Król Krak i królewna Wanda - Walery Przyborowski - E-Book

Król Krak i królewna Wanda E-Book

Walery Przyborowski

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Walery Przyborowski, publikujący nieraz pod pseudonimem „Zygmunt Lucjan Sulima” (1845–1913), z wykształcenia był historykiem, a z zawodu dziennikarzem i nauczycielem. Z przekonania został żołnierzem biorącym udział w powstaniu styczniowym, a z pasji – pisarzem, autorem prac historycznych i powieści, w tym pierwszych polskich powieści kryminalnych. Motyw Wandy, która nie chciała Niemca, często wracał w polskiej literaturze, wyzyskiwany politycznie i społecznie. Szczególnie chętnie sięgano po niego w czasach zaborów, aby pielęgnować polską świadomość narodową. Na nim też Przyborowski oparł swoją powieść historyczną o legendarnych początkach państwowości na ziemiach dzisiejszej Polski.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Walery Przyborowski

Król Krak i królewna Wanda

Warszawa 2021

Rozdział I

Żubry w puszczy

Słońce chyliło się ku zachodowi. Jego czerwone promienie przedzierały się ukośnie przez gąszcz olbrzymich drzew wielkiego lasu i oświecały wąską ścieżkę, którą jechał co koń wyskoczy jakiś młodzieniec. Koń co prawda był dzielny, mały, krępy, o nader rączym i pewnym biegu, co było rzeczą ważną, bo ścieżka była wąska, wijąca się śród lasu jak wąż, zawalona tu i ówdzie ogromnymi pniami wywróconych drzew lub mnóstwem gałęzi.

Na koniu tym, na oklep, na pustym worku parcianym, bez strzemion, siedział młody mężczyzna z gołą głową, pokrytą tylko bujnymi, kędzierzawymi, jasnymi jak len włosami. Jeździec miał na sobie kożuch barani, przewiązany czerwonym pasem, od którego na rzemykach zwieszał się krótki miecz niemiecki, prosty i obosieczny, bez pochwy. W mieczu tym od czasu do czasu przeglądał się krwawy promień zachodzącego słońca, rzucając dokoła olśniewające blaski. Prócz miecza uzbrojenie młodzieńca stanowił wielki łuk przerzucony przez plecy i kołczan suto zaopatrzony w strzały. Ubranie zresztą jeźdźca było bardzo ubogie. Oprócz kożucha, który sięgał do kolan, nie miał on nic więcej na sobie. Stopy tylko ukryte miał w łapciach z kory lipowej, przywiązanych do nogi rzemieniami.

Wieczór był ciepły, bo był to początek czerwca. W ogromnym lesie panowała poważna cisza, którą przerywał jedynie brzęk komarów, much i chrabąszczy. Gdzieś z głębi puszczy odzywał się głos kukułki lub krzyk żurawi. Powietrze, nieodświeżane najlżejszym nawet wietrzykiem, było parne, przesiąknięte duszącym zapachem roślinnym i żywicznym, toteż jeźdźcowi widocznie w dużym kożuchu i przy natężonym biegu było bardzo gorąco, bo od czasu do czasu ocierał ręką pot kroplisty spływający mu po twarzy i odgarniał bujne, skędzierzawione włosy. Wówczas ukazywało się jego białe czoło, różniące się wyraźnie od reszty mocno opalonej twarzy.

Koń pędził ciągle wyciągniętym galopem, omijając zręcznie gromady gałęzi leżących na ścieżce, przeskakując ze zwinnością wiewiórki zawalające drogę kłody drzew. Wśród ciszy leśnej tętent kopyt rozlegał się daleko.

Jeździec od czasu do czasu prostował się na koniu i rzucał dokoła niespokojnym wzrokiem, jak gdyby pragnął przebić ciemności zalegające powoli głąb puszczy. Olbrzymie dęby, klony, buki i jawory szumiały poważnie, sięgając szczytami swych koron wysoko. U ich stóp, spod gromady liści i gałęzi, darło się pod słońce mnóstwo drobniejszych drzewek, krzaków i roślin. Ze szczytu drzew, na odgłos biegnącego konia, zrywały się z krzykiem wrony i kawki, żurawie i jastrzębie, które, wzbiwszy się wysoko, kołysały się na swych skrzydłach pod ciemnym lazurem wieczornego nieba i znów siadały na wierzchołkach drzew.

