Enceladus - Maks Dieter - E-Book

Enceladus E-Book

Maks Dieter

0,0
5,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Podczas badań nad księżycem Saturna, Enceladusem, NASA odkrywa nieznane anomalie, wskazujące na to, iż pod powierzchnią satelity znajduje się inteligentne życie. Zostaje zorganizowana wyprawa, nad którą dowództwo obejmuje kapitan Dębiński, weteran wypraw kosmicznych. Razem z załogą, mając do dyspozycji najnowszy statek badawczy, stawiają czoła nieznanej tajemnicy, która kryje się pod powierzchnią Enceladusa. Odkrycie, jakiego dokonają, sprawi, że wiedza o początkach ludzkości będzie wymagała dogłębnej weryfikacji. Tymczasem najważniejszym zadaniem załogi okaże się ratowanie ludzkości przed zagładą, w czym pomoże im pewna niesamowita istota.
 
Historia jest oparta luźno na popularnej w ostatnim czasie teorii starożytnych kosmitów, jak również na faktycznych badaniach naukowych nad Enceladusem, co w połączeniu z kosmiczną przygodą i wizją apokalipsy powinno zapewnić czytelnikowi rozrywkę na odpowiednim poziomie.
 
Powieść powstała pod wpływem impulsu, aczkolwiek moje zamiłowanie do pisania ujawniło się w wieku około dwunastu lat. Już wtedy tworzyłem krótkie historie fabularne. W następnych latach nauka i praca nie pozwoliły mi na rozwijanie pasji. Dopiero pięć lat temu zacząłem tworzyć na nowo i tak powstał "Enceladus". Ewolucja, jaką w tym czasie przeszły moje umiejętności pisarskie, pozwoliła stworzyć powieść na przyzwoitym poziomie i, co za tym idzie, pokusić się o jej publikację. Przyjąłem też pseudonim literacki - Maks Dieter - pod którym będę chciał wydać zarówno obecną, jak i przyszłe publikacje.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



ENCELADUS

MAKS DIETER

Tekst © Copyright by Paweł Krzysztof Polusik

Wydawca © Copyright by Paweł Krzysztof Polusik

ISBN 978-83-960458-0-5

PROLOG

Egipt. Giza.

W palącym słońcu Sahary, w cieniu Wielkiej Piramidy zwanej piramidą Cheopsa, dwóch archeologów siedziało obok namiotu z białego brezentu. Jedli lunch składający się z kanapek z rybą i salami, popijając posiłek mrożoną herbatą z termosu. Pomijając falowanie wywołane wyjątkowo ostrym, nawet jak na ten rejon Afryki, upałem, powietrze stało nieruchomo i nie zakłócał go najlżejszy podmuch wiatru. Nie było słychać nawet natrętnego brzęczenia much i komarów, które potrafiły przylecieć całymi chmarami aż znad Nilu. Twarze mieli świeżo spalone słońcem, a spod czapek wystawały chusty dla ochrony przed upałem. Pomimo iż była prawie siedemnasta, termometr na podręcznym uniwersalnym urządzeniu pomiarowym stojącym za namiotem, pokazywał czterdzieści osiem stopni Celsjusza w cieniu.

Rozmawiali o tym, o czym zwykli w takich chwilach dyskutować; o bardzo niskich lub zgoła całkowitym braku dotacji na badania, o fatalnych warunkach pracy, o nowych odkryciach w miejscu wykopalisk. Rozmowa średnio się kleiła, bo od upału nie chciało im się nawet gadać, ale lepsze to, niż siedzieć w milczeniu w takim miejscu, jak okolica Doliny Nilu. Żaden z nich nie ukrywał, że akurat ta wyprawa była mu nie w smak. Hapgood – starszy z tej dwójki – jako rodowity Szkot, postanowił ponarzekać na wyjątkowo skąpe w ostatnim czasie dotacje Szkockiej Rady Archeologii, która powstała po odłączeniu się Szkocji od Wielkiej Brytanii. Jego zdaniem, nawet Rada Brytyjskiej Archeologii, do której należał dwadzieścia pięć lat temu, była bardziej hojna.

– Mam nadzieję, że wyjedziemy stąd za trzy dni. Szczerze mówiąc mam serdecznie już dość tego cholernego kontynentu i jego piekielnego klimatu – mówił rozgoryczony Hapgood, popijając kanapkę z salami ostatnim łykiem mrożonej herbaty z blaszanego kubka. – Im się wydaje, że zawsze będziemy na ich zawołanie. Ta praca to nasza pasja, ale wszystko ma, do cholery, swoje granice!

– Taaa… Trzy dni… – potwierdził pod nosem Clarkson, typ raczej małomówny, jednak nie miał sobie równych, co do wytrwałości w pracy. Pochodził z Irlandii, ale mieszkał od dziecka w pobliżu Glasgow, przez co uważał się za Szkota i klimat północnej Afryki, również dawał mu się mocno we znaki. Jednak, w przeciwieństwie do kompana, postanowił to przemilczeć.

– Nie mogę się już doczekać, jak wrócę na moją farmę w Greensville – ciągnął Hapgood. Jego posępna mina wypogodziła się na myśl o rodzinnych stronach. – Musiałbyś widzieć moją stadninę koni i staw za stodołą, sady czereśniowe. Chłopie! Żyć, nie umierać...

– Uhym... Nie wątpię – bąknął Clarkson, żując resztkę kabanosa. Spodziewał się szybkiej odpowiedzi gadatliwego kolegi, lecz Hapgood milczał; zastanawiał się, gdzie podział się jego siostrzeniec, młody Niemiec, który przybył z nimi na wyprawę. Chciał zasmakować jak najwięcej świata, więc pojechał z wujem, korzystając z okazji zobaczenia jednego z siedmiu cudów świata. Hapgood nie do końca był z tego faktu zadowolony. Nie przepadał za niemiecką rodziną męża swojej siostry, a bratanek okazał się wyjątkowo hałaśliwym młodzieńcem, jednak był winny siostrze przysługę, poza tym na takiej wyprawie zawsze przyda się ktoś młody do pomocy (tym bardziej, że nie trzeba mu płacić).

Od trzech godzin nie było go jednak w obozie. Wybrał się do piramidy, mimo że wuj mu to odradzał. W końcu jednak Hapgood machnął ręką mając dość marudzenia i to z niemieckim akcentem. Wiedział, że chłopak chciał wykorzystać każdą chwilę na samodzielne zwiedzanie i badanie wszystkiego, co go zainteresowało, zanim będzie musiał wrócić do Europy. Jego marzeniem było zostać w przyszłości archeologiem, tak jak wujek. Mimo że Hapgood nie przepadał za siostrzeńcem, zaczynał się coraz bardziej martwić. Domyślał się, że chłopak chciał koniecznie na własną rękę odkryć sensację. Wiedział, jakie było zadanie archeologów; zbadanie dziwnych wibracji, dźwięków, i tajemniczych świateł, jakie rejestrowano ostatnio w okolicy Wielkiej Piramidy i zapewne miał nadzieję, że może akurat on wykryje coś niecodziennego. Archeolodzy z kolei nie traktowali tych doniesień zbyt poważnie – ot, jakaś regionalna anomalia sejsmologiczna, która z pewnością nie miała nic wspólnego z piramidą. Ich zdziwienie budził za to inny fakt. Piramidion, wierzchołek Wielkiej Piramidy, dotąd spoczywający spokojnie kilkaset metrów, tajemniczym sposobem znalazł się z powrotem na jej szczycie.

Teraz Hapgood spoglądał na piramidę, zastanawiając się czy nie pójść sprawdzić, co zatrzymało chłopaka na tak długi czas.

Gdy już miał stwierdzić, że paranoja udziela mu się przez upał, usłyszał od strony piramidy krzyki. Obydwaj odwrócili się w tym kierunku; siostrzeniec Hapgooda biegł w ich kierunku, machając rękami i krzycząc coś niezrozumiale.

