarownik cofnął się.

– Być może. Jednak ty zasłużyłeś.

– Nie masz pojęcia… – Ugryzł się w język. Kobieta zaczęła drżeć. Trzęsły się jej kończyny, zaczęła szczękać zębami. Oczy wywróciły się białkami do góry. Plecy napięły się niczym łuk. Ciemna skaza pojawiła się na jej policzku. Dante chciał ją rozgonić, lecz była ona pod skórą, zabarwiając ją czystą czernią.

Plama dotarła do jej prawego oka, wypełniając je w całości. Druga skaza wyłoniła się na lewym policzku. Czarownik patrzył bezradnie, jak przedostaje się do drugiego oka kobiety i pokrywa je czarną barwą.

Jej ciało odprężyło się, rozlewając się po łóżku, niczym chłodna oliwa. Dante chciał znaleźć u niej tętno, lecz bezskutecznie.

– Co się dzieje? – wyszeptał Stedden. – Czy ona…

– Czy powiedziała coś, zanim po mnie przyszedłeś? – Dante odwrócił się w stronę mnicha.

– Jedynie, że ma na imię Riddi. Pobiegłem do ciebie, panie, gdy tylko rozwarła oczy. Czy postąpiłem niewłaściwie?

– Nie – rozluźnił pięść. – Nic więcej nie można było dla niej zrobić. Dziękuję, że po mnie przyszedłeś.

Z jednej strony Dante chciał zbadać ciało, aby dowiedzieć się czegoś więcej o poparzeniach niderem, które pozbawiły kobietę życia. W tej chwili nie miał jednak do tego głowy. Wyszedł z izby i udał się na górę, ale zamiast wrócić do swojego pokoju, poszedł do Blaysa. Mężczyzna głośno chrapał, owinięty pościelą. Dante wziął krzesło i usiadł. Zaczął rozmyślać.

Wcale nie zdziwiłby się, gdyby Blays chrapał przez następnych sześć godzin, jednak po zaledwie kwadransie mężczyzna przestał. Rozciągnął się na łóżku, ziewnął i otworzył oczy. Zobaczył Dantego i pisnął.

– Niemiłe uczucie, prawda? – rzekł czarownik.

Blays zaskomlał. Jego twarz była spuchnięta od snu i trunków.

– Co ty tu robisz? Poza byciem tak dziwnym, że kobieta z brodą widzi w tobie konkurencję?

– Czy mówiłeś poważnie? Wyruszyłbyś ze mną na wyspy?

– Oczywiście. – Usiadł na łóżku, trąc kąciki oczu czubkami palców. – Czy coś się stało z nieznajomą?

– Postanowiłem się tam udać. Tak szybko, jak tylko to możliwe. Przedtem będę musiał załatwić kilka spraw.

– Nooo… To pewnie nie będzie konieczne.

– No tak! Po co mamy się przygotowywać? Wszak wyruszamy w podróż na oddalony o tysiące mil archipelag, o którym dowiedziałem się przedwczoraj. Na pewno wystarczy suchy prowiant i skarpetki na zmianę.

– Ale ja… Ja już rozmawiałem z Olivanderem i Nakiem – oznajmił zmieszany Blays. – Pozwolili ci wziąć trochę wolnego od obowiązków w Narashtoviku.

– I tak trzeba zorganizować strawę i zaplanować podróż.

– Lolligan pomógł mi załatwić wszystko.

– Przecież to ja miałem podjąć decyzję! – wybałuszył oczy Dante.

– I w ogóle nie męczyłem cię w tej sprawie, prawda? Chciałem tylko przygotować wszystko, żebyśmy mogli wyruszyć jak najszybciej.

– Mogłeś chociaż skonsultować się ze mną.

– Przecież po to tu jestem. Mam pomagać. Czynić trudne sprawy znośniejszymi – Blays oparł się o ramę łoża. – Poza tym całymi dniami byłeś w górach. Nudziłem się.

Dante wstał i podszedł do okna. Zbliżał się świt. Rybacy wypływali już sprawdzić sieci. Wiedział, że ich życie nie było takie proste i pogodne, jak mogło się wydawać. Czasami jednak zazdrościł im tej rutyny.

– Uważasz, że słusznie robię?

– Która godzina? – ziewnął głośno Blays. – Piąta rano? Teraz to ja nie potrafiłbym zdecydować, czy zjeść jajko na twardo czy jajecznicę.

Przez dłuższą chwilę Dante patrzył w ciemność, po czym odwrócił się i kopnął w łóżko.

– No to wstawaj. Skoro wszystko już przygotowałeś, nie ma sensu marnować czasu.

– Następnym razem załatwię nam konie, które nie wstają przed południem.

Dante zamknął drzwi i zbiegł na dół. Może i Blays zadbał o logistykę, lecz miał jeszcze do załatwienia dwa zadania przed wyprawą. Musiał zbadać kobietę, która przyniosła mu wieści… i pochować ją.

Blays stał na dziobie okrętu. Jego włosy smagały wiatry podróży. Morze było szare i chłodna jak zimowy deszcz piana wlewała się przez burtę. Mężczyzna jednak szczerzył radośnie zęby, jakby został mianowany naczelnym żłopaczem piwa.

– Przypominają się stare dobre czasy, prawda? – rzucił między uderzeniem fal i skrzypieniem desek pokładu.

Dante chwycił się mocniej poręczy.

– Jakie czasy masz dokładnie na myśli? – spytał.

– Zanim spadły na nas wszystkie te obowiązki. Kiedy naszą jedyną powinnością było wędrowanie. My kontra reszta świata.

– Jak chociażby pościg za nami ulicami Bresselu? Lub kiedy chciano powiesić cię za morderstwo? Te stare dobre czasy?

– No dobrze, może nie były aż tak dobre. Może po prostu były stare. – Blays otarł pianę morską z czoła. – Tak czy siak, na swój sposób były przyjemne.

Dante mruknął i odwrócił się w stronę portu. Przypatrywał się Allingham. Miasto rozmywało się we mgle za horyzontem. To była jego pierwsza wizyta w klejnocie Królestw Środka. Zabawili tam ledwie osiem godzin, po których weszli na pokład Ostrego Wiatrui odpłynęli. Mieli żeglować przez jeden dzień, a następnie skręcić na wschód i w drodze do Bresselu, stolicy Mallonu, minąć Pochyłe Stopnie. Ten etap miał zająć im od trzech do czterech dni. Po dopłynięciu do portu Dante liczył na zwerbowanie kapitana Collinsa, który miałby wziąć ich na Wyspy Zarazy. Plan ten spalił jednak na panewce, więc musieli wymyślić inne rozwiązanie. Bressel wciąż był największym portem, jaki mężczyznom udało się zobaczyć. Natomiast po zostawieniu Lolliganowi noty kredytowej Dante miał przy sobie tyle srebra, że jeśli byłoby trzeba, mógłby bez problemu zakupić własny okręt.

