Don Juan - George Gordon Byron - E-Book

Don Juan E-Book

George Gordon Byron

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Satyryczny poemat dygresyjny, pisany w latach 1818–1824, w którym George Gordon Byron odwraca historię Don Juana – tym razem zamiast uwodzić, sam jest uwodzony przez liczne kobiety, które spotyka podczas swojej podróży. Pod pretekstem poematu autor przemyca swoje spostrzeżenia na temat ówczesnego życia społecznego, literatury czy też własnego życia, które ironicznie komentuje. „Don Juan” był inspiracją dla „Beniowskiego” Juliusza Słowackiego.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



George Gordon Byron

Don Juan

Warszawa 2020

[Motto]

...ja nauczę głazy,

Jak mają walczyć przeciwko tyranom.

Niech świat wie, czyśmy nie mieli odrazy

Do tronów, tę pieśń przyszłym ziemi panom

Przekażę; niech się dowiedzą, co przebył

Ten nasz glob, kiedy jeszcze wolny nie był.

Pieśń Ósma

Pieśń pierwsza

I

Szukam nie lada rzeczy – bohatera.

Trudne to, bo dziś coraz inny modny;

Gazeciarz czarem przygód go podpiera,

Czas waży, mierzy, odrzuca. Przygodny

Jego opieki walor spadł do zera.

Lecz jest bohater jeden niezawodny:

Don Juan, ten sam, co go na operze,

Może za wcześnie, czart do piekła bierze.

II

Rzeźnik Cumberland, Wolfe, Keppel, Hawke, Vernon,

Ferdynand, Burgoyne, Granby, innych sporo

Wzięli dań hańby lub czci niepomierną,

Jak Wellesleya na szyldy ich biorą

Kupcy. Od sławy Banko wygrał terno,

A z nim „maciory prosiąt dziewięcioro”.

Taki Dumourier, taki Bonaparte

W „Kurierze” każdą uświetnili kartę.

III

Mirabeau, Barnave, Condorcet i Brissot,

Lafayette, Petion, Klotz, Danton i Marat,

A po nich Joubert, Hoche, Marceau – patrz, ci są

Bohaterami; śród wojennych narad

Lannes, Moreau, Dessaix za działań kulisą

Regulowali zwycięski aparat.

Każdy z nich w parze swojej był olbrzymem,

Ale nie k’rzeczy tu ich sławić rymem.

IV

Jak Marsa czcili Nelsona wyspiarze,

Lecz gdy się wieko trumienne zatrzasło,

Wraz oniemiała pieśń o Trafalgarze,

Słońce na grobie bohatera zgasło,

Więc wstydem płoną wilków morskich twarze;

Infanteryja! – takie dzisiaj hasło.

Armii lądowej chce król całą duszą,

Howe, Duncan, Jervis, Nelson w kąt iść muszą.

V

Przed Atrydami żyli wielcy wodze,

Żyli i po nich mądrzy i zuchwali,

Lubiący kochać, bić – już nie tak srodze

Lecz że poeci o nich nie pisali,

Poszli w niepamięć; w nikogo nie godzę,

Ale myśl moja epiczna się żali,

Że mi nie świta jakieś imię duże;

Więc Don Juana wołam: Bywaj, druże!

VI

Dziś epik prosto in medias res wpada;

Horacy zrobił to rodzajem mody.

Co się zdarzyło przedtem, opowiada

Bohater, kładąc jako epizody,

Gdy po obiedzie z kochanką zasiada

W pałacu lub się chroni pod lip chłody

Albo z nią zwiedza grotę nad ponikiem,

Co jest dla czułej pary gołębnikiem.

VII

Ja tej metody zwykłej nie używam,

Bo ja zaczynać lubię od początku.

Obrazów zatem na pół nie rozrywam,

Bo to jest z hańbą zdrowego rozsądku,

Ale choć tracę czas, z góry zaśpiewam,

Nie gubiąc jednej nuty w pieśni wątku.

Powiem o ojcu jego, co należy,

Następnie podam konterfekt macierzy.

VIII

W Sewilli ujrzał padół śloz i trudu,

Słynnej z pomarańcz i kobiet urody.

„Ten, kto Sewilli nie zna, nie zna cudu”,

Głosi przysłowie – potwierdzę dla zgody.

Najmilsze to z miast hiszpańskiego ludu,

Jedyny Kadyks idzie z nim w zawody.

Z okien pałacu widne nurty i wir

Rzeki szlachetnej, zwanej Gwadalkwiwir.

IX

Ojciec, Don José, był złożony modłą

Dawnych hidalgów; rodu mu nie kalał

Nigdy Żyd ani Maur; krew miał niepodłą,

Gocką; szczep gocki wczas Hiszpanię zalał,

Dzielniejszy rycerz nie siadał na siodło

Ani się z siodła na ziemię nie zwalał

Niż José, co nam spłodził bohatera,

Co... lecz niech naprzód pieśń się nie wydziera.

X

Matką mu była uczona niewiasta,

Nad każdym studia odbywała kwiatkiem,

Gdzie jaki z gleby chrześćjańskiej wyrasta.

Prócz cnót dowcipem zachwycała rzadkim,

Że się dziwiła nawet mędrców kasta

I nawet zacni wzdychali ukradkiem,

Że blaskiem swoim tak ich w cienie chowa

Uczona własną sztuką – białogłowa.

XI

Deklamowała biegle na wyrywki

Kalderonowe dzieła i Lopeza;

Gdyby na scenie aktor zabył śpiewki,

Podpowiedziałaby doña Ineza,

Przybladłby przy niej Fajnagiel, choć krewki.

Umiejętności kram strącił do biesa;

Słaby był jego kunszt mnemotechniczny,

By wyhodować taki okaz śliczny.

XII

Najmilszy był jej dział Matematyki;

Wspaniałomyślność – cnota z cnót wybrana;

Żart – żartowała czasem – jak z Attyki;

W mowie subtelność, mgłą grubą owiana;

Słowem – była tym, co wszystkie języki

Zwą: „Dziwo”. W dymkę stroiła się z rana;

Na wieczór: zimą w jedwab, latem w gazę.

Nie chcę, by zmysły miały stąd obrazę.

XIII

Z łaciny znała Pater noster w treści;

Alfabet grecki – przez pół oczywista;

Czytała czasem francuskie powieści,

Lecz pronuncjacja jej nie była czysta,

Dla kastylskiego nie żywiła cześci,

A wymawiając nim, bywała mglista.

Co myśl – sentencja, co słowo – zagadka,

Jakby w mroczności tkwiła wyższość rzadka.

XIV

Znała angielską i hebrajską mowę,

Twierdziła, że są zbliżone akcentem;

Z Bibliji miała dowody gotowe;

Sądzę, jakkolwiek profan w Piśmie świętem,

Że jej wywody są trafne, wzorowe,

Gdy potwierdzone Starym Testamentem.

Hebrajskie słowo, co „Jam jest” oznacza,

W angielskim się w przekleństwo przeistacza.

XV

U innych język – tu mówiły lica;

Słuchacze z jej ócz, z jej brwi morał pili;

Była to samorządna pracownica

Ziemi, jak opłakany Sam Romilly,

Ów praw wykładacz i państwa strażnica,

Co samobójstwo spełnił chyba w chwili

Bezwiedzy; dowód, jak na świecie znika,

Co się urodzi. (Sąd orzekł: „Miał bzika”).

XVI

Mógłbyś rzec: Była chodzącą rachubą

Lub panny Edgeworth powieścią wcieloną,

Lub pani Trimmer: Wychowania próbą

Dziełem: Kawaler w pogoni za żoną.

Zawiść myszkując zawiodłaby się grubo,

Bo doña Inez była nieskażoną.

Choć się „niewieści grzech” dziś w świecie sroży,

Ona bez grzechu była – co najgorzej.

XVII

Ach! czystsza była niż łabędzie puchy

I niż dewotek naszych święte grona;

Tak z dala od niej stały piekieł duchy,

Że nawet anioł stróż odjął ramiona.

Stateczne były u niej wszystkie ruchy

Jak w czasomierzach sławnych Harrisona.

Na ziemi z cnotą jej nic nie szło w parze,

Chyba twa „cudna maść”, o Makassarze!

XVIII

Ach! doskonała... lecz że doskonali

Ciężarem nudnym są nędznego świata,

Gdzie Adam z Ewą kochania nie znali,

Aż się zamknęła dla nich rajska krata,

Bo wprzód bez chuci żyli cisi, biali...

Co oni robić mogli przez te lata? Don José, jako prawdziwy syn Ewin,

Prócz żony zrywał jabłka z różnych drzewin.