Tymczasem słońce zaszło i noc zapadała w lesie szybko. Jeździec zwolnił biegu, odgarnął włosy zasłaniające mu wzrok i coraz niespokojniej oglądać się począł dokoła. Las stawał się coraz gęstszy, ciemność była coraz większa i w końcu koń, widocznie nie wiedząc, gdzie iść, stanął. Jeździec, dotąd milczący, mruknął coś pod nosem i pochylił się na kark konia, widocznie upatrując drogi. Gdy jednak z powodu ciemności nic zobaczyć nie mógł, żwawo zeskoczył z konia i klęknąwszy na ziemi, pilnie począł w niej rozpatrywać.

– Na Perkuna – mruknął – pobłądziłem. Powstał, wyprostował się i ruszył do najbliższego dębu, który obmacał dokoła rękami. Gęsta warstwa mchu, pokrywająca zwykle drzewa od strony północnej, dała mu mniej więcej pojęcie, w którą stronę winien jechać, żeby się dostać do celu swej podróży. Ale widocznie nie była to dla niego wielka pociecha, bo ze spuszczoną głową, zamyślony głęboko, już zamierzał dosiąść swego konia, gdy nagle ten, strzygąc niespokojnie uszami, zarżał głośno i rwać się począł.

W lesie panowała już zupełna, nierozjaśniona niczym, nieprzyjemna ciemność. Jeno w górze, gdyby jeździec nasz zadarł dobrze głowę, można było dostrzec spoza zbitych borów drzew płatek jasnego nieba. Przy tym, jak zwykle nocą, zerwał się chłodny wiatr i pognał po lesie, napełniając go szumem i trzaskiem. W głębi puszczy nie ustawały krzyki żurawi i innego ptactwa, ponure hukania puszczyka i ryk dzikiego zwierza. Wszystkie te odgłosy, odbijając się echem od dębów do dębów, od buków do buków, rosły w coraz większą siłę, coraz dzikszy i straszniejszy przybierały charakter.

Nie dziw więc, że jeździec nasz, spostrzegłszy niespokojne zachowanie się konia, mimowolnie obejrzał się trwożliwie dokoła i sięgnął ręką po miecz. Po chwili jednak uspokoił się trochę, gdyż jeżeli puszcza wrzała teraz tysiącem głosów, to jednak odzywały się one z daleka, a z bliska nic nie zdradzało niebezpieczeństwa. Pogłaskał więc ręką kark konia i nagle, jakby uderzony jakąś myślą, rzucił się na ziemię, przykładając do niej ucho.

Ale nie potrzebował już tego. W tej chwili bowiem po puszczy rozległ się trzask okropny, huk głuchy i wrzawa, jakby szedł huragan straszliwy i druzgotał stuletnie dęby. Ziemia przy tym drżała i dudniła, jakby przez puszczę rwały w szalonym pędzie całe setki koni i ludzi. Z pośrodka tej wrzawy od czasu do czasu wybiegał donośny, krótki, urywany, niemniej przeto straszny ryk, z początku jeden, potem powtórzony przez tysiące innych. Puszcza zdawała się zamieniać w piekło.

Przez chwilę młodzieniec stał jak skamieniały, wsłuchując się w tę dziką wrzawę zbliżającą się ku niemu ciągle, potem nagle oprzytomniał i chciał skoczyć na konia, który coraz niespokojniejszy szarpał się gwałtownie, stawał dęba i wierzgał. Ale było już za późno. Łoskot i wrzawa, rosnąc ciągle, były już bardzo blisko. W głębi lasu, wśród jego ciemności, posuwała się gwałtownie jakaś czarna, olbrzymia masa. Koń w tej chwili, przerażony do najwyższego stopnia, szarpnął się tak gwałtownie, że wyrwał się z rąk jeźdźca i rżąc pognał w szalonym pędzie, przeskakując przez pnie, rozbijając się o drzewa i znikł w ciemności leśnej. Jeździec został sam.