W porcie kręciło się wielu kapitanów morskich. Collins okazał się jednym z tych oszukańczych, ponieważ był bardziej hotelarzem niż marynarzem. A być może chciał po prostu zrobić takie wrażenie, aby dwóch lordów zapłaciło mu sporą sumkę za skorzystanie z jego kajut. Jakkolwiek wyglądała prawda, za każdym razem, gdy mijał Dantego, pytał, czy może w czymś pomóc.

Kiedy kapitan przechodził w pobliżu po raz piąty czy szósty, nawet nie zwolnił kroku.

– Czegoś potrzeba, milordzie?

Dante wstał z ławy i chwycił się poręczy.

– W zasadzie to tak. Zabierz nas na Wyspy Zarazy.

– Z radością! – zaśmiał się głośno Collins. – A czy przy okazji nie chcecie zwiedzić drugiej strony księżyca?

– Mówię poważnie. Pomożesz nam?

– Wysp Zarazy nie ma w moim harmonogramie – oznajmił śmiertelnie poważnie kapitan.

– Z przyjemnością zapłacę ci za nadłożenie drogi.

– Za żadne skarby nie popłynę na spotkanie ze śmiercią.

– A znasz kogoś odpowiednio chciwego lub głupiego, aby zajął twoje miejsce?

– Spróbuję przypomnieć sobie kilka nazwisk – odparł Collins. – Chociaż lepiej dla was, gdyby mi się to nie udało.

Mężczyzna pokręcił głową i odmaszerował. Dante odprowadził go wzrokiem. W trakcie podróży z Wendingu do Allingham rozmawiał z Nakiem o Wyspach Zarazy. Nie wiedział o nich bowiem nic. Jednak pomimo ich egzotyki, odległej lokalizacji dotyczące ich przypowieści i plotki zdawały się mało wiarygodne. Owszem, ludzie mogli mieszkać na zboczach aktywnych wulkanów. Dante miał okazję widzieć jeszcze dziwniejsze osiedla, jak drzewne miasta Spiren. Jednak wielce wątpliwa wydawała się informacja o tak wysokich temperaturach na wyspach, że ich mieszkańcy nie potrzebowali nosić ubrań. Zima docierała przecież wszędzie.

Jeśli natomiast chodzi o genezę nazwy archipelagu, nie udało mu się ustalić niczego. Mawiało się, że każdy, kto wypuścił się na wyspy, został tam na zawsze. To była wierutna bzdura, bo wówczas nikt nie wiedziałby czegokolwiek na temat tego miejsca. Krążyła również legenda, że szalała tam ospa i jeśli jakiemuś szczęśliwcowi udało się wrócić z wysp, jego twarz była wręcz roztopiona. To była z pewnością gruba przesada, ale nawet jeśli historia ta nosiła ziarno prawdy, Dante nie zdawał się zbyt przejęty. Niewiele było chorób, których nie byłby w stanie wyleczyć od ręki. Ponadto, przeprowadzając sekcję Riddi, nie stwierdził u niej żadnych śladów dymienic, owrzodzeń, guzów lub zgnilizny. Jeśli faktycznie przywlekła jakieś wyspiarskie choroby, nie były niczym więcej jak niegroźnym utrapieniem.

Po słowach kapitana Collinsa Dante zaczął zastanawiać się, czy jego talenty uzdrowicielskie wystarczą, aby przekonać innych marynarzy do zaryzykowania wyprawy. Z drugiej strony wystarczył jeden, szukający zarobku kapitan.

Na początku drugiego dnia wyprawy Ostry Wiatrpłynął prosto w górę. Dante z niepokojem obserwował zbliżający się szczyt. Zaczął podejrzewać, że Collins postradał zmysły, ale statek skręcił do portu i wypłynął do cieśniny, oddzielającej główny ląd od archipelagu skalistych wysp. Blays stał na dziobie i w samotności patrzył na szczyty.

Gdy podszedł do niego Dante, mężczyzna zrozumiał, gdzie się znaleźli. Byli na Wyspach Carlona. Czarownik chciał już opuścić pokład.

– Stój – rzekł Blays, nie odrywając wzroku od gór. – Wszystko w porządku.

– O czym mówisz? – Dante zatrzymał się.

– Wiem, dlaczego to zrobiłeś. Chciałeś ocalić tych, których wciąż można było ratować. Inaczej się nie dało.

Na chwilę Dante wrócił na dziedziniec Cytadeli, gdzie tylko on i Lira dzielili swoich ludzi od armii najeźdźców z Imperium Gaskańskiego. W powietrzu unosił się swąd krwi i dymu. Ubrani w czerwone mundury żołnierze wroga wyglądali jak ogromna fala posoki. Lira wyszła naprzód. Zabiła czarownika, który zamierzał pozbawić Dantego życia. Ten z kolei, jako podziękowanie za ocalenie go, sprawił, że rozstąpiła się ziemia i pochłonęła ją, wraz z armią królewską. Nikt nie przeżył.

Kobieta była przedstawicielką rodu Carlonów, a także pierwszą miłością Blaysa. Po wojnie wyzwolicielskiej minęły aż trzy lata, zanim Dante znowu zobaczył przyjaciela. Jeszcze dłużej trwało naprawienie ich relacji. Siedem lat po jej śmierci Blays nie wspomniał nic o przebaczeniu Dantemu. Zresztą czarownik wcale tego nie oczekiwał.

– Być może nie było innego wyjścia – rzekł Dante. – Tak czy inaczej, przepraszam.

– Ja także. Przypuszczam jednak, że śmierć na służbie uczyniła ją szczęśliwą. Sam wiesz, jaka była.

– Uśmiechnęła się, spadając w przepaść. Mówiłem ci o tym?

Blays zaśmiał się, patrząc w stronę przyjaciela.

– Mówisz poważnie? Dziwna była, prawda?

– Pewnie dlatego świetnie się z nią rozumieliśmy.

Poza sprytnym wyminięciem samotnego okrętu pirackiego rejs przebiegał spokojnie. Wkrótce na horyzoncie pojawił się Bressel. Było to pierwsze duże miasto, jakie odwiedził Dante. Stało się dla niego wzorem, do którego porównywał inne metropolie. Szopy i slumsy na peryferiach, dziurawe mury, zabłocone ulice, z których niewielka część pokryta była kocimi łbami, ale wszystkie cuchnęły obornikiem. Podobno iglice kościołów, w tym Odeleona, miały ponad półtora tysiąca metrów wysokości.

A doki? Rozmiarem przewyższały większość swoich odpowiedników w innych miastach. Ozdabiały ujście rzeki Chanset do morza. Ostry Wiatr zgrabnie wymanewrował do przystani.

Collins spacerował po pokładzie, głośno, lecz spokojnie wydając rozkazy. Dante spakował książkę i założył tobołki na ramię. Gdy schodził z pokładu, Collins wziął go na stronę.

Brodaty kapitan przekazał mu małą karteczkę.

– Nie obiecuję, że tu są. Jednak jeśli ktoś zechce wam pomóc, to właśnie oni.

– Dziękuję za pomoc – odparł Dante, zerkając na zawierający dwa nazwiska kawałek papieru.

