Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Ile historii może pomieścić jedno życie? Bezwzględni Welimowie kontynuują swój pochód w głąb krainy elfów, pozostawiając za sobą zgliszcza i milczenie lasów. Choć Dann bierze udział w walkach, jego serce bije w innym rytmie. Los od zawsze igrał z nim bezlitośnie, raz stawiając go w roli wybrańca, raz – bezwolnego pionka. Cóż, Dann z pewnością nie może narzekać na brak życiowych lekcji, jednak każda z nich pozostawia po sobie bolesny ślad. Paradoksalnie, okazuje się, że nawet przy wyostrzonym widzeniu pewne granice stają się rozmyte… Kim tak właściwie jest Dann i czy sam zna odpowiedź na to pytanie? Jak trafił między Welimów i co go łączy z tajemniczym Einarem? Druga księga z cyklu Czternaście. Epic fantasy, które przypadnie do gustu wszystkim miłośnikom widowiskowych pojedynków oraz rozbudowanych światów.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 438
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Dagmara Lorenc
Saga
Królestwo za kryształ. Czternaście. Tom 1. Księga 2
Wydanie II (poprawione)
Korekta: Elwira Zapałowska (www.nad-wyraz.pl)
Zdjęcie na okładce: Shutterstock, Midjourney
Copyright © 2024, 2025 Dagmara Lorenc i Saga Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727280790
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.
Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania
Dann był Welimem, choć dowiedział się o tym bardzo późno.
Elfy znalazły go na przybrzeżnej skale, małego chłopca skulonego w objęciach jasnowłosego mężczyzny. Mężczyzna miał dziurę w brzuchu i był martwy. Berbeć jako jedyny przeżył nocną katastrofę żaglowca, sponiewieranego przez sztorm i ciśniętego na skały u zachodniego wybrzeża wyspy Estres. Statkowi najbliżej było do kogi, ale za nic nie dało się określić, skąd przybył ani kogo niósł na pokładzie. Nie miał żadnej bandery, żadnych herbów, nawet jednej małej rzeźby, która podpowiedziałaby jego pochodzenie; żagle milczały pustą bielą. Wyłowiono same ludzkie trupy: kilku mężczyzn i jedną kobietę. Z braku pomysłów założono, że to piraci z Hwatwyrów. Liczyli na łup, znaleźli śmierć.
Powstało pytanie, co zrobić z dzieckiem. Pytanie przechodziło z ust do ust, aż trafiło do uszu Sibrala Nastreziego, właściciela słynnej stoczni w Lifingen. Nastrezi wracał właśnie na kontynent, aby dobić targu z lestyjskim klientem, hrabią Gimarim. Zaproponował, że weźmie chłopca ze sobą i przekaże ludziom. Propozycja spotkała się z aprobatą wyspiarzy, w końcu gdzie mu będzie lepiej niż wśród swoich.
Wypływając z Prescery, hrabia Joris Gimari był przygotowany na wiele. Zamówienie na trzy holki to nie lada rarytas, spodziewał się zatem luksusowych prezentów, wystawnych uczt, wieczorów przy muzyce i oprowadzania po mieście. Przypuszczał, że nie uniknie długich godzin spędzonych w porcie, że nasłucha się o historii stoczni, o zasadach działania skomplikowanych mechanizmów, o wiedzy i doświadczeniu rzemieślników Nastreziego. Oczami wyobraźni widział już zasmucone twarze elfów, kiedy będą opowiadać o ciężkim życiu budowniczych statków, o szalejących cenach żelaza, o suszach, powodziach, klątwach czarownic, hemoroidach babki i wszystkich innych katastrofach, przez które nijak nie da się spuścić z ceny. Wiedział, że czekają go ostre negocjacje, dąsy i biadolenie po obu stronach. Jedyne, czego nie przewidział, to że Nastrezi spróbuje mu wcisnąć jakiegoś znajdę.
Nieszczęsny Joris zapierał się rękami i nogami, tłumaczył, że on również nie ma co zrobić z berbeciem, niestety, Nastrezi był uparty jak osioł. Opowiadał o ciałach zaplątanych w liny, o tulącym dziecko trupie, pokazywał chłopca i kazał patrzeć w jego błękitne oczęta – słowem, tak długo usiłował chwycić Jorisa za serce, że gdyby tamten odmówił, wyszedłby na bezdusznego drania. Gimariemu zależało na statkach Nastreziego, nie chciał go do siebie zrazić, toteż zgodził się zająć chłopcem, poklepał go nawet po głowie. Niewdzięczny bachor tylko się rozbeczał.
W drodze powrotnej cała załoga głowiła się, co począć z tak oryginalnym darem. Joris chciał go utopić w morzu, wydał nawet rozkaz, ale jakoś nie było chętnych do jego wykonania. Samego Jorisa ta decyzja również uwierała. Kapitan zaproponował, aby pan hrabia zabrał malca do pałacu, oddał do stajni albo kuchni, a wychowa sobie wdzięcznego sługę, zyska tanią parę rąk do pracy. Gimari kręcił nosem – minie dobrych parę lat, zanim chłopiec się do czegoś przyda. I jak niby miałby to wytłumaczyć żonie?! O, to dopiero będzie przeprawa! Jak nic będzie podejrzewać, że przywiózł jej do domu bękarta. Ale załoga poparła kapitana, szkoda, mówili, oddawać nieboraka do przytułku, w pałacu jest dużo miejsca, dużo roboty, coś się dla niego znajdzie, a oni się wszyscy zgłaszają na świadków, że pan hrabia wcale nie chciał, tylko pana hrabiego litość zdjęła. Gimari trochę się powściekał, potem ustąpił.
Po powrocie do pałacu zaprowadził chłopca na podwórze na tyłach kuchni, tam gdzie baby szorowały gary i wieszały pranie. Wystarczyło, że zobaczyła go jedna, wystarczyło, że zagdakała, a od razu zleciało się całe stadko. Wysłuchały łzawej historii, załamały ręce, trochę sobie pochlipały. Chłopak jest zdrowy, orzekły jednogłośnie, tylko przestraszony. Młodszy od panicza, ale góra o rok. Nic nie mówi? Nie szkodzi, ma jeszcze czas, niektóre dzieci późno zaczynają.
Joris posłuchał, pokiwał głową, poszedł.
Chłopiec miał więc na początku wiele matek, które dorywczo poświęcały mu uwagę. Najbardziej zżył się z Kiardą, żoną masztalerza, która spała w izdebce nad stajnią z trójką własnych dzieci. To ona odkryła, że chłopak jednak potrafi mówić. Zwłaszcza w pierwszych dniach często podnosił na nią oczy i pytał:
– Mama? Tawa?
Odgadła również, że ma na imię Dann. Poza tym dziecko znało jeszcze kilka słów, ale ona żadnego nie rozumiała. Nie rozumiała ich nawet stara Maśka, która miała dwóch mężów żeglarzy i za młodu podróżowała do stolicy. Nie rozumiał nawet Sorgi, który był jeszcze starszy, świetnie rachował i studiował mądre księgi. To nie był wspólny, elficki też nie. Pewnie jakaś piracka gwara, tak pewnie mówią na Hwatwyrach.
Kiarda traktowała Danna jak syna, a jej dzieci stały się dla niego przybranym rodzeństwem. Nocą spali w piątkę na jednym sienniku. Wraz z braćmi chłopiec uczył się jeździć konno, utrzymywał się w siodle na długo zanim potrafił je unieść. Szybko przyswajał język, wkrótce przestał rozpoznawać słowa, którymi posługiwał się w poprzednim życiu.
Kobieta przeżyła czwarty poród, ale piątego już nie. Masztalerz wysłał dzieci na wieś do siostry. Danna zostawił na miejscu, w opustoszałym pokoiku nad stajnią. Chłopak mało go obchodził, nie zamierzał na niego łożyć, a siostra i tak zrobiła mu łaskę, przyjmując jego czwórkę.
Dann ponownie został sierotą, tyle że nie był już słodkim berbeciem. Wszyscy oswoili się z jego obecnością, nie wzbudzał zainteresowania, jego los nikogo nie rozczulał. Nagle został sam jak palec, otoczony przez znajome, lecz obojętne twarze.
Miał już te kilka lat, mógł więc odpłacać swoim państwu za chleb i dach nad głową. Imał się różnych zajęć, był wszędzie tam, gdzie go potrzebowano. Karmił drób, obierał warzywa, pielił grządki, zbierał oliwki i winogrona, zamiatał kuchnię, doił kozy, nosił drewno. Najczęściej pomagał jednak w stajni, czyścił i natłuszczał siodła, szczotkował konie, odmierzał obrok. Spędzał tam coraz więcej czasu, wdrażając się w nowe obowiązki. Miał rękę do koni, potrafił sobie z nimi radzić. Coraz rzadziej wołano go do kur, coraz częściej był zbyt zajęty, żeby pomóc w kuchni. Ani się obejrzał, a został stajennym.