Przez chwilę stał on jak oszołomiony, z twarzą zwróconą w kierunku uciekającego konia, ale gdy owa ciemna masa już była tak blisko, że rozróżnić ją można było, gdy z pośrodka czarnego lasu migotać poczęły jakieś krwawe ogniki, młodzieniec oprzytomniał i szepcąc: – Żubry, żubry! – ze zręcznością zdwojoną niebezpieczeństwem wdrapał się na najbliższe drzewo.

Czas już był wielki, gdyż właśnie z głębi czarnego lasu z trzaskiem łamanych gałęzi, z głuchym dudnieniem, z rykiem dzikim pędziła, jak szalona, gromada żubrów. Pyszne te zwierzęta z rogami zakrzywionymi, z grzywami na karkach, rwały naprzód, tratując wszystko przed sobą. Na ich czele posuwał się wspaniały stary żubr z nozdrzami szeroko rozwartymi, jak gdyby węszył i upatrywał, czy nie ma gdzie w pobliżu nieprzyjaciela. Potrząsał on groźnie grzywą, którą wiatr rozwiewał, a racicami wyrzucał ziemię, trawę, krzewy i korzenie w górę. Niekiedy w przystępie gniewu porywał na swe zakrzywione rogi drobne krzaki lub młode drzewka, które napotykał na drodze, wyrywał je, nogami tratował z głuchym rykiem i potem, jak kamień rzucony z procy, ciskał w górę. Oczy świeciły mu się jak dwa ogniki.

Za nim ścieśnioną gromadą biegły inne żubry, popychając się, rycząc strasznie, potrącając się o drzewa. Posuwały się one z wielką szybkością. Młodzieniec, patrząc na nie ze szczytu starego dębu, ukryty w jego liściach i gałęziach, pytał się samego siebie, dlaczego te żubry tak pędzą jak szalone? Czyżby ścigał je jaki zwierz straszniejszy od nich? Ale czyż jest taki zwierz w puszczy, którego by się żubry obawiać mogły, zwłaszcza jeżeli są w tak licznej gromadzie? Nie, one pędzą do wody, która musi stąd być niedaleko.

Ta myśl przypomniała młodzieńcowi, że i on ma pragnienie trapiące go od południa jeszcze, a którego, wjechawszy w tę wielką puszczę, dotąd ugasić nie mógł. Postanowił więc zejść z drzewa i za śladem żubrów ruszyć, by tym sposobem dostać się do wody. Woda zresztą mogła go wyprowadzić na dobrą drogę z tej puszczy. Nad wodą zwykle mieszkają ludzie, u których przecież będzie można dopytać się o gościniec. Przy tym zimno było w nogi nagie, niczym nie osłonięte. Z głębi puszczy, z ziemi nigdy nie ogrzewanej słońcem dzięki gęstości drzew i ich liści, tworzących niejako zielone sklepienie nad ziemią, wydobywały się teraz nocą mgły wilgotne i chłodne, które chłopaka przenikały do kości. Był głodny, spragniony i zmęczony. W worku na koniu zostawił kawałek podpłomyka i krajankę sera, ale koń z workiem uciekł i jeść nie było co. Brała go ochota, kiedy tak siedział na szczycie dębu, a u stóp jego przebiegała czarna masa żubrów, naciągnąć łuk, który miał na sobie, i posłać tym ryczącym zwierzętom jedną lub dwie strzały. Ale strzałą żubra nie zabije. Dał więc pokój. Bądź co bądź trzeba było pójść przede wszystkim za żubrami, żeby odnaleźć wodę, choć kropelkę wody dla spragnionych ust.

Już zamierzał zsunąć się z drzewa, kiedy nagle spostrzegł w pomroce nocnej przepysznego jelenia zabiegającego drogę żubrom. Przestraszony zwierz o rozłożystych prześlicznych rogach, napotkawszy gromadę żubrów, przeraził się tak, że zamiast szukać ocalenia od niechybnej śmierci w ucieczce, stanął i dużymi swymi oczami wpatrzył się w rwące ku niemu żubry. W jednej chwili przez pędzącego na czele gromady wodza, starego żubra, został porwany na rogi i wyrzucony z taką siłą, że padł, tłukąc się o drzewa, o kilkanaście kroków obok zaciekłych zwierząt.

