Rycerz bez skazy - Walery Przyborowski - E-Book

Rycerz bez skazy E-Book

Walery Przyborowski

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Historyczno-przygodowa powieść dla młodzieży z czasów wojen napoleońskich i Księstwa Warszawskiego. Napisana przez historyka i nauczyciela umiejętnie łączyła przekazywanie wiedzy o narodowej historii i wzbudzanie świadomości narodowej w czasach zaborów, jednocześnie wciągając wartką akcją i ciekawie zarysowanymi postaciami. Walery Przyborowski, publikujący nieraz pod pseudonimem „Zygmunt Lucjan Sulima” (1845–1913), oprócz powieści historycznych oraz prac naukowych pisał także pierwsze w dziejach polskie powieści kryminalne.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB

Veröffentlichungsjahr: 2021

Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Walery Przyborowski

Rycerz bez skazy

Powieść historyczna

Warszawa 2021

Rozdział I

W którym stary zegar śpiewa melancholijną piosenkę o Laurze i Filonie – i co potem nastąpiło

Była jasna noc księżycowa i tęgi mróz chwycił tak, że koło północy gonty na dachu starego dworu w Przesiece trzaskać głośno zaczęły. W ogromnych lasach, otaczających tę wioskę, położoną w Mińszczyźnie, wilki wyły rozgłośnie, trapione głodem, bo spadłe dnia 17 listopada 1812 r. śniegi pokryły wszystko kilkustopową warstwą, a drogi stały się tak okropne i trudne do przebycia, że rzadko kto, chyba znaglony gwałtowną potrzebą, wychylał się z domu. Niebezpieczeństwo wszelkiej podróży w taki czas śnieżny i mroźny zwiększały owe gromady wyjących wilków, które jakkolwiek zawsze znajdowały się w lasach i puszczach odwiecznych Mińszczyzny, teraz jednak w nieporównanie większej zjawiły się ilości za cofającą się spod Moskwy wielką armią Napoleona.

O tej armii, o tej klęsce, jaka ją spotkała wskutek zimna i braku żywności, głuche i niepewne dochodziły wiadomości do folwarku Przesieki, otoczonego dokoła ogromnymi puszczami, oddalonego od wszelkich dróg, a teraz odosobnionego zupełnie od świata wskutek owych ogromnych śniegów, jakie przed paru dniami spadły. Toteż pędzono tu, w starym dworze drewnianym, ciche, spokojne, acz z wielu względów niewesołe życie. Folwarczek ten wraz z pobliską wsią Przesieką oraz innymi: Uznackiem, Boturami i Larą, obejmującymi paręset włók ziemi, a nade wszystko olbrzymich lasów, ciągnących się do Borysowa z jednej a do Brzozy, Lepla i Wilejki z drugiej strony, należał do nieletnich dzieci, Witolda i Jadwigi Wróblewskich, a opiekę nad nimi i nad ich majątkiem miał pan Antoni Zembrzuski, dziedzic wsi Pańskie, odległej od Przesieki o kilka mil po okropnych leśnych drogach. Pańskie leżało nieomal tuż przy trakcie prowadzącym z Orszy do Borysowa, którym to właśnie traktem cofała się nieszczęśliwa armia cesarza Napoleona.

Nic więc dziwnego, że pan Zembrzuski nie miał czasu zajrzeć do swych pupilów w Przesiece, zwłaszcza że mróz był silny, droga ciężka, a obszerny pałac w Pańskiem przepełniony był od niejakiego czasu mnóstwem przejeżdżających tamtędy oficerów i wojskowych rozmaitych narodowości, które wchodziły w skład owej wielkiej armii mającej zawojować Rosję.

We dworze więc w Przesiece w ową noc mroźną i księżycową, brzmiącą posępnym wyciem wilków, siedział samotnie młody Witold Wróblewski, jego siostrzyczka Jadwisia, stara klucznica Jabłońska, Jabłonką pospolicie przez oboje młodych Wróblewskich zwana, i kilkoro służby, między którą rej wodził kredencarz, Maciej Sopoćko niegdyś podobno konfederat barski, który cuda opowiadał, jak z panem Puławskim chodził na Turczyznę i bronił Jasnej Góry przeciw generałowi Drewiczowi. Zapewne, musiał to być kiedyś dzielny żołnierz, ale teraz był to już zgrzybiały staruszek, podpierający się na kiju, mimo to, choć narzekał na swe nożyska, biegający nieustannie po całym dworze, pilnując porządku i służby. Nie lubił on cesarza Napoleona, wyrzekał na niego, że papieża więził, i zwykle spierał się o to z paniczem Witoldem, który znowu był wielbicielem wielkiego zwycięzcy.