Kapitan ukłonił się, wyciągając przed siebie otwartą dłoń. Dante przeszedł po kładce nad pachnącą solą wodą. Blays podążał za nim, uśmiechając się na widok krzątaniny robotników portowych, marynarzy, rybaków i sprzedawców. W tłumach wypatrzył nawet kilku nilingów – były to niskie, blade i bezwłose stworzenia o rybich oczach. Dante nie widział żadnego z nich od opuszczenia Bresselu dekadę wcześniej.

– To co? – zagadnął Blays. – Idziemy do pubu?

– Najpierw zorganizujemy sobie nowy okręt – odparł Dante – a potem do pubu.

– Chciałbym zauważyć, że odwiedzając pub najpierw, podeszlibyśmy do poszukiwań statku z większym entuzjazmem. Nie mówiąc o tym, że bylibyśmy bardziej czarujący wobec kwatermistrza.

– Na naszej liście są jedynie dwa nazwiska. Jeśli plan spali na panewce, wizyta w pubie będzie dla nas moralnym pokrzepieniem.

– Mądrze. Bardzo mądrze – zauważył Blays, przymykając oczy. – Kto jest pierwszy na liście?

Przyjaciele mieli udać się do niejakiego kapitana Davisa, dowodzącego statkiem Straceniec. Po zasięgnięciu języka i odkryciu, że pomimo lat zaniedbania wciąż nieźle władał językiem mallijskim, Dante pokierował poszukiwania w stronę pomostu, do którego musieli przejść kawałek w górę rzeki. Gdy znaleźli Straceńca, spotkali również kwatermistrza Lorriego. Był to mężczyzna o rumianej twarzy ozdobionej rudymi wąsami.

– Chcemy dostać się na Wyspy Zarazy – oznajmił Dante. – Kapitan Benn Collins polecił was jako potencjalnie zainteresowanych takim zleceniem.

Lorrie przyglądał mu się długo.

– Nie popłyniemy tam. Być może latem…

– Lato rozpocznie się za kilka tygodni – zauważył Dante. – Jak długo musielibyśmy czekać?

– Przerwałeś mi. Być może latem i gdyby nie było wirów, a moi ludzie przymieraliby głodem. I gdyby obiecano mi dziewięć dziewic z…

– Dobra, rozumiemy – westchnął głośno Blays. – Po prostu boisz się tam płynąć.

– Jeśli chcecie mnie namówić, musicie wysilić się o wiele bardziej – uśmiechnął się kwatermistrz, wykrzywiając wąs.

– Twoja matka się puszcza?

Dante wyciągnął kartkę.

– Powiedziano nam, że na wyprawę może zgodzić się załoga Jasminy. Wiesz, gdzie ich znajdziemy?

– Wiem – odparł Lorrie. – Na dnie Czerwonego Morza, u brzegów waszych ukochanych wysp.

– Rozumiem. A znasz kogoś, kto mógłby nas tam zabrać?

– W normalnych okolicznościach i zakładając nieco srebra dla mnie, zasugerowałbym, że pomoże wam kapitan Twill. Dowodzi Mieczem Południa.

– Jakie okoliczności powstrzymują cię zatem przed uczynieniem tego?

– A takie, że podobno Twill zmaga się ze śmiertelną chorobą i umiera.

– Niech zgadnę – burknął Blays. – Zachorował podczas wyprawy na Wyspy Zarazy?

– Nie zbliżyłem się do niej na tyle, aby to potwierdzić – kwatermistrz podrapał się po szyi.

– Czyli Twill jest kobietą? Jest tu teraz? – spytał Dante.

– A srebro?

Czarodziej sięgnął do sakiewki i wydobył trzy galladyjskie monety. Starał się przy tym nie poruszyć pozostałych.

Lorrie zważył je w dłoni i zerknął podejrzliwie.

– Co to za pieniądze?

– Wybita na monetach twarz nie przesłania ich kruszcu, prawda?

– Prawda – przytaknął kwatermistrz. Schował pieniądze do kieszeni i wstał, przekręcając szyję, czemu towarzyszyły odgłosy trzaskania. – Za tyle to osobiście was przedstawię.

Zwalisty mężczyzna przeszedł spokojnie z doków na główną arterię miasta. Na błocie leżały deski, ponieważ szlaki te były uczęszczane przeważnie przez przewoźników wypełnionych różnymi dobrami skrzyń i beczułek. Po latach spędzonych wśród Gaskan, preferujących długie płaszcze i futrzane czapy, mallijskie kurtki mogły wydawać się nietrwałe i bardziej ozdobne niż funkcjonalne.

Po krótkiej wyprawie Lorrie skręcił z arterii na pomost. Mijane wcześniej doki były wręcz wypchane okrętami kupieckimi, lecz tu zacumowany był samotny statek. Jeśli widziane podczas wycieczki karaki można było określić mianem mieczy obusiecznych, Miecz Południazasługiwał na miano rapiera. Okręt był wąski, miał krótki formaszt i nieco wyższy grotmaszt. Jego pokład był pusty, a sam statek unosił się wysoko na wodzie.

Lorrie stanął przed nim i przystawił do ust złożone dłonie.

– Ahoj!

Po chwili ciszy krzyknął to samo jeszcze głośniej. Obskurny młodzieniec wyłonił się spod pokładu.

– Panie Naran, można? – powiedział Lorrie.

Młodzian zmierzył go wzrokiem. Otworzył usta na wpół, a potem znowu zniknął. Chwilę później powrócił. Miał brązową cerę, zielone oczy i nosił białą kurtkę z pomarańczowymi zdobieniami. Jej rękawy zdawały się przywiązane do reszty sznurowadłami.

– To ty, Lorrie? – spytał z akcentem charakterystycznym dla mallijskiej klasy wyższej, który mieszał się z innym dialektem, nieznanym Dantemu. – Chcesz w końcu dołączyć do prawdziwej załogi?

– Że niby macie taką na pokładzie? – zakpił Lorrie. – Wybacz, zaszła chyba jakaś pomyłka. Na pewno znalazłem Miecz Południa?

Naran wyciągnął wykałaczkę z kieszonki i pogrzebał nią w zębach, które, jak na marynarza, były w świetnym stanie.

– Przejdź do rzeczy, z łaski swojej. Ludzie tu pracują.

– To jest Dante, a to… – Lorrie wskazał na Blaysa i wzruszył ramionami. – Człowiek, który nie zapłacił mi wystarczająco, więc nie pamiętam jego imienia.

Kwatermistrz zasalutował i zaczął zbierać się do odejścia.

– A ty dokąd? – spytał Blays.

– Miałem was przedstawić, a nie udzielać wam ślubu – odparł Lorrie, zmierzając w kierunku Straceńca.

Naran skrzyżował ręce za plecami i patrzył na mężczyzn zza poręczy.

– Macie jakąś sprawę czy chcieliście pogapić się na moją przystojną twarz?

– Podobno kapitan Twill niedomaga – rzekł Dante. – Jestem uzdrowicielem.

Mężczyzna zacisnął usta.

– Dziękuję. Nie jesteśmy zainteresowani – burknął.

– Pan Lorrie dał nam do zrozumienia, że stan twojej kapitan jest bardzo poważny.