– A tego co? Skarabeusze oblazły.....? – Hapgood przysłonił oczy ręką i patrzył na dziwne zachowanie chłopaka, który gnał w ich kierunku na złamanie karku. Po kilkunastu sekundach znalazł się na tyle blisko, że mogli zrozumieć, co krzyczy:

– Szybko! Chodźcie ze mną! Musicie to zobaczyć! Szybko!

– Wyglądasz, jakbyś ujrzał stado mumii tańczących kankana! Uspokój się, chłopcze i powiedz, co widziałeś?

– Sami musicie to zobaczyć. Chodźcie!

Dwaj archeolodzy przyznali w duchu, że chłopak musiał rzeczywiście ujrzeć w piramidzie coś niezwykłego. Takie zachowanie, nawet jak na niego, było dość niecodzienne. Zostawili obóz i poszli w trójkę zbadać tajemnicze odkrycie.

Gdy znaleźli się wewnątrz piramidy, poczuli coś niezwykłego; tajemnicze mrowienie, które odczuwali całą powierzchnią ciała. Słyszeli buczenie, jakby olbrzymiego transformatora, a w powietrzu czuć było silny zapach przywodzący na myśl ozon. Chłopak poprowadził ich korytarzami aż do miejsca zwanego Komnatą Królowej. Tutaj stanęli jak wryci.

Kamienne, mroczne pomieszczenie, które tak dobrze znali, było teraz wypełnione purpurową poświatą. Na ścianach pojawiły się hieroglify, jednak całkowicie odmienne od tych, które znali. Na koniec spojrzeli w górę i zastygli w przerażeniu; patrzyła na nich dostojna złota twarz przepięknej urody z oczyma, od których bił zielony blask. Postać na głowie miała Ureus i Nemes, symbole władzy faraona, jednak nie rozpoznali w tej twarzy żadnego ze starożytnych władców Egiptu. Nagle twarz zmieniła się w pysk szakala i usłyszeli głos w języku staroegipskim, dobiegający ze wszystkich stron. Rozpoznali ten język, choć zdawał się być dialektem, jakiego jeszcze nie słyszeli. Jednak to ton głosu sprawił, że skurczyli się z trwogi.

Głos mówił:

JAM JEST SET. PAN TEGO ŚWIATA. ODDAJCIE MI CZEŚĆ!

**

1 URANOS

Sto dwudziestego drugiego dnia misji zaczął być wyraźnie widoczny. Do tej pory wydawał się jedynie coraz jaśniejszą, niebieską plamką na tle czarnego, jak smoła, kosmosu.Teraz widać już było majestatyczne pierścienie, swoistą koronę planety. Dzięki tej wspaniałej aureoli, nie dało się go pomylić z żadnym ciałem niebieskim w Układzie Słonecznym.

Saturn. Druga, co do wielkości planeta w Układzie Słonecznym, odsłaniała przed nim swoje piękno i potęgę. Niesamowity i potężny, niczym rzymski bóg, po którym planeta odziedziczyła nazwę. Przytłaczał swym ogromem i zachwycał pięknem. Widział go już setki razy na trójwymiarowych fotografiach, na których wyglądał jak prawdziwy. Jednak nie było porównania z widokiem na żywo. Kilkakrotnie miał okazję podziwiać osobiście innego olbrzyma, Jowisza, który, podobnie jak Saturn, miał swój majestatyczny urok. Teraz jednak uznał, że to właśnie Saturn, wraz ze swymi pierścieniami, jest zdecydowanie najpiękniejszą planetą w Układzie Słonecznym. Mimo że planeta była jeszcze dość daleko, można już było dojrzeć gołym okiem największe z jego satelitów. A było ich ogółem całkiem pokaźne grono.

Myślał nad ich fascynującą różnorodnością.

Wiedział już od dzieciństwa, że Saturn posiadał największą w Układzie Słonecznym liczbę księżyców. Niektóre z nich były olbrzymie i majestatyczne, a inne maleńkie i niewiele większe od asteroid. Właśnie tych karłowatych satelitów było najwięcej na orbicie, bo aż kilkadziesiąt. Wszystkie fascynowały go na swój sposób, jednak w tej chwili interesował go tylko jeden. Mimo iż jego powierzchnia była dziesięciokrotnie mniejsza od ziemskiego Księżyca, od niedawna wykazywał niezwykłe cechy, które skłoniły naukowców do uważnego przyjrzenia się temu niezwykłemu obiektowi. To, co tam odkryto, było tak niesamowite, że postanowiono zorganizować wyprawę naukową, nad którą dowództwo przydzielono właśnie jemu. Jej celem było zbadanie tajemniczych zjawisk, związanych z tym niezwykłym ciałem niebieskim.

Tym obiektem był księżyc – Enceladus.

Na spotkanie z tajemnicą, która się tam kryła, zmierzał swoim nowym statkiem. Była to największa i najpotężniejsza maszyna, jaką kiedykolwiek stworzył człowiek. Podobnie jak ciało niebieskie, do którego zmierzał, dostał nazwę po greckim tytanie. Na burcie dumnie widniał napis: URANOS.

Kapitan siedział w swoim fotelu na mostku i wpatrywał się w obraz potężnej planety, która pojawiła się na ekranie. Podziwiał piękno kosmosu i Saturna, którego maleńki satelita był celem ich podroży. Zastanawiał się teraz nad istotą samej wyprawy. Misja była bezprecedensowa i w pewnym stopniu ryzykowna. Wiedział, że to zadanie będzie wymagało więcej determinacji i opanowania, niż wyprawy, w które do tej pory wyruszał. Miał świadomość olbrzymiej odpowiedzialności, jaka ciążyła na tej misji, a co, za tym idzie, na nim samym. Był człowiekiem skupionym i konsekwentnym. Nigdy nie należał do osób lękliwych. Jednak coś mówiło mu, że nadchodzące wydarzenia wystawią jego odwagę na potężną próbę.

Kapitan Mark Dębiński, gdyż tak się nazywał, był z pochodzenia Polakiem. Jako pilot w NASA, miał już za sobą kilkanaście wypraw kosmicznych; kilka misji badawczych i kilka zwiadowczych, jednak wszystkie o podwyższonym stopniu ryzyka. Dębiński, jako jeden z najlepszych pilotów i dowódców, był kierowany na takie misje od ręki, co było wynikiem jego umiejętności podejmowania szybkich decyzji oraz radzenia sobie ze stresem i kierowania załogą w sytuacjach kryzysowych. Miał do tego naturalne predyspozycje. Jako człowiek odważny, charyzmatyczny i sprytny nadawał się do tej roli, jako jeden z nielicznych. Miał też posłuch i szacunek wśród swojej załogi. Swoją osobą wzbudzał spokój i respekt. Potrafił nie tylko szybko myśleć, ale też podejmować trafne decyzje. Niemalże wszystkie powierzane mu zadania kończyły się sukcesem. Jednak miał też mroczniejsze punkty w życiorysie. Jednym z nich był incydent podczas jednej z misji, który zaciążył nad jego kapitańską karierą.