XIX

Don José był to człek, jakich niemało;

Wiedzy nie lubił, więc nie był uczony;

Chciał iść tam, gdzie mu właśnie się zachciało,

Nie dbając, że to przykre jest dla żony.

Świat, co rad zawsze, gdy się co źle stało,

Gdy dom się wali lub się chwieją trony,

Wykrył dwie struny zbytnie w jego lutni;

– Wystarczy jedna do domowej kłótni.

XX

A doña Inez w takiej zalet krasie

Bardzo ceniła cnót swych idealność,

Toż przeniewierstwo męża znieść?... A zasię!

Święta – to prawda – była jej moralność,

Lecz czasem w sercu diabeł bruździł – zda się,

Bo, z przywidzeniem rzeczy dotykalność

Mieszając, chwili nie straciła żadnej,

By pana męża wpędzić w potrzask zdradny.

XXI

A do złapania nietrudny małżonek,

Co grzesząc, z boku nie postawi straży.

Najbieglejszemu, choćby jak postronek

Prężył uwagę, despekt się wydarzy,

Że mu na głowę spada nagle trzonek

Wachlarza żony, który ciężko waży,

Bo dłoń żonina nim jak szablą władnie,

Zaś mąż nie dojrzy ciosu, aż nań spadnie.

XXII

Błąd jest, gdy panny uczone wychodzą

Za ludzi, którzy nie mają oświaty;

Za panów, którzy choć „dobrze się rodzą”,

Ale ich nudzą poważne debaty.

Przestrogi moje skromne w nic nie godzą,

Ja jestem prosty człek i nieżonaty...

Lecz – mężu mądrej żony, szczerze powiedz,

Czy was nie wodzą jak gromadę owiec?

XXIII

W domu słyszano czasem głośne swary;

O co? Przesadzał się w badaniu śmiałem

Młody i młoda, i stara i stary;

Źle, że nie dbali tak, jak ja nie dbałem.

Wścibstwem się brzydzę; grzech to godzien kary;

Jeżeli kiedy czym skromnie błyszczałem,

To, żem łagodził mych przyjaciół sprzeczki,

Sam pozbawiony kłótliwej żoneczki.

XXIV

Chciałem i między nami zrównać przedział.

Chciałem – Bóg świadkiem; oni po kryjomu

Szydzili ze mnie, chyba w nich czart siedział!...

Dla mnie nie było nigdy „państwa w domu”,

Choć mi na ucho odźwierny powiedział...

Mniejsza już o to – lecz doznałem sromu,

Bo mały Juan na głowę mi wylał

Kubełek pomyj, gdym się z drzwi wychylał.

XXV

Ladaco z wiechą pokędzierzawioną,

Diablik skaczący do nocy od ranka;

Rodzice zawsze w zwadzie, w jednym pono

Zgodni: w pieszczeniu małego szatanka.

Ojciec rozsądny, miast się kłócić z żoną,

Do szkoły posłałby młodego panka

Albo go w domu zapoznał z brzeziną;

Chłopiec z mniej gęstą w świat by poszedł miną.

XXVI

Don José z doñą Inez tym sposobem

Wiedli czas jakiś nieszczęśliwe życie,

Pragnąc już raz się rozdzielić – choć grobem.

Dla ludzkich oczu żyli przyzwoicie,

Jako że byli dobrego wyrobem

Chowu; nikt nie zgadł, że się gryzą skrycie,

Aż ogień długo tłumiony wybuchnął

I cały sekret jawną wieścią gruchnął.

XXVII

Pani wezwała doktory, znachory,

Chcąc dowieść, że jej mąż cierpi na „głowę”.

Lecz że „lucida momenta„ miał chory,

Godziła się, że „serce” ma niezdrowe.

Gdy tłumaczono jej, że to pozory,

Niosła w zeznaniach dowody jałowe.

„Bóg mnie – mówiła – oskarżyć przymuszał”.

Na to eskulap ramionami ruszał.

XXVIII

W dzienniczku błędy męża spisywała

I gromadziła stosy bilecików,

Skąd argumenty oskarżeń czerpała.

W Sewilli mnogich liczyła stronników,

A wśród nich babkę, co już zdziecinniała.

Wszyscy zaś dużo wyprawiali krzyków:

Inkwizytorzy, sędziowie, juryści,

Ci dla uciechy głupiej, ci z zawiści.

XXIX

A potem słodki ten ideał żony

Z taką pogodą znosił męża bole,

Jak owe dawniej spartańskie matrony,

Co nie wydały skargi, gdy mąż, w pole

Wyszedłszy – legł; nie biły w płaczu dzwony.

Chłodna, choć go kto oszczerstwem zakole,

Na męki męża z takim jasnym czołem

Patrzała, że świat krzyknął: „Jest aniołem!”

XXX

Cenić przyjaciół, choć im w oczy plwano,

To filozofia prawdziwa i czysta.

„Wspaniałomyślność” też jest piękne miano,

Zwłaszcza gdy z miana tego się korzysta.

Nigdy jej na tym grzechu nie złapano,

Co go zwie malus animus jurysta.

Że nie jest zemsta osobista cnotą,

To prawda – ale czyż ja mam dbać o to?

XXXI

Gdy stare waśni z grobu wywołają

Skandal zwietrzały i w kłamstwa ubiorą,

To ludzkie złości roli tu nie grają;

Skandal trwa, bo się stał tradycji zmorą.

Naszym czcigodnym przez kontrast umają

Czoło, moralność zyska w dziesięcioro.

Wiedza się przez to zmartwychwstanie wzmoże:

Skandal jest dobry pod sekcyjne noże.

XXXII

Zadyszeli się w pojednawczym dziele

Znajomi; krewnym poszło jeszcze gorzej

(Doprawdy, iż się sądzić nie ośmielę,

Komu w tym razie powierzyć „ład boży”,

Czy krewni lepsi, czy też przyjaciele);

Juryści chcieli rozkucia obroży

Ślubów – lecz ledwo wzięli pierwsze raty,

Nagle don José odszedł w lepsze światy.

XXXIII

Umarł – w wyborze pory niełaskawy,

Bo, ile mogłem wyczuć ze wskazówek

Biegłych, co znali już podobne sprawy,

Z szeptów ostrożnych, mrugań i półsłówek,

Śmierć jego proces przerwała ciekawy,

A co smutniejsza – spędziła z placówek

Mieszczańskich uszu czaty, co z tej racji

W wielkiej zaczęły się wznosić sensacji.

XXXIV

Ach! umarł – a z nim razem pogrzebiono

Opinię tłumów, jurystów zasługi;

Pałac sprzedano, służbę rozpędzono;

Żyd zabrał jednę z kochanek, przy drugiej

Ksiądz został – tak mi przynajmniej mówiono...

Gdym pytał, co mu przerwało niedługi

Żywot, eskulap rzekł: Febris quartana.

– Żonie w sumieniu pozostała rana.

XXXV

Zresztą don José był dobre człeczysko;

Staję w obronie, bom go dłużej badał;

Więc nie wystawiam go na pośmiewisko

Ni o słabostkach będę rozpowiadał.

Wprawdzie przekraczał czasem stanowisko

Przyzwoitości, żądzami nie władał,

Jako ów Numa, Pompiliuszem zwany,

Ale – żółciowy był, źle wychowany.

XXXVI

Choć pamięć jego dzisiaj nic nie waży,

Biedny on! Nieraz ból mu dojął srogi.

Przyznaj, hart ducha najtęższy się zwarzy

W dniu jak ów, kiedy wstąpił w domu progi

I u zwalonych, sierocych ołtarzy

Stanął... skruszone łkały u nóg bogi. Wybrać musiało serce tkliwe, dumne

Śmierć albo sprawę w sądach – wzięło trumnę...

XXXVII

Bez testamentu zmarł. Ustawą prawną

Juan wziął proces, domy, lasy, pola,

W spadku; pod ręką opiekunów wprawną

Ogromne zyski rokowała rola.

Regencję matka objęła – jak dawno

Uświęca zwyczaj i natury wola:

Synek jedynak z rąk jedynej matki

Wyjdzie rozsądny, uczony i gładki.

XXXVIII

Najmędrsza z niewiast i wdów zapragnęła,

By Juan wzorem był dobrego tonu.

Nie godnyż, by się przed nim szlachta gięła?...

(Ojciec z Kastylii był, a z Aragonu

Matka). W rycerskie go szeregi pchnęła;

W wypadku wojny miał się trzymać tronu.

Uczył się rąbać, strzelać, jeździć konno,

Brać szturmem bramę forteczną, zakonną...

XXXIX

Lecz jeden, imperatywnej natury,

Punkt ponad inne wzniósł się punkty walne.

