Noc z 3 na 4 grudnia - Walery Przyborowski - E-Book

Noc z 3 na 4 grudnia E-Book

Walery Przyborowski

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
  • Herausgeber: Ktoczyta.pl
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2021
Beschreibung

Walery Przyborowski, publikujący nieraz pod pseudonimem „Zygmunt Lucjan Sulima” (1845–1913), zasłynął jako jeden z pierwszych polskich autorów powieści kryminalnych. Właśnie do nich zalicza się „Noc z 3 na 4 grudnia” wydana w 1875 roku. Akcja powieści rozpoczyna się w mroczną, zimową noc, kiedy to dochodzi do tajemniczego morderstwa. Pozostawione na śniegu ślady stają się przedmiotem śledztwa prowadzonego przez wnikliwego sędziego Kobylańskiego. Oprócz kryminałów Przyborowski pisał także liczne powieści historyczne, w tym dla młodzieży, oraz prace naukowe dotyczące m.in. powstania styczniowego, w którym brał udział.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Walery Przyborowski

Noc z 3 na 4 grudnia

Warszawa 2021

[Motto]

Horror! Horror! Horror!

Makbet

Rozdział I

Trzy kwadranse na dwunastą w nocy wybił zegar na wieży miejskiej i spiżowy odgłos zegara przyniósł wicher do salonu pana Z, w którym kończono właśnie pulkę preferansa. Podsędek miejscowego sądu pokoju, zwany przez grzeczność sędzią, jak to wreszcie wszędzie u nas jest we zwyczaju, a zatem i w powieści taki sam tytuł nosić musi – otóż pan sędzia Kobylański powstał z krzesła z kwaśną nieco miną i rzekł:

– No, przegrałem, jakoś karta mi dzisiaj wcale nie szła.

– Ale bo też, sędzio kochany, licytowałeś do ośmiu, mając zaledwie proste – wtrącił jeden z grających.

– Licytowałem, licytowałem, to prawda, aleć przecie coś i losowi zostawić należy.

– Płaćmy, panowie – przerwał inny – północ już bliska.

– O, prawda – zawołał sędzia, spoglądając na zegar – czas już spać. Pożegnajmy się z paniami i marsz do domu.

To mówiąc, zbliżył się do okna i spojrzał na ulicę.

– Piękny czas mamy do powrotu, psa by nie wygnał na świat.

– A, sędzio, masz taki kawał do domu.

– A kawał – cóż robić?

– Bo czemu się nie przeniesiesz tu bliżej do środka miasta – odezwał się gospodarz domu.

– Dziękuję! – odpowiedział sędzia – nie chcę narażać sobie zdrowia, oddychając waszym miejskim powietrzem. Tam mam przynajmniej ogródek, widok na las bliski, naturę jednym słowem, a tu... zgnilizna.

– Zawsze się sędzia kocha w naturze? – spytała, wchodząc do saloniku, młoda kobieta, złotowłosa, wesolutka jakaś z wejrzenia, i wpiła w sędziego lazurowych ocząt dwoje.

– Zawsze, panno Mario, zawsze! Ja bez lasu, drzew, łąki i kwiatków żyć bym nie mógł i nie rozumiem wreszcie takiego życia.

– Ot, poeta! – zaśmiał się jeden z obecnych.

Dziwne dość były te słowa sielankowe w ustach człowieka już niemłodego, szczupłego, zeschłego jak pergamin, jakim był nasz sędzia Kobylański. Twarz miał szczelnie wygoloną, usta ścięte, czoło na wpół łyse, a resztę włosów siwizna już prószyła. Trzymał się prosto i chód miał jakiś drewniany; całość była dziwnie apatyczna, obojętna w sobie. Był to, pod pewnym względem i sądząc z pozoru, typ sądownika zaschłego w biurze, zakopanego w papierach i aktach. Jedne tylko oczy ciemne, głęboko zapadłe, ogniste i przenikliwe, rzucały promienie spod krzaczastych, czarnych jeszcze brwi. Gdy towarzysz preferansowy zaśmiał się i rzekł: – O, poeta!... – spojrzał na niego sędzia i odpowiedział:

– Poeta! Wam się zdaje, że ten, który kocha nieco zieleni, któremu potrzebne świeże powietrze, zaraz musi być poetą. Poetą! Mój Boże! Jak gdyby to poeci rodzili się na zawołanie – dodał i wpatrzył się w pannę Marię, która stała na środku saloniku, jak w święty obrazek.

– Już nie broń się, mój Jasiu – odezwał się gospodarz – ale przyznaj, iż trzeba być trochę dziwakiem, by obierać sobie mieszkanie nie tylko daleko od biura, na końcu miasta, ale jeszcze prawie pod samym cmentarzem.