Zdarzenie to miało miejsce podczas misji w Pasie Asteroid, na orbicie planetoidy Ceres; wraz z towarzyszem, Pablo Cervantesem, wyszli w przestrzeń kosmiczną, aby naprawić antenę uszkodzoną przez pędzący okruch skalny. Cervantes niedokładnie zapiął linkę mocującą podczas wychodzenia w przestrzeń kosmiczną. Ta odpięła się i astronauta zaczął dryfować w przestrzeni kosmicznej. Pewnie wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby nie to, że Brazylijczyk wpadł w panikę, która nazywana jest wśród astronautów kosmicznym lękiem przestrzeni lub po prostu kosmiczną gorączką. Skafander posiadał silniczki manewrowe, dzięki którym astronauta mógł wrócić na statek. Jednak Cervantes nie miał doświadczenia w spacerach kosmicznych i to go zgubiło. Spanikował, za szybko oddychał i doznał hiperwentylacji, a to pociągnęło za sobą kolejne tragiczne konsekwencje – włączył niewłaściwy silnik i odleciał w przestrzeń kosmiczną, zamiast wrócić na statek. Potem prawdopodobnie zemdlał, a kontakt z nim się urwał. Dębiński chciał go ratować, ale zbliżała się kolejna fala odłamków rozbitej asteroidy i musiał natychmiast wracać na statek. Pablo spadł na Ceres. Więcej go nie zobaczyli…

Mimo że ta śmierć nie była winą kapitana, co wykazało dodatkowo przeprowadzone śledztwo, czuł się winny. Nie potrafił pozbyć się przeświadczenia, że mógł coś zrobić aby temu zapobiec. Przeżył to tym bardziej, że Pablo był jego kolegą z czasów uniwersyteckich. Z czasem wznowił wyloty w misjach, jako kapitan i aż do tej pory odbył ich jeszcze trzynaście. Z pozoru był taki, jak dawniej, ale zdarzenie to odcisnęło piętno na jego psychice niczym pieczęć w laku.

Obecna misja różniła się od pozostałych przede wszystkim priorytetami oraz utajnieniem. Tym razem nie lecieli zbadać jakiegoś konkretnego zjawiska, czy pobrać próbek do analizy. Lecieli na spotkanie z czymś, o czym nie mieli pojęcia. Jako kapitan pierwszy raz w swojej karierze dostał tak skąpe informacje na temat celu misji oraz zjawisk, jakie przyszło im badać. Był prawie pewien, że naukowcy odkryli coś, o czym NASA nie chciała poinformować nawet kapitana i jego załogi. Wnioski były logiczne i nasuwały się same.

Nie dziwiło go, że misja została powierzona akurat jemu. Czas organizacji wyprawy był mocno ograniczony, więc weryfikacja kandydatów na stanowisko kapitana nie mogła trwać zbyt długo. Dębiński bez wątpienia był najlepszym kandydatem i dyrekcja NASA nie miała, co do tego wątpliwości. Nie brakowało im dowódców, jednak pod względem doświadczenia w dowodzeniu misjami, których celem było odkrywanie i badanie nowych obiektów i zjawisk, jego wybór był z pewnością najlepszy. Jego przełożony, komandor sił lotniczych NASA – Peter Clarke, gdy tylko dowiedział się o misji i jej charakterze, nie miał wątpliwości, komu powierzyć dowództwo. On sam od początku przygotowań do wyprawy wiedział, że to będzie jedna z najważniejszych misji w jego karierze. Jednak, mimo iż był kapitanem, został wtajemniczony tylko w część odkrycia, jakiego dokonali naukowcy z NASA, badający anomalie na Enceladusie. Czuł pewien niepokój w związku z charakterem tej misji, jednak podekscytowanie na myśl o wyprawie było nieporównanie silniejsze. Zdawał sobie sprawę, że cel misji, a raczej powód, dla którego zorganizowano wyprawę, był na tyle poważny, że wszystkie dokumenty związane z wyprawą, badania, które doprowadziły do tajemniczego odkrycia, jak i samprojekt zostały opatrzone klauzulą „Ściśle tajne”. Informacje o misji i jej celu nie miały prawa przedostać się do opinii publicznej, o co zadbały odpowiednie służby. Pomimo tego nie mógł się doczekać startu. Jak zawsze przed nową misją, fascynacja przed odkryciem czegoś nowego była silniejsza od strachu przed nieznanym. Tym razem kapitan miał przeczucie, że te nieznane będzie czymś zupełnie odmiennym od tego, z czym miał do czynienia do tej pory.

Głównym jego zadaniem przed misją było skompletowanie załogi. Nie było z tym problemu, gdyż miał swoich zaufanych ludzi. Z góry wiedział, że wybierze osoby o największych kompetencjach i doświadczeniu, z którymi latał już wielokrotnie. Ci ludzie stanowili skład jego załogi podczas większości lotów i nie wyobrażał sobie tej misji bez któregoś z nich. Tylko im w pełni ufał; nie chciał słyszeć o nikim innym, na co komandor Clarke przystał bez problemu. Tym razem jednak różnica polegała na tym, że w skład załogi mieli wejść również wybitni naukowcy światowej sławy, spoza NASA. Takie rozwiązanie było niesłychane, gdyż z reguły podczas misji wystarczała aparatura badawcza. Tym razem, najwidoczniej, była niewystarczająca. Były to zupełnie obce osoby, które widział po raz pierwszy w życiu, jednak jedni z najlepszych fachowców na świecie w swoich dziedzinach, wybitnej klasy: astrobiolog, astrogeolog oraz astrofizyk, wytypowani przez specjalną komisję. W jej skład z kolei weszli naukowcy, głównie z NASA oraz wysocy rangą wojskowi z Pentagonu, co świadczyło o powadze i znaczeniu wyprawy, a także jej tajemniczym charakterze. Jak się później okazało, obecność wojskowych miała też inny powód; w skład załogi mieli również wejść czterej komandosi z Marines, co było już absolutnie bez precedensu w karierze Dębińskiego i dla lotów załogowych w ogóle. Dawało również dodatkowe powody do niepokoju. Oficjalny cel ekspedycji został przekazany w sposób lakoniczny i nieprecyzyjny, co nie było regułą w zarządzie NASA i nie podobało się dyrekcji agencji kosmicznej. Jednak nie było wyboru - rząd już nieoficjalnie położył rękę na misji.

Tak skompletowana załoga kapitana Dębińskiego została poinformowana, że mają wyruszyć w kierunku Enceladusa, satelity Saturna, którego zachowanie stało się ostatnio mocno podejrzane. Oficjalnym celem misji było zbadanie księżyca z orbity i na powierzchni oraz pobranie rozmaitych próbek. Z raportów przesyłanych przez satelity wnioskowano, że z orbitą Enceladusa dzieje się coś tajemniczego i niezwykłego. Satelita czasem przyspieszał, a innym razem zwalniał. Kiedy indziej znowu zbaczał z orbity na boki. Takie zjawisko było bez precedensu w badaniach nie tylko nad satelitami, ale jakimikolwiek innymi ciałami niebieskimi. Coś takiego nie było możliwe z naukowego punktu widzenia, a oni mieli się dowiedzieć, czym tak naprawdę było. Występowały również licznie inne anomalie, które należało zbadać na miejscu.

Tyle.

Mimo enigmatyczności celu misji, wszyscy, nawet naukowcy, wiedzieli, że ze względu na jej charakter nie było wskazane zadawanie zbyt wielu pytań. Mogli jedynie spekulować, na to jednak miała przyjść pora dopiero podczas lotu. Kolejnym powodem do niepokoju była dla nich obecność wojskowych. Pierwotna załoga Dębińskiego, przyzwyczajona do pełnienia służby, nie pytała skąd w składzie tak niezwykli goście. Naukowcy nie mieli ku temu okazji, gdyż tuż przed misją zostali zahibernowani na czas lotu, wraz z komandosami. Ta podstawowa załoga, czyli dwaj piloci: komandor porucznik Mamoru Nishio, będący jednocześnie pierwszym oficerem, zwany też oficerem naukowym i podporucznik Olga Iwanienko (od 2036 roku, odkąd zaczęły się regularne wyprawy międzygwiezdne, NASA wprowadziła stopnie na statkach kosmicznych odpowiadające tym w marynarce wojennej), a także drugi oficer naukowy inżynier Peter McLoyd i konsultant medyczny Katrina Sega, nie zostali poddani hibernacji, choć nalegała na to dyrekcja NASA. Statek, którym mieli polecieć, wyposażony był w system sztucznej inteligencji, który był w stanie samodzielnie kontrolować wszystkie parametry techniczne podczas trzech miesięcy lotu. Tym samym pierwotnie cała załoga miała być zahibernowana, aby ograniczyć do minimum zużycie prowiantu i tlenu. Jednak sprzeciw kapitana był stanowczy i bezkompromisowy. Zażądał, aby on i jego załoga mogli kontrolować lot, jak również komputer – od początku do końca. Ze względu na brak czasu na poszukiwanie innego dowódcy, jak i załogi (wiadome było że załoga Dębińskiego nie zgodzi się lecieć pod innym dowództwem), ostatecznie NASA przystała na ultimatum.