Zapowiedziała pedagogom z góry,

Że wychowanie ma być skroś moralne; Wszelakie książki przez rodzaj cenzury

Miały przejść, zanim stały się czytalne,

Z wszystkich gałęzi wiedzy Juan młody

Mógł szczknąć prócz jednej: nauki przyrody.

XL

Wszystkie języki, zwłaszcza starożytne;

Wszystkie nauki, zaś metafizyczne

Specjalnie; sztuki, mające zaszczytne

W dziedzinie piękna miejsce – nie uliczne.

Te wiadomości były dlań aż zbytne,

Lecz omijano rzeczy skandaliczne:

O ras przerództwie ni najmniejszych wzmianek,

By się – broń Boże! – nie zepsuł Juanek.

XLI

Klasyczne studia bruździły okrutnie,

Bo był w nich Jowisz, Mars, Juno, Wenera,

Co zbytkowali w miłości wierutnie,

Lecz bez staników, majtek et cetera...

Ochmistrze wiedli z doñą częste kłótnie,

Aby ocalić z Wergilim Homera,

Często musieli użyć apologii,

Bo nie cierpiała Inez mitologii.

XLII

Owidiusz raptus – znać to w każdym słowie;

O skromność nie jest Anakreon dbały;

Katullus rzadko coś grzecznego powie,

Nawet w Safonie nie tkwią ideały,

Choć Longin twierdzi, że w hymnów osnowie

Szczytniejszych wzniesień oczy nie widziały.

Czysty jest Wergil, ale gdzież miał rozum,

Gdy pisał: Pastor Corydon formosum?

XLIII

Lukrecjusz, brzydki dla swojej niewiary,

Młodym żołądkom nie da zdrowej strawy;

Juwenal – wierzę – miał czyste zamiary,

Lecz użył środków złych dla zacnej sprawy.

W szczerocie myśli nie zachował miary

I gruby, szorstki jest, nawet plugawy,

A już chcę wierzyć, że nikt nie pochwala

Nieprzyzwoitych wierszyków Marcjala.

XLIV

Z najlepszych wydań uczono Juana;

Takie przez biegłych trzebione wydanie

Mądrze uchyla sprzed oczu młodziana

Jaskrawsze zwroty; lecz że obrzezanie

Kaleczy szpetnie skromnego kapłana

Muz i żal widzieć go w tym smutnym stanie,

Wyimki swoje notują w przypisku,

Tak spis obscoenów młodzieniec ma w zysku.

XLV

W indeksie razem wszystkie zgarniesz dłonią,

Miast je jak ryby zganiać do więcierzy;

Stoją w szeregu jak wojsko pod bronią,

Gotowe potkać się z rzeszą młodzieży,

Aż mniej surowi wydawcy je zgonią

I każdy ustęp wsuną, gdzie należy,

Nie chcąc, by stały tak nagością widne

Jako w ogrodach boginie – bezwstydne.

XLVI

Mszał – familijny skarb – jak wszystkie mszały

Oraz kościelne książki, daty starej,

Był malowany po krawędziach cały

W figlarne grupy; a już nie dam wiary,

Żeby ktoś, patrząc, jak się całowały

Owe osóbki, zwracał okulary

W tekst książki; toteż matka, myśląc zdrowo,

Wzięła ją sobie, a on – dostał nową.

XLVII

Musiał Juanek oczyma, uszyma

Badać homilie, kazania, żywoty

Złotoustego Jana, Hieronima,

A czynił owe studia bez ochoty.

Jak się dochodzi wiary, jak utrzyma,

Augustyn bieglej od onej hołoty

Pogańskiej prawi w Wyznaniach tak lubo,

Że jego grzechy wydają się chlubą.

XLVIII

Było to chłopca dzieło ulubione;

Muszę jej oddać hołd wedle zasługi

Za cne zamiary – urzeczywistnione.

Miała go zawsze na oku; gdy sługi

Brała, to stare; gdy przyjęła bonę,

To nie znalazłbyś równie brzydkiej drugiej,

Tak zabiegała już za nieboszczyka,

Na wzór mężatkom, roztropna podwika.

XLIX

Juan tymczasem rósł piękny jak kwiatek;

Miluchny chłopczyk z jedenastym rokiem

Już zapowiadał, że za kilka latek

Zaćmi spółczesnych męskości urokiem.

Uczył się, sił miał młodzieńczych dostatek,

Zdał się do nieba iść stanowczym krokiem,

Bywało, pół dnia w kościele przepędza,

Pół w gronie matki, mentora i księdza.

L

W szóstym – jak rzekłem – czarujące dziecię,

W dwunastym piękny chłopiec, choć za cichy.

W dzieciństwie był jak młody wilczek; przecie

Tak go głaskali, aż oskromniał z pychy;

Myśleli: dobrze, gdy się żywość zgniecie

W chłopcu; potulny zdał się i uśmiechy

Wywabiał matce na twarz mędrzec mały;

Tak był stateczny, roztropny, wytrwały.

LI

Czy był? Wątpiłem; jeszcze mi wątpliwe

Dzisiaj; nie bój się! złe stąd nie wypadnie,

Znałem Joségo, a mam przenikliwe

Oko – lecz bardzo byłoby nieładnie,

Wnioskując z ojca o synu, złośliwe

Czynić uwagi; z żoną żył nieskładnie,

To prawda; ale zgorszeniem się brzydzę,

Obmowy nawet w żarcie nienawidzę.

LII

Więc nic nie mówię – nic; nawet jedynym

Domysłem nie chcę cię, słuchaczu, męczyć,

Lecz gdyby Pan Bóg obdarzył mnie synem

(Że nie obdarzył, pragnę się wywdzięczyć),

Nie robiłbym go, jak ona – rabinem,

Nad katechizmem nie kazałbym ślęczeć,

Nie – nie! – posyłałbym chłopca do szkoły,

Gdzie sam zbierałem wiedzę, jak miód pszczoły.

LIII

Kwitnież tam wiedza! Nie chcę się nadymać

Z tego, com zyskał; com zyskał – pominę.

Nie wszystko wprawdzie zdołał mózg poimać,

Daremnie kułem grekę i łacinę;

Od innych za to nie mogłem się wstrzymać

Studiów – nie powiem jakich – język zwinę.

Jestem kawaler, ale śmiem wnioskować,

Że syna trzeba całkiem nie tak chować.

LIV

Rok już szesnasty Juanowi mijał.

Przystojny, żywy, młodością wiośnianą

Wiotki, lecz silny, jak dąb się rozwijał,

Każdy prócz matki dawał mu już miano

Mężczyzny; jej zaś mało nie zabijał

Gniew, gryzła wargi, kiedy tak go zwano,

By nie wybuchnąć, bo dojrzałość wczesna

Była w jej oczach rzecz bardzo bezczesna.

LV

Śród przyjaciółek wielu naszej donny,

Dla pobożności cennych i rozsądku,

Jaśniała doña Julia. Byłby płonny

Zamiar w porównań różnych kreślić wątku

Piękność, co była dla niej tym, czym wonny

Pyłek dla kwiatka, a ciepło dla wrzątku,

Czym dla Amorka łuk, pas dla Wenery...

(To porównanie chroma – jestem szczery).

LVI

Czarne jej oczy widocznie zdradzały,

Że mauretańskiej krwi zdroje w niej płyną,

W istocie różne krwi się pomieszały

– Hiszpan pogardza taką mieszaniną –

Grenady dumnej gdy runęły wały,

Boabdil smętny zbiegł, zbiegli z rodziną

Przodkowie Julii nazbyt wrogom znani;

Jej pra-prababka została w Hiszpanii.

LVII

Z hidalgiem jakimś – nie pomnę pieczęci –

Wstąpiła w związki; szlachcic krew swą skalał,

Prawa szlacheckie mając w niepamięci;

Dziad jego pewno w grobie się przewalał,

Bo stara szlachta stary zwyczaj święci.

Co na mezalians nigdy nie pozwala;

Żenią też z sobą braci, siostrzenice,

Skąd świetność rodu obraca się w nice.

LVIII

I teraz ród się obrócił na nice,

Krew się zepsuła, odrodziło ciało;

Drzewo szpecące hiszpańską ziemicę

Znowu strzelistą latorośl wydało,

Przestawszy rodzić karły i karlice,

Lecz próżno chciałbym zdusić wieść rozgrzmiałą,

A wstrząsającą owej damy sławę,

Że... w dom wnosiła prawe i nieprawe.

LIX

Bądź co bądź ród ten najpiękniejszym sprostał

I piękniał jeszcze w późne pokolenia,

Aż wreszcie w rodzie jedynak pozostał,

Co miał znów jedynaczkę; bez wątpienia

Każdy zgadł, że ten szczep, który się ostał,

To była Julia; ja z tego zdarzenia

Mógłbym urobić poemat niebrzydszy;

Miała wdzięk, męża, lat dwadzieścia i trzy.