– I właśnie dlatego nie potrzebuje żadnej krwi świętej ropuchy, którą mógłbyś chcieć jej opchnąć.

– Pozwolisz mi ją obejrzeć? – Dante uniósł brwi.

– A jakiej zapłaty oczekujesz za swoje usługi?

– Chcę dostać się na Wyspy Zarazy, a realizacja tego planu zależy od wyleczenia twojej kapitan.

Naran przyglądał się mu długo, aż w końcu westchnął:

– Zezwalam wejść na pokład.

Dante ukłonił się i wspiął na schodki wystawione z boku statku. Wchodząc na pokład, wyczuł woń kwiatów i przypraw. Naran spryskał się jakimiś perfumami. Być może był to zwyczaj w jego rodzinnych stronach, lecz czarownik obawiał się, że żeglarz chce sobie poradzić w ten sposób ze smrodem śmierci.

– Zaczekajcie tutaj – rozkazał Naran, zaprowadziwszy ich do kajuty w kasztelu.

Otworzył drzwi. Na klamce zadzwonił dzwoneczek. Wnętrze pomieszczenia było zbyt ciemne, by cokolwiek w nim dostrzec. Gdy zamknął pokój, wydobył się z niego bardzo nieprzyjemny odór.

Po dwóch minutach ciszy z pomieszczenia wynurzył się Naran i zaprosił ich do środka. Jak na kajutę było ono całkiem spore, a raczej mało zagracone. Łóżko umieszczone zostało przy lewej ścianie. Leżała w nim wsparta na poduszkach kobieta, którą ledwo było widać w skąpym świetle słonecznym, wciskającym się do środka przez zasłonięte okno. Jej blond włosy były tak spalone słońcem, że stały się niemal białe, natomiast mocna opalenizna na jej młodzieńczej twarzy nie była w stanie zamaskować ściągniętej i mizernej cery.

Gdyby nie sączące się rany na jej obliczu, mogła być całkiem atrakcyjną kobietą. Jej oczy zlustrowały Dantego. Były one niemal przezroczyste.

– Pan Naran powiedział mi, że uważasz się za uzdrowiciela.

– Setki ocalonych przeze mnie osób z pewnością by to potwierdziły. – Czarownik wzruszył ramionami.

– Jestem pod wrażeniem – oznajmiła. – A ile osób z tej setki udało ci się wyleczyć ze Szlochającego Kresu?

– Pierwsze słyszę. Na szczęście nieznajomość wroga nigdy nie była dla mnie przeszkodą w pokonaniu go – podszedł do łóżka. Nasilił się paskudny odór. Dante oddychał przez usta, starając się nie okazać niesmaku. – Gdzie złapałaś tę dolegliwość? Na Wyspach Zarazy?

– Na Złotych Wyspach. Tylko tam występuje Szlochający Kres.

– Czy wiesz, jak doszło do zakażenia?

– Przecież to ty jesteś lekarzem.

– Oświeć mnie.

Twill wciąż patrzyła na czarownika.

– Podobno zarazić się można od kontaktu ze snorribą. To taki wąż, którego skóra jest tu bardzo cenna. Na tamtą wyprawę zabraliśmy kilka osobników na pokład. Chorobie zapobiec ma pocieranie dłoni zabarwionymi liśćmi. Na mnie ta metoda nie podziałała.

Dante delikatnie skinął głową. W Narashtoviku ustanowił karneterium, czyli badanie przyczyn zgonu. Jednak źródła wielu chorób pozostawały nieodgadnione. Niektóre dolegliwości wydawały się zaraźliwe, z kolei inne nie wykazywały zdolności przechodzenia na innych. W każdym odwiedzonym miejscu słyszał sprzeczne teorie o powstawaniu chorób. Najczęściej mówiono, że głównym odpowiedzialnym jest brud. W Mallonie, gdzie wierzono w czystość eteru, za źródło złego stanu zdrowia uznawano nieczystości. Te mogły pojawić się w formie zepsutej żywności, występków (w szczególności seksu, a także spożywania lub palenia różnych ziół), a nawet bluźnierczych myśli. Nieczystości można było usunąć. Służyły do tego pijawki, środki wymiotne, środki powodujące pocenie, lewatywa lub cokolwiek, co pozbawiało organizm płynów. Natomiast niezależnie od krainy wędrowni znachorzy sprzedawali pełen wachlarz olejków, past, kadzidełek i ichorów.

Dante sam nie był przekonany, w co powinien wierzyć. Nider przyciągał krew i śmierć, więc swojego czasu podejrzewał, że za występowanie chorób może odpowiadać brak równowagi między cieniami. Jednak skażone powietrze zdawało się najpowszechniejszym czynnikiem. Sugerowałoby to częste występowanie przeróżnych dolegliwości w obszarach bagnistych i o cieplejszym klimacie. Mogło to wskazywać, że jeśli niderowa metoda terapeutyczna nie była dostępna, do leczenia powinno wystarczyć świeże powietrze i odizolowanie pacjenta.

Badanie tych kwestii mogło być drugorzędnym celem jego podróży. W ten sposób, niezależnie od rozwoju spotkania z jego tak zwanym ojcem, Dante powróciłby bogatszy o nową wiedzę.

– Niezależnie od przyczyny mam lek – oświadczył. – To zajmie zaledwie chwilkę.

Wyciągnął nóż i przejechał nim po zewnętrznej części swojej lewej ręki. Pojawiła się strużka krwi, do której niczym ćmy zleciały się cienie. Naran cały czas obserwował sytuację po drugiej stronie łoża.

– Nidermanta! – krzyknął i pobiegł w stronę drzwi. – Wszyscy do mnie! Wszyscy…

Nagle zadźwięczała stal wyciągana z pochwy. W mgnieniu oka Blays dobył dwóch mieczy, z których jeden przyłożył do nadgarstka Narana, a drugi do szyi żeglarza.

– Dobrze ci radzę, zawrzyj gębę – rzekł Blays.

Naran naprężył mięśnie karku.

– Przybyliście nas zabić? Dlaczego?

– Wiem, że przykładanie ostrza do tętnicy nie wygląda dobrze, ale obiecuję ci, że nie chcemy zrobić wam krzywdy.

W mroku kajuty oczy Narana przypominały małe księżyce.

– Kim wy jesteście?

– Ja jestem, jak to ująłeś, nidermantą – rzekł Dante, trzymając ręce luźno po bokach swojego tułowia. – Jeśli pozwolisz, uzdrowię twoją kapitan.

– Decyzja nie należy do mnie. Kapitan Twill?

Kobieta usiłowała coś powiedzieć, lecz słowa utknęły jej w gardle. Połknęła ślinę i wyszczerzyła zęby.

– Szlochający Kres to wyrok śmierci. Powolnej i paskudnej. Jeśli ten drań chce zabić mnie szybko, wydaje się to błogosławieństwem.

Naran puścił klamkę, a Blays opuścił miecze. Dante westchnął, a następnie spojrzał na cienie wewnątrz kobiety.