– Już to tam, mości dobrodzieju, niech panicz sobie gadają, co chcą – mawiał zwykle – ale ja przy swoim stoję, że kto pomazańca bożego nie słucha i więzi, temu Pan Jezus sprzyjać nie może. Nie katolik to ten Napolion, ale jakiś farmazon zatracony, i kara Boża go nie minie, jak ament w pacierzu.

I oto teraz, gdy głuche wieści poczęły do Przesieki dochodzić, że wielka armia francuska cofa się spod Moskwy pobita, ścigana i trapiona przez głód i mrozy, Sopoćko gadał:

– A co? Nie mówiłem, mości dobrodzieju? Kto bez Boga poczyna, temu też Pan Jezus nie dopomoże. Kara boża i koniec.

Machał potem ręką z pogardliwym wyrazem i odchodził, kuśtykając i stukając głośno laską, co oznaczało, że jest w gniewnym usposobieniu.

Właśnie teraz, gdy gonty na dachu z głośnym hukiem trzaskały, a stary zegar w sali z kurantem wydzwonił i wyjęczał godzinę dziesiątą, a zaraz potem zaczął wygrywać nikłymi, jedwabistymi tony modną niedawno piosenkę o Laurze i Filonie, stary Sopoćko wszedł do alkowy panicza Witolda i, zastawszy go siedzącego nad książką, mruknął z niezadowoleniem:

– Czemu to panicz spać nie idzie? Nie szkoda to oczów psuć nad tymi książkami? Licha to wszystko warte, jeno w głowie przewracają te farmazońskie mądrości.

Panicz złożył książkę i śmiał się głośno z tych słów starego zrzędy.

Witold Wróblewski był to chłopiec liczący koło piętnastu lat, smukły, zręczny, silnie zbudowany, o dużych, czarnych, wesołych oczach, nadzwyczaj bystrych, z których przeglądała energia i siła woli.

– Ot, jak wilczyska wyją! – gadał Sopoćko. – Żeby jeno parobcy w stajni nie pozasypiali, bo gotowe te bestie podkopać się jeszcze. Wszystkiego tego nam ten Napolion i Francuzy narobiły. Już przecie, choć mam, mości dobrodzieju, koło stu lat, nie pamiętam takiej zimy, żeby już w listopadzie były takie okrutne mrozy i śniegi. Kara to Boża, ani chybi. Albo i te wilki. Słychane to rzeczy, żeby ich tyle było. Dawniej juścić kręciły się te bestie po borach, ale do wsi nie chodziły, chyba na Gromniczną, a teraz! Koniec świata i tyle. Słyszy panicz, jak wyją?

– Słyszę, słyszę, ale cóż za związek, mój Macieju, mają wilki z Francuzami?

– A mają, a mają, bo żeby nie te Francuzy, toby i wilków nie było. Ciągną one aże z Rosji za Francuzami, bo jak który padnie z głodu i zimna, to go wilcy zaraz jedzą. Dlatego to tyle się tego bestialstwa teraz w naszych lasach namnożyło. Niech Pan Jezus ma w opiece podróżnych, jeżeli jacy jadą... Aż skóra, mości dobrodzieju, cierpnie na człowieku, gdy sobie o tym pomyśli. A panicz cięgiem żałują, że nie poszli na tę wojnę. Dobrze by teraz było, co?

– Lepiej niech Maciej mi o tym nie wspomina, bo mi się serce z żalu i gniewu ściska.

– Ale, serce się z żalu ściska!... Oj, oj, młodość, młodość. Ja tam, żeby prawdę powiedzieć, nie mam osobliwszej weneracji dla jaśnie pana Zembrzuskiego, bo co on za opiekun? Żeby nie ja, toby tu wszystkie majętności licho wzięło, ale że dobrze zrobił, iż paniczowi nie pozwolił iść na tę wojnę, to ani słowa. Niech mu Pan Jezus da zdrowie za to.

– Maciej wie dobrze, że kiedy jest ojczyzna w niebezpieczeństwie, to obowiązkiem każdego jest jej bronić. A Maciej nie poszedł do konfederacji?

– Pewnie, że poszedłem, ale ja już wtedy miałem dwadzieścia pięć roków, chłopak byłem jak malowanie, podkowy, mości dobrodzieju, łamałem, nie tak jak panicz, co ma ledwie piętnaście lat. Gdzie tu takiemu, z przeproszeniem, smykowi, iść na wojnę?

– Ale i inni poszli, co mają tyle, co i ja, lat. Nie poszedł to pan Drozdowski z Błotnicy, choć jest mój rówieśnik co do lat, a pan Kosiński z Krupek, a inni?

