2,49 €
Orbis - takim słowem określają świat smoki, lecz znają i używają go wszystkie inne cywilizowane rasy. Potężne, skrzydlate gady szybko opanowały większość znanego świata. Tylko kilka ludów było w stanie im się przeciwstawić. Te którym się nie udało porzuciły swoje ojczyzny i uciekły do przepastnych puszczy z dala od smoczych ziem, lub zostały zmuszone do życia w zamknięciu i bezwzględnego posłuszeństwa nowym panom.Powstały miasta i twierdze skupione przy smoczych legowiskach, których mieszkańcy rzadko, o ile w ogóle mogą je opuszczać. Gady cieszą się dostatnim życiem – obsługiwane i pielęgnowane przez licznych sługów, z niekończącym się zapasem karmy pod łapą. Dzięki sprawnym dłoniom ludzi i elfów ich legowiska są wspaniałe jak nigdy dotąd, a garnizony na granicach są obstawione żołnierzami, których śmierci nikomu nie szkoda. Ale smocze imperium to naprawdę kolos na glinianych nogach. Książka opisuje ciąg wydarzeń, które powoli prowadzą do największego przewrotu w historii Orbis.Wszystko zaczyna się w Har'Shamats - ludzkim mieście pod smoczą kontrolą. Po wielu pokoleniach niewoli większość mieszkańców przywykła do smoczego jarzma. Tylko kilka osób myśli jeszcze o wolności, między innymi znachorki Tamara i Kalderia, dbające o pamięć o ludzkiej kulturze, oraz przemytnik Kerr, który traktuje swoją pracę, jako osobistą walkę z ciemiężcami. Ich starania jednak niewiele by zmieniły sytuację ludzi z Har'Shamats, gdyby nie nagłe pojawienie się w mieście nowego mieszkańca...
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
Veröffentlichungsjahr: 2015
Copyright © Łukasz Kosakowski
Opracowanie graficzne i projekt okładki:
Barbara Kosakowska
Redakcja i skład:
Bartosz Bednarz, Beata Bednarz
Wydanie pierwsze
Kraków, 2015
ISBN: 978-83-7859-579-3
Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa
Mrok i światło. Chmury metalowego pyłu, krople z kamieni, kryształy z ognia. Było tu niemal wszystko, co można sobie wyobrazić, stanowiło zaś jedynie niewielki ułamek tego, co można było zobaczyć. Wszystko wirowało, płynęło, iskrzyło, nagle na parę chwil zamierało, ciemniało, matowiało tylko po to, by zaraz ponownie rozbłysnąć bogactwem barw, niezwykłą feerią i wznowić swój fantastyczny taniec, kierowane wszechobecną, nienazwaną i chaotyczną mocą.
Wszystko to było jednym, wielkim chaosem. Mieszaniną wszelkiej istniejącej materii i czegoś jeszcze… Czegoś, co wprawiało ją w ten szaleńczy ruch, czegoś, co przeszywało ją piorunami, paliło ogniem, mroziło, rozświetlało i pogrążało w mroku. Ta siła — moc, zdawała się mieć nieograniczony wpływ na wszystko, co znajdowało się w tym przedziwnym świecie. Była jakby żywa, ale zarazem nie całkiem świadoma samej siebie. Była jednością, ale niejednolitą. Gdyby ktoś umiał się jej przyjrzeć, w jakiś sposób przeniknąć jej istotę, to… Zobaczyłby, że ta moc składa się z malutkich fragmentów, cząsteczek, głosików. Każdy z nich robił coś innego. Jeden rozniecał płomienie. Inny znów je gasił. Kolejny poruszał materią, rozpędzał ją w tym czasie, gdy następny ją łączył i scalał w jedność. W końcu musiał być i taki, który rozdzielał, rozrywał i na powrót rozszczepiał na fragmenty. Wszystkie te siły działały bez ładu jakby same z siebie nie były w stanie zrobić nic, czego po chwili by nie próbowały zmienić, zniszczyć i bezpowrotnie zapomnieć. Przypominały pszczoły nagle pozbawione ula i królowej.
Pszczoły? Chwila, co to w ogóle są te pszczoły? Nic podobnego tutaj nie widział. Ach! Zaraz, zaraz, ale przecież był tu on. On i jemu podobne dusze.
One także znajdowały się pod wpływem mocy, która plątała ich myśli, rzucała po całym świecie.