Będzie co jeść – pomyślał młodzieniec i zręcznie a lekko zsunął się z drzewa.

Przede wszystkim podbiegł do jelenia, który, zlany posoką, potłuczony okropnie, dyszał jeszcze. Jednym pchnięciem miecza dobił biedne zwierzę, wyciął zaraz cały comber i zostawiając resztę na pastwę dla wilków i kruków, ruszył za żubrami, których ślad w lesie nawet w nocy rozpoznać można było po stratowanych krzakach i powywracanych młodych drzewkach.

Niedługo jednak iść musiał. Uszedłszy bowiem kilkaset kroków, spostrzegł bielejącą wstęgę rzeki. Ucieszyło go to niezmiernie, gdyż umierał z pragnienia. Ale właśnie żubry, napiwszy się, wracały ze zwykłym sobie trzaskiem i rykiem. Trzeba znowu było drapać się na drzewo, aby uniknąć wcale niepożądanego spotkania, i czekać, aż cała ta gromada przeleci.

Na koniec uciszyło się w puszczy. Trzask i ryk żubrów coraz bardziej się oddalał, cichł i nareszcie zupełnie ucichł. Znowu tylko szum drzew było słychać i huk puchacza. Dzięcioł gdzieś daleko głośno stukał swym długim dziobem w wypróchniałe drzewo.

Młodzieniec, dźwigając na sobie comber jeleni, żwawo ruszył ku rzece. Wiła się ona, niby srebrna wstęga, w korycie dość zagłębionym, wielkim pędem. Po obu stronach miała piaszczyste wzgórza zarosłe wikliną i wierzbami, ale że wysokich drzew nie było, więc gwiazdy dawały jakie takie światło i śliczna noc letnia rozlegała się dokoła tysiącem nieuchwytnych szmerów.

Młodzieniec, zstępując ku rzece, zastanawiał się nad tym, co by to za woda była, i prawie był pewny, że to Wisła.

– Jeżeli to Wisła, to i Kraków niedaleko.

Położywszy się na brzuchu na brzegu, napił się wody do syta, czerpiąc ją garściami. Potem wstał i oglądając się dokoła, począł rozmyślać, co by mu teraz czynić należało. Nad wodą unosiła się biała mgła i nie pozwalała daleko sięgnąć okiem. W trzcinie rozlegał się krzyk ponury bąka i żaby gdzieś na bagnisku przybrzeżnym rechotały. Po trzasku i huku, jaki przed chwilą brzmiał w puszczy, otoczyła teraz naszego podróżnego cisza nocy letniej ze swymi głuchymi głosami i szmerami.

Rozdział II

Nawodne mieszkanie

Powoli noc coraz głębsza i ciemniejsza zapadać poczęła, a z nią cichły te tysiączne szmery natury, które tyle poezji nadają nocom letnim w naszym kraju. Mgła nad rzeką opadła nisko i zakryła wszystko sobą, tak że widać było tylko szczyty drzew przeciwnego brzegu. Reszta rozpływała się we mgle.

Młodzieniec, napiwszy się wody w rzece i odpocząwszy sobie nieco, począł przemyśliwać nad tym, w jaki sposób teraz zająć się przygotowaniem pieczystego z combra jelenia, combra, który tak dziwnym i niespodziewanym sposobem dostał się do rąk jego. Ogień nie było znów tak trudno rozniecić i nie o to mu szło, ale lękał się, by dym i blask nie zdradził jego samotnego pobytu w tej puszczy leżącej na kraju Morawy i Śląska i używającej złej sławy. Mówiono, że kryje się w niej mnóstwo zbójców, którzy napadają i rabują podróżnych i kupców przedzierających się tędy ku Krakowowi. Żeby to jeszcze tylko rabowano, to mniejsza, ale zabijano. Młodzieniec nie miał wiele do stracenia, bo oprócz kożucha i miecza nic na nim nie było, ale i kożuch w owych czasach był coś wart, a miecz niemiecki był rzeczą bardzo nawet cenną. Mogli się więc na niego zbójcy złakomić.