LX

Jej oczy (bardzo piękne oczy cenię)

Ogromne, czarne, obłoczyste, rzewne,

Kiedy mówiła, rzucały płomienie,

A nigdy dumne nie były ni gniewne,

Zawsze miłosne; czasem z nich zachcenie

Rozkoszy błysło – lecz trwożne, niepewne,

I gasło zaraz – bo hartowna dusza

Uskramia ciało i milczeć przymusza.

LXI

Lśniący włos czoło w powabnej obręczy

Trzyma, połyskiem lustrzanym nasyca.

Brwi w kształt powietrznej zginają się tęczy;

Młodości zorzą purpurowe lica

Tak przezroczyste czasem, jak z pajęczej

Tkanki, pod którą w żyłach błyskawica

Żarzy się. Słowem, twór niepospolity;

Wysmukła – krępej nie znoszę kobiety.

LXII

Niedawno śluby ją związały święte

Z mężem – niestety! – wiosen pięćdziesięci.

Myślę – a z życia mam dowody wzięte –

Że lepiej mieć dwu o dwudziestu pięci,

I znowu myślę tak: ...mi vien in mente...

Że gdzie krew kipi i do życia nęci,

A słońce grzeje, tam wybór niewieści

Przekłada męża, co ma lat trzydzieści.

LXIII

Smutna to jest rzecz, przyznam, ale winię

Słońce; ono się tak nieskromnie jarzy,

Taki roznieca żar w człowieczej glinie,

Tak ją przypieka, grzeje, pali, smaży,

Że choć człek modli się i z postów ginie,

Zawsze tam ciało, nie duch, gospodarzy.

Co my umizgiem, nierządem prorocy

Zwą, częstsze w krajach słonecznej przemocy.

LXIV

Północne ludy skromne, jak wam błogo!

– Wasz grzech jest zimny. U was morał goni

Grzesznika bez szat na śnieżycę srogą,

Wszak w śniegu kruszył się święty Antoni.

Sędzia orzeka, jak się płaci drogo

Cnotę niewiasty; kto się wdzięczy do niej,

Skazan na grzywny; podatek nie lada,

Co jak papiery wznosi się i pada.

LXV

Don Alons – tak się zwał mąż pięknej żony –

Na swoje lata dość był zamaszysty;

Ni to kochany, ni znienawidzony,

Żył z nią, jak wiele stadeł, w zgodzie czystej,

Gdyż pobłażały sobie obie strony.

Nie mieli jednej duszy ni dwoistej; On był zazdrosny, ale cicho siedział:

Zazdrość nie lubi, by świat o niej wiedział.

LXVI

Julia z Inezą – przyczyny nie wskażę –

Była od dawna bardzo sprzyjaźniona,

Chociaż ich gusty nie chodziły w parze,

Bo Julia wcale nie była uczona.

Ludzie szeptali (lecz to kłamstwo wraże,

Złośliwość mile łechce ludzkie łona),

Że nim don Alons z Julią stworzył stadło,

Raz dlań Inezy serce w grzech popadło;

LXVII

Że podejmując dziś starą znajomość,

Którą uczynił czas czystą jak chusta,

Względy, którymi cieszył się jegomość,

Zlała na żonę dama złotousta.

Schlebiała Julii ta względów rzekomość,

Które chwaliły don Alonsa gusta

W wyborze żony; gdy plotek do zniku

Zdusić nie mogła, użyła tłumiku.

LXVIII

Czy Julia na ten stosunek patrzała

Okiem sąsiadów, czyli była skrzętna

W odkryciach własnych – nie wiem, nie dawała

Poznać, jakie jej w sercu biły tętna.

Może istotnie ślepa lub niedbała,

Może znudzona, może niepamiętna,

Doprawdy dziwna kobieca natura,

Kryjąca zawsze głąb duszy jak chmura.

LXIX

Znała Juanka i buziak dziecinny

Ucałowała czasem; nad przepaście

Nie wiedzie przecież taki gest niewinny...

Dwadzieścia miała lat, a on trzynaście.

Lecz wnet stosunek nastał wcale inny,

Kiedy młodzieniec liczył lat szesnaście...

Wielkie się zmiany przez lat kilka darzą,

Zwłaszcza u ludów z ogorzałą twarzą.

LXX

Ulegli nagle niepojętej zmianie:

Ona się stała skryta, on płochliwy,

Nie całowali się na powitanie,

W oczach się zjawiał wyraz kłopotliwy.

Nie można wątpić – prawda, piękne panie,

Że rozumiała zmiany nieszczęśliwej

Przyczynę Julia; lecz on miał pojęcie,

Jak ten, co łódki nie zna – o okręcie.

LXXI

Julię bo chłód ten robił bardziej miłą;

Gdy wysuwała swe paluszki drżące

Z Juana ręki, to dotknięcie było

Tak delikatnie lekkie, tak mamiące,

Iż mogła sądzić dusza, że się śniło,

A nigdy zwodnej Armidy tysiące

Czarów nie kuło tak rycerzy w pęta,

Jako Juana serce – te rączęta.

LXXII

I spotykała go już bez uśmiechu,

Ale ze słodszą niż uśmiech tęsknotą,

Jak gdyby myśli, szemrzące po cichu

I pełne skargi, tuliła pieszczotą

Za to, że więzi je w serca kielichu.

Wszak i niewinność nie grzeszy szczerotą,

Sercu drugiemu prawdy nie poruczy;

Miłość obłudy już z młodu się uczy.

LXXIII

Ale się zdradza namiętność nieszczera,

Właśnie przez skrytość swą; jak czarne chmury

Zwiastują dziką burzę, tak przeziera

Namiętność przez ócz zamglone lazury

I w jakąkolwiek szatę się ubiera,

Jest zawsze jednej, obłudnej natury.

Chłód, duma, niechęć lub szorstkość bolesna,

To jest jej maska, zazwyczaj niewczesna.

LXXIV

Były westchnienia głębsze, bo tłumione,

Słodka w kradzionych spojrzeniach nieśmiałość,

Rumieńce wstydu za niepopełnione

Winy; przed zejściem lęk, z rozejściem żałość.

Wszystko to zdradza pożądania one,

Co z namiętnością młodą tworzą całość,

Wskazując, jak to się miłość wietrznica

Zmienia w trusiątko, gdy napotka fryca.

LXXV

Wstrząśnione było serduszko niebogi,

Czuła, że słabnie, więc milczeć przymusza

Niesforne serce; wszak jeszcze jej drogi

Honor i duma, mąż i własna dusza.

Postanowienia czyni, pełna trwogi,

Zdolne powstrzymać nawet Tarkwiniusza,

Prosi o pomoc Najświętszej Panienki:

Ona zna radę na takie udręki.

LXXVI

Postanowiła unikać Juana,

Lecz trzeba było odwiedzić dom stary.

Siedziała, w odgłos każdy zasłuchana...

Ktoś wszedł... to pewno on... nie... ksiądz wikary!

Dziękując Marii, siedzi zadąsana

I czeka; znów ktoś wszedł... ach! nie do wiary!

Rozpacz – znów nie on. W tę noc, strach mi wielce,

Nie modliła się Bożej Rodzicielce.

LXXVII

Teraz myślała tak: Kobieta z głową

Winna pokusie spojrzeć prosto w oczy;

Ucieczka rzeczą jest niehonorową,

Więc wytrwać trzeba; wtedy nie zaskoczy

Serca wróg żaden spojrzeniem, rozmową;

A jeśli nim jest młodzieniec uroczy,

Przystojny, miły, grzeczny?... no, dość na tem,

Nigdy nie będzie czymś więcej niż bratem.

LXXVIII

A gdyby kiedy – któż zaręczy za się?

Bo diabeł nie śpi i ciągnie ku zgubie –

Poczuła, że jej serce w ambarasie

Szepce: „Ja tego chłopca bardzo lubię!”

O! to cnotliwa kobieta nie da się

Skusić, i lepsza będzie po tej próbie.

A gdyby prosił... odmówić, i basta!

– Tak czynić każda powinna niewiasta.

LXXIX

Zresztą jest miłość, co świętością poi:

Czysta, powietrzna, jak kwiat nienaganna,

O której w niebie boski anioł roi

(Na ziemi czasem roi stara panna),

W której platońska woń... „właśnie jak w mojej”

Taka myśl była w Julii nieustanna.

I ja bym myślał tak, gdybym to ja był

Tym, co posesję w sercu Julii nabył.

LXXX

Takiej miłości nie mam za zwodnicę;

Powierzyć się jej może młodych dwoje. Pierwszy całusek w rękę, drugi w lice...

