Krwawe pola - Marek Dryjer - E-Book

Krwawe pola E-Book

Marek Dryjer

0,0
4,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

PIĘKNO NATURY KONTRA CIEMNA STRONA LUDZKIEJ NATURY Piękno krajobrazów Wołynia ukazane z perspektywy mordu na Polakach. Książka ukazuje surowość natury i pełnię barw zawartą w przyrodzie. Z drugiej jednak strony przedstawia ciemny obraz ludzkiej natury, archaicznej osobowości, gdzie słabość nie ma racji bytu. Jest to swoiste zespolenie w jeden wymierny obraz przeciwstawnych biegunów pojęcia – natury. Krwawe pola to opowieść o pozbawionym nadziei surowym świecie, w którym niepodzielnie rządzi diabelsko krwiożerczy antybohater doktor Holdkurtz. Łysy, bez brwi i bez żadnego włoska na ciele stanowi wybitny umysł - doskonale wykształcony, obeznany ze światem, znawca języków i obyczajów. Zagadkowa postać. Posiadacz wielu nieziemskich wręcz talentów. Jest przy tym samoistnym tworem natury, jej duszą i sercem w jednym. Jest także głosem płynącym z głębi pozbawionego wszelkich skrupułów człowieka. I nie wiadomo do końca, czy faktycznie istnieje; czy jest zaledwie paraboliczną metaforą, obrazem lęków ukrytych głęboko w człowieku. Ciemną stroną jego prawdziwej natury. To bezwzględny zabójca dzieci, pedofil i łowca skalpów w jednym – zło wcielone. Postać, jakiej trudno doszukiwać się w kanonach literatury. Z czasem przyzwyczajamy się do wielkiego okrucieństwa, jakim naszpikowana jest ta książka i bez większych oporów czytamy dalej, coraz bardziej godząc się z zaistniałą sytuacją – szok, przerażenie powoli ustępują i staje się to dla nas tak samo, jak i dla postaci z książki, powszechną codziennością. Wydłużające się opisy niekończących się kaźni nie są jednak bezcelowe – pisarz celowo mocno rozciągnął ten temat, żeby udowodnić nam, że człowiek na dłużej wpisany w najbardziej nawet nieludzkie, ohydne zachowania, będzie się z nimi powoli oswajał, aż stanie się to dla niego znormalizowaną codziennością. Normy prawne i moralność poszczególnych ludzi nie są w realnym życiu zbyt pewnym bezpiecznikiem przed realizacją doktryny Krwawych pól. Stanowią zaledwie ochronę czasową przed kolejnym nieuniknionym przesileniem, przed ekstremum psychiki chorego człowieka-wodza. Pojęcie eksterminacji nie jest niczym obcym w historii świata, prawie zawsze też idzie w parze z pragnieniem dominacji nad życiem innych i bogaceniem się ich kosztem – Holokaust Żydów, eksterminacja Indian, Ormian, Tutsi, wreszcie ludobójstwo na Bałkanach, i jakże nam bliskie Polaków na Wołyniu w 1943 roku, dokonane przez nacjonalistów ukraińskich z ramienia OUN/UPA, gdzie sotnie, bandy bulbowców i siekierników (tak zwanej „czerni” – okoliczni chłopi, często najbliżsi sąsiedzi swych późniejszych ofiar) bezlitośnie mordowały w najokrutniejszy z możliwych sposobów kobiety, starców i dzieci. Były też akcje odwetowe. Krwawe pola albo czerwone łuny na nocnym niebie, takie obrazy mam teraz przed oczami. Brak stanowczej reakcji ze strony reszty świata będzie na przyszłość niemym przyzwoleniem do tego typu niecnych praktyk. Dobrych ludzi w Krwawych polach prawie nie sposób odnaleźć, ale na szczęście tak tam, jak i w życiu, są wyjątki od reguły i warto je odszukać w tym tekście. To jak to jest w rzeczy samej: człowiek rodzi się dobry z natury, czy może zupełnie odwrotnie? Jednoznacznej odpowiedzi nie sposób odnaleźć.  