Tak, to pewnie moc nasunęła mu tę dziwną myśl. Zresztą to nieważne. Nic w tym świecie nie miało znaczenia — ani on, ani materia, ani nawet ta tajemnicza siła, a to dlatego, że cały ten świat był jednym wielkim szaleństwem. Był bezcelowy i bezsensowny. Był chaosem.
I gdy tak on unosił się po świecie, niesiony powiewami mocy, mijając inne dusze, tym, co najbardziej mu przeszkadzało, tym, co najbardziej go dręczyło, nie były przeszywające go co chwila pioruny ani kule ognia, ani nawet chmury żrących substancji.
Zresztą co to za dziwny pomysł, żeby coś takiego mogło mu w ogóle zaszkodzić... To pewnie znowu wina mocy. Tym, co najbardziej go dręczyło, było… Właśnie tak… To przytłaczające, wszechogarniające poczucie beznadziejności, które zadawało mu katusze tak bolesne, tak przenikliwe, że gorszych, w żaden sposób, nie mógł sobie wyobrazić.
Przelatywał właśnie koło gigantycznej pajęczyny utkanej z żelaza. Przykuła jego uwagę. Zapalała się, to znów zamarzała, by w końcu eksplodować milionem metalowych igiełek. Nagle zauważył coś niezwykłego, poczuł coś wprost niesamowitego.
Wszystkie dusze, razem z nim, zatrzymały się nagle jak na komendę. Nie czuł już szarpiącej nim mocy, choć nadal działała ona na otoczenie. Przez chwilę jeszcze tak trwał w bezruchu, zastanawiając się, co się dzieje, gdy nagle znów poczuł szarpnięcie. Nie był to jednak natarczywy podryw mocy. Nie, to było coś zupełnie innego, coś jakby zaproszenie. Widział teraz jasno swoją drogę. Wiedział, co musi zrobić. Nagle nadany mu został cel i to napawało go niepomiernym szczęściem, niezwykłym uczuciem radości, którego nie doświadczał już od tak dawna.
Tak jak i inne dusze podążył za cichym wezwaniem. Coś miało się wydarzyć. Coś wielkiego. Im bliżej był celu swojej wędrówki, tym bardziej się w tym utwierdzał.
Podczas tej podróży coś zaczęło się dziać ze światem. Coś niesamowitego… Moc coraz bardziej słabła. Po kilku chwilach nawet materia przestała się jej poddawać. Oglądał on ten świeżo powstający, spokojny świat z niemym zachwytem. Było to wreszcie coś znajomego w tym przedziwnym świecie.
Zaraz… Jak to znajomego? Przecież nigdy nie doświadczył niczego innego poza chaosem. Czyżby jednak moc nie przestała jeszcze działać na jego myśli? Najwyraźniej tak. Właściwie jakby się nad tym zastanowić, to ciągle czuł jej wpływ. Było mu niezwykle gorąco, aż się pocił. Chciał podnieść ręce i obetrzeć pot z czoła, ale…
Przecież to nie tak! To wszystko nie tak! Zaraz! Gdzie podziały się dusze? Co się stało z całym tym światem?! Coraz więcej niepokojących myśli przebijało się do świadomości. Czyżby to moc? Czyżby ona… Nie! To nie mogła być moc. Ale, w takim razie, to...
Och nie! Tylko nie to!
Tamara zniepokojem spoglądała na krzyczącego przez sen chłopca. Już miała zerwać się do niego, ale uprzedziła ją siedząca nieopodal malca Kalderia, jej córka. Dziewczyna szybko uspokoiła dziecko, budząc je przy okazji.
Chłopiec był chory, ito poważnie. Ludzie nazywali tę chorobę plamistym morem. Pojawiała się ona znienacka, u pojedynczych osób. Objawami były gorączka ipodwyższone ciśnienie, co powodowało ból głowy, oraz pękanie najdrobniejszych naczyń krwionośnych. Nie trzeba było długo czekać, aż na skórze zaczęły pojawiać się pierwsze, widoczne oznaki choroby, piętna zbliżającej się śmierci: najpierw czerwone, później sine, ana końcu żółto-zielone.