Stajnia Gimarich nie należała do ogromnych, mogła pomieścić trzydzieści koni, a i tak kilka boksów stało pustych. Drugi stajenny, Resa, któremu zaczęły już rosnąć wąsy, co jego zdaniem dawało mu pełne prawo do nazywania Danna smarkaczem, wyjaśnił mu kiedyś, że to dlatego, że ród Gimarich nie ma tradycji rycerskich. Resa lubił pozować na takiego, co to wszystko wie, dlatego ochoczo mu wszystko wyłuszczył, strojąc przy tym mądre miny. Otóż Gimari nie byli żadnym starym, szlacheckim rodem, jeszcze dwa pokolenia temu to nazwisko nic nie znaczyło. Ich przodkowie nie piastowali ważnych urzędów, nie mieli żadnych wysokich koneksji. Kto wie, może pradziad Jorisa był zwykłym parobkiem, kimś takim jak oni, może chodził w dziurawych butach i od ust sobie odejmował, żeby wykarmić rodzinę. Ale dziad hrabiego był już kupcem, i to pioruńsko obrotnym. Ze zwykłego lichwiarza stał się bankierem, zaczął robić duże interesy, a jego synkowie też mieli łby nie od parady. Zbili taki majątek, na winnicach, na dzierżawionych kopalniach, na handlu, na bankierstwie, że innym na samą myśl kręciło się w głowie. Pożyczali od nich wszyscy, nawet arystokracja i wielkie świątynie, nawet sam król, kiedy go przycisnęło, zmuszony był zabiegać o ich pomoc. Ojciec pana Gimariego był wobec monarchy bardzo szczodry, podczas ostatniej wojny na północy uchronił królewski skarbiec przed ruiną, później pomógł w odbudowie kraju. On wiedział, że król nie będzie miał skąd tych pieniędzy wziąć, więc sprytnie zaproponował, że umorzy część długu w zamian za tytuł, w uznaniu za wielkie zasługi dla kraju. I król się zgodził, mianował go hrabią, dołożył jeszcze kawałek ziemi.
– I dlatego, smarkaczu, oni nie mają serca do koni. To wszystko – Resa zakreślił ręką wielkie półkole po stajni – to wszystko to jest ot, tak, coby było, ino dla ceremoniału, żeby nie wyglądali na jakichś prostaków-biedaków. Widziałeś kiedy, smarku jeden, żeby pan Gimari zszedł tu na dół i poprosił o konia? Jasne, że nie, on się wszędzie każe wozić powozem, chociaż przysięgam, że dupa od tego boli w dwójnasób. Mówię ci, gdybyś sprzedał te konie, mógłbyś sobie za to postawić pałacyk i żyć jak panisko do końca swoich dni, a oni nawet nie wiedzą, ile ich mają. Ale ty to za smarkaty jesteś, ty takich rzeczy nie rozumiesz.
Dann może i nie rozumiał wiele, ale potrafił docenić piękno zwierząt, których doglądał na co dzień. Oprócz koni powozowych w stajni chowało się kilkanaście wierzchowców najszlachetniejszych ras i najczystszej krwi. Najbardziej kochał Brihit, zgrabną klacz rasy sefalijskiej, o łabędziej szyi i wyraźnie zaznaczonym kłębie. Jej sierść lśniła metalicznie, jakby słońce odbijało się w miedzianym cebrze. Stąpała nadzwyczaj lekko, można by odnieść wrażenie, że tylko się droczy z pyłem pod kopytami, że wcale go nie potrzebuje, bo równie dobrze mogłaby płynąć w powietrzu. W pełni świadoma swojej urody, strzygła zalotnie oczami, popisywała się, drobiąc kroczki, brykała, zadziornie zarzucając grzywą. Dann nigdy jej nie dosiadł, nie widział zresztą, aby ktokolwiek się na to poważył, i bardzo słusznie. Osobiście sądził, że nikt nie jest tego godzien, chyba że sam król ze stolicy, ale też nie bardzo.
Był również Taldes, kary ogier o potężnej budowie, wielkim łbie i szerokiej piersi, w kłębie wyższy od mężczyzny. Ślepia miał czarne i błyszczące jak żuki, włosie gęste i grube, uszy długie i szpiczaste. Dann bardzo długo obserwował go tylko z daleka, z fascynacją taką, jaką budzi w człowieku wzburzone sztormem morze. Taldes stanowił idealne połączenie potęgi i piękna, była w nim lekkość bryzy i masywność marmuru. W pędzie wybijał się wysoko, jakby na przekór swojej wielkiej masie; z jego ruchów przebijała siła rzeki przerywającej tamę, moc lawiny mimochodem obracającej wioskę w perzynę. Kiedy uderzał kopytami o suchą, ubitą ziemię, dudnienie zdawało się wnikać w jej głąb i powracać echem, jakby po niebie przetaczały się gromy. Jeżeli Brihit była czystym porankiem, to Taldes był wcieleniem nocy; ona budziła czysty zachwyt, on był straszny w swoim pięknie.
Były jeszcze trzy derlegi, dwa bułane i jeden gniady, gorącokrwiste i bardzo wymagające pod względem pielęgnacji. Była stara kasztanka, potulna i uczuciowa. Był deresz, tak leniwy, że nawet do stępa nakłaniali go batem; oczywiście potrzebował swojej porcji ruchu, przez co wiecznie musieli się z nim użerać.
Praca w stajni była ciężka, ale miała i dobre strony. Dann nie wyobrażał sobie niczego lepszego niż otwarta przestrzeń, wodze w ręku i cwałujący koń. Zwierzęta nie są tak upierdliwe jak ludzie, łatwiej się z nimi dogadać. Czasem, kiedy obserwował je na wybiegu, wzbierała w nim duma: duma, że może się nimi opiekować i ich dosiadać. W takich chwilach dziękował losowi, że rzucił go do Prescery, pozwolił trafić do stajni Gimarich.
Aż nadszedł dzień, w którym wszystko zaczęło się zmieniać.
To była późna wiosna, właśnie przyprowadził Dynsę z pastwiska i szczotkował na podwórzu przed stajnią. Wyczyścił już grzbiet i akurat zabierał się do zadu, kiedy zauważył, że ktoś stoi przy murku i go obserwuje. Zadarł głowę i zdębiał, bo to był syn pana Gimariego, panicz Vigo.
Dann bardzo się speszył, obejrzał sobie dokładnie noski butów, dopiero potem pomyślał, żeby go pozdrowić.
– Dzień dobry, paniczu.
Panicz nie odpowiedział, gapił się tylko i gapił. Dann coraz bardziej nie wiedział, co zrobić z rękami. W końcu nie wytrzymał, wymamrotał jakieś „szeszaszam” i wrócił do szczotkowania. Szczotkował ze zdwojonym zapałem, rad, że ma panicza za plecami i nie musi na niego patrzeć. Wyczekiwał momentu, gdy kątem oka wyłowi jakiś ruch, usłyszy kroki. Nic z tego. Dotarł z powrotem do szyi, poszedł do stajni i wrócił z inną szczotką, a mara nadal nie znikła.
Zaczął od lewego przedniego kopyta, wygrzebał błoto twardą końcówką, poprawił włosiem. Potem ukrył się za zadem, pochylony, zerknął pod brzuchem Dynsy. Panicz stał, jak stał. Dann zachodził w głowę, co go może tak interesować, chyba ten gnój, bo co innego. Obszedł zad, z konieczności znów wystawiając się na widok chłopca, i zjechał ręką do kolejnej pęciny. Koń sam nadstawił kopyto.
– Masz na imię Dann, prawda?
Dann zamarł. Przez chwilę zastanawiał się nad pytaniem, wreszcie ostrożnie potaknął.
– Ja jestem Vigo.
– Wiem – bąknął, energicznie machając szczotką.
– Chcesz popuszczać kaczki?
Tym razem Dann nie wytrzymał, puścił kopyto i wyprostował się, aby spojrzeć paniczowi prosto w oczy.
– Kaczki są wypuszczone – zapewnił z przekonaniem. – Anja codziennie wypuszcza je z samego rana, razem z resztą ptaków…
Chłopiec wysłuchał go z szeroko otwartymi oczami, po czym rozdziawił gębę i zaczął rżeć, najpierw bezgłośnie, potem do rozpuku. Dann przyglądał się temu z kwaśną miną, teraz już poważnie zniesmaczony. Przypomniał sobie jednak, z kim ma do czynienia – tak jak pouczał go Resa, co sobie pomyśli, to jego, ale nie powinien tego okazywać.
Zapanował nad twarzą, spokojnie podszedł do ostatniej nogi. Panicz wybrał ten moment na odzyskanie mowy.
– Nigdy nie puszczałeś kaczek?
Dann łypnął na niego podejrzliwie. Do czego on zmierza? Może chce go podejść, może uważa, że się obija?! W takim razie jest w błędzie, wszyscy wiedzą, że to Anja zajmuje się drobiem.
– Nie – odparł powoli, lecz stanowczo. – Kaczki puszcza Anja. Ja co najwyżej pomagam zagonić je z powrotem.
Panicz zakwilił jak zarzynane prosię, a w oczach zabłyszczały mu łzy. Zgiął się wpół i zatoczył na murek.
– Ahahaha, nie wytrzymam! Ahahaha, niemożliwy jesteś!
On jest niemożliwy?! To nie on chce puszczać kaczki w środku dnia, to nie on kwiczy jak prosię i pieje jak kogut. Dann wiedział doskonale, jak funkcjonuje całe gospodarstwo, gdyby panicz choć trochę się tym interesował, może teraz nie przeszkadzałby mu w pracy.
Z niedbałą nonszalancją wytarł szczotkę o spodnie, pochylił się nad ostatnim kopytem, wprawnymi pociągnięciami wyskrobał gnój.
– Chodź ze mną – powiedział chłopiec, kiedy już otarł mokre policzki. – Pokażę ci, jak się puszcza kaczki.
Danna ponownie zamurowało, ale tylko na chwilę.
– O. – Przechylił głowę, wdzięcznie udając zainteresowanie. Miną dał paniczowi do zrozumienia, że jest zaskoczony tak wspaniałomyślną ofertą. – Bardzo bym chciał, niestety, jestem akurat bardzo zajęty. Na pastwisku zostało jeszcze kilka koni.
– No to co? Niech sobie trochę podjedzą.
– Muszę zdążyć ze wszystkimi, zanim się ściemni.
– A inni stajenni?
– Zajęci – zapewnił prędko Dann. – Okropnie zajęci.
– Trudno – orzekł panicz. – Będą musieli sobie jakoś poradzić. Ja mówię, że masz iść ze mną.