Ja się w podobne rzeczy wdawać boję,

Bo pocałunek stanowi granicę

Bezpiecznych traktów; poza nią wyboje,

Przepaści; nie chodź, bo połamiesz nogi.

Ostrzegam – kto chce, niech słucha przestrogi.

LXXXI

Miłość więc, lecz nie wychodząca z szranek,

To był jedyny cel, bardzo niewinny.

Praktyczne lekcje, które z nią Juanek

Odbywał, kiedyś przydać się powinny.

Więc przy jej oczach, co jako kaganek

Błyszczały, uczył się, przy miodopłynnej

Rozmowie, głosach bijącego łona,

Czego?... ni Juan nie wiedział, ni ona.

LXXXII

A Julia, serce hartując i zbrojąc

Tą próbą jako spiżem duszę białą,

Żądała walki, pokus się nie bojąc,

Jak gdyby była fortecą lub skałą.

Mówiła sobie, serdeczne spokojąc

Obawy, że ją bój okryje chwałą,

Ale czy w boju owym była silną,

Czekajcie! Zaraz powiem, gdy wam pilno.

LXXXIII

Plan jej niewinny zdał się i możebny;

Któż by o miłość posądzał... smarkaczy?

Nawet, gdyby ktoś dziecko o haniebny

Związek z mężatką oskarżał, co znaczy?

Gdy serce winy nie zna, niepotrzebny

Strach, bo w nim pokój panuje prostaczy.

Przecież chrześcijanie palili się wzajem,

Wierząc, że za to Bóg nagradza rajem. –

LXXXIV

Gdyby tymczasem mąż umarł... Do licha!

Ta myśl by serca Julii nie skaziła

Nawet i we śnie – (tak marzy i wzdycha).

Ona by jego straty nie przeżyła!...

Ale przypuśćmy, tak inter nos, z cicha,

Żeby istotnie śmierć męża skosiła. –

(Inter nos, raczej entre nous; Julia lubi

Myśleć z francuska – ale to rym gubi.)

LXXXV

Przypuśćmy – ta jej myśl wpadła do główki:

„Tymczasem w męskość zacznie się oblekać

Juan i będzie gotów mąż dla wdówki

Która nań kilka lat może zaczekać.

Cnota (tu kończę przypuszczań osnówki)

Nie będzie mogła bynajmniej narzekać

Na ten stosunek, bo to będzie próba

Miłości takiej, jak miłość cheruba.

LXXXVI

Tyle o Julii. – Do Juana pora

Powrócić. Biedny chłopiec! Nie rozumiał,

Że mu komórka jedna w sercu chora,

Czuł, jak Medea, jakiś zgiełk, co szumiał

W głowie i straszył, jak skrzydło upiora.

Nie odgadł bowiem, że najprostszy tu miał

Fenomen, wcale dla serca niewstrętny,

Nawet po bliższym poznaniu – ponętny.

LXXXVII

Milczący, dziki, w marzeniach ponury,

Jakby z tajemnym bólem walki staczał,

Po desperacku krył się w lasy, góry

I ranne serce w samotności maczał.

Ja także lubię las lub ciche mury,

Lecz pragnę (nie chcąc, by ktoś myśl mą spaczał)

W samotni paszą być i pełnić cnotę,

Mając w haremie pustelniczą grotę.

LXXXVIII

„Miłości! W lasów splątanej gęstwinie,

Kędy się zachwyt z bezpieczeństwem parzy,

Tam, w czarów cudnych przeważnej dziedzinie,

Jesteś boginią z ramienia i twarzy”.

Poeta, który tak pisze, nie zginie,

Ale wiersz drugi mózgi ludziom smaży,

Bo gdy z „zachwytem bezpieczeństwo” złączę,

To mi się w głowie związek słów tych plącze.

LXXXIX

Poeta tymi wyrazy wskazuje

Prawdę, co w łonie ludzkiego plemienia

Tkwi, którą każdy starszy człowiek czuje

I może o niej mówić z doświadczenia,

Że przerwą równie śniadanie się psuje

Jak miłość. Nie tknę już treści „parzenia”... „Zachwyt” jest czasem dobry – jak się zdarzy.

Lecz „bezpieczeństwo” niech stanie na straży.

XC

Don Juan chadzał ponad szklane wody,

– W sercu mu dziwne mary grały ładnie –

Lub twarz przytulał do traw dla ochłody,

Gdzie dąb na czoła brzóz konary kładnie,

Gdzie wieszcz Fantazji wychowuje płody,

Z których pożywać musisz, gdy tak padnie.

Ujdzie, gdy jakieś jądro w treści chowa

I nie jest ciemna jako Wordsworthowa.

XCI

Tam on (nie Wordsworth, lecz Juan) prowadził

Ze swoją wzniosłą duszą samożycie,

Aż ból, co mało piersi nie rozsadził,

Uspokoił się i ustało bicie

Serca na chwilę. Jak umiał, tak radził

Swojej niedoli, wszystko czyniąc skrycie.

I nie zważając, że rozsądek ronił,

W metafizyczność się jak Coleridge wchłonił.

XCII

Myślał o swym „Ja”, o ziemi, o masie

Światów i gwiazd, o ich powietrznych szlakach,

W jakim, u diabła, mogły powstać czasie,

I o wulkanach, i wojennych znakach,

I wiele może liczyć księżyc w pasie,

I o balonach, i o wielkich brakach

W dziedzinie wiedzy, o górnych przezroczach –

A potem myślał znów o Julii oczach.

XCIII

Bystra źrenica w myślach tych odkryje

Wzniosłe żądania i marzenia szczytne,

Jeden się rodzi z nimi, drugi żyje

Badaniem, goniąc mary niepochwytne.

Dziwne to, gdy się młodzik z niebem bije

Myślą, czym trwają niebiosa błękitne.

Może sądzicie, że filozofował

Juan? – a gdzież tam; w dojrzałość wstępował.

XCIV

Kładł się na liście i na kwiatów puchy

I słyszał w szumach wiatru gadaninę.

Myślą przedstawiał nimfy, wodne duchy,

Jak to do ludzi chodziły w gościnę.

Tracił z rachubą czasu drogę w głuchej

Puszczy, a kiedy spytał o godzinę,

Spostrzegł, że stary czas piorunem bieży

I że do domu wróci – po wieczerzy.

XCV

Czasem go nęcił w takiej leśnej głuszy

Boscan lub Garcilasso; wtedy czytał,

A jak, gdy karty księgi wiatr poruszy,

Drżą, tak gdy marzeń powiew doń zawitał,

Drżały tajemne karty jego duszy,

Ni to czarownik ją w powietrze chwytał,

A potem burzom rzucał na ofiarę,

Jak przy kominku bają babki stare.

XCVI

Tak błądzi często niezaspokojony.

W kąt poszły: humor, zabawa, nauka;

Wzniosłe dumania i poezji tony

Nie wystarczają mu; on myślą szuka

Piersi, na których mógłby utulony,

Spocząć i słuchać, jak w nich miłość puka

I szuka, czego? – pamiętam po sobie,

Lecz dziś nie wydam – powiem w swojej dobie.

XCVII

Takie dumania, błądzenia po lesie

Musiała doña Julia zauważyć;

Toteż spostrzegła, że z Juanem źle się

Dzieje... lecz na to muszę się poskarżyć,

Że nie szkodziło to doñi Inezie,

Gdy pozwalała włóczyć się i marzyć;

Czy nie spostrzegła, czy nie miał kto ostrzec,

Czy mając rozum swój, nie chciała spostrzec?

XCVIII

Dziwne to, ale prawdziwe, niestety!

Mąż, na ten przykład, kiedy żona łamie

Prawa święcone kodeksu kobiety

I gdy przekracza – któreś przykazanie

(Które? nie liczę; nie przestąpię mety

Grzeczności, jaka przynależy damie),

I jeśli zazdrość w mężu się zapala,

Tym chętniej żona zrobi zeń – rogala.

XCIX

Prawy małżonek podejrzewać musi,

Tylko że bardzo często podejrzewa

Człeka, co wcale mu żony nie kusi,

A znów jak ślepiec hańbą się okrywa,

Gdy „przyjaciela” mało że nie dusi

W uściskach, ten zaś frant, jak zwykle bywa,

Ucieka z żoną... Mąż stoi jak słupiec

I woła: „Zdrajcy!” zamiast: „O, ja głupiec!”

C

Rodzice równie czasem niedowidzą

(I najbystrzejszy wzrok tam nie poradzi);

Nie dojrzą, choć już ludzie głośno szydzą,

Kochanki Jasia lub kochanka Jadzi.