Jedyną rzeczą która naprawdę cieszyła kapitana, był jego nowy, wymarzony statek – Uranos (zastanawiał się nad pochodzeniem nazwy statku; jaki sens miała taka analogia? Według mitologii greckiej Uranos był ojcem Enkeladosa… nie widział w tym jakiegoś głębszego sensu, ale nieraz już spotkał się z różnymi absurdami ze strony administracji NASA. Porzucił próbę logicznego rozwiązania zagadki. „Ważne, że dobrze brzmi” – zakończył myśl). Miał tylko jedno, podstawowe zastrzeżenie – nie znosił sztucznej inteligencji. Po prostu jej nie ufał i nie umiał się przyzwyczaić do jej obecności. Poza tym „szczegółem”, uważał tę maszynę za istne cudo.Statek powstał na stacji kosmicznej na orbicie okołoziemskiej jako nowoczesny prototyp i stamtąd miał wyruszyć w kierunku Saturna. Wyglądał niesamowicie, a sprawować się miał jeszcze lepiej. Jego projekt powstał dużo wcześniej z myślą o dalekich wyprawach badawczych, nawet poza granice Układu Słonecznego. Obecny cel nie znajdował się aż tak daleko, jednak nikt z konstruktorów nawet nie podejrzewał jak niezwykła i szalenie ważna dla całej ludzkości będzie dziewicza misja Uranosa. Wygląd statku był jego dużym atutem. Został zaprojektowany trochę w celach propagandowych, miał być wizytówką najnowocześniejszej myśli technologicznej i nowych, poważnych wypraw badawczych NASA. Agencja przez ostatnich kilkanaście lat była obiektem ataków różnych środowisk zarówno rządowych jak i pozarządowych, jakoby ekspansja kosmiczna traciła rację bytu. Szereg projektów technologicznych miał położyć temu kres a projekt Uranosa miał być prekursorem tej inicjatywy. Teraz wyglądało na to, że jego zadanie będzie dużo bardziej doniosłe.

Kadłub statku mierzył ponad dziewięćset osiemdziesiąt metrów, co było absolutnym rekordem i składał się z trzech części: żagla wiatru słonecznego, obrotowej części mieszkalnej i rufy, w której mieścił się najnowocześniejszy system napędu mikrofalowego wspomagany reaktorem jądrowym. Część mieszkalna składała się z dwóch modułów, które obiegały kadłub łagodną spiralą i obracały się wokół niego, tworząc siłę odśrodkową i tym samym sztuczną grawitację. Tam też znajdował się mostek i sekcje podtrzymujące życie, takie jak szklarnia czy system uzdatniania wody pitnej. Na dziobie rozpostarta była olbrzymia, pokryta złotem czasza żagla wiatru słonecznego o rozpiętości prawie pół kilometra, która nadawała statkowi majestatyczny wygląd i olbrzymią prędkość. Nie ulegało wątpliwości, że statek robił niesamowite wrażenie.

Kiedy Dębiński, dwa lata wcześniej po raz pierwszy ujrzał Uranosa przez okno stacji kosmicznej, przyznał w duchu, że to najpiękniejszy statek, jaki kiedykolwiek widział. Zamarzył wtedy, żeby kiedyś nim dowodzić. Gdy w drugim miesiącu przygotowań do misji dowiedział się od komandora Clarke’a, że polecą Uranosem, a on obejmie dowództwo, ze szczęścia w duchu fikał koziołki. Nie pokazał jednak swojego entuzjazmu przed przełożonym. Ten jednak wiedział o jego miłości od pierwszego wejrzenia. Clarke widząc, jak Dębiński próbuje ukryć radość pod powagą, sam cieszył się w duchu. Osobiście bardzo go lubił i okazywał mu sympatię przy każdej możliwej okazji. I z wzajemnością, Dębiński również bardzo szanował swojego bezpośredniego przełożonego, który zresztą, podobnie jak on sam, wzbudzał powszechny szacunek. Nie można było tego samego powiedzieć o dyrektorze NASA; Milton Steinmeyer był wyjątkowo nieużytym człowiekiem. Był typowym szefem-tyranem, który wymaga jak najwięcej, nie licząc się z ludźmi. Plan miał być wykonany i to w taki sposób, w jaki on chciał. Nie znosił sprzeciwu, dlatego też Dębiński miał z nim kilka ostrych spięć. Mimo wszystkich swoich zalet, kapitan miał tę wadę, że nie umiał powstrzymać się od reakcji w odpowiedzi na chamskie traktowanie, nawet ze strony przełożonego. Gdyby nie komandor Clarke, który się za nim wstawiał, pewnie dawno zostałby zdegradowany albo nawet wyleciałby z NASA. Dębiński wiedział, że taka porywczość była błędem. Tym bardziej był w duchu wdzięczny komandorowi za wsparcie. Nie wyobrażał sobie życia poza NASA. Odkąd stracił drugą żonę, loty w kosmos i córka Rose były jego całym światem.

Nad prawidłowym działaniem wszystkich sekcji statku czuwało to, czego kapitan się obawiał i nie chciał zaakceptować – najnowocześniejszy komputer z programem sztucznej inteligencji – AICS8801 (Artificial Intelligence Computer System), potocznie nazywanym przez załogę Ellie. Ksywka powstała, według niektórych plotek, od imienia żony głównego twórcy systemu – Asimova. Ponoć bardziej kochał stworzoną przez siebie maszynę… Krążyły pogłoski, że nawet wgrany do systemu głos należał do żony głównego projektanta – Eleonory, co w najmniejszym stopniu nie zmieniło stosunku kapitana do systemu AI. Dotychczas dowodził statkami, na których komputer sterował wszelką elektroniką, ale nie umiał podejmować własnych decyzji i myśleć za załogę. To, że trzeba będzie traktować komputer jak członka załogi i liczyć się z jego zdaniem, w ogóle mu się nie podobało i momentami miał obawy, co do tej „współpracy”. Zachował to jednak dla siebie. Załoga nie powinna wiedzieć o „słabościach” kapitana. Nie podczas takiej misji. Momentami wyrzucał sobie nawet, że to przecież w dalszym ciągu maszyna, poza tym AI staną się niedługo powszechne i, chcąc nie chcąc, będzie musiał je zaakceptować.Niedługo miał się jednak przekonać, że jego obawy były w pełni uzasadnione.

Sam statek był najbardziej zaawansowaną technologicznie maszyną stworzoną przez człowieka. Naszpikowany najrozmaitszą aparaturą badawczą, mógł latać nawet na krańce Układu Słonecznego, aż poza Pas Kuipera. Miał przy tym najbardziej wydajny układ napędowy w dziejach ludzkości. Obydwa napędy, mikrofalowy, wspierany reaktorem atomowym i słoneczny, wykorzystujący fotony oraz wiatr słoneczny, rozpędzały statek do niewyobrażalnej prędkości pięciuset tysięcy kilometrów na godzinę, co było absolutnym rekordem dla lotów kosmicznych i kolejnym tego statku.