– Poszli, poszli, bo pstro mają w głowie, a teraz pewnikiem ich wilcy jedzą, a choć ich, czego, Boże, daj, nie zjedzą, to co będzie potem? Ojczyzna! Ojczyzna! Nie na dobre wyjdzie tej ojczyźnie, kiedy się z farmazonami łączy. Pan Bóg nie pobłogosławi i nie pobłogosławił, jako wiadomo. A jeszcze co? Nie ma to panicz siostrzyczki, panny Jadwisi? Któż się nią zaopiekuje, przecie nie jaśnie pan Zembrzuski, który, chociaż jest opiekun, tak dba o to, jak z przeproszeniem, pies o piątą nogę. Ja też nie, bo choć krwi spod serdecznego palca dałbym sobie dla panienki utoczyć, alem jest stary i niedługo już pociągnę. Któż się panną Jadwisią zaopiekuje i kto by się zaopiekował, gdyby panicz poszedł na tę wojnę głupią? I panicz jest młodziutki, piętnaście lat, zmarniałby jak nic w tych mrozach i śniegach. Słychane to rzeczy, żeby tacy młodzi szli na wojnę? Jeszcze tego nigdy nie było i nie będzie. Uf, jak gonty trzaskają, siarczysty musi być mróz. A może w piecu jeszcze napalić, co? Zawołam Hryćka, niech drew przyniesie.

– Nie trzeba, ciepło jest.

– Ano, to i dobrze, kiedy ciepło. Młodemu to zawsze ciepło. Niech panicz idą spać, bo już późno. A młodemu sen, to jak staremu wino. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

To rzekłszy, stary Maciej zabrał się i wyszedł, i słychać było, jak szedł, stukając swą okutą laską i mrucząc coś pod nosem gniewnie.

Witolda otoczyła senna cisza przerywana niekiedy hukliwym trzaskaniem gontów na dachu, ponurym wyciem wilków i szumem zrywającego się koło północy wiatru. Z sąsiedniej sali dochodził miarowy stuk zegara, godziny powoli płynęły, a młody dziedzic Przesieki siedział nieruchomy i rozmyślał nad tym, jak ciężkich cierpień musi doznawać w taki okropny mroźny czas cofająca się z Moskwy armia francuska. Tym przykrzejsze dla Witolda były te rozmyślania, na wygodnym krześle i po kolacji, na której zjadł kilkanaście wyborowych kołdunów litewskich i czuł się syty zupełnie. I, kiedy on zażywa dobrobytu i spokoju, jego znajomi, koledzy, przyjaciele, prawie jednolatki, Kazik Drozdowski i Stach Kosiński, może teraz wśród tej nocy mroźnej, burzliwej i ciemnej wloką się wśród śniegu głodni, wycieńczeni, umierający ze znużenia. Na myśl o tym wstyd i rozpacz go ogarniała i była chwila, że chciał opuścić ten ciepły pokój, wyjść w pole i całą noc przepędzić na mrozie, by choć tym sposobem doznać tych przykrości, jakie od kilku tygodni są udziałem obu kolegów. A przy tym w tej armii francuskiej, wystawionej na wszystkie cierpienia i niedole groźnej, ostrej zimy, głodu i pościgu przez kozaków i wojska generała Kutuzowa, znajdowało się przecież wielu Polaków, znajdował się ich wódz, książę Józef, którego postać w wyobraźni młodego chłopca błyskała w konturach bohaterskich, w olbrzymiej wielkości heroizmu i poświęcenia, przed którym wszyscy znakomici wojownicy greckiej i rzymskiej historii, różni Milejadesi, Temistoklesi, Aleksandry, Scypionowie, Cezary i Pompejusze, tak świeżo tkwiący w pamięci Witolda po niedawno przerwanych z powodu wojny naukach, gaśli, maleli do rozmiarów bajecznych Pigmejczyków. I kiedy ten wódz, ten ubóstwiany książę Józef z garstką swych wiernych towarzyszy, przerzyna się może teraz przez zaspy śnieżne wśród nocy posępnej, mrozu i zrywającego się z coraz większą silą wichru, którego lodowate podmuchy straszliwie zwiększać muszą cierpienia nieszczęśliwych polskich rycerzy i ich heroicznego wodza, on, Witold Wróblewski, siedzi w ciepłej izbie, bezpieczny, cichy, nakarmiony do syta!...

– Nie! – zawołał, zrywając się z miękkiego krzesła. – Nie, ja nie wytrzymam, ja tu zamartwię się, umrę ze wstydu i hańby. Pójdę w pole, całą noc na mrozie przepędzę i doznam tych samych cierpień, co i moi rodacy. Niech choć tym sposobem pokażę, że i ja jestem mężczyzną!