– Ale te konie… – zaprotestował słabo. – Będą na mnie źli…
– Nie będą, bo powiesz, że ja ci kazałem. No dalej, odstaw tego konia i idziemy.
Dann nie śmiał protestować. Odprowadził Dynsę do boksu, po czym powlókł się za paniczem, skwaśniały i naburmuszony. Puszczanie kaczek, też coś! Nawet on widział w życiu ciekawsze rzeczy. Resa ostrzegał go, że tacy jak Gimari to są zupełnie inni ludzie, ale w życiu nie podejrzewał, że aż tak inni.
Chłopiec poprowadził go do ogrodu na tyłach pałacu i zatrzymał się nad sadzawką. Kaczek ani widu, ani słychu, ale jego to nie zrażało. Kazał Dannowi czekać, a sam odszedł na bok, pogmerał wśród żwiru i wrócił z niewielkim otoczakiem.
– Patrz, tak się puszcza kaczki.
Pochylił się, potrząsnął dziwnie ręką i cisnął kamieniem po płaskiej trajektorii. Ciężar plusnął w wodę i zniknął im z oczu.
– Aj! No dobra, czasem nie wychodzi, teraz mi wyjdzie.
Dann nie miał pojęcia, czego panicz oczekiwał. Tak właśnie zachowują się kamienie, podobnie jak większość innych rzeczy. Tymczasem chłopak wyszukał kolejny pocisk i powtórzył cały rytuał; kamień, jak to kamień, poszedł na dno.
– No nie!
Dann nawet nie mrugnął, kiedy chłopak rzucił mu płochliwe spojrzenie i pobiegł po następny otoczak. Długo podnosił i odrzucał różne kamienie, mrucząc pod nosem ciche „hm, hm, hm”. Był to doprawdy przykry widok i w Dannie zaczynało się budzić współczucie. Słyszał przecież o takich ludziach – „niespełna rozumu”, jak określiłby to Resa.
Kiedy panicz wrócił na brzeg, Dann z rosnącym napięciem obserwował, jak uspokaja oddech, zamierza się, wreszcie rzuca. Ku jego zdziwieniu, kamień odbił się od powierzchni wody, przeleciał dwie stopy, opadł, po czym znów wystrzelił w powietrze – i dopiero wtedy dał nura.
– Ha, widziałeś to?! – zawołał chłopiec, który teraz promieniał z dumy. Odsapnął, wyraźnie mu ulżyło. – I to właśnie jest puszczanie kaczek. To, co widziałeś, to były dwie kaczki, bo kamień podskoczył dwa razy.
Dann pozostał sceptyczny. Ten ostatni wyczyn zasiał w nim wątpliwości, ale całość wydawała się zbyt naciągana. Panicz dostrzegł jego wahanie i skwitował je wyrozumiałym uśmiechem.
– Tak, wiem, że nie ma w tym żadnych kaczek. Ale tak się mówi, to tylko takie wyrażenie, rozumiesz? Jak nie wierzysz, to zapytaj kogoś innego, wszyscy powiedzą, że tak właśnie jest.
Dann pokiwał głową na boki, niechętnie dopuścił do siebie myśl, że mógł po prostu o czymś nie wiedzieć, a panicz przez cały ten czas mówił z sensem.
– Teraz twoja kolej – zarządził Vigo. – Zaczekaj, znajdę jakiś dobry kamień. O, coś takiego. No dalej, spróbuj!
Wcisnął mu pocisk do ręki. Dann podszedł do linii wody i czując się wyjątkowo głupio, przyjął podpatrzoną u chłopca postawę.
– Musisz rzucić jak najbardziej płasko…
Kamień odbił się od tafli dwukrotnie.
– O kurczę, nieźle! Jak na pierwszy raz, ma się rozumieć. Mój rekord to pięć.
Dann napuszył się jak paw, spodobało mu się, że od razu uzyskał taki wynik jak panicz, który z pewnością miał więcej doświadczenia.
– To co, teraz już wierzysz? – zapytał chytrze Vigo, wymownie unosząc brwi.
Dannowi drgnęły kąciki ust. Pokonany, zerknął nieśmiało na chłopca i posłał mu przepraszający uśmiech. Vigo najwyraźniej go rozszyfrował, bo wyszczerzył wszystkie zęby. Chwilę później obaj trzymali się za brzuchy i pękali ze śmiechu.
Puszczali kaczki do wieczora. Dann wracał do stajni w doskonałym humorze, jednak mina mu zrzedła, kiedy ujrzał na drodze masztalerza. Mężczyzna rozglądał się, jakby kogoś szukał, i wkrótce stało się jasne, że właśnie znalazł.
Capnął Danna za kark i zaciągnął do stajni, gdzie pokazał mu kolejno wszystkie konie, którymi nie miał czasu się zająć. Nie chciał słuchać jego tłumaczeń, zdzielił go na odlew w twarz i zabronił iść na górę, dopóki nie wyczyści wszystkich ogłowi. O kolacji Dann mógł zapomnieć, podobnie jak o jeździe przez następny miesiąc. Czekała go za to wymiana słomy we wszystkich boksach.
Nazajutrz panicz wpadł do stajni niczym bełt wystrzelony z kuszy.
– Idziemy puszczać kaczki?! – zawołał na powitanie.
Dann, który był już przy dziewiętnastym boksie, posłał mu posępne spojrzenie.
– Nie mogę – burknął ponuro. – Muszę posprzątać wszystkie boksy. Za karę – dodał znacząco.
– Za karę? Dlaczego za karę?!
– Bo wczoraj puszczałem kaczki, zamiast robić swoje.
– Ale jak to?! Powiedziałeś, że to ja ci kazałem?
– Powiedziałem. Dostałem w gębę i pół nocy pastowałem ogłowia.
– No nie, nie wierzę! – Panicz poczerwieniał z oburzenia. – Co oni sobie wyobrażają?!
– Mają rację, przecież nie będą mnie w niczym wyręczać.
– Bzdura! Sam słyszałem, jak ojciec mówił, że przy tylu koniach trzech stajennych to o dwóch za dużo. Chodź, idziemy! Gdzie ten twój masztalerz?!
Masztalerz był na padoku. Musiały go zaalarmować wrzaski panicza, bo wpadli na niego we wrotach.
– Panie masztalerzu – zaczął Vigo uprzejmym tonem, który kłócił się z jego zadartym nosem. – Ja i Dann idziemy puszczać kaczki, a panu nic do tego. I nie chcę słyszeć o żadnych karach!
Masztalerz spojrzał na Danna, Dann na masztalerza. Masztalerzowi krew napłynęła do twarzy, Dann zrobił się blady jak płótno. Po nieznośnie długiej chwili mężczyzna odwrócił się i odszedł.
Vigo wydawał się zadowolony z przebiegu sprawy, spokorniał dopiero, kiedy wyszli przez drugie wrota.
– Mnie też się wczoraj oberwało – przyznał. – Ditarta, moja opiekunka, szukała mnie po całym pałacu i nie mogła znaleźć. Powiedziałem, że byłem nad sadzawką, to zaczęła jęczeć, że jestem nieodpowiedzialny, bo przecież mogłem utonąć. Tak jakby dało się tam utonąć… Musiałbym się naprawdę postarać, i jeszcze okazać jakiś wyjątkowy talent.
Długo puszczali kaczki, a kiedy im się sprzykrzyło, zaczęli się wspinać na drzewa. Wtedy przybiegła zdyszana Ditarta, młoda, acz bardzo obfita w kształtach kobieta.
– Paniczu, błagam, zejdź stamtąd, bo spadniesz i się połamiesz! Co ty tutaj robisz, i to jeszcze z tym chłopakiem?! Czy to nie jest nasz stajenny? Paniczu, wiesz przecież, że gdyby twoja matka to widziała, rzuciłaby mnie wilkom na pożarcie…
Vigo łaskawie zszedł, ale uparł się, żeby zostać w ogrodzie. Nie pomogły prośby ani groźby, rumiana Ditarta musiała skapitulować. W zamian uczepiła się ich jak ogar zwierzyny, łaziła za paniczem i ani na moment nie spuszczała go z oczu. Potem nadeszła pora kolacji i Ditarta ogłosiła bezwzględny koniec figli.
Kiedy Dann wrócił do stajni, taczka, widły i łopata leżały tak, jak je zostawił. Westchnął, otworzył wrota na oścież. Słońce wisiało nisko nad horyzontem, ale nadal było widno. Jeśli się uwinie, może zdąży przed zmrokiem.
Otworzył kolejny boks, wyprowadził i uwiązał konia, złapał za widły. Wyrzucił dwie taczki gnoju, nawiózł świeżej słomy, wymościł posadzkę. Wprowadził konia, zamknął boks. A potem wszystko od nowa.
W ostatnim boksie pracował w absolutnej ciemności, po omacku szurał łopatą i dźgał ściany widłami. Wreszcie odwiózł taczkę i zamknął wrota na kłódkę. Zgiął obolałe plecy i zbadał bąble na dłoniach. Z głodu burczało mu w brzuchu.
Wspinając się po schodach, wiedział, że coś jest nie tak, jeszcze zanim oczy wyłuskały z ciemności zarys wysokiej sylwetki. Bardziej wyczuł niż dostrzegł czyjąś obecność. Przestraszony, zastygł w miejscu i ledwo śmiał oddychać. Na półpiętrze, oparty o ścianę, stał nieruchomo masztalerz. Przez cały ten czas nasłuchiwał odgłosów jego pracy, obserwował, jak biega z taczką.
Dann czekał w napięciu, ale nic się nie działo. Nie padło żadne słowo, nie zatrzeszczały deski. Wreszcie odważył się zrobić krok, potem następny i jeszcze jeden. Wyminął mężczyznę i biegiem pokonał resztę schodów.