Jej ciało było niszczone. Wirowała w niej błędność, która rozdzierała wnętrza żeglarki od kręgosłupa po skórę. Dante wyciągnął strumienie ciemności z każdego kąta pomieszczenia. Usadowiły się na skórze Twill, wsiąkając w nią, niczym woda w piasek. Penetrowały najgłębsze źródła błędności.

Kobieta westchnęła i podniosła się na łóżku. Naran chciał biec w jej stronę, lecz w ostatniej chwili powstrzymał się. Twill zamknęła oczy. Całe jej ciało drżało. Dante nie zwracał uwagi na jej zachowanie. Goił wrzody w jej wnętrzu, a następnie wpuścił do jej żył nider, aby oczyścił jej krew. Choroba była głęboko zakorzeniona. Nie mógł zostawić po niej żadnego śladu. Wyszorowanie jej do czysta zajęło mu bardzo długo. Jego opanowanie nideru coraz bardziej słabło.

Gdy skończył z wnętrznościami, przeszedł do leczenia powierzchowności. Rany na jej twarzy zamknęły się. Strupy opadły na pościel, odkrywając gładką i nienaruszoną cerę. Blays wciąż stał u jego boku, wyglądając bardzo nonszalancko. Naran z kolei zastanawiał się nad wyskoczeniem przez otwór kajuty. Oczy Twill pozostawały zamknięte.

Dante zatoczył się w kierunku najbliższego krzesła i usiadł. Żeglarka otworzyła oczy. Usiadła ostrożnie, obejrzała dokładnie swoje dłonie, otworzyła szafkę nocną i wyciągnęła z niej lusterko. Jakby czytając w jej myślach, Naran odsłonił okna, wpuszczając do kajuty promienie słońca.

Twill uniosła lusterko do twarzy. Roześmiała się, dotykając gładkiej cery.

– Czy to jakaś zasadzka?

– Nie rozumiem – odparł Dante.

– Etermanci odmówili odwiedzenia mnie. A potem pojawiasz się ty i leczysz mnie niderem? Chciałeś udowodnić, że jestem tak upodlona, za jaką mnie mają?

– Uzdrawianie chorych to jedyne, co kiedykolwiek zrobili dla tego miasta. Dlaczego kapłani odwrócili się od potrzebującej?

– Ponieważ pochodzi z miejsca, którego nazwy nie należy wymawiać.

– Dorzecze Collen? Dlaczego?

– To siedziba rokoszy Arawna. Czczenie niewłaściwego boga czyni duszę nieczystą i otwiera ciała na choroby. – Wystawiła nogi spod kołdry i postawiła je na podłodze. Wydawała się zaskoczona łatwością, z jaką zdołała wstać. – Co z tobą nie tak? Gadasz jak miejscowy, ale wiesz tyle, co dziecko.

– Dorastałem tu, ale wyjechałem z Mallonu wiele lat temu.

– Nie ma czego żałować, miotaczu cieni. Gdybym ja nie uciekła… – Gestem pokazała stryczek wokół szyi. Stanęła na palcach, wystawiając język w kąciku ust. – Naran powiedział, że chcecie dostać się na Wyspy Zarazy. To dlatego mnie uzdrowiłeś?

– Uznałem, że będzie to łatwiejsze zadanie niż porwanie statku i wzięcie twojej załogi do niewoli.

– Jestem ci wdzięczna, że pomogłeś mi uniknąć objęć śmierci. Mamy jednak problem. Wdzięcznością nie wykarmię załogi.

– Nie martw się zapłatą – oznajmił Blays, klepiąc Dantego w ramię. – On ma więcej pieniędzy niż pub w święto Falmaka.

Twill uśmiechnęła się, a potem spoważniała.

– Ile oferujecie? Pewnie więcej dostanę za wydanie was kapłanom.

– Za to akurat zarobiłabyś kopniaka, który gwałtownie umieściłby cię w objęciach śmierci.

Kobieta zaśmiała się i otworzyła okna na oścież. Chłodny wiatr zaczął tańczyć po kajucie, niosąc ze sobą woń świeżej wody.

– Spokojnie, panie Dante. Wciąż czuję, że gdzieś w środku bije mi serce. Wezmę was na wyspy, ale musicie dać mi kilka dni. Moja załoga pije gdzieś na mieście, aczkolwiek wolę myśleć, że opłakują mój los. W każdym razie mam wolne stanowiska. Nie wyruszę na Wyspy Zarazy bez ekipy sprawnie władającej żelazem.

– Żaden kłopot. Chętnie spędzimy kilka dni w mieście.

– Tylko uważaj. Jeśli dowiedzą się, kim jesteś, zabiją cię.

* * *

Wiele lat temu Mallon był jego domem. Bardzo się ucieszył na okazję ponownych odwiedzin, przekonania się, co się zmieniło, a co zostało po staremu. Jednak po opowieści Twill, że władający niderem są wrogami państwa (ze względu na obrazę Taima, naczelnego boga panteonu Celestu), Dante starał się nie spędzać przesadnie dużo czasu na zewnątrz.

Przesiadywał w bibliotekach i klasztorach, szukając informacji o kulturze oraz historii Wysp Zarazy. Nie było tego wiele. Jeśli udało mu się znaleźć coś wartościowego, zostawił mnichom datek w zamian za skopiowanie wiadomości lub nabycie całej księgi. Panteon bóstw Celestu w Mallonie był taki sam jak w Gasku: Taim, Carvahal, Lia, Mennok i tak dalej. Dante był w stanie krążyć po klasztorach, niemal nie popełniając gaf.

Podczas swojej wędrówki zauważył jednak, że różnice między oboma narodami były coraz bardziej wyraźne. W Mallonie nie było Arawna, boga śmierci i nideru.

Pozwolił sobie uciąć krótką pogawędkę z mnichami. Niektórzy byli całkowicie apolityczni. Nie wiadomo, czy powodem było oddanie bogom czy irytacja gierkami dworu królewskiego. Z drugiej strony inni byli w nie bardzo zaangażowani, bo albo chcieli pewnego dnia wkroczyć na arenę polityczną, albo plotkowanie o lordach, damach i klerze było ich jedyną dozwoloną rozrywką.

Ogólnie rzecz biorąc nie robili sobie wiele z zainteresowań Dantego. Bardzo szybko rozeznał się w bieżącej sytuacji. Gdy Samarandowi nie udało się wskrzesić kultu Arawna w Mallonie podczas tej samej wojny, która zawiodła Dantego z tego kraju do Narashtoviku, pojawiły się nastroje antyarawnowe. Czciciele boga zostali wygnani lub zamordowani. Po raz kolejny stał się on zakazanym bóstwem. Zabroniono również wszelkich związanych z nim praktyk, w tym władania niderem.

Siedem lub sześć lat wstecz, kiedy Dante był bardziej związany z Mallonem, ucisk wyznawców Arawna bardzo by go rozgniewał. A teraz? Po prostu go zasmucił. Gdy w końcu wyruszył w drogę na pokładzie Miecza Południa, odwrócił się w stronę rodzinnego kraju i poczuł szczęście, że nie musi oglądać jego zepsucia.