Chwycił za czapkę i okrył się burką gotów do wyjścia, by wykonać swój dość nierozsądny zamiar, gdy nagle gdzieś blisko, prawie tuż pod dworem, rozległo się przerażające, dzikie, ponure wycie wilków. Ta okoliczność zastanowiła Witolda. Juścić przecie byłoby głupstwem kapitalnym dać się zjeść marnie wilkom. Bo najpierw żadnego by z tego nie było pożytku dla ojczyzny, żadnego w tym bohaterstwa, a co gorsza zostawić siostrzyczkę, Jadwisię, samą, bez opieki, której jej pan Zembrzuski w tych opłakanych czasach dać nie mógł, jak nie mógł jej dać zgrzybiały Maciej ani stara Jabłońska. Pójść w pole na mróz i śnieg – będzie dowodem męstwa i wytrwałości, próbą tego, co doznaje książę Józef i jego wojownicy, ale dać się zjeść wilkom, jak baran, byłoby rzetelnym głupstwem.

Zatrzymał się więc Witoldek i począł rozmyślać, a wśród tych rozmyślań wzrok jego padł na strzelbę dwururkę wiszącą na ścianie, spuściznę po ojcu, Kościuszkowskim wojaku.

– Oto sposób na wilki! – zawołał i skoczył do ściany, zdjął z niej flintę, obejrzał ją starannie i począł nabijać.

– Jak palnę grankulkami wilczyskom w oczy, to z pewnością nie ośmielą się mnie zaczepić i wyniosą się stąd, gdzie pieprz rośnie.

Sypał więc z głośnym brzękiem w lufy owe grankulki, przybił stemplem, nową skałkę założył i starannie prochem przesypał i był bardzo wesoły, i bardzo dumny ze swego pomysłu przepędzenia nocy na mrozie, śniegu i wichrze. Da przez to dowód, że nie jest żaden piecuch i łatwiej przecież jemu sytemu, wypoczętemu, przetrzymać będzie te kilka godzin niż wojownikom polskim, którzy od miesiąca znoszą głód, zimno i przebywają śmiertelnie znużeni ogromne przestrzenie.

Zastanawiając się teraz nad swym przedsięwzięciem, przyszedł do wniosku, że strzelba dwururka nie bardzo go może obronić od wilków, których widocznie całe stado kręciło się koło folwarku, bo wycie ich w różnych tonach rozlegało się coraz donośniej.

– Cóż – myślał sobie – mam tylko dwa strzały, a choćbym nawet zabił kilka, to reszta rzuci się na mnie, a nim ja znowu flintę nabiję, mogę paść ofiarą ich żarłoczności. Nie! Trzeba, żebym miał jeszcze inną broń.

Nic łatwiejszego nie było. Pokój ten był dawniej sypialnią nieboszczyka pana Wróblewskiego i na ścianie obok flinty wisiały jeszcze dwa piękne pistolety tureckie, suto srebrem nabijane, pałasz ojcowski z furdymentem jak się patrzy, wreszcie kordelas, z którym nieboszczyk zwykł był chodzić na niedźwiedzie i wilki. Zaopatrzywszy się we wszystką tę broń, myślał sobie Witoldek, nie trzeba się obawiać nawet kilkunastu wilków. Zdjął więc pistolety, nabił je i zatknął za pas rzemienny, którym się owinął; do boku przypasał szablę i kordelas i tak uzbrojony od stóp do głów stanął przed zwierciadłem, by się przypatrzeć swej rycerskiej postawie. Wyglądał, w rzeczy samej, groźnie, w czapce futrzanej na głowie, w burce na ramionach, z pałaszem przy boku i pistoletami za pasem. Ale w tejże chwili przypomniał sobie, co mu ojciec nieboszczyk mówił, opowiadając nieraz wieczorami o swej wojaczce pod Naczelnikiem Kościuszką, że człowiek, który na siebie kładzie jak najwięcej broni, jest niewątpliwie tchórzem. Na tę myśl wstyd się zrobiło Witoldowi, bo on przecie za nic na świecie, nawet we własnych oczach, nie chciał uchodzić za tchórza. Gotów już był zrzucić ze siebie to straszne uzbrojenie, gdy, zastanowiwszy się, powiedział sobie:

– Przecież ja nie idę na wojnę z ludźmi, ale z wilkami, które, jako dzikie zwierzęta, nie znają prawideł rycerskich i hurmem rzucają się na człowieka. Nie, ta broń nie jest oznaką mego tchórzostwa, ale konieczną potrzebą obrony. Cóż bowiem zrobię, gdy po wystrzeleniu z obu luf flinty wilki skoczą do mnie? Zostanę na ich łasce i marnie zginę rozszarpany przez te bestie. Brr! – otrząsnął się na tę myśl i dodał: – Nie, broń ta jest potrzebna i wziąć ją należy. A więc, w Imię Boże, chodźmy!