W tamtym momencie zrozumiał, że jeśli chce się bawić z paniczem, musi poświęcić cały pozostały czas na pracę, a do tego pracować dwa razy szybciej. Vigo wyobrażał sobie, że wystarczy jedno jego słowo, ale Dann znał masztalerza i wiedział, że to nie może tak wyglądać. W pałacu nie było miejsca dla darmozjadów, tutaj nikt się nie obijał. Może i przypominali jedną wielką rodzinę, ale obowiązywała również milcząca umowa: każdy robi swoje, a przy tym patrzy na ręce innym.
Od tamtej pory panicz przychodził codziennie, a Dann dzielił czas między niego a konie. Do obiadu pracował, bo Vigo miał wtedy lekcje kaligrafii, historii, matematyki, astronomii, śpiewu, tańca i gry na harfie. Po obiedzie godzinami rzucali kamieniami do celu, grali w chowanego albo urządzali wyścigi i walki na miecze, ani trochę nie przejmując się bliską omdlenia Ditartą. Wkrótce ogród stał się dla nich za mały, a wtedy Dann zaproponował, żeby pojeździli konno.
– Ja nie umiem – wyznał ze wstydem panicz. – Mama mi nie pozwala.
Resa już wcześniej tłumaczył Dannowi, że Gasala Gimari jest chorobliwie nadopiekuńcza, może dlatego, że jej pierwszy synek zmarł jeszcze w niemowlęctwie. Potem dwa razy była brzemienna i dwa razy roniła. Potem nareszcie się udało, na świat przyszedł panicz Vigo, dwa lata później panienka Nadia. I na tym chyba koniec, filozofował Resa, bo przecież panienka ma już siedem wiosen, a jakoś nie doczekała się młodszego rodzeństwa.
Panicz Vigo, mądrzył się dalej Resa, był jedynym synem Gimarich, a zatem to od niego zależało przetrwanie głównej gałęzi rodu. Może dlatego był oczkiem w głowie matki, która nie chciała słyszeć o niczym, co choćby odlegle wiązało się z niebezpieczeństwem.
– Tatko chciałby, żebym umiał – ciągnął markotnie Vigo. – Ale ostatnio powiedział, że on ma już dość kłótni z mamą i że muszę czekać cierpliwie, to może żona mi pozwoli.
– Nauczę cię – zaproponował Dann. – Ty nauczyłeś mnie puszczać kaczki, ja nauczę cię jeździć konno.
– To będzie trudne. – Panicz wymownie skinął głową na Ditartę, która już się skradała, zaniepokojona ich szeptaniem. – Ale wiesz co?! – Naraz się rozpogodził. – Dam radę. Zaczynamy od jutra.
Nazajutrz Vigo rzeczywiście pojawił się w stajni, z wierną opiekunką depczącą mu po piętach. Uwadze Danna nie uszła jej wyjątkowo kwaśna mina.
– Jak to zrobiłeś? – zapytał szeptem, kiedy odsunęli się na bezpieczną odległość.
Vigo błysnął zębami w łobuzerskim uśmiechu.
– Powiedziałem, że albo mi pozwoli, albo powiem mamie, że już kilka razy mnie nie dopilnowała. Że chodziłem do stajni, bawiłem się nad sadzawką i wspinałem na drzewa…
– Genialne – odszepnął Dann, po czym już normalnym tonem dodał: – No dobrze, wybierz sobie konia.
Vigo nieśpiesznie obszedł stajnię. Kiedy wrócił do Danna, wyglądał na zdecydowanego. Bez wahania wycelował palec w upatrzonego wierzchowca.
– Tamten.
– Że co?! – przeraził się Dann. – O nie, tylko nie Brihit!
– Dlaczego nie?
– Bo Brihit to królowa – wypalił i zaraz dodał przemyślnie: – Nie możesz jeździć na Brihit, dopóki nie dosiądziesz Taldesa.
– A który to Taldes?
– Tamten.
– Aha… No to wezmę innego. Albo ty mi wybierz.
W swej naiwności sądzili, że jeśli schowają się za stajnią albo zaszyją na pastwisku, nikt nie podpatrzy, co robią. Rzeczywiście, kilka razy mieli szczęście, ale przecież wierna służba nie spała. Pewnego dnia Dann wieszał na sznurze świeżo wyprany czaprak, kiedy jego uwagę przykuła nadchodząca drogą postać. Włosy stanęły mu dęba, bo to była pani hrabina. Sadziła długimi krokami, na zmianę mówiła do siebie i parskała z niedowierzaniem. Za nią dreptała jakaś skulona istota, w której z trudem rozpoznał Vigo.
– To ty jesteś Dann?! – zawołała z daleka Gasala, a coś w jej postawie sprawiło, że przed oczami stanął mu rozjuszony byk. – Siodłaj konia! Muszę to zobaczyć!
Wymienił przerażone spojrzenia z Vigo i pobiegł osiodłać Flandena, zimnokrwistego kasztana, którego najczęściej wykorzystywali do nauki. Zwalczył chęć ucieczki i zaciągnął wierzchowca na podwórze, gdzie kornie pochylił głowę przed hrabiną.
– Prowadź na maneż – zażądała.
Powiódł konia na ogrodzony wybieg. Pani Gimari podążała tuż za nim, gdzieś w ogonie pałętał się nieszczęśliwy Vigo. Na miejscu hrabina zatrzymała się przy płocie i skinęła władczo na syna.
– No, dalej, pokazuj, co potrafisz.
Dann przekazał mu wodze, półgębkiem życząc powodzenia, po czym przegrodził wejście sznurem i nieśmiało stanął u boku chlebodawczyni. Gasala nawet nie zaszczyciła go spojrzeniem. Ramiona miała skrzyżowane na piersi, wyraz twarzy zacięty, wzrok skupiony na synu.
Vigo sprawnie wskoczył na siodło. Ruszył stępa, poświęcił chwilę na rozchodzenie konia, z łatwością nakłonił go do kłusu. Przeciął wybieg po skosie, zmienił kierunek, wykręcił kilka jajowatych wolt. Dann obserwował ten spektakl z niejaką dumą: Vigo trzymał się w siodle prosto, ładnie ściągał pięty, pamiętał, żeby patrzeć przed siebie. Co prawda nadal musiał walczyć o równowagę, mało pracował ciałem, a nadrabiał ciągnięciem za wodze – poza tym radził sobie jednak dobrze.
Vigo stanął w strzemionach i sprawnie przeszedł do galopu. Chybotał się teraz na wszystkie strony i klepał tyłkiem o siodło, ale pani Gimari nie stała już wyprężona jak oficer. Oparła się wygodnie o ogrodzenie, a na jej twarz wypłynął lekki uśmiech. Dann obserwował ją kątem oka. Wiedział od Resy, że Gasala pochodzi ze starej arystokracji, wcześniej nosiła nazwisko Velinti. Velinti, mądrzył się Resa, nie byli takimi dorobkiewiczami jak Gimari – już od wielu pokoleń tytułowali się książętami, a ich lenno obejmowało cały archipelag na wschód od stolicy. W ich rodzinie krążyła jednak straszliwa choroba, bardzo powszechna wśród arystokracji: długi. Podobno ojciec pani Gasali nie był zachwycony mariażem z Jorisem, ale ostatecznie przekonały go korzystne warunki. Gimari w ogóle nie upierali się przy posagu, obiecali wyciągnąć księcia z długów i wspomagać finansowo. Tak więc Velinti byli uratowani, stwierdzał Resa, ale pani Gasala chyba nie wyszła na tym najlepiej, skoro z księżniczki stała się hrabiną.
Dało się u niej dostrzec to arystokratyczne pochodzenie, w jej postawie, w jej twarzy była jakaś dostojność, jakiś niewymuszony majestat. Teraz westchnęła cicho, oparła brodę na pięści i łypnęła koso na Danna.
– Zgaduję, że powinnam ci podziękować – orzekła z przekąsem. – Gdybyś go nie namówił, żeby złamał mój zakaz, i gdybyście dzień w dzień nie robili ze mnie idiotki, ćwicząc po kryjomu tuż pod moim nosem… Cóż, pewnie wahałabym się jeszcze przez kilka lat, a potem codziennie umierałabym ze strachu. A tak… Postawiliście mnie przed faktem dokonanym.
Zziajany Vigo zwolnił i wyszczerzył zęby do Danna, a widząc, że matce już przeszło, bezczelnie zadarł nos.
– Nie spodziewałam się, że będzie już galopował – dodała Gasala, kiwając z uznaniem głową. – Jesteś dobrym nauczycielem. Tylko uważaj – zniżyła głos do szeptu – bo jeśli coś mu się stanie, nadzieję cię na kijek i usmażę jak prosiaka. No, ale po co krakać! – zawołała z werwą i zaklaskała w ręce. – Siodłaj konie, pojedziemy na przejażdżkę.
– Ale p-pani ma tylko m-miękkie p-p-pantofelki…
– Już ty się o mnie nie martw.
– Ale nie nadzieje mnie pani na kijek…?
– Idź, siodłaj te konie.
Zimą chłopcy spotykali się rzadko: hrabina niechętnie pozwalała synowi opuszczać pałac, z kolei Dann wykorzystywał każdą widną godzinę na pracę. Widzieli się na uczcie z okazji Seriaden, święta obchodzonego w najkrótszy dzień roku. Potem nastąpiła długa przerwa, lecz nim jerzyki odleciały na północ, Vigo znowu biegał codziennie do stajni.
– Myślałem całą zimę – oznajmił przy pierwszym wiosennym spotkaniu – i wymyśliłem, że skoro ty nauczyłeś mnie jeździć konno, to ja nauczę cię czytać i pisać.