Ten cud techniki zmierzał teraz na pełnej prędkości w stronę malutkiego satelity Saturna. Kapitan podziwiał piękno obrazu na głównym ekranie i zastanawiał się nad istotą misji. Jedno było jasne: nikt nie miał pojęcia, co tam znajdą. Teraz, po kilkunastu tygodniach przemyśleń, stało się oczywiste, że nie lecą po rutynowe badania, jak na Marsie, Ceres, czy innych księżycach Saturna lub Jowisza. Mieli coś znaleźć, chociaż nikt głośno o tym nie mówił. Okoliczności i pośpiech, w jakim misja została zaplanowana i realizowana, nie pozostawiały złudzeń – NASA musiała odkryć coś bardzo intrygującego na Enceladusie.

Patrzył w białą, maleńką kropkę tuż ponad tarczą Saturna, będącą celem ich misji i rozważał najróżniejsze hipotezy. Obecność wojska i utajnienie misji nie dawały mu spokoju. Momentami miał nawet przeczucie graniczące z pewnością, że mogą z tej misji nie wrócić cało, jednak nie podzielił się tym z nikim. Nawet ze swoim zastępcą Nishio, mimo że prywatnie byli przyjaciółmi. Nie chciał nikogo straszyć, bo wiedział, że załoga też swoje myśli. Miał nadzieję, że wykonają swoją misję szybko i bez przeszkód, i cali zdrowi wrócą do domu. Jednak w głębi duszy czuł, że tak nie będzie. Zdał sobie sprawę, że z tego księżyca emanuje jakaś niewypowiedziana groza. Czuli to wszyscy, nawet tutaj, jeszcze daleko od jego powierzchni. Wtedy jeszcze nie miał pojęcia, co to za groza i co będzie dla nich oznaczać. Dla nich i dla całej ludzkiej cywilizacji.

2 RĘKA BOGA

Tymczasem pozostało dziesięć dni do wejścia na orbitę Enceladusa. Czas na pokładzie był liczony według ziemskiej doby, przez co cykl fizjologiczny załogi nie był zaburzony. Dni były monotonne i upływały załodze na rutynowych czynnościach. Wieczorami cała piątka rozprawiała po kolacji na przeróżne tematy. To częściowo rozładowywało napięcie związane z tajemnicą misji i dawało odskocznię od codzienności. Gdy nie siedzieli w mesie, podstawą były ćwiczenia fizyczne, utrzymujące właściwą sprawność ruchową członków załogi.

Jednak najbardziej popularny był holodeck, który w takiej formie, jak na tym statku, był absolutną innowacją. Do systemu holodecku można było wgrać właściwie dowolny program wirtualnej rzeczywistości, w zależności od tego, na co kto miał ochotę. Najpopularniejsze były gry, począwszy od golfa, a skończywszy na manewrach wojennych w wybranym plenerze historycznym. Dębiński i Nishio zawsze wybierali średniowiecze i obronę zamku przed najeźdźcami, z kolei Olga i Katrina grały razem w piłkę plażową. Olga, gdy była sama, wpisywała w program wspinaczkę wysokogórską, nocą, przy pełni księżyca. Kapitan zastanowił się któregoś razu, czy Gene Rodenberry podejrzewał, że jego pomysł umieszczony w Star Trek, wejdzie w życie już za sto lat. Jedynie McLoyd, jako tradycjonalista i człowiek starszej daty, niespecjalnie lubił wirtualną rzeczywistość. Wolał własną fantazję, dlatego z reguły wybierał książkę. Miał ich całą kolekcję na półce w swojej kajucie, z reguły powieści grozy, począwszy od Edgara Alana Poe, a skończywszy na Stephenie Kingu. Twierdził, że żaden, nawet najlepszy holodeck, nie zastąpi ludzkiej wyobraźni.Kapitan, mimo że bardzo lubił holodeck, w pełni popierał zdanie inżyniera.

Wszyscy najbardziej jednak cenili wieczory w mesie, spędzane na rozmowach i przy trunkach, nawet alkoholowych, które nie były zakazane, a wręcz zalecane na czas lotu ze względu na zdrowie psychiczne członków załogi. Taka metoda antystresowa została wprowadzona już kilkanaście lat wcześniej, jednak na tym statku odpowiednie dawki kontrolował komputer pokładowy, co również było bez precedensu. Zamknięci w klaustrofobicznych pomieszczeniach, bez możliwości wyjścia na zewnątrz, wciąż wykonywali te same czynności i widywali te same twarze – byli narażeni na wiele psychoz neurotycznych, z których najczęstszymi były stany depresyjne. Nawet najsilniejsze psychicznie osoby mogły przejść załamanie nerwowe, a to ostatnia rzecz, na jaką może sobie pozwolić astronauta. Wieczór spędzony na miłych rozmowach, przy szklance Johnnie Walkera lub lampce wina, pozwalał załodze na rozluźnienie i odstresowanie. Była tylko jedna wada takiego rozwiązania, wedle opinii załogi – piecza komputera nad ilością spożywanego alkoholu.

Pewnego wieczoru inżynier przełamał tabu i zaczął dyskusję o naturze zjawisk na Enceladusie.Inżynier uważał, że na satelicie zachodzi jakieś zjawisko fizyczne, związane z oddziaływaniem Saturna lub jego pierścieni. Astrofizyk spał jeszcze zahibernowany, więc nie mógł skonfrontować swoich domysłów z wiedzą fachowca, ale każdy miał na ten temat swoją teorię, mniej lub bardziej intrygującą.

Rozmowa w niedługim czasie zeszła na temat cywilizacji pozaziemskich. Kapitan, patrząc przez pryzmat, jaki tworzyła szklanka Brandy z Colą i lampą­ ksenonową w suficie, przysłuchiwał się rozmowie inżyniera z porucznikiem Nishio.

– Jeśli założyć więc, że życie na którejś z planet we wszechświecie jest możliwe, trzeba brać pod uwagę różne warianty – mówił inżynier mocno przy tym gestykulując. – Produkcje hollywoodzkie zakładają z reguły, że są to istoty podobne do nas, czyli mają symetryczne kończyny, parę oczu, uszu i tak dalej. Tymczasem obce życie może się dużo bardziej różnić formą od naszego, nie musi być nawet oparte na węglu, tylko na przykład na krzemie. Wszystko zależy od warunków panujących na danej planecie, począwszy od ciśnienia atmosferycznego a skończywszy na gwieździe lub gwiazdach, wokół których orbituje. Zresztą mogą to być czerwone lub białe karły lub nawet kwazary czy też pulsary, co z pewnością także musiałoby mieć wpływ na formę życia na planecie krążącej wokół takiej gwiazdy. Weźmy pod uwagę także wielkość planety lub też satelity – bo i tam mogłoby istnieć życie w sprzyjających warunkach – na których mogłoby wykształć się życie. Jeśli planeta będzie dziesięć razy większa od Ziemi, to istoty, które się na niej znajdują, również mogą być od nas dziesięć razy większe, bo grawitacja na takiej planecie też będzie o wiele silniejsza, a już z pewnością dużo bardziej umięśnione. I na odwrót, mogą być mikroskopijnych rozmiarów. Mogą nas odwiedzać i obserwować od tysięcy lat, a my nawet byśmy tego nie zauważyli. Dlatego powinniśmy postrzegać możliwość istnienia obcej formy życia przede wszystkim pod kątem środowiska, w którym mogło się wykształcić. Podczas ewolucji naszej planety, na rozwój życia miał wpływ cały szereg czynników. Nastąpiło kilka masowych wymierań, spowodowanych gwałtownymi zmianami w klimacie lub katastrofami kosmicznymi, jak to miało miejsce choćby w przypadku dinozaurów. Gdyby nie asteroida, która wtedy uderzyła, ludzkość prawdopodobnie nigdy by nie powstała, a dinozaury mogłyby latać samolotami i rozmawiać przez telefony komórkowe! To samo się tyczy olbrzymich owadów z epoki kambryjskiej. Na Ziemi, w początkach rozwoju życia, panowały stawonogi w chitynowych pancerzach i to one rządziły światem niepodzielnie przez kilkaset milionów lat. Jedynie zmiany na planecie sprawiły, że to ostatecznie kręgowce opanowały planetę. Dlatego, moim zdaniem, jeśli życie we wszechświecie jest powszechne, to najczęściej przypomina właśnie owady. Oczywiście życie oparte na węglu.