Przeżegnał się i ruszył na palcach ku drzwiom, bo bał się zwrócić czyjąkolwiek uwagę w domu, choć zapewne wszyscy już spali. Dość znaczny bowiem przeciąg czasu upłynął od bytności w kancelarii ojcowskiej starego Macieja Sopoćki i musiało już być bardzo późno, jak przypuszczał Witoldek.

Jakoż pod tym względem nie mylił się wcale. Ledwie bowiem parę kroków zrobił ku drzwiom, gdy w sąsiedniej sali zegar bić począł godzinę. Stary to, odwieczny musiał być sprzęt, bo chrapał, jęczał, zatrzymywał się, bijąc srebrzystym dźwiękiem raz po razie, powoli, ciężko, jakby z namysłem i ze stękaniem, i na koniec wydzwonił dwunastą.

– Północ! – mruknął Witoldek i dreszcz go przeszedł po ciele, bo w dzieciństwie stara Jabłońska, niegdyś jego niańka, a dziś klucznica, napoiła go zabobonami i baśniami o duchach i widmach, które o północnej godzinie, w taki mroźny i wietrzny czas, wychodzą z trumien i nawiedzają ludzkie mieszkania. A choć teraz wiedział, że to są bajki niewykształconego gminu, którym wierzyć nie należy, jednakże dziecinne wrażenia zbyt głębokie ślady wyryły w jego duszy, by w tej ciszy i nocy, takiej ponurej, brzmiącej przeciągłymi jękami wichru, złowróżbnym wyciem wilków, nie przejęła go północna godzina, wybita tęskliwie przez stary zegar, pewną, nieokreśloną trwogą.

Stał więc zasłuchany w niknące powoli, drżące coraz ciszej spiżowe dźwięki, gdy zaraz potem zabrzmiała kurantowa melodia o Laurze, co wzięła z koszykiem maliny swoje. I przypomniał sobie jak przez sen, jak niegdyś matka jego, dawno już, niestety, zmarła, przy dźwiękach gitary, która, jak droga pamiątka, wisi nad łóżeczkiem Jadwisi w jej alkowie, śpiewać lubiła tę melancholijną arię, która do łez rozczulała Witoldka, gdy był mały. I teraz, zdawało mu się, w tej ciszy nocnej, przesiąkniętej świstem żałośliwym wiatru, nie mniej żałośliwym wyciem wilków, w nocy, pełnej jakichś tajemniczych szeptów, szmerów, niezdecydowanych dźwięków, słyszy słodki, smutny, snujący się jak wątła nić jedwabista, głos swej matki, nucącej tę miłą, smutną arię:

Już miesiąc wzeszedł, psy się uśpiły.

I coś tam klaszcze za borem.

Łzy mu spływały do oczów na to wspomnienie. Boże! Jak to już dawno, gdy tę pieśń słyszał, a jak on to wszystko dobrze pamięta, jak gdyby to wczoraj nieledwie było! I wsłuchując się w na pół senny płacz kuranta zegarowego, powtarzał za nim w myśli:

Wezmę z koszykiem maliny moje,

I tę plecionkę różową;

Maliny będziem jedli oboje,

Wieniec mu włożę na głowę.

A zegar jęczał, płakał, snuł dalej melancholijną melodię, aż wreszcie coś się w nim popsuło, bo niesfornym, nieprzyjemnym zgrzytem zakończył, i dawna, pełna tajemniczych głosów cisza północnej godziny zaległa ojcowski dom Witolda.

Otarł oczy zroszone łzami, westchnął, otrząsnął się z zadumy, poprawił na sobie broń i, trzymając w ręku strzelbę, zbliżył się na palcach do drzwi i chwycił już za klamkę, gdy nagle ucichło, jak gdyby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, wycie wilków, a zaraz potem zagrzmiało, powtarzane tysiącznym echem, kilka strzałów, które wstrząsnęły Witoldkiem i zatrzymały go na miejscu skamieniałego z przerażenia. Jednocześnie dało się słyszeć przeraźliwe skomlenie, zapewne przerażonych kulami wilków, rozgwar licznych głosów, krzyki, wśród których można było rozróżnić wyrazy niemieckie chrapliwie wypowiadane, a zaraz potem gwałtowne dobijanie się do drzwi z ganku rozlegające się donośnie po całym domu...