Dwie godziny później miasto całkowicie zniknęło za horyzontem. Widać było jedynie Górę Strażniczą. Dante oddalił się do swojej kajuty. Statek był niewielki, więc musiał dzielić lokum z Blaysem. Ze względu na tendencje kompana do chrapania nie był to powód do radości. Zniknąwszy z pola widzenia załogi, postanowił skontaktować się przez dzwonek z Nakiem. Był on członkiem Rady Narashtoviku, działającym de facto jako jej sekretarz. Zajmował się koordynacją komunikacji w ramach małej (i ściśle tajnej) sieci dzwonków miasta.

– Czyli płyniecie – rzekł Nak. – Kiedy planujecie wrócić?

– We wtorek? – Dante chwycił się brzegu pryczy, ponieważ w statek uderzyła fala. – Z pewnością nie później niż w czwartek.

– Nie pytam, by umówić się z tobą na kolację. Proszę o przybliżony termin.

– Jeśli wiatry zrobią swoje, a znane są ze stałości i przewidywalności, zdaniem kapitan Twill dopłynięcie do wysp zajmie nam tydzień, a powrót do Bressel, dwa tygodnie. W zależności od tego, jak potoczą się sprawy na miejscu, powinniśmy być w Narashtoviku za sześć, maksymalnie osiem tygodni.

– Akurat będzie już lato. Pewnie nie możesz się doczekać.

Lato. Czas, kiedy upał i wilgoć kładą się na mieście jak pijany mąż na żonie. Dante zakończył połączenie i otworzył jedną z ksiąg. Chciał w ten sposób odciągnąć myśli od znienawidzonej pory roku. Raz po raz wychodził z kajuty, by zaczerpnąć świeżego powietrza i odszukać kapitan Twill. Liczył na rozmowę z nią w sprawie Wysp Zarazy, jednak kobieta pozostawała zajęta sprawami statku, aż do wieczora.

Noc była chłodna i wietrzna, lecz Twill ustaliła spotkanie z Dantem na szczycie kasztelu. Być może chciała odmiany po ostatnich dniach zamknięcia. Stała wyprostowana, a włosy miała powiązane w liczne warkoczyki, aby wiatr nie rzucał ich na jej twarz.

– Chcę jeszcze raz podziękować, że zdecydowałaś się na tę wyprawę – oznajmił Dante. – Mam jednak pewien problem: nic nie wiem o celu naszej podróży.

– Skoro nie masz bladego pojęcia o Wyspach, to co cię tam gna?

– Sprawy rodzinne.

– Nie wyglądasz na wyspiarza – zmierzyła go wzrokiem.

– Ponieważ jestem z takiej rodziny, której członkowie najbardziej lubią być jak najdalej od siebie. – Owinął się mocniej płaszczem. – Jakie są te wyspy? Jacy są ich mieszkańcy?

– Nie wiem. Nie poznałam żadnego.

– Wybacz, chyba doszło do nieporozumienia. Odniosłem wrażenie, że jesteś kapitan Twill. Weteranka wypraw na Wyspy Zarazy.

– Miecz Południakursował w tamtym kierunku, jeszcze zanim zostałam żółtodziobem. Zamieszkałe wyspy mają swoje zatoki handlowe. Wołają na nie giełdy. Rzucasz kotwice i prędzej czy później ktoś przylezie na plażę. Używamy telegrafii, a konkretnie flag. W ten sposób tłumaczymy miejscowym, co przywozimy i czego chcemy w zamian. Po uzgodnieniu ceny płyniemy na małą wysepkę i zrzucamy tam towar. Miejscowi wychodzą, sprawdzają go, a jeśli wszystko gra i buczy, biorą nasze graty i zostawiają swoje. Potem my je odbieramy i zmywamy się. Bardzo sprawny system.

– A jeśli ukradną wasz towar?

– Wtedy nie zobaczą więcej naszego okrętu. Słyszałam o sporadycznych kradzieżach, lecz większość miast bardziej ceni sobie dobrego partnera handlowego niż jednorazowy łup.

– Rozumiem – odparł Dante. – Jakie dobra otrzymujecie w zamian?

– Przyprawy, kwiaty, zioła… Rzeczy, które ładnie pachną, dobrze smakują i poprawiają samopoczucie.

– Czy to miejsce faktycznie jest takie niebezpieczne?

– Każdy tak sądzi, w tym moja załoga. A to oznacza, że gdybym za bardzo zbliżyła się do miejscowych, zapewne mój okręt odpłynąłby beze mnie.

– Jak zatem twoi ludzie zareagują, jeśli będziemy chcieli powrócić do domu? – spytał Dante, drapiąc się po brodzie.

– Nie przejmuj się – uśmiechnęła się Twill. – Wystawimy was za burtę.

– Czyli nie wierzysz, że wyspy są skażone?

– Nie bardziej niż inne miejsca, ale występują tam też choroby, których nie widziałam w żadnej innej części świata. Chociażby czarna pełzawica. Straszna przypadłość. Jej objawy wychodzą dopiero po tygodniu lub dwóch. Z kolei tydzień po tym człowiek ledwo może stać. A potem… – zaczęła nucić mallijską pieśń żałobną.

– Czy jest na to lek? Jak można się nią zarazić?

– Nie mam pojęcia. Mówiłam już, że gdybym spróbowała spędzić chwilę na brzegu, moi ludzie wszczęliby bunt. Tak czy siak Wyspy Zarazy mogą nie być takie złe, jak wszystkim się wydaje. Ich nazwa jednak nie wzięła się znikąd, prawda?

Nazajutrz chmury mknęły po niebie. Dante spędzał większość czasu na czytaniu w kajucie. Okazało się, że od patrzenia na horyzont dostawał choroby morskiej.

Popołudnie snuło się leniwie, gdy nagle Blays otworzył z impetem drzwi, wpuszczając do pomieszczenia promienie słoneczne i powiew słonego powietrza.

– Pewnego dnia przestanę się dziwić, że wolisz tkwić z nosem w książkach, zamiast podziwiać ukazujący się przed tobą nowy świat. Nie nastąpi to jednak dzisiaj.

– A co mnie omija? – Zerknął Dante znad książki. – Niech zgadnę: coś wielkiego, płaskiego i błękitnego.

– Są jeszcze ptaki.

– Staram się dowiedzieć, w co się pakujemy. Informacje na temat Wysp Zarazy są niemal zerowe. To miejsce jest prawie tak samo tajemnicze jak Weslee.

Blays stał w progu i podtrzymywał ręką drzwi, aby go nie trzasnęły.

– Znam pewien niezawodny sposób dowiedzenia się czegoś o Wyspach: trzeba się na nie wybrać.

– Nie zawsze były tak odizolowane. Sto lat temu leżały na szlaku między Mallonem i kontynentem na południu.

– Niby takie ważne miejsce, a nawet nie wiesz, jak się nazywa. – Wytarł nos w kołnierz. – Co w ogóle skłoniło cię do tej wyprawy?

– Chyba głupota – burknął Dante. – I może spora dawka złości.