– A nie przyszedł wam do głowy jeszcze jeden czynnik? – wtrąciła Katrina.

– Co masz na myśli?

– Strzałka czasu.

Wszyscy skupili wzrok na lekarce.

– Chodzi o to, że na Ziemi życie toczy się takim tempem, w jakim się wykształciło przez środowisko. Inne otoczenie mogło nadać inne tempo życia. Nawet na Ziemi różne zwierzęta dostosowują szybkość rozwoju i egzystencji do warunków środowiskowych. Weźmy za przykład choćby kolibra i leniwca. Na innych planetach ta różnica może być o wiele bardziej znacząca. W zależności od sprzyjających lub niesprzyjających warunków, czas rozwoju mógł się wydłużyć lub skrócić u różnych cywilizacji. Populacja, która miała ciężkie warunki rozwoju, będzie względem nas bardzo powolna. Możemy ich postrzegać, jako istoty niezwykle anemiczne, nawet do tego stopnia, że wyda nam się, iż w ogóle się nie poruszają. Z kolei stworzenia, które miały lepsze warunki rozwoju, będą niezwykle szybkie. Będziemy je widzieć jako postacie poruszające się z taką prędkością, że zauważymy jedynie smugi.

– Heh! Racja… W takim wypadku zawładnęliby Ziemią, zanim zdążylibyśmy ogłosić alarm… – zauważył McLoyd, co wszyscy przyjęli z uśmiechem, chociaż sama wizja w gruncie rzeczy nie była zbyt wesoła.

– I tutaj możemy się pokusić o definicję boga – odezwał się tym razem kapitan, dopijając drinka – bo kto nam zagwarantuje, że nie jesteśmy obserwowani od dziesiątek tysięcy lat przez cywilizacje dużo bardziej rozwiniętą od naszej, której istnienia nie możemy udowodnić ani nawet zrozumieć? Podobnie jak mrówka nie jest w stanie zrozumieć i pojąć człowieka, który obserwuje ją przez szklaną ściankę terrarium. Ludzie w swojej hipokryzji uważają się za panów wszechświata, a prawda jest taka, że gówno wiemy o nas samych, a co dopiero o wszechświecie. Stworzyliśmy cywilizację i myślimy, że pozjadaliśmy wszystkie rozumy, ale pewnego dnia ludzkość może się przekonać, że jest coś lub ktoś w kosmosie o potędze, jakiej nie potrafimy sobie wyobrazić. I jak wtedy nazwiemy taką istotę…? – kapitan sięgnął po pięknie zdobioną, kryształową karafkę ze szklaną zatyczką i nalał pół szklanki whisky.

– Kapitanie! Wykryłam, że poziom alkoholu we krwi przekroczył u pana dopuszczalną dawkę na dziś. Zalecam nie spożywać więcej napojów alkoholowych – odezwał się łagodny kobiecy głos komputera pokładowego.

– Dobrze, mamo, zaraz idę spać.

Wszyscy jak jeden gruchnęli śmiechem.

– Zgadzam się z kapitanem – tym razem głos zabrał Nishio. Wcześniej jedynie słuchał, raz po raz zwilżając usta wytrawnym winem. Teraz jednak postanowił wygłosić swoje zdanie. Nie był typem gaduły, jednak kilka lampek wina zrobiło swoje. – Pójdę jeszcze dalej. Badania kosmosu udowodniły, że jest w otaczającym nas wszechświecie tak wiele rzeczy trudnych do wyjaśnienia, iż jest wręcz niemożliwe, żeby ludzie byli jedyną inteligentną formą życia. Już sto lat temu wspominał o tym Drake. Jeszcze wcześniej Fermie zauważył, że coś jest nie tak z otaczającym nas kosmosem. Przecież, biorąc pod uwagę wielkość i wiek choćby naszej Drogi Mlecznej, już dawno powinniśmy napotkać tam życie.Ale jeśli jakaś cywilizacja istnieje we wszechświecie od miliardów lat, to jej ewolucja mogła doprowadzić do postaci, którą trudno by nam było sobie wyobrazić, na przykład do stanu, w którym pozbyli się fizycznych ciał i podróżują przez wszechświat jako chmura materii, obdarzona inteligencją. Tak więc czy taka istota nie zostałaby nazwana na Ziemi aniołem lub wręcz bogiem…? A nawet postać Boga, jako stworzyciela wszechrzeczy – czyż nie mógł stworzyć wszechświata podobnie jak małe dziecko dmucha bańkę mydlaną? Teleskopy, obserwujące krańce wszechświata, zaobserwowały super-gromady galaktyk, które w większej perspektywie tworzą strukturę do złudzenia przypominającą sieć neuronową w mózgu...! Przypadek? Może tak, a może nie? Spójrzmy choćby na strukturę wszechświata – dlaczego budowa atomu tak bardzo przypomina budowę Układu Słonecznego? Odpowiecie, że rządzą nimi te same prawa fizyki. Ale czy takie prawa mogły zaistnieć same z siebie? A może są dziełem istoty, dla której jesteśmy mrówkami w terrarium...? Wiem jedno. Ludzie mają jeszcze sporo do odkrywania, a to, co znajdziemy, może nam się nie do końca spodobać...

– I ja tak myślę. I sądzę także, że na dziś już mam dość – skwitował kapitan, dopijając trunek, po czym wstał i pożegnał się. Reszta załogi poszła za jego przykładem. W drodze do swojej kajuty myślał wciąż nad rozmową w mesie. Jeszcze w łóżku, patrząc przez okno na przesuwające się smętnie gwiazdy, analizował rozmowę sprzed kilkunastu minut. Coś nie dawało mu spokoju. Coraz silniej odczuwał, że coś tu jest nie tak. A co jeśli rzeczywiście na Enceladusie..? jeśli tam… Zanim dokończył myśl, zapadł w sen. Jeden z najdziwniejszych w jego życiu.

We śnie spotkał Boga, który przybrał postać chłopca. Prowadził z nim rozmowę, stojąc na plaży w środku nocy przy pełni Księżyca. Ocean szumiał spokojnie, a gwiazdy świeciły bardzo mocno. Widział wyraźnie całą Drogę Mleczną, a z prawej strony Księżyc. Tuż pod galaktyką, na nieboskłonie, wyraźnie świeciła konstelacja Oriona, w szczególności jego pas, na który składały się trzy gwiazdy ułożone w jednej linii. Środkowa z nich wyraźnie różniła się od pozostałych, co go zdziwiło i zaniepokoiło. Mieniła się wyjątkowym blaskiem o zielonkawej poświacie. Próbował sobie przypomnieć jej nazwę, ale nie umiał. Potem spojrzał na chłopca i spytał, dlaczego zabrał mu żonę, jego ukochaną Kiriko i czy kiedyś jeszcze ją zobaczy? W odpowiedzi usłyszał, że wcale jej nie zabrał i że całkiem niedługo się spotkają. W pewnej chwili jego uwagę przykuł Księżyc. Był jakiś dziwny. Nie miał kraterów, które tak dobrze znał, tylko dziwne bruzdy, jak po zadrapaniu przez jakiegoś kosmicznego potwora. Jego blask był wręcz oślepiający. W pewnym momencie poznał go. To był Enceladus. Spojrzał w miejsce gdzie stał chłopiec, ale zamiast niego ujrzał dojrzałą kobietę niezwykłej urody. Od niej również bił niezwykły, zielonkawy blask.