Dann nie podszedł do tego pomysłu z entuzjazmem. Umiejętność czytania i pisania była powszechnie poważana, ale co poza tym? Gdzie jakieś praktyczne zastosowanie, czy komukolwiek coś z tego przyszło? Szczerze w to wątpił. Vigo zignorował jednak wszystkie racjonalne argumenty, uparł się, a Dann, rad nierad, musiał ustąpić. Tej wiosny spotkania dzielili między zabawę a naukę.
Czytał płynnie jeszcze przed Vaseluro, świętem przesilenia letniego. Pisanie było trudniejsze, znał litery, ale często nie potrafił ich złożyć w słowa i zdania.
– Nie musisz się tym przejmować – pocieszał go Vigo. – Pisz, jak chcesz, to czytający ma się domyślić, o co ci chodzi.
Gimari posiadali własną bibliotekę, może i niewielką, ale nawet mały chłopiec mógł w niej znaleźć coś dla siebie. Księgi, które Vigo wynosił do ogrodu, opowiadały baśnie i legendy, mówiły o dalekich podróżach, dziwnych obyczajach, obcych bogach i ich świątyniach. Dann niechętnie przyznawał, że czytanie ma swoje zalety. To było tak, jakby pod każdą okładką kryły się drzwi do innego świata, jakby byli czarodziejami i mogli w jednej chwili przenieść się gdzieś bardzo daleko. Tego lata wożenie taczek z gnojem straciło dla niego wiele ze swego uroku.
Czytanie pobudziło ich wyobraźnię, do tej pory tylko pojedynkowali się na patyki, teraz zaczęli wymyślać i odgrywać różne scenki. Wcielali się w panów i rycerzy, zbójców i potwory. Biednej Ditarcie, dla której Vigo wybłagał u matki przebaczenie, dostawały się wszystkie role kobiece, bardzo nudne, za to banalnie proste: musiała jedynie wzdychać i łkać, ewentualnie wylewać łzy wdzięczności. Dopiero później przyszły bardziej wymagające role: wiernego rumaka i owcy pożeranej przez smoka.
Pewnego popołudnia Dann padał właśnie na wznak, przebity mieczem przez Vigo, który pomścił w ten sposób śmierć brata, kiedy za jego plecami rozległ się okrzyk wściekłości.
– No nie, ja chyba śnię!
Vigo stanął na baczność, a Dann zerwał się na nogi i odszukał wzrokiem krzykacza. To był Joris Gimari we własnej osobie, celujący w niego palcem i mielący przy tym szczęką jak koza.
– Czy ja śnię, czy to mój własny stajenny, ten sam, którego mogłem wrzucić do morza, a któremu dałem pracę i dach nad głową?! Czy to jakieś omamy, czy oto widzę go w moim prywatnym ogrodzie, radośnie bimbającego na rzeczy równie przyziemne co praca?!
Rzeczony stajenny tkwił nieruchomo, jakby właśnie zapuścił korzenie. W jego oczach Joris Gimari urósł do rozmiarów rozpościerającego skrzydła smoka: ruda broda zdawała się płonąć żywym ogniem, jaszczurze ślepia były złowrogo przymrużone.
Pierwszy odzyskał mowę Vigo.
– Ale tatko, my się tylko bawimy! A Dann nadal robi co trzeba, czasem mu nawet pomagam, żeby było szybciej!
– Pomagasz?! – Joris aż się złapał za serce. – To po to mój ojciec sobie żyły wypruwał, po to się płaszczył i wykosztowywał, żebyś ty teraz pomagał stajennym?!
– Ależ tatko, Dann nauczył mnie jeździć konno!
– I dobrze, że nauczył! W końcu za coś mu płacę!
– Tak po prawdzie, to nic mi pan nie płaci – ośmielił się zauważyć Dann.
– JAK TO NIE PŁACĘ?! Obiad dzisiaj jadłeś?!
– A jadłem – przyznał. – Ale wiem, że Resa dostaje trzy guldeny tygodniowo, a masztalerz pięć guldenów…
– AAA, TRZYMAJCIE MNIE!
Joris runął naprzód, zaszarżował na niego jak buhaj, wyciągając ręce po szyję. Dann nie czekał na rozwój wypadków, skoczył za drzewo, okrążył Ditartę i pognał ku bramie. Stary Gimari deptał mu po piętach, szyk zamykał apelujący o rozsądek Vigo.
– A mogłem cię utopić w morzu!!!
Joris przegonił go przez pół ogrodu, ale że był słusznej postury, to tylko się zziajał i spocił. Dann dobiegł do samej stajni, kilkoma susami pokonał schody i zamknął się w swoim pokoiku. Nie wyściubił stamtąd nosa aż do pory śniadaniowej, kiedy to Resa zagroził, że pójdzie po masztalerza i razem wyważą drzwi. Vigo przesłał przez Ditartę liścik, w którym proponował, aby następne spotkanie odłożyć do momentu, kiedy jego ojciec wyjedzie w interesach.
Potem nadeszła kolej na zdumienie hrabiny. Zastała Danna w ogrodzie, kiedy czekał na Vigo, i pewnie nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie siedział pod drzewem z nosem w książce.
– Skąd to masz?
Zaskoczyła go, nawet nie zauważył, że ktoś się zbliża.
– Vigo mi pożyczył – wybąkał, nie wiedząc jeszcze, czy powinien się bać. – Czytałem ją po pracy, ale już skończyłem…
– Czytałeś?!
Wyjęła mu księgę z rąk i z niedowierzaniem przewróciła kilka kart. Zapewne szukała rysunków i miniatur, ale znalazła jedynie iluminowane inicjały. To było już poważniejsze dzieło, traktujące o historii Prescery i okolic. Spojrzała na tytuł, zamrugała, wygięła usta w nieodgadnionym uśmiechu.
– No proszę… Nasz mały stajenny studiuje dzieła historyczne. To by się dopiero pan hrabia zdziwił. – Uśmiech stał się szerszy i raczej złośliwy. – Widzisz, chłopcze, pan hrabia nawet nie wie, że ma w pałacu bibliotekę. Gdyby tam kiedyś przypadkiem zabłądził, musiałby wołać o pomoc, a gdyby nikt go nie usłyszał, pewnego dnia znaleźlibyśmy po nim tylko kupkę kości… Masz, czytaj. – Zwróciła mu księgę. – Coraz mniej mi przeszkadza ta wasza przyjaźń.
Obdarzyła go przychylnym uśmiechem, przez chwilę zdawało się nawet, że pogłaszcze go po głowie, ale w ostatnim momencie cofnęła rękę i odeszła.
Przeczytane książki sprawiły, że Dann zaczął się zastanawiać nad swoim pochodzeniem, a nawet nieśmiało marzyć o rodzinie. Jeżeli jego rodzice naprawdę byli piratami z Hwatwyrów, to czy istniała szansa, że mógłby tam odnaleźć krewnych, na przykład dziadków? W pałacu za najmądrzejszego uchodził rachmistrz, Sorgi Latulte, stary grzyb, który chciał już tylko mieć spokój i na wszystko reagował krzykiem. Dann zebrał się na odwagę i złożył mu wizytę, zamierzając wypytać o Hwatwyry.
– Panie Latulte! – zaczął uprzejmie, kiedy stary zaprosił go do swojego kantorka, pełnego półek, papierów i ksiąg rachunkowych. – Jako że niewątpliwie posiada pan rozległe zainteresowania! – mówił głośno, tak żeby stary go słyszał – a pańska wiedza jest wręcz legendarna!, chciałem zapytać!, czy może wie pan coś o Hwatwyrach?!
– Co ty tam mruczysz…?
– Legendarna wiedza! – wrzasnął. – Hwatwyry!
Sorgi dopiero teraz obrócił się na krześle i zmierzył go uważnym spojrzeniem, zatrzymując się na włosach.
– A, to ty – powiedział, a nawet uśmiechnął się przyjaźnie. – Tak myślałem, że kiedyś przyjdziesz zapytać.
Zamilkł, a Dann go nie ponaglał, stał niczym korny uczeń przed nauczycielem. Mężczyzna mrużył oczy i mamlał szczęką, Dann cierpliwie wyginał wargi w uśmiechu. Odchrząknął dopiero, kiedy stary zmarszczył czoło i rozdziawił gębę – niechybny znak, że zapomniał, o czym mowa.
– Panie Latulte! Hwatwyry!
– A, Hwatwyry! – ucieszył się tamten, nagle bardzo ożywiony. – Jakie tam Hwatwyry? To elfy gadały, że to statek z Hwatwyrów, ale ja tak nie uważam.
– A co pan uważa?!
– Po pierwsze – Sorgi zmarszczył brwi i wytknął końcówkę języka, niechybny znak, że wysila swój starczy umysł – jakbyś zapytał pana hrabiego, to by ci powiedział, że ten statek według elfów najbardziej przypominał kogę, czyli musiał być krótki i szeroki. Takie statki to są statki handlowe, nimi się wozi towary, a piraci mają okręty długie i chude, na wiele wioseł, szybkie i zwrotne. A po drugie, to ten… no… – Zerknął na Danna, jakby szukał podpowiedzi, i o dziwo, znalazł. – A, no właśnie! Te twoje włosy, chłopcze, takie włosy mają ludzie na dalekiej północy, żadni tam piraci z Hwatwyrów. Jak tylko cię zobaczyłem, to sobie pomyślałem, że jesteś z północy.
– A skąd pan to wie?!
– Ooo… Znałem w młodości taką jedną, co przypłynęła kamanteryjskim statkiem, z północy właśnie… Rozmawiać się z nią nie dało, nikt jej nie rozumiał, no, ale, jakoś się dogadywaliśmy, hu, hu, hu… – Odsłonił lubieżnie bezzębne dziąsła, zassał gwałtownie powietrze. – I ona miała właśnie takie włosy, chłopcze.