– Ach, złość. Jedyna siła, która jest w stanie konkurować z miłością.

– Przemyślałem twoje słowa, a przynajmniej te pomocne, i zdenerwowałem się.

– Wybacz. Chciałem tylko, abyś poważnie się nad tym zastanowił.

– Nie zdenerwowałem się na ciebie. Na pewno nie bardziej niż zwykle. Jestem zły na niego. Za zostawienie mnie. Być może miał dobry powód, a może po prostu jest gnojem. Postanowiłem dowiedzieć się, która wersja jest prawdziwa, dopóki mam na to czas.

– Czyli zadowoli cię sama jasność? To powinno ułatwić sprawę. – Blays kiwnął głową w stronę wyjścia. – Będę na zewnątrz. Nie widziałem nigdy południa Bresselu.

Dante zamknął księgę i poszedł za Blaysem. Morze było szaroniebieskie. Taką samą barwę miało, gdy było je widać z południowych brzegów Mallonu. Z biegiem dni jego kolor przechodził jednak w granat. Każdego dnia powietrze było cieplejsze. Czarownik miał coraz mniej lektur, więc spędzał więcej czasu poza kajutą. Widoki nie były jednak oszałamiające. Od czasu do czasu pojawiały się mewy lub nawałniki, których rozpiętość skrzydeł przewyższała wzrost dorosłego mężczyzny.

Żadna z przeczytanych ksiąg nie odkryła przed nim pełniej historii Wysp, jednak z zebranych elementów udało mu się stworzyć jej luźny obraz. Wiele wieków temu Mallończycy handlowali z Wyspami Zarazy, a także krajami wysuniętymi dalej na południe, na dość dużą skalę. Jednakże sześćset lub siedemset lat temu wyspiarskie klany prowadziły ze sobą szereg wojen. W tym samym czasie pojawiła się okropna choroba.

Oba te wydarzenia na wiele dekad przerwały działania handlowe. Po jakimś czasie wrócono do tych praktyk, jednak około czterech stuleci temu znów trzeba było je zakończyć, ponieważ na Wyspach rozgorzał kolejny konflikt. Nie udało się dotrzeć do żadnych szczegółów, lecz pojawiły się informacje, że walki pochłonęły setki Mallończyków. Tyle samo zginęło w wyniku zarazy. Od czasów spustoszenia krainy przez chorobę jedynie kilkoro śmiałków lub chciwców wypuszcza się tam, kusząc los.

Dante zasnął, robiąc notatki. Nieco później obudziło go pukanie do drzwi. Blays wpadł do środka. Czarownikowi wydawało się, że spał nie dłużej niż dwie godziny, więc musiało być teraz wczesne popołudnie. Na zewnątrz było jednak szaro i pochmurno.

– Wydaje mi się – rzekł Blays – że powinieneś to zobaczyć.

Dante był tak zmęczony, że nie zrobiłby na nim wrażenia nawet widok delfinów tańczących radośnie po tafli oceanu. Jednak powaga w głosie Blaysa zerwała go z pryczy. Pomimo że na zewnątrz niebo było w przeważającej części błękitne i bezchmurne, to przez mdłe światło sprawiało wrażenie, jak gdyby nastawał zmierzch.

Naprzeciw i za sterburtą filar chmur łączył morze z niebem. Miał on kształt trąby powietrznej. Za nim niemrawo tliło się słońce, które przypominało niewyraźną monetę. Gęsta mgła wisiała wokół potężnego filaru, a także nad nim. Ocean u jego spodu nie był płaski, a raczej wklęsły. Jakby ktoś rzucił kulę na środek naprężonej tkaniny.

Na szczycie kasztelu pojawiła się Twill. Opierała się dłońmi o poręcz.

– Tyle wystarczy, by wywabić cię z kajuty?

– Co to? – Dante snuł się w stronę sterburty.

– Wiatrak.

– Wiatrak Arawna?

– Podobno. Nigdy nie miałam okazji spytać go osobiście.

– Możemy podpłynąć bliżej? – spytał, gapiąc się w dal.

– A pewnie – parsknęła Twill, schodząc na pokład. – Jeśli masz zamiar odwiedzić piekło. I tak jesteśmy już bliżej, niż ktokolwiek się ośmielił.

– Czym to jest?

– To szeroki na mile wir. Największy, o jakim słyszałam.

– Czy to on wywołuje strumień? A może strumień wywołuje jego? – wskazał na niebo.

– Na pewno Arawn wie o mojej ciekawości – odparła, podchodząc do niego – ale jakoś nigdy nie kwapił się udzielić mi zadowalających odpowiedzi.

Obserwowała zjawisko jeszcze przez chwilę, a potem odeszła, rzucając rozkazami do załogi. Gdy podpłynęli bliżej, zerwał się silniejszy wiatr, który walił w żagle. Ludzie Twill krzątali się, mocując i ustawiając płótna. Niebo stawało się coraz ciemniejsze.

Blays podszedł do Dantego, szczerząc się bezmyślnie.

– Nigdy nie widziałem w powietrzu tyle nideru. Jakby ktoś wrzucił stado wron do młocarni – zerknął na przyjaciela. – No co?

– Nadal nie mogę uwierzyć, że nauczyłeś się nim władać.

– Wybacz, że wkroczyłem na twoje terytorium. Chciałbym ci przypomnieć, że nauczyłem się władać niderem wyłącznie po to, by spróbować uciec od ciebie.

Wtedy odejście Blaysa z Narashtoviku zraniło go na wskroś. Teraz jednak potrafił się z tego śmiać.

– To zabawne, że czas potrafi zmienić tragedię w komedię.

– Wydaje mi się, że jest to możliwe, jeśli przechodzi się przez coś razem. Gdy przeżywasz coś samotnie, takie zdarzenie może wywoływać smutek już na zawsze.

– Mówisz do rzeczy.

– Czyjaś obecność podpowiada ci również, że pozostajesz przy zdrowych zmysłach. – Blays patrzył na ponury strumień nad oceanem. – To bardzo przydatne w takich chwilach jak ta.

Ominęli Młyn szerokim łukiem. Woda stała się niemal czarna, kłębiąc i pieniąc się w wirze. Pochłonęła ich mgła, po której zaczął padać rzęsisty deszcz. Żagle gwałtownie wyostrzyły kurs. Fale trzaskały o kadłub, chlapiąc pianą na pokład. Dante wystawił krzesło z kajuty i usiadł. Za nic nie chciał schować się w środku, skoro miał okazję dowiedzieć się czegoś o wirach.

Niebo rozjaśniło się, a wiatr ustał. Wodny wir i burzowy filar zostały w tyle. Wydawało się jednak, że statek poruszał się jeszcze szybciej. Dante postanowił potwierdzić swoje odczucia u Twill. Zastał ją na kasztelu, nadzorującą sternika.

– Masz rację. Płyniemy szybciej. Na tym polega okrążenie wiru. Złapaliśmy prąd i w ciągu dnia powinniśmy dotrzeć do Wysp.