– Jakże to pod samym cmentarzem? Do cmentarza ode mnie jest przecie kawał drogi, a wreszcie inna ulica tam prowadzi, a że go z okien widać, to znaczy, owszem, nadaje pejzażowi pewien tęskny urok.

– Już ty sobie mów, co chcesz, a ja bym tam za żadne nie mieszkał pieniądze.

– Czas do domu, panowie, czas! Dwunasta za pasem – zawołał jeden z gości.

Przerwano więc dyskusję i zabrano się do wyjścia.

Trzej goście zaraz rozeszli się od drzwi domu w trzy różne strony, nam wypada iść za panem sędzią, który otuliwszy się w futro, szedł wolnym, miarowym prawie krokiem. Zimno było dokuczliwe i czas okropny. Wicher wściekły wył po ulicach miasteczka, mroźny i przenikliwy, porywał kłęby śniegu i ciskał nimi w górę jak białymi kolumnami. Zrywał całe płachty śniegu z dachów, rozrzucał go i zaciemniał drogę. Świata na trzy kroki nie było widać. Na płowym, ołowianym niebie przesuwały się gnane gwałtownie czarne chmury. W krótkich przestankach, gdy wicher ucichał, było dość widno od śniegu, który zimowym nocom nadaje tę posępną, śmiertelną bladość trupów, bez wyrazu i siły, a jednak pełną grozy jakiejś wewnętrznej. Rzadkie olejowe latarnie na ulicach ciskały snopy żółtego światła, które drżało na śniegu, jakby co chwila zgasnąć miało. Wokoło było pusto i cicho, tylko wicher ryczał i gwizdał jak stado dantejskich potępieńców i pies gdzieś samotnie wył, a odgłos jego wycia wicher przynosił, urywając co chwila. Noc to była smutna i posępna nad wyraz, jedna z tych nocy zimowych, o których Szekspir mówi, że są w nich pewne tajemnicze szepty, głosy, które drżeniem śmiertelnym duszę ludzką przejmują. Taka też była noc z 3 na 4 grudnia 1848 roku w jednym z miasteczek o parę mil od kordonu austriackiego leżącym.

Pan sędzia szedł spokojnie przez całe miasto, otulając się szczelnie futrem i szepcząc od czasu do czasu:

– Niech diabli wezmą takie powietrze.

Na placu zwanym rynkiem spotkał stróża nocnego, który tulił się do muru i tupał nogami o bruk, chcąc je rozgrzać.

– Dobry wieczór – rzekł mu sędzia – niewesoło ci tu, Marcinie?

– A! To pan sędzia dobrodziej, oj, że niewesoło to niewesoło, cóż robić, trzeba na chleb zarabiać.

Mruknął coś niezrozumiale sędzia i wszedł w ulicę, na której końcu mieszkał. Tu zatrzymał się, poprawił na sobie futro i szepnął:

– Ba! Dlaczegóż bym się z nią nie miał ożenić? Czym to taki już stary albo niedołężny? Z da mi ją przecie.

I ruszył znów dalej. Gdy doszedł do przecznicy, która pod kątem prostym przecinała jego ulicę i prowadziła na cmentarz, zegar miejski wygłaszał dwunastą. Czy zegarzysko było stare, czy też wicher i noc nadawały jego głosowi dziwnie zgrzytliwy oddźwięk, dość, że sędzia się zatrzymał i szepnął:

– A też bestia piszczy jak puszczyk, powiem jutro burmistrzowi, żeby raz przecie kazał ten zegar wyreperować. A! Co za noc, co za noc!

I stał tak i słuchał bicia zegara, którego głos wichrem niesiony to wzmagał się i rósł w potęgę, to cichł i konał, jakiś daleki, przytłumiony. Zaledwie ucichły ostatnie dźwięki i w powietrzu drżał jeszcze spiżowy szmer dzwonu, gdy nagle od strony cmentarza wiatr przyniósł straszliwy, okropny i bolesny okrzyk:

– Ratunku! Ratunku! Kto w Boga wierzy!...

Krzyk to był pełen niezgłębionej grozy i rozpaczy, krzyk śmiertelny rozlegał się w powietrzu i panował nad wichrem i burzą. Wpadł na uliczkę, jak orkan, napełnił ją sobą... i ucichł. Widać, że nie było tam już życia w tej piersi, która go wydała – z nim pękła struna żywota stargana gwałtownie.

Sędzia stanął jak wryty, wstrząsnął się cały, tyle było niekłamanej grozy w tym krzyku, obejrzał się wokoło, postąpił kilka kroków ku uliczce wiodącej na cmentarz, zatrzymał się znowu i począł nadsłuchiwać. Ale tylko wicher był jak dawniej i miotał kłębami suchego śniegu, tłukąc oderwaną gdzieś z zawias okiennicą.