– Rozumiem – bąknął Dann, zerkając na strużkę śliny spływającą mu po brodzie. – Dziękuję, panie Latulte. To ja już sobie pójdę.
Jednym susem znalazł się przy drzwiach, ale zatrzymał go podniesiony głos rachmistrza.
– Skifa!
Zaskoczony Dann odwrócił się w miejscu.
– Słucham?
– Skifa – powtórzył staruch. – Wundan. Saltan. Mówi ci to coś, mój chłopcze?
– Nic a nic, panie Latulte.
Starzec pokiwał głową, podniósł się z krzesła i podreptał do regału pod ścianą. Uklęknął na oba kolana i zaczął grzebać w papierach, odgarniając pajęczyny i kaszląc od kurzu.
– Taaak, zaczekaj, gdzieś to tutaj miałem…
Po długim szperaniu wyłowił z czeluści pojedynczą kartę papieru, całą pożółkłą ze starości.
– A, widzisz, jest! – Zakasłał, podnosząc się na nogi. – Trzymaj, mój chłopcze. Kiarda przychodziła tu do mnie, pytała o te słowa, prosiła, żebym ich gdzieś poszukał. Znaleźć nie znalazłem, ale wszystkie spisałem. Pomyślałem, że kiedyś będziesz chciał mieć coś takiego.
Dann był tak zaskoczony, że aż nie wiedział, co powiedzieć.
– Dziękuję, panie Latulte – wybąkał z zakłopotaniem. – To bardzo miło z pana strony.
– I wierz mi, chłopcze, jeśli tak nie mówią na północy Kamantery – popukał w kartkę zgrzybiałym paznokciem – to już nigdzie tak nie mówią.
– Dziękuję, panie Latulte.
Tamtego roku zima nie przeszkadzała mu w spotkaniach z paniczem: pracował do zmroku, a potem razem przesiadywali w bibliotece. Mogli tam czytać przy świecach, wymyślać własne historyjki, odgrywać scenki. Czasem kładli się na poduszkach przy kominku, a Ditarta opowiadała im bajki.
Po tym, jak Vigo opanował jazdę konną, łatwiej było namówić hrabinę na dalsze ustępstwa. Wkrótce ćwiczył już łucznictwo, walkę mieczem i zapasy, a Dann wiernie mu towarzyszył. Pomagali sobie, ale również rywalizowali. Zmieniły się ich zainteresowania, zarzucili dziecinne teatrzyki, teraz lubili czytać o słynnych kampaniach, wielkich bitwach, genialnych dowódcach i spektakularnych taktykach. Biblioteka nie była duża, z czasem wyczerpali listę najciekawszych pozycji i mogli już tylko czytać od nowa; nie przeszkadzało im to, bo mieli jeszcze wyobraźnię. Potrzebowali jedynie papieru, pióra i kałamarza, aby tworzyć własne schematy ukształtowania terenu i rozstawienia wojsk i na tej podstawie opracowywać własne taktyki.
Hrabina nie mogła już udawać, że jej syn jest małym chłopcem, widok drepczącej za nim opiekunki nawet jej wydawał się śmieszny. Ditarta pozostała na służbie w pałacu, ale obroża na szyi panicza pękła, i to nie do naprawienia. Chłopcy coraz częściej myśleli o szerokim świecie, tak jak kiedyś przestał im wystarczać ogród, tak teraz nie potrafili się zadowolić pałacem i jego otoczeniem. Najpierw poprzestawali na najdalszych pastwiskach, potem zdobywali okoliczne wzgórza, a wkrótce przemierzali już konno wielkie posiadłości Gimarich, winnice, sady i gaje oliwne. Również miasto było jedynie kwestią czasu, bezwzględny zakaz hrabiny nie mógł ich powstrzymać. Z pałacowego wzgórza mieli doskonały widok na Prescerę: rozpościerała się u ich stóp, gotowa odsłonić swoje uroki, nęciła bielą żagli i zielenią tarasów, kolorowymi kostkami domów i piaskowymi serpentynami dróg. Zatoka wcinała się w ląd na kształt półksiężyca, ściśnięte budyneczki wyrastały jedne nad drugimi niczym wyglądające z gniazda pisklęta, skaliste wzgórza pilnowały, aby miasto nie rozlewało się na boki. W okolicy pałacu było cicho i spokojnie, żądnym wrażeń chłopcom pałac trącił nudą; tam w dole tętniło życie, tam był prawdziwy świat.
Pewnego letniego dnia wymknęli się z pałacu tuż po obiedzie. Dann niósł pod pachą tobołek, który w ustronnym miejscu rozwinął się w starą koszulę i parę roboczych spodni. Było to przebranie dla Vigo, który bardzo nie chciał zostać w mieście rozpoznany. Ukryli jego rzeczy w krzakach i dalej ruszyli jako dwójka zwykłych podrostków, którzy mogą co najwyżej przyciągnąć podejrzliwe spojrzenia kramarzy.
Vigo wielokrotnie odwiedzał Prescerę, natomiast dla Danna był to pierwszy raz, nie licząc dnia, w którym pan Gimari nie utopił go w morzu i wysadził na ląd w prescerskim porcie. Niemal codziennie spoglądał na miasto ze wzgórza, ale dla niego równie dobrze mogłoby leżeć na odległej wyspie. Teraz wędrował jego uliczkami jak lunatyk, z szeroko otwartymi oczami, tyle że w przeciwieństwie do lunatyka widział wszystko, łapczywie wyłuskiwał z otoczenia każdy szczegół.
Lestyjską modłą, Prescerczycy budowali domy zwieńczone płaskimi dachami, na których urządzali tarasy. Z tarasów zwieszały się kwieciste pnącza, które wybuchały nad brukiem niczym fontanny barwnego atramentu. Każdy dom wyglądał inaczej, przy czym okiennice obowiązkowo kontrastowały ze ścianami, można by pomyśleć, że odstępstwo od tej zasady jest tutaj surowo piętnowane. Były zatem domy niebieskie o okiennicach żółtych, były zielone o okiennicach czerwonych; blady róż chętnie łączono z granatem, biel z fioletem, miętę z brązem. Tu i ówdzie po tych kolorach pływały żaglowce, tam znowuż rozkraczały się rozgwiazdy. Na węższych uliczkach rozwieszano między tarasami płachty jasnego płótna; pod takimi daszkami ustawiano ławy i przepędzano najgorętsze godziny dnia, popijając wino i gawędząc z sąsiadami.
Największą atrakcję stanowił oczywiście port. Prescera, choć nieduża, była miastem żywym i ruchliwym; odbywała się tutaj intensywna wymiana pomiędzy ludźmi a elfami, wyspiarzami a kontynenciarzami. Od wiosny do jesieni zawijały tu tłumnie smukłe galery i pękate kogi, wyładowane nunavackimi przyprawami, kamanteryjską wełną, zbożem z lestyjskich stepów, miedzią i śledziami z Rottormu; odbijały od brzegu ciężkie od wina, oliwy i farbowanego sukna. Wzdłuż bulwaru ciągnęły się małe tawerny, brudne i smrodliwe, ale za to wesołe, roztańczone i rozśpiewane. Ktoś tam zawsze przygrywał na skrzypkach albo na fujarce, ktoś zawsze akompaniował śmiechem albo przekleństwami. Każdą wolną przestrzeń wypełniały kramy, a w dolnym biegu głównej ulicy odbywał się wieczny targ, przycichający jedynie głęboką nocą.
Dann i Vigo schodzili dzielnicę portową wzdłuż i wszerz, zaglądając do zadymionych tawern i podsłuchując rozmowy żeglarzy, aż im uszy spuchły. Oganiali się od przekupek i kłócili z natrętnymi żebrakami. Przyglądali się, jak mężczyzna o posturze niedźwiedzia oprawia ryby z taką wprawą i zręcznością, a w tak regularnym rytmie, jakby wygrywał kompozycję na tasak i skrobaczkę. Długo przebierali wśród naszyjników z muszelek, oczarowani ich grzechotaniem, a kiedy nic nie kupili, zirytowana kramarka życzyła im, żeby stado mew nasrało im na głowy.
Odrzucili ofertę pracy w składzie sukna. Uciekli przed tyczkowatą niewiastą o opadających powiekach, która zaproponowała, że zrobi z nich mężczyzn, a kiedy uprzejmie odmówili, ścigała ich śmiechem i docinkami. Kupili cały dzban wina i opróżnili go duszkiem. Wcześniej pili wino jedynie rozcieńczone, toteż trunek momentalnie uderzył im do głów. Pokolebali się wesoło do portu, gdzie natrafili na grupkę wstawionych żeglarzy. Dołączyli do ich śpiewów i zawodzili najgłośniej ze wszystkich, mimo że nawet nie znali słów.
Jak wiele nadmorskich miast, w ciepłe miesiące Prescera była zwierzęciem nocnym, ożywiała się dopiero pod wieczór. Mieszkańcy i przyjezdni masowo wylegali przed domy, gromadzili się na placach, wypełniali karczmy i tawerny. O zmroku targ rozświetliły setki latarni, zapanował tłok i gwar. Dann i Vigo również weszli między stragany, kupili sobie po ośmiorniczce na patyku i spacerowali, zaglądając na każdy kram i do każdego kotła. Płuca wypełniał im zapach smażonej ryby, krewetki wybałuszały martwe oczka, syczał tłuszcz, chrzęściły łuski, pluskała jucha. Psy i koty polowały na odrzucone flaki, zgraje bezpańskich dzieci nagabywały przechodniów o frykasy. Żeglarze rozpychali się łokciami, sakiewki chudły, biusty falowały, zupa kleiła się do wąsów. W całym mieście dachy zaroiły się od cieni, wylały perlistym śmiechem kobiet i piskami dzieci.