Rozdział II

Jako Maciej ze swego garnuszka wygarniał tochę klusek i co z tego wynikło

 

Witoldek zrazu nie mógł zrozumieć, co znaczy ten hałas, wśród ciszy nocnej niespodziewanie wstrząsający całym domem, gdy nagle przyszła mu do głowy myśl przerażająca:

– To marudery francuskie!

Już przed kilku miesiącami, gdy armia francuska szła do Smoleńska, ogromne tłumy maruderów włóczyły się za nią i obok niej, napadając na wsie i dwory leżące z dala od traktu głównego, dopuszczając się rabunków i wszelkiego rodzaju gwałtów, będąc postrachem spokojnych mieszkańców. Jeżeli tak się działo, kiedy zwycięskie pułki nowożytnego Boga wojny, jak nazywano cesarza Napoleona, posuwały się naprzód i w porze letniej nie doznawały braku żywności, to cóż dopiero teraz, w odwrocie, w pościgu za sobą niezliczonych jeźdźców kozackich, wśród zimy, mrozów i zasp śnieżnych, głodu i cierpień wszelkiego rodzaju, dopuszczać się musiały te masy łazęgów wobec bezbronności mieszkańców. Nasłuchując odgłosów tej wrzawy, Witoldek ani na chwilę nie wątpił, że jest to napad maruderów, i włosy mu na głowie z przerażenia powstały.

O siebie mu nie szło, bo jest uzbrojony i ostatecznie przez salkę, z której prowadziły drzwi oszklone na ogród, wymknąć się może, zwłaszcza że od tej strony było spokojnie i dobijano się tylko od dziedzińca. Za ogrodem były łąki porosłe mnóstwem krzaków, w których łatwo ukryć się można było, wreszcie niedaleko był las gęsty, odwieczny, ciągnący się daleko, przez który biegła droga do folwarku Lady, gdzie schronienie znalazłby Witoldek u podstarościego Królikowskiego. Ale tu szło o Jadwisię, która zapewne już śpi, jest delikatnym dziewczęciem i podróży wśród nocy, mrozu, śniegu i wichru do Lady nie jest w stanie odbyć. A zresztą, jeżeli na Przesiekę napadli maruderzy, na wioskę oddaloną o kilka mil od traktu, którym ciągnęły rozbitki armii francuskiej, to jakież bezpieczeństwo można znaleźć w Ladzie, o wiele bliższej tego traktu?

Wszystkie te myśli błyskawicą przemknęły przez głowę przerażonego Witoldka. Ale był to z natury dzielny, energiczny chłopiec i po chwilowym przestrachu odzyskał przytomność i działać postanowił, to jest ratować swoją siostrzyczkę. Wiedział on, jak okrutni i na wszystko się odważający są ci maruderzy. Już w lecie napadło ich kilku na Przesiekę, rabować zaczęli, ale na szczęście zjawił się niespodzianie podjazd szwoleżerów polskich z oficerami na czele, którzy tych rozbójników schwytali i zaprowadzili do Mińska, gdzie ich podobno rozstrzelano. Teraz wśród zimy, nocy, przy ogólnym rozprzężeniu armii francuskiej, o takim ratunku myśleć nie można było i należało tylko liczyć na siebie. Toteż Witoldek nie stracił odwagi i zdecydowany był na wszystko. Skoczył więc ku drzwiom, by pobiec do sypialni siostrzyczki.

Czas już był wielki nieść pomoc pannie Jadwisi. Drzwi główne od dziedzińca, do których coraz gwałtowniej łazęgi się dobijali, trzeszczeć już zaczynały; inni usiłowali się dostać do wnętrza domu przez okna, ale te, wysoko umieszczone, bo dwór był stary, przerobiony z odwiecznego zamczyska i pod spodem miał obszerne piwnice, wszelkie usiłowania rabusiów czyniły nadaremnymi. Za to, któryś z nich, zapewne rozzłoszczony tą przeszkodą, strzelił do okna, do pokoju, w którym znajdował się Witoldek; szyby z brzękiem, rozpryśnięte na drobne kawałki, spadły na podłogę, a kula z trzaskiem uwięzła w przeciwległej ścianie, zasypując dokoła kanapę i krzesła szczątkami otynkowania i cegły. I jak gdyby strzał ten, za którym mogły inne nastąpić, dodał bodźca Witoldkowi, skoczył on, przebiegł kilka pokoi dzielących go od alkowy Jadwisi i, znalazłszy się na koniec przy drzwiach tej ostatniej, począł pukać i wołać:

– Jadwisiu, czy śpisz?