Z drugiej jednak strony niepodobna było wytrzymać całą noc bez ognia wśród tego chłodnego i wilgotnego powietrza, wobec dzikiego zwierza, którego ponure ryki w miarę posuwania się nocy rozlegać się poczęły po puszczy. Niepodobna na koniec nic nie jeść, mając na sobie wyborny comber jeleni. Chłopak cały dzień nic prawie w ustach nie miał, boć kawałek podpłomyka i sera nic nie znaczył; głodny był bardzo. Bądź co bądź postanowił rozpalić ognisko, wyszukawszy wprzódy jakie dogodne po temu, ukryte miejsce nad rzeką.

Obejrzał się dokoła z wielką ostrożnością, starając się jak najmniej robić szelestu, posunął się w dół rzeki kilkanaście kroków, upatrując jakiego wąwozu lub zagłębienia w brzegu mocno przez wodę poszarpanym. Wiatr szumiał po puszczy i mgła coraz gęstsza się stawała. Wkrótce nawet na parę kroków młodzieniec nasz nic dojrzeć nie mógł. Szedł jednak wolno, ostrożnie, nadsłuchując pilnie, baczny na najmniejszy podejrzany szelest, z wprawą człowieka obeznanego ze wszystkimi tajemnicami i niebezpieczeństwami olbrzymich ówczesnych lasów.

Nagle zatrzymał się i nadstawił uszu w kierunku rzeki. Zdawało mu się, że usłyszał jakieś głosy ludzkie pochodzące jak gdyby ze środka ukrytej w nieprzeniknionej mgle wody. Istotnie, rozlegały się tam jakieś głosy ludzkie, jakieś nawoływania, okrzyki. Rzeka, widać, w tym miejscu rozszerzała się znacznie, gdyż nie było widać drzew, a raczej ich wierzchołków, z przeciwnego brzegu. Wszystko pokrywała jedna wielka szara płachta mgły kłębiącej się pod wiatrem.

Młodzieniec, wiedziony instynktem obrony przede wszystkim, ukrył się w wiklinie i pilnie wzrok wlepił w stronę, skąd dochodziły te głosy mogące zwiastować tak dobrze niebezpieczeństwo jak pomoc. W ciszy nocnej po wodzie dobiegały go wyraźnie te głosy męskie, grube i silne, jak gdyby rozmawiało kilka osób. Głosy te ciągle wychodziły z jednego miejsca, co dowodziło, że rozmawiający nie płyną na łodzi, ale stoją na środku rzeki. Do mężczyzn dołączył się wkrótce płacz dzieci i krzyki kobiece. Zaraz też potem ukazało się kilka światełek, które, przyćmione przez mgłę, wyglądały jak czerwone jakieś ogniki.

Teraz podróżny nasz wiedział, czego się już ma trzymać. Rzeka znacznie w tym miejscu rozlewała się szeroko, tworząc małe jeziorko, na którym znajdowała się osada, czyli tak zwane mieszkania nawodne. Postanowił się do nich dostać, choćby dlatego, żeby zasięgnąć języka. Co postanowił, to i zrobił. Szybko zrzucił z siebie kożuch, związał go pasem koło combra jeleniego i to wszystko przymocował sobie do grzbietu. Miecz, kołczan i łuk umieścił tam także.

Tak przygotowany wszedł w rzekę, która, mocno ogrzana przez cały dzień, cieplejsza była od otaczającego powietrza. Postępował póty, póki czuł grunt pod nogami, a potem począł płynąć. Wkrótce z mgły wyłoniła się czarna masa jakichś budynków, liczne ogniska i ludzie kręcący się koło nich, krwawo oświecani w ogniu i widocznie zajęci połowem ryb.

– Hop! hop! – począł krzyczeć nasz podróżny.

Okrzyk ten wprawił wszystkich w niemałe zamieszanie. Kobiety i dzieci z wrzaskiem pouciekały i pochowały się do mieszkań, mężczyźni chwycili łuki, oszczepy i z natężeniem wpatrywali się w ciemną wodę zakrytą oponą mgły.