Kalderia szybko obejrzała chorego. Na szczęście nie wystąpiły jeszcze objawy końcowe — krwawienie zpłuc iżołądka, iobezwładniający ból głowy. Stan Kirka, chorego chłopca, nie zmienił się od pięciu dni, gdy go tu przyniesiono. Był to dobry znak. Choroba powinna teraz zacząć się cofać. Pozostało już tylko podawać chłopcu odpowiednie lekarstwa iczekać na jego pełne wyzdrowienie. To znaczy, że leczenie podjęto na czas.
Młoda kobieta rozejrzała się po pomieszczeniu. Była to całkiem obszerna, graniasta sala wykuta wpomarańczowym piaskowcu. Miała około ośmiu metrów szerokości, sześciu długości iniemal dwa wysokości. Sufit wspierały cztery grube, drewniane bale. Poza tym znajdowały się tutaj tylko dwie szafki iosiem sienników, oddzielonych od siebie skórzanymi zasłonami, zawieszonymi na kościanych stelażach. Podobne zasłony wisiały wtopornie wyciosanych drzwiach, wychodzących na ulice miasta Har’Shamats.
Oprócz Tamary iKalderii wpomieszczeniu siedziała jeszcze grupka dzieci, skupiona wokół starszej kobiety. Tamara była znachorką, Kalderia zaś jej uczennicą. Poza leczeniem chorób iran ich najważniejszym zadaniem było przekazywanie tradycji. Tamara opowiadała właśnie dzieciom legendę opowstaniu świata, gdy nagle chory Kirk zaczął przeraźliwie krzyczeć przez sen. Obawiała się najgorszego — że chłopak krzyczy zbólu, wywoływanego przez ostatnie stadium choroby. Na szczęście był to tylko zły sen. Znachorka uspokoiła się, gdy zobaczyła, zjaką wprawą jej uczennica zajęła się małym pacjentem.
Były do siebie bardzo podobne, już choćby zwyglądu. Obie szczupłe iśredniowysokie, mierzyły około sto siedemdziesiąt centymetrów, chociaż Kalderia przerosła już matkę. Twarze miały owalne, odelikatnych rysach iniewielkich podbródkach, upstrzone tu iówdzie piegami. Swoje rude, puszyste włosy Kalderia nosiła związane wdługi, gruby warkocz, jej matka natomiast ścinała je na wysokości karku ipozostawiała rozpuszczone. Najbardziej jednak obie kobiety różniły oczy — Tamary były duże iszarobłękitne, zaś jej córki brązowe jak kasztany iwąskie.
Matka miała trzydzieści pięć lat. Czas ją jednak wyjątkowo oszczędzał iwyglądała znacznie młodziej niż jej rówieśniczki. Jej córka miesiąc temu skończyła siedemnaście lat. Szybko dojrzała, dlatego też, gdyby się ich nie znało, można by omyłkowo stwierdzić, że kobiety są siostrami, zwłaszcza, gdy chodziły ubrane wswoje identyczne, długie, kremowe szaty bez rękawów.
Również zcharakteru Kalderia wdała się wmatkę: obie były uparte, często też zadzierały nosa. Zdrugiej strony były sumienne, pracowite iopiekuńcze.
Zamyślona matka została nagle przywrócona do rzeczywistości przez jedno zdzieci.
— Pani Tamaro! — wykrzyknął chłopiec. — Czy może pani dokończyć opowieść? Bardzo prosimy!
— Och tak! Oczywiście, moje dziecko. Pozwól mi tylko zebrać myśli. Na czym to my skończyliśmy? Już wiem — znachorka na chwile przerwała, przełknęła ślinę iwbiła wzrok wbliżej nieokreślony punkt nad głowami swoich małych słuchaczy. To pomagało jej skoncentrować się.
— Tak też, jak już mówiłam, przed nastaniem czasu ipowstaniem świata był Wielki Chaos, czyli mieszanina materii poruszanej izmienianej przez moc, po którym poruszały się również oszałamiane przez nią dusze. Nie wiemy dokładnie jak, ani dlaczego po pewnym czasie, oile możemy mówić, że istniał wtedy czas, coś się zmieniło. Moc słabła, awraz zjej postępującym zanikaniem i rozproszeniem nastawał coraz większy porządek. Stopniowo materia zaczęła łączyć się wcoraz większe twory, te zaś wjeszcze większe icoraz bardziej skomplikowane iwymyślne, aż wkońcu — Orbis— nasz świat, stał się taki, jakim go obecnie znamy iwidzimy.
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!