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Marek Dryjer

Krwawe pola

© Copyright by Marek Dryjer & e-bookowo

Skład: Ilona Dobijańska

Projekt okładki: Ilona Dobijańska

ISBN 978-83-7859-923-4

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2018

„Na drzewie milczenia wisi jego owoc: pokój”

Artur Schopenhauer

„Trzeba rozdrapywać rany przeszłości, aby nie zarosły błoną podłości”

Stefan Żeromski

PAMIĘCI POMORDOWANYCH…

I

Smutne dzieciństwo chłopaka * Spadające gwiazdy * Pragnienie przemocy * Bójki * W stronę morza * Spław Odrą i Wisłą * Na Bugu * Sokal * Rozkawałkowane ciało człowieka * Praca na farmach i w zajazdach * Opieka nad chorymi * Sroga zima * Zapłata * Stary koń * Miasto Kowel

Oto człowiek. To dziecko, które stoi w progu zaciemnionej chaty i wpatruje się w otaczającą je przestrzeń. Jest nagie i wychudzone. Zapada zmrok, ostatnie promienie światła znikają za odległymi wzgórzami, których wysokie szczyty tworzą na tle czerwieniejącego się nieba świetliste aureole. Dokoła chłopca tylko ugory, na których leżą grube warstwy ciężkiego śniegu. Dalej bagniste lasy, gdzie nie ma już żadnych zwierząt. Chłopak odwraca się i znika wewnątrz domu, cały trzęsie się z zimna. W środku panuje ciemność. Dzieciak rozpala nieduży ogień, którym się ogrzewa. Pilnuje płomienia, żeby nie zgasł.

W głębi dużej izby na skrzypiącym łożu leży jego matka, która jest malarką, ale tak naprawdę nie maluje już wcale. Nie ma dość talentu, jest za to piękna. Kilka jej prac zdobi ściany domu. Na jednej z nich jego smutny portret w dniu urodzin w roku dwudziestym piątym dwudziestego wieku. Ponad głową deszcz meteorów, które rozjaśniają płótno. Rój kwadrantydów spadających z nieba. Na innej widać zaćmienie słońca, które wtedy było. Chłopak ma wielu ojców, choć prawdziwego nie zna. Słyszy ich głosy i języki, których nie rozumie. Widzi nagie sylwetki. Miał siostrę, ale umarła po porodzie. Stoi siny i wycieńczony, nic nie umie, a już rodzi się w nim pragnienie przemocy.

Kiedy kończy piętnaście lat, opuszcza matkę i odchodzi w świat bez zapowiedzi. Wyrusza na wschód, trzy miesiące później dociera do Wrocławia. Po drodze widzi śmierć, która odbiera życie jedno po drugim. Chłopiec słyszy obce języki, dostaje się na barkę, którą płynie na północ. Dostrzega martwe nadbrzeże, zniszczone miasto i czarną rzekę. W nocy nie widzi już niczego. Słyszy własny nierówny oddech i taki sam warkot silników. Po tygodniu dobija do Polic.

Chłopiec pracuje za wikt i opierunek przy portowych wzmocnieniach, mieszka w starej przyczepie blisko morza. Podziwia majestatyczne piękno i wielkość, która go przytłacza. Sprząta w tawernie, codziennie obserwuje zmagania żołnierzy z przestępcami, którzy walczą ze sobą na bagnety na śmierć i życie. Chłopak wynosi ciała, które zakopuje w piasku na plaży. Oddycha powietrzem przepełnionym solą i trupim odorem. Ciemne muszle mieszają się w wodzie z bursztynem w kształcie łez. Duże morskie bałwany napierają na podmokłe wały niczym armia najeźdźców na oblężone miasto.

Chłopak dostaje się na statek, którym płynie do Gdańska. Obok inne opancerzone okręty przepływają niebezpiecznie blisko. Błękit nieba rozleniwia, słońce oślepia. Chłopiec widzi samoloty, które zwartym szeregiem lecą w stronę brzegu. Słyszy wystrzały. Brudny i wychudzony pracuje pod pokładem i prawie nie śpi. Tydzień morderczego rejsu dobiegł końca. W porcie panuje zgiełk. Marynarze uwijają się jak w ukropie, przeładowują zapasy i uzbrojenie. Bandy rzezimieszków włóczą się po okolicy. Wieczorem piją na umór i szukają mocnych wrażeń. Kobiet od dawna już tam nie ma.

Walczą ze sobą na pieniądze, często do upadłego. Pastwią się wtedy nad pokonanym. Chłopak uczestniczy w krwawych potyczkach, jest szybki, dobrze zbudowany i ma duże pięści. W martwych oczach wrogów widzi strach i przerażenie. Pewnej nocy z zaskoczenia zostaje ugodzony nożem, pada na kamienistą promenadę. Próbuje się jeszcze podnieść, ale nie daje rady. Brakuje mu sił. Dostaje wtedy drugi cios prosto w plecy. Umarłby zapewne, gdyby nie zaopiekował się nim stary rybak, który go karmi, sprząta i pielęgnuje. Dwa miesiące później chłopiec nie ma już mu czym płacić, ucieka więc i sypia w zdezelowanych kutrach, przymierając głodem, dopóki nie trafi na barkę, która zabierze go na południe.