– Hop! hop! – powtórzył młodzian.

Wtedy jeden z mężczyzn, olbrzymiego wzrostu, zarośnięty cały, na pół nagi, okryty tylko kawałem skóry niedźwiedziej, uzbrojony w łuk i krótki oszczep, pochylił się nad wodą i huknął głosem grubym, odważnym:

– A kto tam?

– Swój – odrzekł młodzian, płynąc wciąż.

– Co za swój?

– Zbłądziłem w puszczy. Poratujcie mnie, władyko!

– Ilu was tam jest?

– Jeden tylko.

Wtedy mężczyzna ów olbrzymi, którego nasz młodzian nazwał władyką dlatego, że zdawał się być najstarszy między zebranymi na pomoście, szepnął coś do otaczających. Zaraz kilku młodych rzuciło się do łodzi i popłynęło ku naszemu podróżnemu. Z wielką ostrożnością zbliżali się do niego. Dwóch wiosłowało, a trzech stało w łodzi, trzymając łuki naciągnięte i ręce na cięciwach. Gdy jednak się przekonali, że na rzece znajduje się tylko jeden człowiek, dopomogli mu do wdrapania się na wątłą łódkę i otoczywszy go zaraz, nic nie mówiąc, popłynęli ku osadzie. Tu, po drabince spuszczonej do łodzi, wprowadzili naszego bohatera na pomost, trzymając go pod ręce.

Zaraz go otoczyła gromada uzbrojonych mężczyzn, zarośniętych, w części w baranich czapkach, a w części z gołymi głowami, na pół nagich, czarnych, brudnych, dzikich, uzbrojonych w łuki, oszczepy, maczugi drewniane nasadzone ostrymi krzemieniami, dzidy i miecze nawet. Z chat, a raczej szałasów, powysuwały się dzieci nagie, chude, brudne, kobiety mizerne i o dzikim wejrzeniu. Wszystko to cisnęło się do młodzieńca, oglądało go z ciekawością, piszczało, popychało się, krzyczało.

Na koniec ów najstarszy olbrzym, zwany przez naszego podróżnego władyką, krzyknął dumnie, by się uciszono. Zapanowało głębokie milczenie, Władyka obrzucił od stóp do głów swymi dużymi niebieskimi, ale pełnymi dzikości oczyma naszego podróżnego i zapytał:

– Skąd jesteś?

– Z Krakowa.

Wywołało to ogólną ciekawość. Wszyscy baczniej słuchać poczęli.

– Ja wiem, co to jest Kraków – rzekł na to władyka – ja tam raz byłem. Jest to gród na wysokiej górze, a w grodzie tym mieszka król.

– Tak, król Krak.

– On jest mocarz wielki, ma dużo ludzi zbrojnych i niewolników. Ja go widziałem, jak jechał na białym koniu w złocistych szatach, z ogromnym mieczem u boku.

– Tak, on jest bardzo mocny – odrzekł młodzieniec.

– A co ty tu robisz?

– Ja jestem sługa królewski i jego poseł. Król wysłał mnie tam daleko, na wschód słońca, za tą puszczą jeszcze, za górami, bym patrzył z drużyną, czy Niemcy nie idą.

– A jak się ty nazywasz?

– Zabój.

– To tak jak ja – odezwał się któryś z gromady.

– Cicho tam! – ryknął władyka. – I dokądże ty teraz idziesz? – zapytał zwracając się do Zaboja.

– Do Krakowa, do króla, Niemcy idą z mieczem i ogniem, więc jadę oznajmić o tym królowi.

– Czy to straszny naród te Niemcy i dużo ich jest?

– Jak gwiazd na niebie! – zawołał Zabój. – Mają na głowach wielkie hełmy żelazne i takie oto miecze jak mój.

Poczęto więc oglądać skwapliwie miecz jego, wielki i ciężki.

– Skądże ty masz taki miecz? – pytał władyka.

– Od Niemców. Zabiłem jednego i zabrałem mu ten miecz.