Doskonały nastrój towarzyszył chłopcom jeszcze długo po tym, jak wino wyparowało im z głów. Wracali w zupełnych ciemnościach, ledwo odszukali schowane ubrania. Tymczasem służba rozpoczęła już poszukiwania panicza; hrabina osobiście warowała na drodze do pałacu, przestraszona nie na żarty i zła jak osa. Obaj zostali zrugani z góry na dół, obu złożono pewne solenne obietnice, obaj uważali, że było warto. Wypady do miasta na stałe weszły do ich repertuaru, podobnie jak zdobywanie klifów i morskie kąpiele.
Od momentu, kiedy Vigo zaproponował mu puszczanie kaczek, życie Danna zmieniało się z miesiąca na miesiąc, z roku na rok. Stajnia Gimarich nie jawiła się już jako najwspanialsze miejsce na świecie, teraz marzył o zwiedzaniu dalekich krain; praca przy koniach przestała być zaszczytem i przywilejem, zaczął się w niej dusić, świerzbiła go jak szorstka koszula na gołym ciele; Resa nie był już mędrcem, a zwykłym mędrkiem. Pozostali członkowie służby stawali się coraz bardziej obcy, przestał czuć się jednym z nich, coraz trudniej było mu z nimi rozmawiać. Oni dostrzegali to i odpowiadali podejrzliwością i lekceważeniem; na widok Danna krzywili drwiąco usta albo prześmiewczo kłonili głowy. Kiedy wyrastał w pobliżu, rozmowy cichły, nagle każdy skupiał się na pracy. Jedynie Resa zachował dla niego sympatię, może nawet podszytą szacunkiem, tak że teraz mędrkowali już razem. Poza tym masztalerz traktował go zawsze tak samo, niezmiennie od lat.
Sam Vigo był dziwnym chłopcem. Zachwycały go rzeczy, na które Dann nigdy nie zwróciłby uwagi. Łatwo wybuchał śmiechem i równie łatwo zbierało mu się na łzy. Miał w sobie dużo współczucia; to prawda, że marzył o szlachtowaniu potworów, ale jeśli tylko znalazł rannego ptaka, natychmiast oddawał go pod opiekę gołębiarza. Był również serdeczny wobec służących; nie dobry, nie łaskawy, ale serdeczny właśnie. Im był starszy, tym większy okazywał im szacunek, potrafił nawet zaoferować pomoc, czym zaskarbił sobie ich szczere uwielbienie. Stosunek do służby należał zresztą do głównych powodów, dla których Vigo nie potrafił się porozumieć ze swoim kuzynem Liscelem.
Młodsza siostra hrabiny weszła przez małżeństwo do książęcego rodu Vimavenich, zarządzającego włościami położonymi w głębi kontynentu. Wyspiarka z urodzenia, tęskniła za morzem, dlatego starała się jak najczęściej odwiedzać Gimarich, najlepiej z mężem i dziećmi. Jej najstarszy syn, książę Liscel Vimaveni, uważał Vigo za najlepszego druha, natomiast Danna nie cierpiał. Zatroskany o kuzyna, który nie rozumiał, że hrabiczowi nie przystoi spoufalać się ze stajennym, czuł się w obowiązku wybić mu to z głowy. W tym celu przy każdej okazji upokarzał Danna. Czasem przyzywał go tylko po to, żeby wydawać mu rozkazy, choćby i bezsensowne.
– Ja nie wiem, co ty w nim widzisz – mówił do Vigo, podczas gdy Dann siodłał dla niego konia. – Musisz pamiętać, kim jesteś, nie możesz zadawać się z takim plugastwem, choćbyś ich żałował. Mój ojciec zawsze powtarza, że jak nie będziesz takiego traktować jak psa, to zamieni się w wilka, będzie sobie wyobrażać, że ma jakieś swoje terytorium, i jeszcze szczerzyć na ciebie kły. Ej, ty! Zmieniłem zdanie! Nie chcę tego, chcę tamtego.
– Tylko nie Brihit – zaoponował prędko Vigo, zerkając niespokojnie na Danna. – Brihit ma kontuzję.
– No to tamtego. A tego rozbierz i odprowadź do boksu.
Przy Liscelu Joris Gimari mógł się jawić wcieleniem łagodności. Vigo również nie przepadał za kuzynem, ale matka surowo przykazała mu utrzymywać z nim dobre stosunki.
– Masz się z nim dogadywać – powiedziała kiedyś – bo to twoja rodzina, i to ta lepsza, a nie ta byle jaka.
Nie było to proste. Liscel, nie dość, że głośny i rozwydrzony, to jeszcze wykazywał skłonności do okrucieństwa. Dann nieraz był świadkiem, jak gonił z łopatą za szczurem i torturował zwierzę na różne sposoby, dopóki nie zdechło. Vigo łaził za nim bliski płaczu, błagając, żeby przestał, ale Liscel odpowiadał śmiechem. Chętnie wymierzał kopniaki psom, kiedyś odkroił skrzydła kurczakowi i śmiał się z jego pisków i rozpaczliwego tarzania po ziemi; po jego wyjeździe Vigo przez kilka dni chodził z przekrwionymi oczami. Miarka się przebrała, kiedy Liscel schwytał kota i próbował namówić kuzyna, aby polali go smołą i podpalili. Vigo odmówił, więc Liscel sam złapał za wiaderko i pobiegł do beczki. Wówczas Vigo nie wytrzymał, skoczył na niego z pięściami i bił, dopóki nie odciągnęli go służący. Od tamtej pory Liscel trochę się uspokoił, nabrał do Vigo szacunku. Danna, rzecz jasna, nadal traktował jak popychadło.
Wszystkie te lata były jak porzeczki obtoczone w cukrze, każda chwila spędzona z paniczem miała dla Danna słodko-gorzki posmak. Gimari mógł go zapewniać o swojej przyjaźni, mógł się pilnować, żeby traktować go jak równego sobie, ale ta fikcja była równie solidna co morska fala albo domek z kart. Gdziekolwiek byli, cokolwiek robili, Dann zawsze pozostawał stajennym, a Vigo paniczem. Kiedy szli do miasta, Vigo jako jedyny miał pieniądze; chętnie mu wszystko kupował, ale Dann musiał wskazać na to palcem i poprosić. Służba patrzyła na ich wspólne zabawy z mieszaniną zdumienia i niesmaku; to miło ze strony panicza, że zaopiekował się sierotą, ale ileż trzeba bezczelności, ileż zadufania w sobie, żeby być takim pachołkiem, taką znajdą nie wiadomo skąd, a codziennie przestawać z paniczem, siedzieć w bibliotece, strzelać z łuku i nie wiadomo, co jeszcze.
Nigdy nie czuł się przy Vigo w pełni swobodnie: a to ktoś im towarzyszył, przez co musiał zachowywać niezbędne pozory, a to bał się, że przekroczy jakąś granicę. W pałacu był intruzem, na podwórzu odszczepieńcem. Nawet w stajni, którą niegdyś uważał za swoje królestwo, do podziału na trzech, teraz czuł się co najwyżej paziem. Kiedyś powiedział Vigo, że jego siostra, Nadia, jest chyba najpiękniejszą dziewczyną na świecie; panicz wpadł w furię, zakazał o siostrze wspominać, patrzeć na nią czy chociażby o niej myśleć. To na długo usadziło Danna, przypomniało mu, kim jest i gdzie jego miejsce.
Czasem przyłapywał się na myśli, że wszystko, co ma, wszystko, czym jest, pochodzi i wypływa od Gimarich: Kiarda i Resa, stajnia i pastwiska, książki i szermierka – od wszystkich tych rzeczy biegła pępowina łącząca się z nazwiskiem Gimari. Nawet swój wiek obliczał na podstawie wieku Vigo: Kiarda zarządziła, że jest o rok młodszy od panicza, bo też panicz stanowił doskonały punkt odniesienia. Dlatego Dann trafił do Prescery, kiedy Vigo miał trzy latka; po raz pierwszy usiadł w siodle, kiedy Vigo miał lat pięć; Kiarda umarła, kiedy Vigo miał lat siedem; i tak dalej, w nieskończoność.
To właśnie dzięki Gimariemu Dann poznał niezliczone barwy i odcienie zazdrości. Przekonał się, że zawiść może być głęboka jak ocean, a on schodził całe jej dno, ciemne i grząskie, lepkie jak żywica. Vigo miał wszystko, Dann nie miał niczego. Zazdrościł mu rozległych włości, pałacu i komnaty z wielkim łożem, stajni pełnej najpiękniejszych koni i służby dbającej o jego wygody. Zazdrościł bogactwa, winnic i statków, kamienic w każdym większym mieście, zameczku w pobliżu gór Damanles. Zazdrościł rodziny, zazdrościł kochającej i opiekuńczej matki. Zazdrościł, kiedy widział, jak Gasala go przytula, głaszcze po głowie, słucha z uśmiechem jego głupich wywodów. Czasem wyobrażał sobie, że jest również jego matką, że patrzy na niego łagodnie, obejmuje go i całuje w policzek; słodkie marzenie, które pozostawiało po sobie wstrętną gorycz, wstyd za własną głupotę.
Ale najbardziej zazdrościł Gimariemu przyszłości. Nawet te głupie bajki, od których zaczynał naukę czytania, zawróciły mu w głowie, sprawiły, że chciał zostać rycerzem, nieustraszonym wojownikiem podziwianym za szlachetne czyny. Potem czytał coraz więcej, o wojnach i bitwach, oblężeniach i zasadzkach, strategii i taktyce. O ludziach, którzy patrzyli na mapę i dostrzegali zagrożenie, przewidywali ruchy wroga, unikali nieuniknionego. Którzy jednym gestem rzucali wojsko do walki, miażdżyli wroga, sięgali po zwycięstwo i wieczną chwałę. Od tamtej pory marzył tylko o tym, by stać się jednym z nich. Nie pomagały surowe napomnienia, cierpliwe tłumaczenie ani nawet bicie się pięściami po głowie; marzył i już.