Aż tajemnicę, nad którą się biedzą,

Jakiś nieszczęsny wypadeczek zdradzi,

Matka zawodzi, ojciec klnie na czarty

Krzycząc: „Nie dzieci!” „Wyrodki!” „Bękarty!”

CI

Lecz matka była tak czujna, ostrożna

I doświadczona, że domysł odmienię;

Widać w tym tkwiła jakaś myśl pobożna,

Że wystawiała go na pokuszenie.

– Na trop podejrzeń puszczać się, rzecz zdrożna. –

Może tak – chciała skończyć wykształcenie

Lub z don Alonsa oczu zdjąć ślepotę,

Przez którą wierzył zbytnio w żony cnotę...

CII

Był to zwyczajny dzień a pora letnia.

Lato to pora bardzo niebezpieczna,

Równie jak wiosna pod sam koniec kwietnia;

Przyczyna – sądzę – leży ostateczna

W słońcu... Śmiejesz się?... Patrz! Myśl mą uświetnia

Prawda w naturze stała i odwieczna,

Że są weselsze i płodne miesiące:

Maj w heroiny jak marzec w zające.

CIII

W szóstym dniu czerwca... Dokładność nazwiecie

Przesadą, lecz ja tej przesady bronię;

Wymieniam zawsze miesiąc, rok, stulecie. –

Daty to stacje, gdzie Los zmienia konie,

Historia czyni zwrot, za czym po grzbiecie

Ludów i mocarstw pędzi w wielkim gonie,

Nie zostawiając nic prócz chronologii

I mszy żałobnych pod znak teologii.

CIV

W owej godzinie, w której dzień już kona,

A więc o siódmej albo wcześniej może,

Siedziała Julia, niby huri czczona

I usadzona gdzieś na rajskim dworze

Od Mahometa i Anakreona –

Moora, któremu niech lutnia i hoże

Pieśni triumfu grzmią, a wawrzynowy

Liść niechaj nigdy nie opada z głowy...

CV

Siedziała, jednak nie sama – albowiem...

(Brak mi o owej schadzce komentarzy,

Nic nie wiem – choćbym i wiedział, nie powiem,

Ząb językowi winien stać na straży).

Albowiem (tu mnie strach przechodzi mrowiem)...

Było ich dwoje... twarzyczka przy twarzy.

Gdy ujrzysz dwoje na takiej gawędzie,

Nie patrz; trudne to, ale mądre będzie.

CVI

Jak była piękna! Serce doświadczone

Płonęło w licach, a nie czuła trwogi;

Miłości! Mocy twe, chociaż tajone,

Silnych gną, słabych stawiają na nogi,

Często rozumnych ludzi omamione

Serca, twój powab goniąc, schodzą z drogi. –

Choć nad głęboką stanęła otchłanią,

W głębszej ufności nie zważała na nią.

CVII

Myślała o pokusach, o młodości

Chłopca, sumieniu gderzącym nieznośnie,

Zwycięstwie cnoty, małżeńskiej wierności,

O don Alonsa pięćdziesiątej wiośnie...

– Tę cyfrę muszę wpisać z konieczności;

Nic z niej dobrego nigdy nie wyrośnie,

Bo w każdej strefie, czy grzeje, czy chłodzi,

W pieniądzach dobra, lecz – w miłości szkodzi.

CVIII

Rzecze ktoś: Razy pięćdziesiąt mówiłem

Waćpanu – znak to, że go gniew unosi;

Rzecze poeta: Wierszy ukropiłem

Pięćdziesiąt – strach ci, że je wnet wygłosi;

Bandę pół-setni zawsze obejdź tyłem;

Miłość pół-wieczną prędko niemoc skosi,

Ale że miłość u dam tanią ma być,

Można za złotych pięćdziesiąt ją nabyć.

CIX

Julia chowała dla męża szacunek,

Miłość i wierność; potrzebując rady,

Wzywała wszystkich świętych na ratunek,

By ślubny pierścień zbawić od zagłady,

Oddała rozsądkowi posterunek

W sercu i tocząc tak z duszą układy,

Rękę Juana w swoją rękę wzięła

Przypadkiem – myśląc, że własnej dotknęła.

CX

Potem bezwiednie wsparła się na drugiej,

Co jej muskała kruczych włosów zwoje,

I zda się, wiodła z myślami spór długi,

Bo się odbiły w twarzy niepokoje.

Nie miała Inez przed Bogiem zasługi,

Że ostawiła tak razem – tych dwoje...

Ona, co dawniej tak Juana strzegła...

Moja by matka złemu zapobiegła.

CXI

Rączka, co rękę Juana pieściła,

Lekko, lecz tkliwie wzmocniła ujęcie,

Jak gdyby prosząc: „Weź, jeślim ci miła”.

Chciała, ot, dotknąć tylko – wierzę święcie,

Bo się platońska w niej myśl rozkwiliła,

A gdyby inne myśli w tym momencie

Powstały, to by odepchnęła przecie,

Boć to jest zdrożna rzecz zacnej kobiecie.

CXII

Nie wiem, czy uścisk go rozgrzał jak trunek...

Za to, co zrobił, winić go nie można:

Wdzięczny na rączce złożył pocałunek,

A potem myśląc, że to jest bezbożna

Śmiałość, twarz odział w rozpaczny frasunek.

– Miłość, gdy młoda jest, jest taka trwożna...

Ona nie mogła krzyknąć, bo ją owił

Jakby żar ognia i lica spąsowił.

CXIII

Poszło spać słońce; po niedługiej chwili

Wstał żółty księżyc. W księżycu „złe siedzi”,

A kto go nazwał „czystym”, ten się myli;

Bo słońce, chociaż pół ziemi odwiedzi

W dniu owym długim, co się z nocą sili,

Ani połowy tych psot nie wyśledzi,

Którym przez parę godzin jest przytomny

Pyzaty księżyc, choć zda się tak skromny.

CXIV

Jest niebezpieczne tej chwili milczenie,

Cichość, co daje duszy przepełnionej

Moc odemknięcia się, a na uśpienie

Już nie wystarczą nocnych muzyk tony.

Blask, co jak srebro kapie na odzienie

Lasów i rzuca czar na świat uśpiony,

Wnika też w serce, spokój zeń wypłoszy,

Potem otula je w półsen rozkoszy.

CXV

Julia siedziała na pół opleciona,

Pół uchylając gorące uściski,

A całym ciałem drżeli – on i ona.

Sądziła jednak, że jeszcze niebliski

Grzech, że w czas chłopca odepchnie od łona;

A tu tak dobrze... w oczach takie błyski

Rozkoszne świecą... a potem – ach! potem...

Nie wiem – żałuję już, że piszę o tem.

CXVI

O Plato! Plato! W twej dzikiej doktrynie

Wycięta ścieżka, co nią wiedzie szatan

Do piekieł; bardziej twoje brednie winię,

Gdy nimi serca miąższ bywa skołatan,

Niźli stek baśni, co z bardonu płynie

Romansopisów; tak, jesteś szarlatan

I krasomędrek; niechajże cię chórem

Okrzyczą! Jesteś ludzkości rajfurem.

CXVII

Głos Julii rozwiał się w westchnieniu, i tym

Samym do dalszych zwierzeń się nie nadał;

Z pięknych ócz zdrojem łzy trysły obfitym,

Jakiś nieszczęsny traf jej cnotą władał.

Ach, któż z nas kocha, nie głupiejąc przy tym?

Jeszcze rozsądek w niej z pokusą gadał,

Jeszcze wzdragała się, jeszcze siliła

I „nie pozwolę” szepcąc – pozwoliła.

CXVIII

Skarby obiecał Kserkses nierozumny

Temu, kto znajdzie dlań uciechy nowe.

Iście, kto znalazł, mógł być bardzo dumny

I wybrał skarbca co najmniej połowę.

Ja jestem sobie wieszcz spokojno-umny,

Lubię miłostki (rozrywką je zowę).

Nie żądam uciech nowych, bo mi stare

Zgoła wystarczą, byle trwały w miarę.

CXIX

Rozkoszy! Wspierasz ty sprawę miłosną,

Lecz dla cię piekłu trzeba oddać duszę,

Postanowienia czynię z każdą wiosną,

Że nim rok minie, poprawić się muszę.

Lecz cóż!... Westalskim myślom skrzydła rosną

I ulatują. Tym razem się skruszę,

Ni chybi; patrzaj, serce żalem łzawię

I przyszłej zimy pewno się poprawię.

CXX

Tu niech mej czystej Muzie wolno będzie...

– Nie obawiajcie się, panny i panie,

Już się nie potknie, wstyd mając na względzie,

Ale licentia poetica w planie

Wypracowanym niteczki rozprzędzie

I choć zasłużył na poszanowanie

Arystoteles i jego reguły,

Przez kilka chwilek będę dlań nieczuły.