Niska linia brzegowa ciągnie się w nieskończoność. Stada dzikich kaczek lecą w przeciwnym do rejsu kierunku. Chłopak widzi szpalery drzew, których obszerne, pożółkłe korony pną się ku słońcu, kiedy ono chowa się za chmurami. Siedemnaście dni na Wiśle, a potem kolejny tydzień na Bugu. Śpi wśród węgla i stali, między innymi, takimi jak on, brudny i wystraszony. Nocą wydaje mu się, że jest ostatnim człowiekiem na Ziemi i że Bóg już dawno temu o nim zapomniał. Samotny wśród pielgrzymów na krańcu świata.

O świcie dopływają do Sokala. Chłopiec słyszy ptasie głosy we mgle. Rybitwy czarne podrywają się do góry. Widzi zniszczone zabudowy portu i salwinie pływające przy nadbrzeżu. Włóczy się ciasnymi uliczkami, które nie mają końca i które nikną w oddali schowane w oparach czarnego dymu. Cisza miesza się z odgłosami wystrzałów, ludzki płacz dociera dopiero po chwili. Nocą ladacznice nawołują go do siebie. Proponując cielesne uciechy, kuszą niczym zakazany owoc. Po tygodniu jest już w drodze, ciągnie szlakiem na północ, a potem na zachód. Ubrany w popękany kożuch. Piaszczyste podłoże i olsy dookoła, gołe, wysokie, z rozłożystymi gałęziami. Opadające z góry płachcie mokrego śniegu. Zacinający wiatr, który rozwiewa mu włosy. Mija wioski i kolonie, pracuje za strawę i tytoń. W lesie dostrzega rozkawałkowane ciało młodego mężczyzny.

Pracuje na farmach i w zajazdach, rąbie drwa i przynosi wodę. Pomaga chorym, sprząta, zajmuje się zwierzętami. Ze wszystkich krain na Ziemi, które dotąd poznał, ta wydaje mu się najlepsza: mroźna, surowa, pełna lęku i pozbawiona nadziei. W ramach zapłaty otrzymuje starego konia i na nim, zimą roku 1943, dociera do miasta Kowel.

II

Piekielne mrozy * Fałszywy lekarz i kaznodzieja * Oskarżenie * Diabelska przemowa Holdkurtza * Przegrany spór * Niekontrolowana agresja * Zaślepieni ludzie * Ucieczka * Ponowne spotkanie * Amnezja doktora * Liche toasty

Śnieg sypał już od tygodnia, pokryte nim ulicówki błyszczały w świetle latarni. Wierni gromadzili się w kościele, gdzie odprawiano modły. Było ich mniej niż zwykle. Od jakiegoś czasu w szpitalu zbierały się tłumy, które uczestniczyły w codziennych dysputach na temat trybu życia. Prelekcje prowadził sławny profesor.

– Moi drodzy – mówił. – Obżarstwo jest złem, jednym z grzechów głównych, głodowanie zaś oczyszcza organizm. Powiadam po trzykroć, dieta i basta, a że powszechna sytuacja do tego zmusza, to zachowanie postu jest poszanowaniem nie tylko boskich reguł, ale i odzwierciedleniem społecznego prawidła. Oczyśćcie umysły, by wolne stały się u progu bram nieba, gdzie wita was sam Chrystus. Datki dla biednych i na rozwój placówki, proszę pozostawić u mnie.

Potem ów uczony i kaznodzieja w jednym oglądał okaleczonych i chorych. Zapisywał leki oraz zioła, które miały im pomóc. W sali było duszno, a okna zawarte ze względu na mróz. Nie szło oddychać. Mieszkańcy tłoczyli się obok siebie, stojąc godzinami w niewygodnej pozycji. Byli brudni, mieli przekrwione oczy i zaschniętą krew na ciele. Uzbrojeni w broń białą i palną, wyglądali jak pobita armia najemników. Był wśród nich chłopak, który trafił tam, by opatrzyć ranną nogę, poharataną przez wnyki kłusowników podczas wędrówki przez nocne pola. Stał na samym końcu i z zaciekawieniem przyglądał się wprawionemu mówcy.

– Tyle śniegu w tej mieścinie nie było od wieków – odezwał się ktoś z tyłu.

Chłopiec się odwrócił. Zobaczył zezowatego wieśniaka z włochatą czapą naciągniętą na uszy i z przekrzywionym nosem, a kiedy miejscowy otworzył usta, pojawiły się jeszcze połamane zęby w kolorze ziemi.