Od tamtej pory nie wydarzyło się już nic ciekawego. Dante położył się wcześniej. Obudził się przed świtem, a w jego kajucie było wilgotno i duszno. Na zewnątrz nie było o wiele lepiej. Gdyby nie stały wiatr, nie dałoby się tego wytrzymać.

Słońce wzeszło nad ażurową wodą. Nie płynęli już tak błyskawicznie jak wczoraj, lecz MieczPołudniai tak poruszał się żwawiej niż w którymkolwiek momencie sprzed spotkania z Młynem. Kilka białych obłoków ozdabiało niebo, niczym koronki. Słońce prażyło niemiłosiernie, zmuszając Dantego do szukania chociaż skrawka cienia.

– Ląd na horyzoncie!

Marynarz na takielunku wskazywał naprzód. Dante przeszedł na dziób okrętu. Na horyzoncie majaczył niewyraźny, błękitny kształt. Statek wciąż płynął z prądem i owo widmo szybko przybrało formę zielonej wyspy z postrzępionymi i ostrymi szczytami, a także smaganym falą wybrzeżem.

Twill wydała rozkaz, by ustawić żagle. Białe ptaki szybowały po niebie, niemal nie trzepocząc skrzydłami. Woda nabrała odcienia jasnego szafiru, natomiast dookoła wyspy była blada. Niskie czarne klify okrążały brzegi. Nad nimi wyrastał najbujniejszy i najbardziej zielony las, jaki Dante widział w życiu.

Przepłynęli obok najdalej wysuniętego na północ punktu wyspy i znaleźli się na jej wschodnim brzegu. Mała, skierowana do wewnątrz zatoka otoczona była jaskrawo purpurowymi piaskami. Zwierzęta skrzeczały z drzew. Ich nawoływania były tak osobliwe i przeszywające, że ciężko było odróżnić, czy wydają je ptaki czy ssaki. Nie dało się dostrzec ani śladu osiedli ludzkich, jednak biorąc pod uwagę ścisk dżungli, mogły zamieszkiwać ją tysiące osób.

Statek ominął kolejną odkrywkę. Z tej perspektywy okazało się, że wyspa była o wiele większa niż na pierwszy rzut oka. W dostarczonym przez nieboszczkę liście Dante odnalazł polecenie udania się w miejsce zwane Zatoką Pokoju. Sam nie miał pojęcia, gdzie może się ono znajdować, jednak kapitan Twill przechadzała się po pokładzie, wydając rozkazy tak naturalnie, jak gdyby podawała woźnicy kierunki do swojego domu.

Skręcili, mijając długie pasmo czarnej skały, lśniące od małych sadzawek. Ich peryferia roiły się od ptaków i krabów. Miecz Południaw końcu wpłynął do spokojnej zatoki, do której nie docierały północne prądy. Z wody wystawały małe wysepki. Były wystarczająco równe, aby służyć jako giełdy. W oddali mała rzeka wpływała do zatoki. Na brzegach próżno było szukać drzew, za to pełno było na nich kamieni i drewnianych budowli. Pomimo upału znad osady unosiły się kolumny dymu.

– Jesteśmy – oznajmiła Twill z krzywym uśmiechem. – Oto Zatoka Pokoju.

Połowa żagli została opuszczona. Statek dobijał powoli do brzegu, a załoga zrzucała przez burtę ciężary, aby zmierzyć głębokość. Dante nie spuszczał wzroku z osady.

Gdy minęli pierwszą z wysepek, na brzegu zamigotała żółć. Dante przeszedł naprzód. Między domami biegały postaci. Dym nie pochodził z palenisk. Miasto płonęło.

Twill gapiła się wyprostowana na buchające płomienie.

– Panie Fredricks! Wyłaź. Znikamy stąd.

Z brzegu dochodziły wrzaski i krzyki. Statek przechylił się do odwrotu.

– Co robimy? – spytał Dante, podbiegając do kapitan.

– To wygląda mi na wojnę – odparła, nawet na niego nie patrząc. – Zabieram nas od niej.

– Chcesz znaleźć inne miejsce do zacumowania?

– O ile cała wyspa nie stoi w płomieniach.

– To mi wystarczy – odszedł, pozwalając kobiecie robić swoje.

Statek wykręcał, unikając czarnych skał, wystających z fal. Nagle obok Dantego wyrósł Blays.

– Dokąd płyniemy?

– Daleko stąd – odparł czarownik.

– No to mamy problem, bo tamci ludzie wydają się zabijani.

– Nawet nie postawiliśmy stopy na tym lądzie, a ty już chcesz się mieszać w ich sprawy? Skąd będziesz wiedział, komu pomagać?

– To proste: pomagasz mieszkańcom płonącej wioski. Widzieliśmy wiele wojen. Czy w którejkolwiek podpalacze byli tą prawą stroną?

Na brzegu pojawił się mężczyzna z nagim torsem, który ściskał włócznię. Za nim wyłoniła się postać w kolczudze, a w dłoni trzymała miecz, lśniący w surowym słońcu południa. Osobnik powalił włócznika na ziemię i wbił ostrze w jego ciało.

– Nie – odrzekł Dante. – Nie byli.

Pobiegł przez pokład do Twill, która była w środku kłótni z Naranem,

– Kapitan Twill, musimy zejść na brzeg.

– Pierwszą zasadą udanego handlu jest niemieszanie się w sprawy miejscowych. – Spojrzała na niego gniewnie.

– Tych ludzi czeka rzeź. Może i z trupami sprawniej negocjuje się ceny, ale z egzekwowaniem płatności jest nieco gorzej.

– Nie poślę swoich ludzi na wojnę, z którą nie mają nic wspólnego.

– Nie musisz – rzekł Dante. – Daj nam łódkę, a sami zajmiemy się resztą.

Twill zazgrzytała zębami i wydała rozkaz. Chwilę później jej załoga zwodowała łódź. Blays zszedł na nią po drabinie z liny, a Dante po burcie. Wiosłowali w stronę pustej plaży na południe od miasta. Łagodne wody zatoki błyskawicznie zrobiły się płytkie, przyjmując kolor jaskrawego seledynu.

Dante lustrował brzeg, ale przez dym, budowle i dżunglę nie dało się ustalić, co dokładnie się dzieje.

– Zakładam, że nie masz żadnego planu? – spytał towarzysza.

– Pomyślałem, że zaatakuję ich, wymachując mieczem, niczym barbarzyńca. Wolisz coś subtelniejszego?

– Biorąc pod uwagę okoliczności, to może wystarczyć. Tylko nie skrzywdź niewinnych.

– Jeśli mamy postępować według twoich standardów, to chyba nie mam się o co martwić – odparł, zerkając przez ramię.

Łódź dobiła do brzegu, zgrzytając kadłubem o piasek. Plaża sięgała stu dwudziestu jardów i okalana była trawą, za którą rosły wysokie drzewa. Z ich koron wyrastały bujne liście palmowe. Dante wyskoczył z łódki i pobiegł szybko w stronę granicy plaży. Przemieszczając się, wyciągnął nóż i wykonał płytkie nacięcie na ręce. Pojawił się nider. U boku czarownika biegł Blays, który sięgnął po oba miecze.