– Nie lękaj się, kapitanie. Przyjdź do mnie, a wszystko zrozumiesz – usłyszał aksamitny głos postaci, jednak jej usta nie poruszały się. Chciał zapytać, kim jest i dokąd ma przyjść, ale usłyszał tylko, że niedługo pozna całą prawdę. Potem otworzyła usta i wydobył się z nich dziwny, modulowany dźwięk, prawie pisk, który narastał z każdą chwilą. Narastał i narastał…

3 SYGNAŁ

Po wyjściu kapitana z mesy, reszta załogi udała się do swoich kajut. Jednak Katrina nie była jeszcze śpiąca, więc postanowiła pójść do holodecku. Poprosiła Ellie, żeby wgrała program, który ustawiała czasami, gdy była sama. Wpisała go sobie jeszcze na początku wyprawy. Był to krajobraz z jej rodzinnych stron; niewielka rzeka, nad którą wyrastał bujny sosnowy las i łąka, za którą w oddali widać było farmę – jej rodzinny dom, który stał niedaleko. Za łąką zachodziło letnie Słońce, a na niebie widać już było pojedyncze gwiazdy. W tle było słychać Lynyrd Skynyrd – zespół rockowy, którego słuchała w młodości. Przeżyła tam najlepsze chwile swojego życia… Do momentu, w którym ojciec umarł na nowotwór mózgu. Miała wtedy zaledwie szesnaście lat. Potem mama wpadła w alkoholizm i Katrina musiała zająć się młodszym o pięć lat braciszkiem. Farma popadła w długi i gdy Katrina skończyła dwadzieścia lat, trzeba było sprzedać gospodarstwo. Potem było już tylko gorzej. Matka zmarła po kolejnych dwóch latach i Katrina została sama z bratem. Jednak postanowiła, że nie tylko się nie podda, ale że spełni swoje marzenia. Najważniejszym z nich było znaleźć się pomiędzy gwiazdami. Od kiedy po raz pierwszy spojrzała w niebo, spacerując, jako sześcioletnia dziewczynka po łące, której replika znajdowała się teraz pod jej stopami, wiedziała, że chce polecieć w kosmos. Starszy brat pokazywał jej najważniejsze gwiazdy i konstelacje, a ona była tym zachwycona. Od tamtej pory niebo stało się jej najważniejszą pasją. Potem brat wyjechał na studia, a ona postanowiła, że spełni marzenie nie tylko dla siebie, ale i dla brata. On też od zawsze kochał kosmos i wszystko, co z nim związane. Minęły lata. Poszła do akademii medycznej i została lekarzem. Jednak jej pasja, kosmos, sprawiła, że w końcu trafiła do NASA i wkrótce zaczęła latać w misjach jako lekarz pokładowy. Pamiętała doskonale wzruszenie, gdy po raz pierwszy ujrzała Ziemię z perspektywy orbity okołoziemskiej.

Poczuła silne wzruszenie. Idąc ścieżką nad rzeką i wspominając swoją przeszłość, spojrzała w gwiazdy. Wiedziała, że nie są prawdziwe, ale nie przeszkadzało jej to. Naszła ją ogromna tęsknota za domem rodzinnym. Spojrzała w okna domu na farmie, w których paliło się światło. Sama zaprogramowała tę scenę z pamięci. Czuła jednocześnie smutek i radość na wspomnienie swojego dzieciństwa.

Nagle wyczuła czyjąś obecność. Wyrwana z rozmyślań powróciła do rzeczywistości i zdała sobie sprawę, że jest w holodecku i nie może być tutaj nikogo oprócz niej. Gdyby ktoś wchodził, zobaczyłaby go, bo wejście było mniej więcej tam gdzie przed chwilą zaszło Słońce. Poza tym Ellie musiałaby ją poinformować, że ktoś chce wejść. Mimo to wyraźnie czuła, że jest tutaj jeszcze ktoś. Odwróciła się raptownie, ale nie było tam nic oprócz trawy na łące i wody w rzece. Przyszło jej na myśl, że może coś się zepsuło w programie holodecku i stąd to uczucie, ale już po chwili ta myśl wydała jej się absurdalna. Przecież to było tylko uczucie, nic, tylko głupie uczucie. Mimo to narastało, aż w pewnym momencie poczuła strach. Odwróciła się i ujrzała przed sobą postać. Stała nie dalej niż półtora metra od niej. Teraz przeraziła się na serio. Mogłaby pomyśleć, że to awaria holodecku, gdyby nie paraliżujące uczucie, które mówiło jej, że tutaj rzeczywiście ktoś stoi. Postać była słabo oświetlona, ale wyraźnie widziała kobietę w kwiecie wieku, ubraną w niezwykłą złotą suknię wieczorową, ale z elementami, które znała tylko z opowiadań o starożytnym Egipcie. Miała długie, czarne, lśniące włosy, a na głowie opaskę z tajemniczymi symbolami. Najbardziej wyróżniał się ten nad czołem. Przypominał symbol władzy, noszony przez egipskich faraonów. Oczy kobiety były ciemne i patrzyły przenikliwie. Było w nich coś niezwykłego, coś nieludzkiego… Gdy Katrina zebrała się w sobie i już miała krzyknąć do Ellie, co to wszystko znaczy, postać przemówiła:

– Nie smuć się i nie lękaj. Zobaczysz jeszcze swoich bliskich. Przyjdź do mnie i wszystko zrozumiesz – kobieta mówiła, lecz jej usta pozostawały zamknięte, co budziło w Katrinie jeszcze większy lęk.

– Kim jesteś i jak się tu dostałaś…? Co to ma znaczyć? To jakiś test programu? Ellie? Co to ma znaczyć?

Jednak zamiast Ellie znowu przemówiła tajemnicza kobieta:

– Teraz nie jest pora na zadawanie pytań. Przyjdź do mnie i wszystko stanie się jasne.

– Ale…– zanim Katrina zadała kolejne pytanie, postać odwróciła się i odeszła. Zniknęła wraz z krajobrazem z rodzinnych stron. W jego miejscu pojawiła się olbrzymia, lśniąca niezwykle jasno tarcza księżyca, w której od razu rozpoznała Enceladusa. Postać unosiła się w przestrzeni kosmicznej przed satelitą. Katrinie zaparło dech w piersiach. Usłyszała jeszcze raz głos kobiety, który mówił: „Przyjdź do mnie”, po czym wszystko zniknęło. Stała w pustej, jasno oświetlonej hali holodecku.

– Program przerwano z powodu nieznanego błędu. Czy mam kontynuować? –Usłyszała znajomy głos Ellie. Dojście do siebie zajęło jej kilka sekund.

– Nie Ellie. Na dziś kończymy – zdołała jakoś odpowiedzieć i oszołomiona ruszyła w stronę wyjścia. Dotarła do swojej kajuty, ale gdyby ktoś spytał, jak jej się to udało, nie potrafiłaby odpowiedzieć. Leżała w łóżku nie mogąc zasnąć. Myślała o dziwnym zdarzeniu w holodecku. W końcu zapadła w płytki, niespokojny sen.

Dźwięk alarmu na statku wyrwał kapitana ze snu o czwartej piętnaście czasu pokładowego. Zerwał się na równe nogi, ubrał w biegu i pobiegł na mostek sprawdzić, co się dzieje. Po drodze zdążył jeszcze przypomnieć sobie dziwny sen, jaki go nawiedził. Poprzez dźwięk alarmu słyszał komunikat komputera pokładowego:

UWAGA! ALARM RADIACYJNY! ZAŁOGA POWINNA NATYCHMIAST UDAĆ SIĘ DO SCHRONU!

Pomyślał, że jeśli alarm uruchomił się tak nagle, to najpewniej musiało stać się coś z reaktorem. Chciał spytać Ellie, ale postanowił najpierw udać się na mostek. Tam zastał jedynie Nishio. Pierwszy oficer pełnił wachtę. Było to zupełnie zbędne przy tak zaawansowanym technologicznie komputerze – przez całą dobę czuwał nad wszystkimi podzespołami, począwszy od ekspresu do kawy, poprzez obserwację przestrzeni wokół statku a skończywszy na napędzie – jednak taki był plan służby i kapitan nie miał zamiaru z niego rezygnować.