– Nie wiem, może – odparł.

– Sypie i sypie, bolą już od tego gnaty.

– Od sypania?

– A niech to – obruszył się wieśniak. – Od rąbania, przecież mówię.

Chłopiec tylko przytaknął. Do środka wszedł barczysty mężczyzna, miał na sobie skórzany płaszcz i wysokie oficerki, którymi głośno tupał. Zdjął z głowy okrągłą czapę z lisiego futra i po tym, jak strzepnął z niej śnieg, założył z powrotem. Miał kruczoczarne włosy, które równo opadały na ramiona, a na czole symetrycznie podcięta grzywka sprawiała wrażenie odciśniętej od niedużego rondla. Pewnym krokiem podszedł do profesora, który był od niego niższy o głowę. Obejrzał go sobie z bliska, spojrzał mu w twarz i zaśmiał się.

– Toż to łgarz i oszust, co wyłudza od was ostatnie dukaty, a kiedy potrzebujecie pomocy, zaślepia i mami niestrawnymi recepturami. Brak mu odpowiedniej wiedzy i tytułów. Okrada was, mili państwo.

Profesor się oburzył.

– Ukończyłem państwowe studia i praktykowałem na zachodzie.

– Oszust, powtarzam – dodał przybysz. – Ilu z was umiera, po tym lichym serum? Jakieś dwa tygodnie wstecz spotkałem go w innym miejscu, gdzie od jego praktyk w sumie zginęło siedmioro ludzi. Wśród nich były dwie śliczne dziewczynki, które omotał, a po zaspokojeniu rządzy, uśmiercił rzekomym antidotum na ich smutek.

– On kłamie! – wykrzyknął pryncypał. – To diabeł przemawia do was jego słowami. To sam szatan.

– Miesiąc wcześniej był winny śmierci dwóch rodzin w Łucku – przerwał mu obcy, trącając barkiem krzyż, który spadł ze ściany.

– Hańba! – krzyczeli ludzie. – Zabić go!

Wyciągali broń i mierzyli z niej do profesora. Noże i sierpy błysnęły w ich rękach. Zaogniło się i atmosfera zrobiła się gorąca, posypały się szyby. Chłopiec wymknął się na korytarz. Padły pierwsze strzały, zakotłowało się. Profesor wyskoczył przez okno z pierwszego piętra.

– Niech skonam, jak skurczybyka nie ubiję. Pazerne bydle z niego i szantrapa – grozili zgromadzeni w szpitalu mężczyźni, planując pościg.

Chłopiec przedzierał się przez zaspy na podwórzu, jego nogi grzęzły w śniegu po kolana. Widział szare domy i takie same dachy, z których zwisały grube sople o zaostrzonych końcach. Z kominów wylatywał siwy dym. Brodził w tej zmarzlinie aż do drzwi kantyny, przez które przetoczył się niczym lawina wraz z innymi. W środku panował półmrok. Weszli głębiej cali ubłoceni i mokrzy od śniegu. Przy barze siedział masywny mężczyzna, dłonie trzymał na grubym blacie. Obok niego leżała jego czapka i spora kupka pieniędzy, które na przemian odważał lewą i prawą ręką, jak gdyby przeliczając. Pukał wtedy kłykciami w dębowe słoje. Pił zimną wódkę. Ludzie podeszli bliżej, po czym zatrzymali się, tak jakby podświadomie czegoś się obawiali. Mieli porwane kurtki i postrzępione spodnie, wyglądali jak nocne upiory, które ujrzały jeszcze okropniejszego ducha. Dzieciak zamówił kielicha i sięgnął do kieszeni.

– Doktor stawia – oznajmił barman.

Chłopak wypił setkę i odstawił szklaneczkę na jasnym kontuarze, spojrzał też na dobroczyńcę, ale ten nie poruszył nawet głową. Przez cały czas patrzył przed siebie. Zgromadzeni dookoła niego ludzie rozpoczęli gorączkową dysputę.

– Panie doktorze, kiedy go pan spotkał ostatni raz?

– Kogo, profesora?

– No mówił pan, że był pan w Łucku?

– Nigdy tam nie byłem – odparł obcy hipnotycznym głosem.

Odwrócił głowę i spojrzał czarnymi jak węgiel oczami w ich stronę. Nie miał rzęs ani brwi, dosłownie żadnego zarostu; posiadał gładką i okrągłą jak globus twarz. Wtedy niespodziewanie się uśmiechnął. Ukazały się lśniące, białe zęby. Przeraził ich tym.