CXXI

Wolność tę oprę na błogiej nadziei,

Że słuchacz szósty dzień czerwca, co treści

Udzielił mojej wielkiej epopei,

Bacząc na bohaterów tej powieści,

Z zwykłego czasów toru wykolei

I po nim zaraz listopad umieści.

Był więc listopad; dzień nie pomnę który,

Zresztą w powieści brak nie zrobi dziury.

CXXII

Dziś o czym innym; słodko jest, gdy schodzi

Z księżycem bladym noc na modre morze...

Śpiew słychać dźwięczny z gondoliera łodzi

I wioseł plusk, jak rybek plusk w jeziorze;

Słodko jest patrzeć, jak się gwiazda rodzi

I słuchać wiatrów poszumu na dworze.

Słodko jest, gdy się przegnie na niebiosa

W fali kąpana tęcza krasnowłosa.

CXXIII

Słodko jest słyszeć kundysa szczekanie

Zacne, jak w skowyt radosny się mieni;

Słodko jest widzieć, że ktoś na spotkanie

Wyjdzie, że oko mu się rozpromieni.

Słodko, gdy ptaszki zbudzą na śniadanie,

A uśpi burza. Słodko, gdy szepleni

Pierwsze wyrazy dziecko, kiedy pszczoły

Brzęczą, gdy słychać dziewcząt śmiech wesoły.

CXXIV

Słodkie jest winobranie, gdy się śmieją

Bachusowego soku pełne grona

Błękitne; słodko przed miejskich zawieją

Uciech rzucić się naturze w ramiona;

Słodko biednemu cieszyć się nadzieją,

A ojcu pierwsze przycisnąć do łona

Dziecię; żołdactwu bardzo słodkie łupy,

Kobiecie zemsta, korsarzom okupy.

CXXV

Słodki jest spadek, a nadzwyczaj słodka

Rzecz, gdy się z liczby żyjących wymaże

Siedemdziesięcioletni wuj lub ciotka,

Która „nam młodym” długo czekać każe

Na schedę ani da zajrzeć do środka

Skrzyni, a sama żyje jak Łazarze,

Gdy nas tu Żydów opadają hurmy

Wołając: „Zapłać, bo pójdziesz do turmy...”

CXXVI

Słodko laurowe zyskiwać wianeczki

Krwią lub inkaustem; słodko, gdy ostudzi

Serce swe gniewy; słodko miewać sprzeczki

Z nieznośnym gościem, kiedy nazbyt nudzi;

Słodkie jest wino z flaszek, piwo z beczki;

Miło, gdy słabą istotę z rąk ludzi

Wyrwiesz; gdy szkolną izbę uprzytomnisz,

Co już nie pomni cię, choć ty ją pomnisz.

CXXVII

Lecz stokroć słodsza dla duszy i ciała

Pierwsza namiętna miłość. Jako Ewa

Po pierwszym grzechu większych nie zaznała

Rozkoszy, tak gdy z wiadomości drzewa

Uszczkniesz i wszystko już poznasz – bez mała,

Dusza milszego nic się nie spodziewa

Nad ów niebiański grzech, co tak jest mitem,

Jak baśń o ogniu z niebiosów dobytym.

CXXVIII

Jest dziwne zwierzę, co się zwie człowiekiem,

Co w sobie wszystkie zdolności kojarzy

I popisuje się wszechstronnym stekiem

Głupstw, i wystawia w kramach ku sprzedaży.

Wiek nasz jest dziwów rozpuszczonych wiekiem,

Gdzie każdy talent ma swoich handlarzy;

Sprzedają prawdę, a gdy worek pusty,

Z przekupniów prawdy robią się – oszusty.

CXXIX

Wszechstronność wdziera się w odkryć dziedziny;

Geniusz, gdy mu się kieszeń wyjałowi,

Przyprawia nosy, stawia gilotyny.

Ten ci wybije zęby, ten odnowi...

Race Congreve’a są nie bez przyczyny

Lekiem przeciwnym całkiem – ospie krowiej,

Gdy doktor starą niemoc leczy, nowy

Zaród słabości zbierając u – krowy.

CXXX

Z ziemniaków da się wypiec (marna) bułka,

Galwanizm trupom policzki wykrzywia,

Lecz dziś przynosi większą korzyść: Spółka

Filantropijna, co unieszczęśliwia

„Gratis” umarłych – życiem. A zlicz kółka

Maszyn, którymi się dziś ruch ożywia!...

Rzekłem, że mała ospa wnet nas minie;

Może też po niej i wielka zaginie.

CXXXI

Mówią, że wielka przyszła z Ameryki;

Niechby z powrotem skrzydła ją poniosły.

Ludność za gęsta – twierdzą statystyki,

Przetrzebić warto krze, gdy się rozrosły.

Zrobią to wojna, głód, mór, Angielczyki,

Cywilizacji najdzielniejsze posły,

Lecz nie wiem, czy ich prastare zarazy

Od naszych nowych nie lepsze sto razy!

CXXXII

Wiek nasz patentem obdarza sposoby

Na ciał zabicie, ale dusz zbawianie.

Wszystko to dobrych zamiarów wyroby.

Lampa Davy’ego, z którą się w otchłanie

Spuszczając górnik czarne kruszy groby,

Po Lodowatym spacer Oceanie

Lub po Tombuktu – równe czynią straty,

Jak pod Waterloo czyniły armaty.

CXXXIII

Człowiek – przyrody najdziwniejsze dziecię,

Przerasta sądy, które o nim głoszą.

Szkoda doprawdy, że w tym ślicznym świecie

Rozkosz jest grzechem, czasem grzech rozkoszą...

Nikt nie wie, gdzie go wir losów pomiecie;

Sława i miłość w drodze go unoszą,

Pnie się... a kiedy po promyku złotym

Nadziei dojdzie... śmierć – jak wiesz – a potem...

CXXXIV

Cóż potem?... Nie wiem. Pewno nie wiesz i ty,

Więc idź spać. – Ja zaś do mojej powieści.

Był to listopad w dni dżdżyste obfity,

Gdy już puch śniegów skalne turnie pieści,

We mgle majaczą wierzchołków błękity,

Jezioro głucho u brzegu szeleści,

Pieniąc się wspina na skały niezłomne

I spać o piątej idzie słońce skromne.

CXXXV

Była to „gruba” noc – jak mówią stróże –

Bez gwiazd, księżyca. Wiatr północną stroną

Wył, na kominkach snop iskier ku górze

Strzelał. Przy ogniu, pomnę, siada grono

Rodzinne... Lubię takie ognie duże,

Jasne jak niebios nieschmurzone łono;

Lubię przy ogniu sieść, gdy pracy zbędę,

Lubię ostrygi, szampan i gawędę.

CXXXVI

Północ. Już doña Julia głową w puchy

Wtuliła, pewnie śpiąc. Wtem niespodzianie

Powstał zgiełk zdolny wzruszyć śpiące duchy

Umarłych, gdyby na świętych wołanie

Nie byli wstali, jak śród zawieruchy

W dniu ostatecznym każdy z nas powstanie.

We drzwi ktoś pięścią tłukł i z wielu krtani

Wychodził okrzyk: „Pani! Otwórz, pani!”

CXXXVII

„Czy pani słyszy?... Pan wraca! Mój Boże!

I wlecze z sobą prawie pół Sewilli!

Słyszał kto kiedy o takim potworze?

Czuwałam, ale tak nas zaskoczyli...

Trzeba otworzyć drzwi – weszli w podwórze,

Już są na schodach – będą tu w tej chwili,

A jak go znajdą... Jezu! i wywloką...

Niech skoczy!... Okno nie bardzo wysoko”.

CXXXVIII

A don Alonso kroczył rozjuszony,

Za nim przyjaciół, sług, pochodni siła.

Większość gromady miała także żony,

Toż była dla nich gratka bardzo miła

Przerwać sen słodki damie rozmarzonej,

Co może męża świątnicę kaziła.

Przykład niewiary zaraża jak dżuma:

Przebaczysz, druga z grzechem się pokuma.

CXXXIX

Nie wiem, jak i skąd takie podejrzenia

Mogły się w głowie Alonsowej zrodzić,

Lecz jawnie dowiódł szlachcic z urodzenia,

Że się nie umie z damami obchodzić,

Kiedy znienacka i bez ostrzeżenia

Śmiał do sypialni żony sejmik zwodzić,

Zganiać lokajów z mieczem i pochodnią,

By dowieść rzeczy... brrr... która jest zbrodnią.

CXL

A biedna Julia – niby przebudzona

(Uważ: nie mówię, że sen był udany),

Zaczęła wzdychać, łkać, prężyć ramiona...

Wtedy Antonia, której spryt był znany,

Wzburzyła pościel, jak gdyby to ona

Powstała z łóżka; miała snadź swe plany,

Gdy chciała dowieść w tej chwili naglącej,

Że pani spała przy boku służącej.

CXLI

Więc Julia-pani przy Antonii-służce

Leżały, jak dwie babie, pełne trwogi,

Mniej przed wampirem, co się we krwi pluszcze,

Niż przed żołdactwem z sąsiedniej załogi.

Tak przytulone na jednej poduszce

Przemęczą całą noc obie niebogi,

Póki nie wróci wierny mąż. O świcie

Wołając: „Otóż mnie masz, moje życie!”

CXLII

Wreszcie głos Julia z piersi wydobyła:

„Na Boga! mężu, czy cię szał ogłupił?

Co to ma znaczyć? Bogdajbym nie żyła,

Nimeś mnie biedną na ofiarę kupił!

Po co tu przyszła ta zgraja opiła?

Czyś się szaleju najadł, czyś się upił?...

Ja bym umarła, niżbym cię oszukać

Miała... tak – szukaj!” Mruknął: „Idę szukać”.

CXLIII

Szukał – szukali – weszli do alkowy,

Zajrzeli do szaf, komody i biurka,

Znaleźli parę pończoszek, balowy

Trzewik, wstążeczki, sznurki, szlarki, piórka

I wszystko, czego do strojenia głowy

I lic używa każda Ewy córka;

Zrąbali lustra, stoły, krzeseł parę,

Pokłuli sofy, dywany, kotarę.

CXLIV

Pod łóżko oczy puścili na zwiady;

Znaleźli coś – lecz nie to, czego chcieli.

Otwarłszy okno badali, czy ślady

Jakie na piasku są – nic nie ujrzeli,

Więc popatrzali na się, jakby rady

Wzajem szukając – a żaden z mścicieli

(Psychologiczna to dla mnie zagadka)

Nie śpieszył – w łóżku poszukać gagatka.

CXLV

Śród tego nie spał języczek jejmości:

„O tak, szukajcie – wołała – nie bronię,

Wyczerpcie cały zapas krzywd i złości.

Na toż mi przyszło, nieszczęśliwej żonie!

Na toż w jagnięcej cierpiałam cichości,

Żeś mi łeb stary kołysał na łonie?...

A! – już za wiele – to obelga krwawa;

Jeszcze Hiszpania jest i żyją prawa.

CXLVI

Tak, don Alonso, mężem być przestajesz;

Nie wiem, czyś nawet był kiedy mężczyzną...

Masz lat pięćdziesiąt, staruszkiem się stajesz,

Czyliż się zgadza z poważną siwizną

Zazdrość? Mądrze to? O, czemu mi krajesz

Serce, haniebną je naznaczasz blizną?

Niewdzięczny zdrajco, krzywdzisz mnie niegodnie!

Jak śmiesz anioła posądzać o zbrodnię?...

CXLVII

Na tom, jak jaka pustelnica dzika,

Praw się płci mojej i wieku wyrzekła?

Na tom starego wzięła spowiednika,

Od którego by wnet inna uciekła,

A i ten w cnocie mojej nie wytyka

Plam, tak ją czysta białość już powlekła.

On nie chciał wierzyć, bym zamężna była...

Cóż byś rzekł, gdybym z trwogi poroniła?...

CXLVIII

Na toż ci dotąd oszczędzałam rogów

I na kortejów nie patrzałam wcale?

Nie wychodziłam prawie z domu progów,

Chyba na walkę byków, mszę i bale,

A wielbicieli – aż wstyd mi... jak wrogów

Precz odpędzałam w niewinności szale.

Na toż to hrabia O’Reilly jenerał,

Co zdobył Algier, życie dla mnie sterał?...

CXLIX

Czy to uległam, gdy muzyk Cazzani

Chciał moją stałość zmiękczyć nutą tkliwą?

Czy mnie nie nazwał Włoch, książę Corniani,

Jedyną w państwie kobietą cnotliwą?

A – policz książąt z Rosji i Brytanii!...

Książę Krepkijew, na którego krzywo

Spojrzałam, umarł; dla mnie się z rozpaczy

Książę Caffehouse zabił... (zapił raczej).

CL

Czyż nie łazili za mną dwaj biskupi,

Don Fernan Nunez i hrabia Ikary?...

Taką to żonę wierną krzywdzisz?... głupi!

Czy dziś na nowiu księżyc? Czy to czary?

Dobrze choć, iż się na tym tylko krupi;

Że mnie nie bijesz, by dopełnić miary

Tyraństwa. Ha! ha! Pocieszne figurki!

Dobyli mieczów i odwiedli kurki.

CLI

Więc się twój nagły wyjazd skończył na tem?

Po toś pojechał do jakiegoś kupca

Z tym hersztem zbirów – panem adwokatem,

Co wystrychnąwszy się tutaj na głupca

Tak mądrze patrzy! Oj! Godzieneś batem

Dostać, a bardziej ten pan – pozwo-róbca,

Bo nie z miłości dla mnie ni dla ciebie

W skandalach, gdzie się da, jak w śmieciach grzebie.

CLII

Może sądowne chce zrobić zajęcie?

O proszę, proszę, jestem bardzo rada;

Mąż przygotował wszystko na przyjęcie:

Tu jest atrament, pióro, niech pan siada,

Rachuje, pisze, przykłada pieczęcie...

Mąż mój zapłacił – niech pan kąty zbada;

Lecz my w negliżu – niech się straż nie tłoczy!”

Antonia jękła: „Wydrapię im oczy!”

CLIII

„Czegóż stoicie? Szukajcie, a śmiele!

Tu jest przedpokój, tu salon, alkowa,

Tu sofa, krzesła, kanapy, fotele,

Piec... może w piecu kochanek się chowa!

Ale ja chcę spać, moi przyjaciele;

Szukajcie cicho – bo mnie boli głowa;

A jeżeli gdzie przydybiecie gaszka,

Zbudźcie mnie! Będzie i dla mnie igraszka.

CLIV

Teraz, mój panie, gdyś już na manowiec

Wszedł i na cnotę mą miotasz pociski

Ku własnej hańbie, bądź łaskaw i powiedz,

Kto jest twój rywal? Daleki czy bliski

Znajomy? Szlachcic? Kawaler czy wdowiec?

Przystojny? Młody? Wysoki czy niski?...

Mówże! A gdy już mą dumę tak łechcesz,

Wiedz, że się może stać to, czego nie chcesz.

CLV

Może sześćdziesiąt ma lat? – dla mężatki

Za stary – zwłaszcza gdy mąż taki młody!

Nie zabijaj go – za twardy na jatki

(Och! och! Antonia, daj mi szklankę wody!).

Lecz czegóż płaczę? Czyż nie jestem matki

Swej córką? Szkoda mych łez i urody.

Nie spodziewałaś się, matko kochana,

Że się dostanę – biedna – w moc tyrana...

CLVI

Czy-ć o Antonię zazdrość, mężu tkliwy?

Widziałeś, jak jej przytuliłam skronie

Do piersi, gdyś wpadł i twój obelżywy

Zastęp. Ha! Szukaj, bezwstydny – nie bronię;

A bądź drugi raz bardziej litościwy

I z całą bandą wstrzymaj się na stronie,

Byśmy się mogły przyzwoicie przebrać,

Gdy towarzystwo takie ma się zebrać.

CLVII

Skończyłam – więcej nie powiem, mój panie,

A co wyrzekłam, to jest cicha skarga

Na barbarzyńskie twe postępowanie,

Które bezbronną cnotę w błocie szarga.

Sumienie zada ci kiedyś pytanie:

Dlaczegoś skrzywdził... i tak ci zatarga

Duchem, że niechaj ratują niebiosa!...

– Antonia! Podaj mi chustkę do nosa”.

CLVIII

Umilkła – wsparła na poduszkach głowę,

W spłakanych oczach pałała źrenica,

Jak zza łez nieba ognie piorunowe.

Jedwabne, czarne warkocze na lica

Spadłszy welonem, ledwo przez połowę

Kryły ramiona jasne jak księżyca

Białość; na pół się rozchyliły wargi

I serce biło głośniej – pełne skargi.

CLIX

Gdy don Alonso stał w sromie głębokim,

Antonia wściekła biegała po sali,

Podniósłszy nosek, nicestwiła wzrokiem

Pana i za nim stojących wasali, A nikt się smutnym nie cieszył widokiem

Prócz adwokata, co widział już w dali

Proces – i nie dbał o przyczynę sprzeczek,

Byle z tej racji napełnił woreczek.