Wywarło to wielkie wrażenie. Zabicie jednego z Niemców, których wprawdzie tu, w głębi puszczy, nie znano, ale o których przecież słyszano, wydało się zebranym czymś bohaterskim. Zabój teraz wyglądał tu na prawdziwego bohatera, na istotę wyższą od wszystkich obecnych.

– A czymże go ty zabiłeś? – pytał władyka.

– Z łuku. Wsadziłem Niemcowi strzałę w samo ślepie, a potem go maczugą przez łeb palnąłem i padł jak długi.

– Ho, ho! A gdzież te Niemcy są?

– Nie bój się, przyjdą tu oni do ciebie, nie trzeba ich szukać. Powiadam ci, że idą z wielką mocą na Kraków i jeno ich patrzyć, jak tu przylezą, bo oni zawsze idą nad rzekami, żeby mieli co pić i czym konie poić. A gdzie jeno ludzi spotykają, zaraz ich zabijają, zabierają wszystko lub palą.

– I możność, że oni tu przyjdą?

– A nie inaczej.

– Ho, ho! – Zafrasował się mocno władyka. – A daleko oni jeszcze?

– Jeszcze daleko, ale będą tu, nim miesiąc dwa razy powróci. Wojewoda ich nazywa się Rytygierz.

Władyka słuchał tego wszystkiego, ale udawał, że go to niewiele obchodzi. Podczas całej tej rozmowy dzieci i kobiety już powychodziły z chat i pilnie przyglądały się rzadko widzianemu gościowi. Młodsze co prawda pochowały się i tylko przez drzwi lub dziury w ścianach spoglądały, ale starsze otoczyły kołem Zaboja, popodpierały brody na rękach i patrzyły w niego jak w tęczę.

– A czegóż ty tu chciałeś, żeś płynął przez wodę do nas? – pytał dalej władyka.

– Ano cóż. Pobłądziłem w puszczy, napadły mnie żubry, koń mi uciekł, więc zobaczywszy was, popłynąłem, żebyście mi drogę wskazali, bom głodny. A oto mam kawał mięsa jeleniego, niech niewiasty upieką.

Rozwinął tobołek swój i rzucił ów comber, z którym dotąd nic nie mógł zrobić.

– Dobrze, niech tam upieką zaraz – rozkazał władyka. – A ty, Zaboju rozgość się u nas. Gość w dom, bóg w dom. Zaraz ryb nałowimy. No hej! Do roboty!

Chwycono zaraz sieć i zarzucono ją na wodę. Zabój zmęczony usiadł sobie tymczasem na pomoście i oglądał się dokoła. Wszystko tu dla niego było ciekawe, gdyż w owych czasach takie mieszkania na wodzie były już wielką rzadkością i tylko gdzieś w głębi olbrzymich puszcz się znajdowały, z daleka od gościńców i dróg. Budowano je dlatego, żeby się ustrzec od napadu nieprzyjaciela i dzikiego zwierza. W tym celu wbijano pale w dno rzeki tak, żeby wystawały nad wodę, na te pale kładziono pomost z desek, a na deskach wznoszono rzędem chaty lub tylko szałasy. Była to zwykle cała osada złożona z kilkunastu rodzin. Z lądem taką osadę łączył wąski mostek, który na noc zdejmowano.

Wszystko to obejrzał Zabój, gdyż raz tylko w życiu, na Morawie, widział taką osadę i to z daleka, więc był bardzo ciekawy całemu porządkowi tutaj. Ale nie śmiał zaglądać do środka chat, żeby nie wzbudzić podejrzenia.

Tymczasem ryb nałowiono i comber kobiety upiekły. Wszyscy mężczyźni usiedli do uczty. Rękami urywali kawałki mięsa i jedli.

– Pokażecie mi jutro drogę do Krakowa, władyko? – pytał Zabój.

– Czy ja wiem, którędy do Krakowa? Pojedziemy jutro do gontyny, tam, w puszczy, i spytamy się starców. Oni ci pokażą drogę.

Nie było co robić, zgodzić się trzeba było na ten projekt, który Zabojowi wcale nie był do smaku. Widocznie chciano się poradzić kapłanów, co z nim zrobić. Tymczasem zjedzono comber i ryby do szczętu i za chwilę cała osada spała snem głębokim.