– Gdzie go pan zatem widział?

– Nie widziałem dotąd tego człowieka.

Spojrzeli po sobie.

– Słyszał pan zapewne o nim? Wiedział o jego istnieniu?

Doktor pokiwał głową. Niewiadomą pozostało, czy było to zaprzeczenie, czy być może potwierdzenie ludzkich słów. Zapanował gwar, który przeistoczył się w dyskusję polemizujących ze sobą mężczyzn, którzy najpierw się oburzyli, a potem głośno roześmiali. Nieznajomy siedział nieporuszony i cedził przez zęby okowitę. Ludzie zaczęli wznosić toasty.

III

Opisy zimy * Pierwsze pojedyncze ofiary rzezi * Chłopak przeżywa szok * Walki na rękę za pieniądze * Chłopak poznaje Uzbeka * Bójka * Tymczasowy rozejm * Napad na karczmarza * Ciepło płynące z kominka * Spór o pieniądze * Przesłuchanie * Pobicie jubilera * Podpalenie zakładu * Szalony taniec radości * Przypadkowy świadek * Groźba * Ucieczka z miejsca zbrodni * Wyjazd z Kowla * Druga przemowa Holdkurtza * Zahipnotyzowane dzieci * Ślepa wiara

Chłopak od wielu dni nie widział słońca, krótki dzień szybko się kończył i zapadała długa noc. Słyszał wtedy wycie wilków w niedalekich lasach i odgłosy ujadających psów na nieodległych polach. Pracował w szpitalu – wynosił brudy i sprzątał sale. Karmił okaleczonych pacjentów i opiekował się nimi po operacjach. Było ich wielu, za dużo jak na niego samego. Nic nie mówił, nie mógł wydobyć z siebie choćby pojedynczych słów, by opisać tragedię, w której uczestniczył. Był niemym świadkiem potworności. Wieczorami odreagowywał złe emocje, siłując się na rękę za pieniądze w oberży po drugiej stronie ulicy. Dym papierosów i smród gorzały unosiły się w powietrzu. Podpici żołnierze z wronami na czapkach grali w karty przy stoliku, roznegliżowane panienki niemrawo pląsały przy barze w rytmie zacinającego się akordeonu. W kusych majteczkach wypinały do zgromadzonych wszystkie swe pyszne okrągłości. Pijani mieszczanie zataczali się dokoła nich, sapiąc i gwiżdżąc z podniecenia. Barman nalewał pełne szklanki, które znikały z blatu w oka mgnieniu. W kącie izby w zaciemnionym miejscu odbywały się zakłady. Gotówka krążyła z rąk do rąk. Zgromadzeni dokoła gapie oklaskiwali zmagania siłaczy. Przy okrągłym, podwyższonym stoliczku siedziało dwóch mężczyzn, którzy od dłuższego czasu toczyli ze sobą zacięty pojedynek. Kości im trzeszczały, a napięte bicepsy prężyły się okazale. Żylaste przedramiona ciężko pracowały. Chłopak ostatecznie pokonał niskiego i krępego watażkę z szeroką blizną na ogolonej głowie, który spojrzał mu jeszcze w oczy, po czym splunął na podłogę i bez słowa wyszedł. Rozległy się gromkie brawa.

Tamtej nocy dzieciak poznał Uzbeka, kilka tygodni później ponownie się spotkali. Chłopak oglądał wtedy grupową egzekucję, wieszanie ludzi na głównym placu. Skazanych za przestępstwa, których nie popełnili. Dobrze pamiętał strach, który mieli w oczach. Wracał do swojej kwatery przez zaciemnione skwery i milczące podwórza. Panowała grobowa cisza. Widział leżących pod murami domów, umierających ludzi. Starców, kobiety i dzieci. Nikt się nimi nie interesował. Umierali z głodu. Wiatr hulał po okolicy, podbijał z ziemi resztki kości i pozostałości po garderobie. Zacinał mocno po oczach. Chłopak osłaniał się ręką i wysokim kołnierzem żołnierskiej kurtki, którą wygrał w zawodach siłowych. W oknach nie świeciło się jeszcze światło, na szybach widać było malunki, które wyrzeźbił mróz. Ciemne sylwetki ludzi mijały się z nim co jakiś czas. W wąskim przejściu za kościołem spotkał się z niższym od siebie człowiekiem. Furtka otwierała się nie więcej niż na metr i nie mogli zmieścić się w przejściu jednocześnie. Barczysty piechur osłonięty obszernym kapeluszem, który zasłaniał mu niemal całą twarz, w mundurze ukraińskiej policji i wysokich butach na niedużym obcasie, obcesowo zareagował:

– Zejdź mi z drogi, pętaku!