– Ej! – mruknął. – Widocznie się bestie popiły i biją się na drodze – i poszedł dalej.

Ale krzyk ten brzmiał mu ciągle w uszach, przedzierał się do duszy, budził dziwny, niepojęty przestrach, jak gdyby trąba archanioła grzmiała tam gdzieś w głębiach, wśród czarnych chmur, poświstu i wiatru, i grudniowej burzy. Gdy się już znalazł w domu, rozgrzał u ciepłego pieca, rozebrał, wdział wygodny szlafrok podbity futrem i siadł na fotelu miękkim, ciągle mu się zdawało, że wicher niesie owe rozpaczliwe słowa: Ratunku! Ratunku! i rozbija o szyby jego okien.

– Coś jednak stać się musiało – szeptał – taki krzyk tylko w obliczu śmierci pierś ludzka wyrzucić może.

Położył się do łóżka, ale zasnąć nie mógł, a jeśli zasnął, to rozbujała fantazja przynosiła mu okropne sceny morderstw i rzezi, w których on był tylko aktorem; ciągle we śnie słyszał: Ratunku! Ratunku! i zrywał się, przecierał oczy zimnym zlany potem, by zobaczywszy, że jest u siebie, znów zasnąć i znów się w śmiertelnym zbudzić przestrachu.

Zmordowany taką nocą, zasnął dopiero silnie nad ranem i spał tak smacznie, że nie słyszał, jak ktoś wszedł do jego pokoju i budząc go, wołał:

– Panie sędzio, proszę wstać!

Zerwał się nasz sędzia na równe nogi, przetarł oczy i ujrzał przed łóżkiem stojącego kapitana miejscowej żandarmerii.

– Co się stało? Co pan chcesz, panie kapitanie?

– Jak to, to pan nic nie wiesz?

– A nie wiem.

– Morderstwo dziś w nocy popełniono u nas.

– A więc nie omyliłem się! – zawołał sędzia na pół do siebie.

– Jak to pan nie omyliłeś się? Co to znaczy?

– Zaraz! Zaraz! Opowiem panu, ale niechże się wprzód ubiorę, wszak musimy iść na miejsce zbrodni.

– A naturalnie, po to tutaj przyszedłem, posłałem trzech ludzi, by pilnowali trupa i strzegli wszelkich śladów; już o czwartej rano dano mi znać o tym. Szkaradna rzecz, i to jeszcze u nas, u nas, co od tylu lat najmniejszego wypadku tego rodzaju nie było.

Sędzia się ubierał gorączkowo dziwnie zamyślony.

– Posłuchajże mnie pan, panie kapitanie, bo i ja mam coś panu powiedzieć. Ale wprzód poślę po pisarza.

Wybiegł i zaraz wrócił, i opowiedział kapitanowi wczorajszy swój powrót do domu.

Kapitan, wysłuchawszy, zamyślił się i rzekł:

– Nie ulega więc kwestii, że zbrodnię popełniono o północy, szkoda, żeś mi pan zaraz nie dał znać o tym.

– Ale ba! Myślałem, że się pijacy biją i basta. Jeżeliś pan tylko zabezpieczył ślady zbrodni, to zaraz się czegoś dowiemy; mamy już bardzo ważną wskazówkę dzięki wypadkowi, że wiemy o czasie popełnienia zbrodni.

Sędzia mówił to dziwnie szybko, ruchliwy był cały, ożywiony, uśmiechnięty prawie. Oczy mu świeciły niezwykłym blaskiem.

– No, ubrałeś się pan, to chodźmy.

– Zaraz, musimy poczekać na pisarza, protokół przecież trzeba spisać.

Potem, nagle obracając się do kapitana, spytał:

– O jakim czasie panu dano znać o zbrodni?

– O czwartej rano.

– Kto panu doniósł?

– Żandarm wracający od granicy.

– Czy jest ten żandarm?

– Jest.

– To dobrze, każ mu pan, żeby był obecny przy spisaniu protokołu na miejscu zbrodni. Lekarza pan zawiadomiłeś?

– Zawiadomiłem, czeka na nas.

W tej chwili wszedł pisarz, figurka maleńka, zgarbiona, pokorna, o dużej nieproporcjonalnie głowie, włosach krótko strzyżonych. Niósł pod pachą plik papierów, a z kieszeni wyglądała mu paczka piór gęsich, bo wówczas jeszcze gęsimi pisano piórami. Ukłonił się nisko sędziemu, jeszcze niżej żandarmowi i czekał, rzucając maleńkimi oczkami niespokojnie i krzywiąc się niemiłosiernie.

– Więc chodźmy...

Ruszyli z domu i zabrawszy po drodze lekarza, stanęli wkrótce na miejscu zbrodni. Obraz, jaki im się przedstawił, miał coś okropnego w sobie.