Od Nishio dowiedział się, że w kierunku statku zmierza olbrzymi rozbłysk słoneczny. W takich sytuacjach cała załoga udawała się do schronu, który znajdował się w przedniej części statku, w kadłubie. Rozbłysk został wykryty na dwadzieścia trzy minuty przed uderzeniem w statek, co było sporym zaskoczeniem. Nie tracąc czasu, udali się w kierunku schronu.

– Jakim cudem rozbłysk został wykryty dopiero teraz? – kapitan spytał pierwszego oficera, gdy zjeżdżali windą z modułu grawitacyjnego do kadłuba statku.Reszta załogi, która chwilę przed odjazdem dołączyła do nich, skupiła wzrok na Pierwszym Oficerze.

– Nie mam pojęcia – odparł Nishio. – To samo pytanie zadałem Ellie. Usłyszałem w odpowiedzi, że musiał wkraść się błąd…

– Błąd w komputerze za dwadzieścia pięć milionów dolarów...? – spytał McLoyd.

– O tym samym pomyślałem. Co dziwniejsze, Ellie nie potrafiła podać konkretnej przyczyny błędu. Na pytanie, czy w wszystko w porządku z systemem, odpowiedziała, że tak...

Kapitan zamyślił się przez chwilę, po czym nagle zwrócił się do komputera:

– Ellie!?

– Tak, kapitanie? – Zabrzmiał w odpowiedzi miękki kobiecy głos.

– Skanuj system w poszukiwaniu błędu!

– Już to zrobiłam, kapitanie. Wynik: zero wykrytych błędów.

– Wykonaj skan ponownie!

– Kapitanie, powtórzenie czynności nie zmieni wyniku.

– Wykonaj!

W tym momencie załoga wypłynęła z windy. Wewnątrz kadłuba rozstali się chwilowo z grawitacją, którą zapewniały jedynie moduły pierścieniowe. Pomarańczowe, pulsujące światło alarmowe, biegnące falami wzdłuż ścian, bezustannie przypominało o pośpiechu.Po kilkunastu sekundach od wydania polecenia w korytarzu odbił się echem przyjemny głos Ellie:

– Podaję wynik skanowania. Ilość wykrytych błędów: zero.

– Podaj prawdopodobną przyczynę opóźnienia w wykryciu rozbłysku!

– Błąd obliczeniowy systemu.

Cała piątka wymieniła spojrzenia. Kapitan ruchem głowy pokazał na drzwi prowadzące do schronu, co miało oznaczać, że rozmowa będzie dalej kontynuowana bez udziału Ellie, której sensory ani kamery nie były tam zainstalowane.

– Czy ktoś ma jakiś pomysł, co mogło się zepsuć w najdroższym komputerze świata? – zapytał kapitan, gdy zatrzasnęły się drzwi schronu. Inżynier ręcznie zaryglował wejście, które jako jedyne na całym statku nie było sterowane przez komputer. Takie rozwiązanie przyjęto na wypadek awarii systemu. Poza tym wyjątkiem, wszystkie podzespoły były zintegrowane z Ellie. Takie rozwiązanie mogło mieć w przyszłości fatalne skutki, ale według inżynierów-projektantów było świetnym pomysłem. Na ścianie schronu znajdował się monitor z planem wszystkich pokładów, pierścieni grawitacyjnych i modułów zewnętrznych, który pokazywał załodze, w jakim stanie znajdują się poszczególne sekcje. Poza tym schron był odcięty od reszty statku. W przypadku katastrofy mógł się odłączyć i rozpocząć drogę powrotną na Ziemię, wysyłając jednocześnie sygnał SOS. Tymczasem wszyscy zajęli miejsca w specjalnych fotelach i zapięli pasy. Do uderzenia rozbłysku zostało sześć minut.

– Nie mam pojęcia – odrzekł po chwili inżynier McLoyd. – Ale jeśli to się powtórzy, trzeba będzie zresetować system.

– To duże ryzyko. Cały statek jest sterowany przez Ellie – zauważył Nishio.

– Owszem, to ryzykowne posunięcie, ale większym ryzykiem było by nic z tym nie zrobić – odparł inżynier.

– Czemu to jest takie ryzykowne? – spytała Katrina. – Przecież później włączycie ją z powrotem.

– To nie takie proste. System Ellie zawiera dane całej misji. Jeśli zostaną skasowane w czasie restartu, przepadną przede wszystkim koordynaty lotu i nie będziemy mogli dolecieć do celu, nie wspominając o systemach podtrzymywania życia na pokładzie i w komorach hibernacyjnych. Nawet praca silników nadzorowana jest przez Ellie. Nie chcę siać paniki, ale jeśli błędy będą się powtarzały, będziemy mieli duży problem...

– A nie można zrobić kopii zapasowej i wtedy zresetować system?

– Nie przewidziano takiej opcji w przypadku tego komputera – odpowiedział inżynier. Patrzył przez okienko w drzwiach na niebieskie oko kamery komputera. – Miał być nieomylny.

Kapitan zacisnął zęby i pokiwał głową.

– Taaa… A Titanic niezatapialny – mruknęła lekarka. – Ludzka hipokryzja i zadufanie nie znają granic. Czy to się kiedyś zmieni?!

– Nadal nie potrafię zrozumieć, jak mógł wystąpić błąd w systemie opracowanym przez najlepszych programistów na świecie? – powiedział kapitan. Naszła go refleksja, że jego obawy zbyt często się sprawdzają.

– Wirus może zaatakować każdy system, a tak skomplikowany jak Ellie jest jeszcze bardziej narażony, nawet, jeśli chronią go najlepsze programy antywirusowe. Ryzyko jest minimalne, ale musimy się liczyć z taką ewentualnością. Jeśli to pojedynczy błąd, to nie ma czym się martwic. Powtórka oznacza wirus, a wtedy będzie ciężki orzech do zgryzienia.

– OK. Ale przecież wirusy pochodzą z zewnątrz, najczęściej z sieci – wtrącił kapitan. – Tutaj mamy do czynienia z układem całkowicie zamkniętym. Jakim więc sposobem mógł wkraść się wirus?

– Też się nad tym zastanawiam – odparł inżynier, drapiąc się po łysiejącej głowie. – Jest teoria mówiąca, że bardzo skomplikowane układy scalone, obdarzone inteligencją, potrafią same tworzyć nowe programy, które nie są zgodne z podstawowymi dyrektywami systemu. To coś jak abstrakcyjne myśli u ludzi. Ale, jak wspomniałem, to tylko teoria.

– Zastanawia mnie inna rzecz; dlaczego NASA nie ostrzegła nas przed rozbłyskiem? – spytała Katrina.

Lekarka zadawała trafne pytania, ale kapitan zauważył, że jest inna niż zazwyczaj. Sprawiała wrażenie, jakby była na silnych lekach. I nie mylił się – p o wizycie w holodecku zażyła podwójną dawkę relanium. Oprócz tego doszło rozkojarzenie spowodowane zdarzeniem, jakie zaszło podczas seansu w wirtualnej rzeczywistości.

– To proste. Wiedzą, że mamy niezawodną Ellie – rzucił Nishio.

– Niezawodna Ellie właśnie stała się zawodna. Zastanawiam się tylko... – kapitan urwał, gdyż w tym momencie statkiem szarpnął potężny wstrząs. Światła zmieniły barwę na czerwoną i wszystko zaczęło wibrować jak podczas trzęsienia ziemi. Trwało to kilkadziesiąt sekund, po czym zaczęło się uspokajać. Lampy mrugały jeszcze przez chwilę. Gdy wibracje całkiem ustały kapitan, nacisnął przycisk interkomu w urządzeniu wielofunkcyjnym na ręce.

– Ellie!?

– Tak, kapitanie? – usłyszał głos komputera dobiegający z zegarka.

– Jakie mamy obrażenia?