– Sam z niej zejdź – odparł dzieciak bez zastanowienia, po czym wymierzył mu potężnego prawego sierpowego.

Człowiek ten od razu poleciał do tyłu, a podążający za nim kapelusz, zakrył mu całe lico. Policjant zniknął pod nim i o mało się nie udusił. Chłopak odruchowo zdjął niefortunne nakrycie głowy z jego twarzy, mężczyzna od razu poderwał się do góry i ruszył do ataku. Rozgorzała zacięta walka, gdzie ciosy gęsto padały z obu stron. Po chwili obaj leżeli już na ziemi, ściśnięci w morderczym uścisku, gdzie tarzali się w świeżym śniegu.

– Zabiję cię – wołał pozbawiony dwóch palców u lewej ręki mężczyzna, którego szeroka blizna na łysej głowie wskazywała na wcześniejszą próbę oskalpowania go.

– Tylko spróbuj, jeśli podołasz – odpowiedział chłopak. – Byli już tacy, co próbowali. Wiesz, gdzie teraz są?

– Nie ma co, załatwię skurwiela – jątrzył oficer, rozcierający obolałą szczękę.

Po tych słowach dostał ponowne uderzenie i już się nie podniósł. Chłopak oberwał czymś ciężkim w tył głowy i stracił przytomność. Kiedy się ocknął, było jeszcze ciemniej. Księżyc całkowicie schował się za chmurami. Wiatr smagał chłopaka po twarzy, kiedy unosił do góry obolałą głowę. Rynny ponad nim strzelały od mrozu. Ktoś się wtedy nad nim pochylił, a dzieciak bez zastanowienia złapał go za rękę i przyciągnął do siebie.

– Jeszcze ci mało, potrzeba ci kolejnych siniaków? – powiedział do chłopaka.

– Taka gęba, jak twoja, ma ich znacznie więcej.

– Chciałem ci urżnąć łeb, ale gdzieś zgubiłem bagnet.

– Bagnetem? – zdziwił się chłopak, stojący na równych nogach.

Otrzepał spodnie z resztek śniegu i ziemi.

– Gdzie jesteś, cholero? – wołał mężczyzna, przeszukujący kolejne połacie nierównego gruntu. – Mam cię, a już pomyślałem, żeś przepadł.

Uniósł wtedy do góry długie ostrze, wytarł je rękawem i schował do skórzanej pochwy pod pazuchą. Otrzepał mundur i odnalazł kapelusz. Otarł czoło z krwi. Chłopak w tym czasie rozglądał się po okolicy. Nieznajomy oznajmił:

– Musimy gdzieś się podziać, ażeby nie odmrozić starych kości.

– Gdzie chcesz iść?

– Tam, gdzie będzie ciepło. Do cholernego Wasyla.

Przeszli przez oszronioną ulicę, potem podeszli śliskim chodnikiem pod górę.

– Noc była jeszcze młoda – pomyślał Uzbek. – Pewnie drań nie śpi.

Usłyszeli ujadanie kundli, które po chwili ucichły. Słabe światło wysokiej latarni ledwo oświetlało im drogę, jakieś przygarbione sylwetki przemknęły tuż obok i zniknęły za rogiem. Zapach pieczonych ziemniaków dotarł do nich po chwili. Zastukali w masywne drzwi wyszynku.

– Kto tam, do diabła? – usłyszeli przepity głos karczmarza.

Mężczyzna szturchnął chłopaka, aby ten przemówił.

– Zagubiłem się i zmarzłem. Może znajdzie się jakiś ciepły kąt i miska gorącej strawy?

– Ktoś ty?

– Wędrowiec. Jestem w drodze.

– Co cię przygnało na to zadupie? – ciągnął stary karczmarz, otwierający zaryglowane drzwi z grubego drewna.

Skoble zazgrzytały i otworzyły się ciężkie wrota. Ukazała się zaspana twarz gospodarza, który mozolnie przecierał oczy, jakby te zaszły mu mgłą. Rozdziawił zaraz szeroko usta, widząc znajomą twarz w mundurze. Nie zdążył jednak przemówić, bo wnet oberwał czymś ciężkim prosto w nos.

– Mówiłem, że przyjdę. Więc jestem – powitał go na progu nieoczekiwany gość, po czym poprawił mu jeszcze z otwartej dłoni.

Gospodarz zachwiał się, nie upadł jednak, bo stojący obok napastnika chłopak złapał go w ostatniej chwili.

– Siadaj – zaproponował młodzik.