Zabawne to było pytanie, bo przecie przy takiej wrzawie, huku, grzmocie strzałów, nikt spać nie mógł, ale Witoldek w pośpiechu i trwodze, sam nie wiedział, co mówi. Tymczasem na jego pukanie i wołanie nikt nie odpowiedział, najmniejszy szmer nawet nie dawał się słyszeć z wnętrza alkowy, czym przestraszony chłopiec i zniecierpliwiony, otworzył drzwi i oto, co ujrzał:

Przy łóżku swoim Jadwisia, ubrana zupełnie, klęczała, a obok niej stara Jabłońska w czepcu fantastycznie przekręconym na głowie, także klęcząc, z oczami wzniesionymi na obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej, głośno drżącymi ustami odmawiała suplikacje, które siostrzyczka Witoldka cienkim głosem za nią powtarzała:

 

Od powietrza, głodu, ognia i wojny –

uchroń nas, Panie!

 

Tak były pogrążone w swych modłach, że nie słyszały stukania Witoldka, a zapewne przeszkodziła temu wzmagająca się wrzawa i huk dobijających się do drzwi rabusiów. Gdy Witoldek gwałtownie i z trzaskiem wpadł do pokoju, stara Jabłońska myśląc, że to maruderzy, padła plackiem na podłogę i, krzyknąwszy przeraźliwie: Jezu! Jezusieńku! z trudną do uwierzenia szybkością z uwagi na jej wiek podeszły, wsunęła się pod łóżko i leżała nieruchoma, zapewne w tym przekonaniu, że jej tam nikt nie znajdzie. Za to Jadwisia, jak przystało na córkę wojownika Kościuszkowskiego, zerwała się na równe nogi, zwróciła się twarzyczką, co prawda bielszą od śniegu, ku drzwiom i, założywszy obie rączyny na piersi, patrzyła dumnie przed siebie nieruchoma jak posąg kamienny. Wielkie jej błękitne jak niebo oczy wyrażały trudną do opisania trwogę. Spostrzegłszy jednak, że to Witoldek wpadł do jej pokoju, żywy rumieniec okrasił jej twarzyczkę, lękliwy wyraz oczów złagodniał i, rzucając się ku bratu, z westchnieniem ulgi, zawołała:

– To ty, Witoldku? Ach, jakem się przestraszyła.

I po chwili zapytała:

– Mój Boże, co to się tam dzieje?

Ale nie było czasu na tłumaczenie, bo huk dobijających się do drzwi rabusiów się wzmagał i zapewne drzwi te, acz mocne, lada chwila mogły ustąpić, więc Witoldek zawołał:

– Maruderzy! Włóż co ciepłego na siebie i uciekamy.

– Dokąd uciekamy?

– Do lasu! Do Lady! Żywo, ubieraj się, nie ma chwili czasu do stracenia.

Mówił to wszystko gorączkowo, kręcąc się na miejscu i nadsłuchując pilnie, rychło nieszczęsne drzwi, dotąd dzielnie wytrzymujące szturmy rabusiów, pękną. Jadwisia z przytomnością, zadziwiającą w tak młodej dziewczynie, szybko otworzyła szafę stojącą w kącie pokoju i drżącymi rączynami wydobywać z niej zaczęła futerko i takiż kapturek na głowę. Ale ku wielkiemu zdziwieniu Witoldka, który ze drżeniem oczekiwał chwili, w której drzwi ustąpią, nagle przestano do nich się dobijać i w ciszy, jaka po niezmiernym huku nastąpiła, rozległ się grzmiący po całym domu głos starego Maćka Sopocki:

– Hej tam, do kroćset paraluszów, czego chcecie? Co to za kanalia tak się dobija po nocy? Ustąpcie, do pierona, bo będę strzelał!

Te słowa, wypowiedziane silnie i donośnie, widoczne wrażenie zrobiły na rabusiach, bo przestali się dobijać do drzwi, zapewne rozglądając się dokoła, skąd ten głos pochodzi, bo Maćka widzieć nie mogli z powodu nieprzejrzanych ciemności nocnych. Ale prawdopodobnie nie zrozumieli jego pytań, po polsku wygłoszonych, bo po chwili, wśród głośnych przekleństw niemieckich, po dawnemu zaczęto do nieszczęśliwych drzwi szturmować ze zdwojoną wściekłością.