Vigo marzył dokładnie o tym samym, tyle że on jako jedyny miał szanse to marzenie zrealizować, i ta niesprawiedliwość zabijała Danna niczym wolno działająca trucizna. Vigo urodził się Gimarim, Dann nikim; Vigo mógł aspirować do zaszczytów, Dann miał machać widłami i wozić gnój. Nawet w oddziałach zaciężnych oficerowie wywodzili się najczęściej z arystokracji.
Wiedział, że powinien mieć dla Vigo jedynie sympatię i wdzięczność, doceniać wszystko, co dla niego zrobił, darzyć go przyjaźnią, a najlepiej kochać jak brata. Wiedział i rozumiał, był wdzięczny i doceniał, tyle że czasem go nienawidził.
Czara goryczy wypełniła się po brzegi, kiedy pałac zaczął przebąkiwać o wyjeździe panicza do szkoły oficerskiej w Dibrasie. Była to nowa uczelnia założona pod auspicjami króla. Lestia od ponad wieku nie angażowała się w żadne konflikty na zachodzie, ostatnia duża wojna z Kamantery dobiegła końca trzydzieści lat temu; poza utarczkami na północnej granicy i prywatnymi wojenkami panował względny spokój. W rezultacie lestyjscy wojacy popadali w marazm, brakowało doświadczonych dowódców. Odpowiedzią miała być szkoła wojskowa dla młodzieńców o arystokratycznym pochodzeniu.
Chłopcy wstępowali do szkoły pomiędzy czternastym a piętnastym rokiem życia i spędzali w niej od trzech do czterech lat. Zajęcia trwały od początku czerwca do końca lutego. W tym czasie uczniowie mieszkali w szkole, wracając do domu jedynie na okres trzymiesięcznej przerwy. Obok rygorystycznego wychowania fizycznego i intensywnego szkolenia z technik walki, uczono tam geografii, historii i matematyki, a także podstaw logistyki, taktyki i strategii. Wdrażano chłopców w wojskową dyscyplinę i przygotowywano na trudy żołnierskiego życia.
Na szkołę w Dibrasie stać było jedynie najbogatszych. Najchętniej widziano tam arystokratyczne nazwiska, ale przyjmowano również synów nieutytułowanych bogaczy, kupców i bankierów. Nie wszyscy absolwenci kończyli w wojsku, instytucję tę uważano powszechnie za doskonałą szkołę życia, a wysłanie tam potomka było w dobrym tonie i dodawało rodzinie prestiżu. Dibras stanowił interesujące rozwiązanie szczególnie dla młodszych synów, którzy nie mogli liczyć na odziedziczenie takiego majątku jak pierworodni, skłaniali się zatem ku karierze wojskowej.
– Nie wiem, czy chcę tam jechać – zwierzał się Dannowi Vigo. – Ojciec mówi, że muszę, nawet mama uważa, że to dobry pomysł… Ale to tak strasznie daleko, i pewnie będzie trudno… I będę tęsknił za Prescerą… Tam dookoła jest tylko trawsko…
Dann wiedział, że mówi tak tylko ze względu na niego. Tamtej jesieni rozmowy jakoś im się nie kleiły, Vigo trajkotał jak najęty, Dann odpowiadał półgębkiem. Zazdrość wyjadała mu bebechy, wywracała go na nice i obgryzała co do kosteczki, nie miał już krwi, w żyłach płynęła mu żółć. Nie umiał sobie z tym poradzić, nie umiał tego uczucia stłamsić. Pewnego dnia nie poszedł po pracy do biblioteki, podobnie kolejnego i jeszcze następnego. Wreszcie Vigo sam odnalazł go w pokoju na stryszku. Dann otworzył drzwi, ale stanął na progu, zagradzając intruzowi wejście.
– Tak? – zapytał jak najbardziej obojętnie. Miał ochotę nazwać go paniczem, zgiąć się w urągliwym ukłonie. – Jeśli to nic ważnego, to wolałbym pogadać kiedy indziej, bo mam mnóstwo pilnej roboty.
Nie kłamał, od kilku godzin leżał pod kocem i pilnie wpatrywał się w powałę.
– Nie wątpię – odparł Vigo, zaglądając ponad jego ramieniem do ciemnego wnętrza. – Ale słuchaj, przychodzę, bo dużo myślałem i doszedłem do wniosku, że ja chcę jechać do Dibrasu, tylko… Tylko nie chcę tam jechać bez ciebie.
Dann zastanawiał się nad jakąś kąśliwą odpowiedzią, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Spuścił wzrok i czekał na rozwinięcie.
– Chciałbyś pojechać ze mną? – wypalił Vigo.
– Mówiłeś, że nie można zabierać służących.
– Przecież wiesz, że nie o to mi chodzi. Pojechałbyś, żeby się uczyć, tak jak wszyscy.
Dann prychnął z goryczą.
– A jak miałbym tego dokonać?
– Namówię mamę – wyjaśnił z zapałem Vigo. – A ona namówi ojca.
– Jakoś tego nie widzę. – Skrzywił się sceptycznie. – Przecież to mnóstwo pieniędzy, twój ojciec nigdy się nie zgodzi. Nie mówiąc już o tym, że jestem zwykłym stajennym…
– Nie wszyscy są tam arystokratami – przypomniał Gimari. – Wystarczy mieć fortunę, a mój ojciec ma taką fortunę, że starczy i na ciebie. Zresztą sam zobaczysz, że ich przekonam.
Vigo rzucił na matkę cały arsenał: najpierw pytał hipotetycznie, potem prosił i błagał; wychwalał, podkreślał, teoretyzował, negował i bagatelizował; groził, awanturował się, podnosił na hrabinę załzawione oczy. Zaczął nawet odmawiać jedzenia, to znaczy jadł tylko śniadanie i kolację, a z obiadu tylko mięso i deser.
– Ależ mamo, sama pomyśl! Skoro posłanie tam syna dodaje prestiżu, to jakiego prestiżu musi dodawać posłanie stajennego?!
Atakowana ze wszystkich stron i pod wszystkimi kątami, hrabina skapitulowała, Vigo dopiął swego.
– Teraz tylko mama musi przekonać ojca – relacjonował postępy Dannowi. – Obiecała mi, a skoro obiecała, to ojciec już się nie wywinie. Czekamy tylko, aż wróci na Seriaden.
Pan Gimari zgodził się już pierwszego dnia. Vigo przybiegł do stajni cały w skowronkach, niemal wykrzyczał dobre nowiny.
– Trochę to podejrzane, nie sądzisz? – ostudził jego zapał Dann. – Coś za szybko to poszło.
– Wcale nie szybko, mama musiała się z nim kłócić. Zresztą powiedział „tak”, a nie może cofnąć raz danego słowa. Jak to, nie cieszysz się?
Dann podszedł do całej sprawy bardzo ostrożnie, postanowił sobie, że nie uwierzy, dopóki razem z paniczem nie wsiądzie do powozu. Było to słuszne podejście. W połowie kwietnia, tuż po powrocie z kolejnej podróży, wezwał go do siebie Joris.
– Chciał mnie pan widzieć, panie hrabio.
– Wchodź, wchodź. Podejdź tu bliżej, przecież cię nie zjem.
Dann z ociąganiem podszedł do ogromnego stołu, za którym siedział Gimari, do tego stopnia pochłonięty pracą, że nawet nie podniósł na niego oczu.
– Opowiem ci pewną historię – zaczął pan hrabia, tonem, który nie wróżył niczego dobrego. – To było jedenaście lat temu, ale żałuję do dziś. Otóż miałem wtedy okazję…
Dann już wiedział, o czym będzie mowa.
– …pozbyć się z pokładu zbędnego balastu, wrzucić paskudztwo do morza i mieć spokój. Nie zrobiłem tego, trudno.
Dann stłumił ziewnięcie i cierpliwie czekał na ciąg dalszy.
– Wtedy byłem głupi i miękki – mówił dalej Joris – ale już nie jestem. Dlatego możesz sobie wybić z głowy, że pojedziesz do jakiejś szkoły.
Dann spokojnie potaknął, a twarz miał zarazem poważną i obojętną. Spodziewał się tego, hrabia niczym go nie zaskoczył.
– No. – Joris łypnął na niego badawczo, jakby go podejrzewał o jakieś buntownicze inklinacje. – A żebyś nie robił sobie żadnych głupich nadziei, to informuję cię, chłopcze, że zapisy były do końca lutego. A ja cię nie zapisałem, jasne?!
– Tak jest, panie hrabio.
– Ale wiesz, że mamy połowę kwietnia?!
– Tak, panie hrabio.
– No. – Hrabia wydawał się zadowolony z tego popisu uległości.
– A teraz do rzeczy. Nie jest tajemnicą, że stary Sorgi trzyma się już tylko na słowo honoru, taki jest zdziadziały, że niedługo porośnie mchem i będziemy z niego zbierać grzyby.
– Tak, panie hrabio.
– Rozumiesz chyba, w czym problem? Rachunki mi się nie zgadzają, a tak być nie może! Nikt już nie wie, kto, ile, za co wziął i ile czego było. A ponieważ ty, chłopcze, umiesz podobno czytać i pisać, i rachujesz podobno też niezgorzej – zawiesił znacząco głos – to może rzeczywiście szkoda cię trzymać w tej stajni. Dlatego wymyśliłem ci zawód. Dobry jestem, co?
– Tak, panie hrabio.
Hrabia zmarszczył chmurnie czoło i pogroził mu palcem.
– Jak jadowitą żmijkę, jak pasożyta!, całymi latami hodowałem cię na własnej piersi, a w zamian dostałem same pretensje.