– Gdzie twój syn? – zagadnął krępy łysielec po tym, jak zdjął kapelusz z głowy i powiesił na archaicznym wieszaku w rogu przedpokoju.

– Nie ma go tu. Czego od niego chcecie?

– Tego, co zwykle. Pieniędzy.

– Ile jeszcze mam wam płacić? – spytał zgarbiony właściciel karczmy, nie odrywając wzroku z podłogi.

Głośno zapłakał, ale nie był to zwyczajny płacz, tylko taki, który bardziej przypominał łkanie męczennika uczestniczącego w obchodach drogi krzyżowej.

– Ile będzie trzeba. Teraz daj nam jeść i pić. I dorzuć drwa do pieca, bośmy jeszcze skostniali.

Przybysze wymościli się wygodnie na ławkach pod skórami i opierając się o drewniane filary, z wolna popijali gorącą herbatę. Ogień strzelał w kominku, a na ścianach tańczyły nieme postaci, wydobyte z głębokiego cienia. Wędrowcy nic nie mówili, wsłuchani we własne myśli, łapczywie pałaszowali parującą zupę. Dopiero rano opuścili tę przytulną kwaterę i udali się prosto do zakładu jubilerskiego.

Łyse drzewa prześmiewczo kiwały się na boki, pod naporem porywistego wiatru dziwacznie szeleściły gałęziami. Mleczna poświata oblepiła budynki i sprzęty gospodarskie pozostawione na zewnątrz. Szarości wymieszały się z czernią, tworząc obraz wymarłego miasta. Mężczyzna i dzieciak minęli posterunek policji, aptekę i sklep. Skręcili w boczną uliczkę, na której ktoś odgarnął już śnieg. Jakaś babcia zbierała z ziemi nadpsute kartofle. Z tyłu przejechał samochód. Udali się pod wskazany przez gospodarza wyszynku adres, którego długo nie chciał im zdradzić, ale jego ciało w końcu nie wytrzymało.

Niedaleko były koszary niemieckiego wojska. Piechurzy obeszli lokal ze wszystkich stron, sprawdzając możliwe drogi ucieczki. Obserwowali przy tym otoczenie. Nikt się nie pojawił na horyzoncie. Zamienili ze sobą kilka słów, po czym mężczyzna podszedł do okna i mocno w nie zastukał, a po tym, jak nikt się nie odezwał, szybko wybił szybę. Rozległo się larum i ktoś wyskoczył na podwórko. Tylko na to czekali. Dopadli do niego i powalili na glebę, przewracając wiadro z nieczystościami, które stało obok. Unieruchomiony człowiek siarczyście zaklął, ale było to wszystko, na co mu wtedy pozwolili.

– Ty parszywy gnoju. – Policjant okładał go po całym ciele. – Ciągnij to ścierwo do środka!

Chłopak rozglądał się na boki, ale nikogo nie zobaczył. Wciągnęli niewysokiego i wychudzonego mężczyznę przez uchylone drzwi do środka i rozpoczęli brutalne przesłuchanie.

– Lej go w ryj! – krzyczał Uzbek.

– Ty skurwielu – wybełkotał złotnik.

– Ładuj go butem w mordę, to się zamknie! Słyszysz, chłopcze?!

Usłyszał i ładował prosto w zęby, aż tamtemu polała się krew i wypłynęło oko.

– Opróżniaj lady, ja idę poszukać sejfu. I bierz tylko złoto, ma żółty kolor. Srebro zostaw, bo przyniesie nam pecha.

Chłopak nie odpowiedział. Zrobił to, co tamten mu nakazał. Po kwadransie opuścili zakład i puścili go z dymem. Na ulicy zauważyli młodą dziewczynę z małym dzieckiem, która widziała, jak wychodzili z budynku. Zamarła ze strachu. Wnętrze lokalu hajcowało się już w najlepsze, a oni tańczyli na ulicy dziki taniec szalonej radości. Mężczyzna z wyciągniętym bagnetem, który błysnął w jego ręku, migiem przyskoczył do dziewczyny. Chłopak próbował go powstrzymać, ale nie dał rady. Krzyknął tylko za nim, ale tamten głuchy na jego prośby, zimno spojrzał jej w oczy, które były jak dwa okrągłe rubiny.

– Piśniesz słówko, to ci je wydłubię – rzekł do niej. – Najpierw jedno, a potem drugie. Pamiętaj o tym. Nie żartuję.

Dziewczyna o mało nie upadła, mocno przytuliła do siebie dziecko i skryła twarz w jego włosach. Nie odpowiedziała mężczyźnie, ale on wiedział, że dobrze zrozumiała jego słowa. Chłopak odetchnął. Zabrali się stamtąd natychmiast. Ktoś zaczął krzyczeć, ktoś inny poleciał w stronę wojskowych koszar. Biegli ile sił w nogach, targając na plecach nieduże lniane worki do połowy wypełnione złocącymi się świecidełkami.

Chłopak pognał po swojego konia, którego trzymał na obrzeżach miasta. Kiedy się rozdzielili z Uzbekiem, nie pamiętał. Wpadł zziajany do zagrody i wyprowadził szkapę, zabierając po drodze wyrobione siodło wraz z uprzężą. Wieśniaczka pokiwała tylko głową. Podziękował jej za gościnę i zostawił kilka błyskotek. Po chwili usłyszał głośny wybuch i zobaczył łunę czerwonego ognia, a zaraz po tym wielki biały obłok, który niespodziewanie ją zakrył.

Kiedy dzieciak wyjeżdżał z Kowla, mijał na ośnieżonej drodze rozmaitych ludzi, różnych narodowości i wyznania. Widmo głodu zaglądało im w oczy. Widział kolejarzy przy okazałym dworcu z wieżyczkami i obszerną bramą, oraz pracowników olejarni. Dostrzegł wozy zaprzęgnięte w konie, które stukały kopytami na zamarzniętym glinianym klepisku i szpotawego sprzedawcę ryb obok rzeki, który wpatrywał się w jej powolny bieg. Turia w tym miejscu miała piaszczysty, niski brzeg.

Chłopak unikał ludzkich spojrzeń, ujrzał drewniany kościół, a dalej starą cerkiew z dachem w kształcie kopuły. Widział wielki głód w mieście i słyszał potężne wybuchy oraz nadlatujące bombowce. Trafił wreszcie na peryferie miasta, gdzie chaty ze strzechą postawione były wzdłuż linii pobielonych topoli o grubych konarach. Na progu jednego z domów pod dachem rzęził stary gramofon z tubą, obok którego stała beczka na wodę. Dzieciak w dali dostrzegł szkołę, ktoś stał w największym oknie i spoglądał w jego stronę. Kiedy koło niej przejeżdżał, zobaczył uśmiechniętą znajomą twarz. Był to otoczony gromadką dzieci doktor Holdkurtz, który wyjaśniał milusińskim najtrudniejsze zagadki i zawiłości mrocznego świata. Wprawnie przy tym operował ich ojczystym językiem. Pociechy bezmyślnie w niego wpatrzone, jak gdyby tkwiące w głębokim hipnotycznym śnie, ślepo mu zawierzyły.

IV

Rozstanie z Uzbekiem * Samotna wędrówka * Opisy mroźnej zimy * Opisy piękna przyrody * Wilki * Śmierć konia * Dom na uboczu * Gościna * Rozmowa ze starcem * Smutna opowieść * Płytki sen * Zniknięcie pustelnika * Kufer * Tajemnica * Wiatr usuwa wszelkie ślady * W dalszą drogę

Nastały ciężkie dni, a wędrówka zimnymi i opustoszałymi równinami nie miała końca. Chłopak widział ciągnące się w nieskończoność białe pola, na których warstwami zalegał grząski śnieg. Dzieciak brnął przez grzęzawisko pełne zmarzlin, prowadząc za sobą konia, który słaniał się na nogach. Każdy kolejny krok był dla nich nie lada wyzwaniem. Wstawali o świcie wraz ze słońcem, które jasnością otulało niebo, a kiedy promienista obręcz stała w zenicie, miała kolor rozgrzanej stali. Tysiące promyków spadających na ziemię, tyle samo iskierek przed oczami. Niebo zapłonęło ciemną czerwienią na krótką chwilę przed zachodem. Potem nastała noc. Razem podążali pośród oszronionych i pozbawionych liści drzew, które mocno pięły się w górę. Kiedy o poranku chłopiec podniósł głowę, zobaczył orła w locie, który był mały niczym kamyk i wysoko szybował.

Lesen Sie weiter in der vollst?ndigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollst?ndigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollst?ndigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollst?ndigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollst?ndigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollst?ndigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollst?ndigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollst?ndigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollst?ndigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollst?ndigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollst?ndigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollst?ndigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollst?ndigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollst?ndigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollst?ndigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollst?ndigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollst?ndigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollst?ndigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollst?ndigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollst?ndigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollst?ndigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollst?ndigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollst?ndigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollst?ndigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollst?ndigen Ausgabe!