W odzew na to zagrzmiał strzał. Witoldek poznał, że to Maciej strzela, bo znał jego starożytny garłacz, zwany przez niego garnuszkiem, z lufą rozszerzoną u wylotu, w którą półgarnek siekańców można było nasypać i która przy strzale huczała jak armata, a pociski z niej wylatujące wydawały przeraźliwy świst daleko słyszeć się dający. Rezultat tego strzału musiał być straszny, bo garłacz miał jeszcze ten przymiot, że siekańce rozrzucał szeroko, toteż dobijanie się naraz ustało, a natomiast podniosła się okropna wrzawa ludzka, jęki i przekleństwa ciągle po niemiecku głoszone. Jadwisia, usłyszawszy ten huk, przeraziła się okropnie, tak że jej futrzana jubka z ręki wypadła i głosem dygoczącym zawołała:

– Mój Boże, co to takiego?

– To Maciej strzela – odrzekł Witoldek – ale na miłość Boską, Jadwisiu, śpiesz się; korzystajmy z tego, że rabusie na moment powstrzymali się od szturmu do drzwi.

– O, Maciej ich odpędzi! – zawołała Jadwisia, odzyskując nagle ufność i spokój.

– Nie licz na to. Maciej jest jeden, a ich wielu. Uciekajmy, uciekajmy, póki czas!

– Przecież i ty masz strzelbę! – zauważyła Jadwisia, dając tym niejako poznać bratu, że i jemu należy iść strzelać do napastników.

– Mam, i z pewnością nie stałbym tutaj, gdyby mi nie szło o ciebie. Nas dwóch z Maciejem nie obronimy się przed maruderami i wcześniej czy później ulec musimy. Ale co tu gadać! Żywo ubieraj się!

Nalegał głosem tak stanowczym i rozkazującym, że Jadwisia poczęła na siebie wdziewać futerko, ale, przerażona tym wszystkim, w pośpiechu, zamiast włożyć je na siebie jak należy, włożyła plecami do przodu, tak że Witoldek, niecierpliwiący się coraz bardziej, zgromił ją za to słowami:

– Ach, jakżeś niezgrabna!

Biedna dziewczyna na ten wyrzut się rozpłakała, co zaraz ułagodziło Witoldka i począł ją przepraszać, mówiąc:

– Nie płacz, Jadwisiu, i nie dziw mi się, bo jestem bardzo niespokojny, niebezpieczeństwo jest straszne, ale da Bóg, wyjdziemy z niego cało, tylko odwagi i pośpiechu!

Dopomógł jej do włożenia jak należy jubki futrzanej i już byli gotowi do ucieczki. Tymczasem Maciej widocznie skorzystał z chwilowej przerwy w szturmie do drzwi wywołanej jego niespodziewanym strzałem i nabił powtórnie swą śmiercionośną strzelbę. Zaraz też, gdy rabusie, oprzytomniawszy i przyszedłszy do siebie, z rykiem rzucili się ponownie do drzwi, garłacz huknął, rozległ się przenikliwy świst siekańców, a potem nieludzkie krzyki i przekleństwa, wśród których stary Maciej wołał ze wszystkich sił:

– A co, kanalie, zadałem wam dajfeldreku? Wygarnąłem wam z mego garnuszka trochę klusek, co? Znajcie zbóje zatracone, co to dawny konfederat.

Ale było to tylko chwilowe powstrzymanie napastników. Rozjątrzeni do najwyższego oporem niespodziewanym, ze straszliwym rykiem rzucili się do drzwi, strzelając przy tym do okien tak, że szyby dzwonić zaczęły, a nawet jedna kula z głuchym świstem wpadła do alkowy Jadwisi i z trzaskiem uderzyła o szafę, której drzwi pękły na dwoje z hukiem ogromnym. Przerażona dziewczyna krzyknęła okropnie i, skoczywszy do brata, tulić się doń zaczęła, a leżąca ciągle pod łóżkiem Jabłońska jęknęła przeraźliwe, wołając swoje:

– Jezu, Jezusieńku!

W tej chwili w alkowie zrobiło się jasno jak w dzień. Gorzała ogromna stodoła stojąca nieco z boku dziedzińca, zapewne podpalona przez rabusiów umyślnie, a może przypadkiem od niezręcznego strzału. Wiatr rozdymał płomienie i cały budynek strzechą kryty palił się jak jarząca świeca, roznosząc dokoła iskry i kawałki słomy, grożąc pożarem samemu dworowi. Przy blasku tego ognia widać było jak na dłoni ciemne sylwetki rabusiów przebiegające z krzykiem przez podwórze dworskie, podobne na tym tle krwawym do piekielnych jakichś postaci. Blada, przerażona śmiertelnie twarzyczka Jadwisi, z oczami szeroko rozwartymi od trwogi, okrasiła się purpurowym rumieńcem od pożaru, a Witoldek, zawoławszy: