Ludzkie Twarze - Patryk Berger - E-Book

Ludzkie Twarze E-Book

Patryk Berger

0,0

Beschreibung

Tysiące ludzi, setki historii – każdy inny, lecz wszyscy, w pewnym sensie, tacy sami. Wyparte makabryczne wspomnienia, które dobijają się do świadomości w sennych koszmarach. Zblazowanie dorosłego mężczyzny, który jako dziecko doświadczał fantastycznych przygód. Poczucie utraty kontaktu ze światem przy zachowaniu sprawności wszystkich zmysłów. Niepokojący narratorzy tych opowiadań snują swoje oryginalne historie, trudno nie odnieść jednak wrażenia, że wszystkich toczy ten sam robak – poczucie pustki i braku sensu. Czy tę czarną dziurę melancholii da się jakoś załatać? Historie przywołują skojarzenia z dziełami literackich mistrzów grozy, jak H.P. Lovecraft, Thomas Ligotti czy Stefan Grabiński oraz reżyserów, jak Ridley Scott albo John Carpenter.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 598

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Patryk Berger

Ludzkie twarze

Saga

Ludzkie Twarze

Redakcja i korekta: Justyna Karolak

Ilustracje: Samuel Najda

Zdjęcie na okładce: Shutterstock, Midjourney

Copyright ©2024, 2025 Patryk Berger i Saga Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788727232072

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania

Prolog – Uśpienie

Dżungla. Wielka – zdaje się, że niemożliwa do ogarnięcia umysłem. Nieprzebyta i niepoznana, pełna zagadek i tajemnic. Miejsce, w którym wiele gatunków zwierząt współegzystuje w niekończącym się kręgu życia; kręgu wiecznej walki, pogoni, rozrodu i umierania. Wypełniona znanymi wyłącznie sobie zakamarkami, skrywającymi sekrety bardziej nieprawdopodobne niż najwymyślniejsze zaklęcia spisane wiele tysiącleci później w guślarskich księgach, czy też przekazywane obłędnie ludowe podania i legendy. Miejsce, w którym przyroda w najdzikszej, najmocniej bestialskiej postaci króluje nad wszystkimi istotami i wedle swego kaprysu daruje im chwilowe wolność i odpoczynek lub wydaje na nie wyrok śmierci. Miejsce, w którym miliardy mieszkańców – małych, dużych, łagodnych i drapieżnych – pod wpływem trwającego miliony lat cyklu życia i śmierci wytworzyły i odkryły wewnątrz siebie sposoby na to, by przetrwać… a jednak zamieszkujące dżunglę tak licznie życie to mgiełka okalająca olbrzymi masyw terenu, który przed pojawieniem się pierwszych traw i organizmów zwierzęcych stanowił jedynie część jeszcze potężniejszej surowej skorupy – dryfującej w beznamiętnym spokoju pośród obojętnej i bezmiernej ciemni kosmosu…

Ciemność. Coraz śmielej pokonywała broniące się rozpaczliwie resztki światła dziennego, odcinając widoczność. Słońce. Tysiące lat potem czczone przez jego dalekich przodków jako bóg opiekun i dawca życia, który został podstępnie uśmiercony przez bezdusznego księcia ciemności; umarł, a kolejnego dnia odrodził się – w jeszcze większej glorii – i uratował swój umiłowany lud przed rządami zła i tyranią ciemności. A ciemność była nieustępliwa, tępiła zdolność dostrzeżenia zagrożenia, przynosiła chłód prowadzący do wyziębienia ciała, a co najgorsze, była niemożliwa do przebłagania. Żaden z jego przodków toteż nigdy nie uprosił jej żadną ofiarą – czy to ze zwierzęcia, czy to z dorosłego, czy to z dziecka. To ciemność zawsze zwyciężała. I tym razem, kiedy słońce już dawno zniknęło za horyzontem, a mrok coraz intensywniej spowijał zarośnięte nieprzebytymi gęstwinami zieleni jego tereny zbieracko-łowieckie, zagrożenie, które w swojej niezdarności i lekkomyślności sprowokował, zyskiwało nowe siły. Serce szybciej pompowało krew, przepełniała go adrenalina. Uciekał. Ten człekokształtny osobnik – o ile biologicznie podobny do gatunku Homo sapiens, o tyle na polu kultury i świadomości odmienny od niego – uciekał w strachliwym pędzie, raniąc bose stopy o badyle i kamienie, które czule opatulały glebę. Popełnił błąd: chciał zbierać owoce poza terenami, które wcześniej sprawdzili i wyznaczyli jego bracia. Każdy z nich – jeśliby działał w pojedynkę, już dawno zostałby brutalnie wciągnięty i bezapelacyjnie pożarty przez zagrożenia, od których roiło się w dżungli. Działając jednak wspólnie – gromadząc pozyskiwane informacje i przekazując je kolejnym osobnikom – mogli przeżyć.

Pech chciał, że straszliwa ulewa i wichura, które zerwały się tego samego dnia, posiały spustoszenie – połamały drzewa i doprowadziły do wylania rzeki. Wskutek tego pomylił drogę i spotkał istotę, której nie zamierzał spotkać – ani on, ani też jego bracia. Uciekał co sił w nogach, zręcznie odpychając się przednimi kończynami, odgarniając opadające liany, podciągając się na gałęziach – za pomocą gibkości swego ciała starał się pokonać drogę jak najszybciej. Pokryta czarnymi włosami skóra zaczynała wydzielać smrodliwy zapach, zranione stopy puszczały krew. Jego odór niósł się po okolicy coraz silniej; kto wie, jaką jeszcze groźną bestię ściągnie… a ta być może sprowadzi nań ostateczną zagładę… Płuca nieomal pękały mu od bólu, a szeleszczące za nim złowieszczo liście i paprocie oznajmiały, że odległość pomiędzy nim a bestią – maleje… Do jego uszu dobiegło wtem warczenie i chrząknięcia tak straszne, że serce zabiło z nienaturalną prędkością – tak dużą, że zdało mu się, jakby ścigał się z samym sobą, a nagroda za ten wyścig czekała największa z możliwych: przetrwanie… Przed nim gęstniały krzaki, zza których przebijał dobrze mu znany szum spadającej wody. Nie było szans, że zgubi w zaroślach drapieżnika, ani że się przed nim ukryje. Była to jednak jedyna realna droga ucieczki. Rzucił się więc prosto w krzaki, przedzierał się… Warczenie wroga czuł już prawie na plecach…

Przedarł się przez zarośla i oczom jego ukazała się przepaść – śmiertelnie głęboka. Zaledwie kilka kroków obok niego – wodospad… Znikoma nadzieja, że spadając, nie natrafi na żaden kamień… ale była to jego jedyna szansa.

Zwierzę wyskoczyło z krzaków wprost na niego. Poraniło mu pazurami nogę, rozcięło łydkę. Zawył z bólu, po czym rzucił się znów pędem przed siebie, zaciskał przy tym zęby i spinał mięśnie czaszki, walczył z paraliżującym uczuciem.

Bestia przypuściła kolejny atak, poczuł bowiem ześlizgujące się po jego udzie pazury… Tym razem zadały tylko powierzchowne obrażenia. Drugi celny cios zapewne powaliłby go, tymczasem miał szczęście… Czy szczęście uratuje go również tam, na dole? Szaleńczym skokiem rzucił się prosto do spadającej wody, a ta z bezkompromisową siłą cisnęła go w głębię jeziora…

Strugi deszczu coraz śmielej uderzały w taflę jeziora i jego wynurzone bezwładne ciało. Huki grzmotów dopełniały obraz grozy sytuacyjnej. Przyroda zdecydowanie występowała przeciw niemu. Jego bystry wzrok niemalże nie mógł przedrzeć się przez ciemność – taka była ciężka. Desperacko wypatrywał brzegu, nie przestawał płynąć. Wreszcie ujrzał niewielkie wgłębienie w skałach niedaleko linii brzegowej.

Noga bolała go tak, że ledwo się wyczołgał na brzeg. Kuśtykając, szedł do jaskini, z której bił nieznany mu rodzaj światła. Rozumiał, że może spotkać w jej środku dosłownie wszystko. Znalazł więc kamień i ścisnął go w dłoni – był wielkości pięści, zakończony ostrym ścięciem. Podążając ostrożnie za pulsującym obcym światłem, wszedł do wnętrza przez wielki skalny łuk.

Ostrożnie zmierzał w głąb tunelu, stąpając po zimnym kamiennym podłożu. Jedną ręką delikatnie podtrzymywał się ściany, w drugiej zaciskał coraz mocniej kamień. Po raz pierwszy w życiu widział, żeby światło dochodziło z wnętrza tunelu, niepokój przepełniał go, narastając z każdym krokiem. W końcu doszedł do miejsca, gdzie tunel zawijał – wydawało się, że zza zakrętu światło bije tak wyraziście, jakby to był biały dzień na polanie! Przylgnął do skały i ostrożnie wychylił się, by zobaczyć zjawisko, które wymykało się wszelkiemu rozumieniu…

W kamiennej komnacie spostrzegł ułożone fragmenty drzew – zadziwiająco równo porwane. Buchało z nich pomarańczowe światło, tańczyło we wszystkie strony, unosiło się i kołysało agresywnie, ale zarazem dostojnie. Widywał już podobne zjawisko – czasami w pochmurne, ciemne dni, gdy szalała wichura, zdarzało się, że białe światło przecinało niebo. Kiedy trafiło w drzewo, niosło się w dół, a niebawem gasił je podmuch wiatru. Nigdy jednak nie widział czegoś równie niezwykłego w samym sercu jaskini – tak zbliżonej wyglądem do tych, w których jego siostry i bracia kładli się na nocny spoczynek. Tutejsze światło wznosiło się niby ku sufitowi, jakby stale odbijając od stosu drewien, i zaraz tam, w górze, rozpływało się… Tak wielce zaabsorbował go ten widok, że nie zauważył kilku sylwetek podobnych jemu istot. Musiały już go spostrzec, bo zbliżały się łagodnym łukiem. Wreszcie uniósł swój kamień… jednak instynkt podpowiedział mu, że mają nad nim przewagę liczebną. Poza tym zmęczone, poranione nogi ledwo pozwalały mu ustać… Pojął, że zdany jest na łaskę zbliżających się stworzeń. Przeczuwał koniec.

Dwa stworzenia ujęły go za ramiona, nie ściskały za mocno. Poprowadziły go w stronę światła, pozostałe otaczały ich asekuracyjnie. Jego strach natychmiast ustąpił – znał dobrze tę mowę ciała: identycznie zachowywali się jego bracia, gdy chcieli zademonstrować coś jakiemuś członkowi plemienia; pokazać coś – nie gwałtem czy inną przemocą, lecz naprowadzić, przewodzić. I tak też obcy – przywiedli go do światła i posadzili przy nim.

Siedział i patrzył się na to niezrozumiałe zjawisko, a jego zdziwienie pęczniało. Podeszła do niego kolejna istota – z kawałkiem dziwnej formy w ręku: zmiękczonej, wydobywającej nadzwyczajnie przyjemny zapach. Spojrzał na tę istotę – przypominała mu siostry, lecz różne miejsca jej nagiego, pokrytego włosami ciała były więcej zaokrąglone, podobnie zresztą jak sylwetki innych samic, czy też potężne postury samców w tej jaskini; pożywienia musiało im nie brakować. Wziął dziwną formę z jej ręki. Samica spojrzała mu w oczy i podniósłszy dłoń, wskazała swoje szczęki, z których wydała odgłos pohukiwania. Wszyscy wokoło wydali w ślad za nią jednakowy odgłos. Podniósł dziwną formę do ust i ugryzł. Było miękkie pod zębami, a kiedy dotknęło języka i podniebienia, poczuł najsmaczniejszą zdobycz, jaką dane mu było w życiu skosztować. Samica położyła mu dłoń na czuprynie i zadziornie poczochrała, a jej wargi wygięły się w górę, oczy miały wyraz przyjaznych. Pokazała dłonią na coś dużego, leżącego na skalnej podłodze – jakieś duże zwierzę, już obrane do połowy, tusza ta odsłaniała białe kości, ociekające krwią i resztkami zwisającego zakrwawionego mięsa. Spojrzał na to, co właściwie jadł, i na tuszę. Zrozumiał. Pojął też, że właśnie to próbowali mu przekazać.

Przez długi jeszcze czas ucztowali wspólnie nad ogniskiem, piekąc coraz to nowe, wyrywane brutalnie, fragmenty ciała zwierzęcia, aż zostało całkowicie ogołocone – do kości. Niedługo potem część z istot zaczęła stukać kamieniami o kamienie, klepać się dłońmi po udach, brzuchu i pośladkach, inne krążyły wokół ogniska, wywijając ciałami w rozmaite strony i pohukując coraz głośniej i głośniej. Pewien wysoki osobnik podszedł do niego i szturchnął go w żebra, następnie wypchnął na środek. Wkrótce jego zdziwienie odstąpiło i razem z resztą osobników kontynuował dziki taniec wokół ogniska. Na chwilę jego oczy zarejestrowały coś bardzo nietypowego – była to sylwetka istoty podobnej jemu, jego braciom, siostrom i temu zagadkowemu plemieniu, które napotkał w tej oto jaskini, ale stała ona dumnie wyprostowana na dwóch nogach, w jednej ręce zaś trzymała kawałek drewna, który jarzył się migoczącym dziko światłem. Postać była statyczna, zupełnie nieruchoma – w niezrozumiały dla niego sposób odciśnięta płasko w zimnej kamiennej ścianie jaskini…

Minęło kilka tygodni, a on zobaczył, a także nauczył się wielu zwyczajów nowego plemienia, które umiało okiełznywać światło, a nawet je krzesać.

Odkąd zaczął żyć w nowej jaskini, nie groził mu głód ani żadne niebezpieczeństwo. Dzikie zwierzęta, które jeszcze niedawno stanowiły śmiertelne zagrożenie, bały się światła – uciekały za każdym razem, gdy trzymał jarzące się drewno. Z czasem nauczył się wzniecać światło przez pocieranie o siebie suchych szczapek drewna – od tego momentu nie cierpiał już zimna. Ogrzany, mógł odpocząć od nieustannej pogoni i strachu; tańczył wkoło ogniska z osobnikami, do których coraz bardziej się upodabniał. Zaakceptowali go. Regularnie chodził na polowanie i przynosił im zwierzynę, którą udało mu się poskromić. Aż w końcu nadszedł dzień, kiedy miał spłacić swój ogromny dług wdzięczności wobec tego plemienia i ostatecznie stanąć po stronie swojej nowej rodziny.

W dłoni ściskał palik z najtwardszej gałęzi baobabu, zwieńczony ostrym kamieniem, przymocowanym do rękojeści wysuszoną zwierzęcą skórą. Za nim stało kilkunastu samczych przedstawicieli gatunku, którzy dzierżyli prymitywne maczugi – podobne do owego „pala” w jego dłoni – i płonące pochodnie, służące zwykle do oświetlania sobie drogi nocą.

Wyruszyli, gdy tylko księżyc w pełni pokazał się na zimnym niebie, i towarzyszące mu gwiazdy. On wskazywał nowym braciom drogę – bo jedynie on mógł ją znać; wyłącznie on mógł pokazać im, gdzie mieści się jaskinia, którą jeszcze nie tak dawno zamieszkiwał.

Wtargnęli do środka, wyjąc i hucząc przerażająco. Skakali i posuwali się do przodu niczym fala nieokiełznanej dzikości i brutalności. Z kamiennych korytarzy odpowiedziały głosy, wybiegł osobnik z kamieniem w dłoni, lecz przywódca nowego plemienia natychmiast zdzielił go maczugą prosto w głowę. Ten padł na ziemię.

Patrzył na leżącego – to było oblicze brata, z którym niedawno wychodził do nieposkromionej dżungli na wspólne polowania. Z rozłupanej czaszki wypływała krew, oczy zastygły w ostatnim spojrzeniu – wyrażającym grozę. Na ten widok ścisnęło mu się serce, jakby sam odczuwał ten ból, który przed chwilą zadał swoją maczugą – symbolem harmonii ciała i umysłu; to on powalił niedawnego kompana. Rozległy się dzikie wycia. W wielkim tłumie, który za nim podążał, rozszalała się ekscytacja, i zagłuszyła jego ból i współczucie. Dziesiątki uderzeń kamiennymi maczugami dewastowały powalone ciało, rozcierając je na miazgę.

Nagle rozległo się jeszcze więcej huków i wycia. Z głębi jaskini wyfrunęły wprost na napastników kamienie. Na swoje nieszczęście gospodarze nie byli w stanie odeprzeć grupy bardziej zorganizowanej, lepiej uzbrojonej, bo postępowej, i zaprawionej w bojach. Wytrzymawszy pierwszą obrończą lawinę, napastnicy rzucili się dziko na przeciwników. Powalili ich na ziemię maczugami, łupali i miażdżyli im czaszki. Krew płynęła po zimnych kamiennych korytarzach, wrzaski obrońców przemieniły się w jazgot zbolałego cierpienia. Przywódca atakujących nie żałował już – nie wstrzymywał ręki, kiedy cięła okrutnie tych, którzy tak niedawno byli mu rodziną. Wszyscy gospodarze padli martwi. Niektórzy zostali zaduszeni gołymi rękami, innym połamali kończyny, a pod leżące bezwładnie na ziemi ciała podłożyli ogień. Większość zabitych miała rozłupane czaszki, poprzetrącane szczęki, zmiażdżone gardła. Straty po stronie napastników były nieliczne – zaledwie dwóch zginęło w ferworze walki, kilku doznało sińców i obić od kamieni. Była to mała cena za nową jaskinię wraz ze wszystkim, co skrywała.

Podążyli więc dalej kamiennymi korytarzami. Doszli do wielkiej komnaty, w której garstka samic z dziećmi chowała się w przerażeniu, towarzyszyło im paru młodych samców. Niektóre samice poczęły ciskać w napastników kamieniami, ale ten opór nie trwał długo. Atakujący zbliżyli się błyskawicznie do obleganych i ich potomstwa. Te, które walczyły zaciekle, nie mając zamiaru się poddać, zostały zabite, tak jak i młode samce. Resztę zabrali brutalnie z jaskini, wlokąc za włosy, ręce lub nogi. Przywódca ataku rozglądał się po plamach krwi zdobiących jaskinię. Odczuwał przedziwną mieszaninę triumfu, wstydu i pogardy.

Wracali, wyjąc i oklepując się z ekscytacji niczym w rytualnym tańcu nad truchłem poległego. Zatrzymali się przy jeziorze i obmyli z zaschniętej krwi. Wodą schłodzili opuchlizny i rany zadane im w walce.

Przywódca umył twarz i zapatrzył się w spokojną taflę jeziora. W brutalnym świecie liczyło się przetrwanie. Każde zwierzę o tym wiedziało; każda istota, u której wykształcał się rozum, również musiała to wiedzieć. I on instynktownie to rozumiał. Wiedział, że za tamten kawałek ciepłego mięsa, który otrzymał, gdy pojawił się w nowej jaskini, że za nowe schronienie i wiedzę, które mu przekazano, będzie musiał zapłacić jakąś ceną, choćby i straszliwą. Nie zabili go, chociaż był intruzem. Był im winien swoje życie, spłacił dług życiem swoich towarzyszy. Przypomniał sobie twarz swojego brata – tamtą twarz, na której uczucie przerażenia i bólu uwolnił pierwszy niszczycielski cios maczugą…

Przyglądał się swojemu odbiciu w wodzie. Zauważył, że jego twarz nie przypominała już oblicza humanoida, upodobniła się raczej do dzikiego zwierza – jednego z tych, na jakie często natykał się w dżungli; jednego z tych, przed którymi zawsze uciekał, bojąc się o swoje życie… Przyglądał się sobie, a strach przepełniał mu ciało; strach i odraza. Z jego czaszki zaczęły wyrastać kręcące się rogi, z ust wydostawała się szarańcza. Wijące się węże oplatały jego ciało… Wrzasnął i odskoczył od jeziora, gwałtownie próbował zrzucić z siebie węże, złapał za zawinięte rogi, chcąc je wyrwać… Wtem rozległo się wycie.

Bracia wojownicy otaczali go, wpatrzeni weń w niezrozumienie zmieszane z niepokojem. Nie widział w nich jednak odrazy czy nienawiści. Uświadomił sobie, że… leży i szamocze się na brzegu jeziora.

Jego zalęknienie ustępowało powoli. Obrócił się na kolana i na czworakach poczłapał do spokojnej tafli jeziora. Spojrzał w milczącą wodę, ujrzał odbicie gwiazd i księżyca, a pomiędzy nimi – swoją twarz. Wyglądała normalnie. Jak zawsze.

Zaczął oddychać głęboko, aż uspokoił się kompletnie. Poszybował wzrokiem prosto do czarnego nieba, ozdobionego migotliwymi światełkami. Jeszcze nie w pełni rozumiał, że tego dnia przekroczył bezpowrotnie granice; że wstąpił na ścieżkę, z której nie będzie już odwrotu. Być może wkrótce nie będzie również powrotu dla całego jego potomstwa, skoro on jako przyszły ojciec dopuścił się tak straszliwego gwałtu i tak straszliwej przemocy.

Kontynuował swój żywot w nowym, szybko rozwijającym się plemieniu. Cały czas prześladowały go jednak okropne myśli – o tym, co zrobił owej okrutnej księżycowej nocy. I o swoim potwornym odbiciu w wodach jeziora…

Nie mógł pozbyć się tych obrazów, dlatego obok malunku człekopodobnej istoty dzierżącej płomienną pochodnię pojawił się na skalnej ścianie drugi malunek – przedstawiał człekokształtnego o obliczu bestii, potwornym tak, że aż niemożliwym do pojęcia ani opowiedzenia. Zataił te wspomnienia przed swoimi współbraćmi. Starannie ukrywał je w umyśle; osnuł je mgłą, tak aby nikt ich nie zobaczył.

Dozorca z domu Wandersonów

Jacobowi

Zaprawdę wiele lat musiało upłynąć, bym zdecydował się nareszcie spisać koszmarne i niezrozumiałe wydarzenia, których nie tyle świadkiem byłem, co uczestniczyłem w nich osobiście – przynajmniej częściowo. I choć mijało lato za latem, zima za zimą, pamiętałem je tak dokładnie… Pamiętam, jakby wszystko wydarzyło się ledwie kilka dni temu. A chciałem zapomnieć.

I nawet byłem już – tak mi się zdawało – bardzo bliski zapomnienia. Oddawałem się urokom spokojnego życia – jak tonący brzytwy chwytałem się odtrutki swej świadomości. Pragnąłem oczyścić z potworności nieznanego – z potworności tego, co widziałem, czego doświadczyłem… lecz mniej więcej sześć miesięcy temu to zaczęło znowu nawiedzać mnie w snach… aż uznałem, że może dane mi spisać tamte wydarzenia. I może robię to z potrzeby zrzucenia ciężaru, a może z troski o innych – z chęci ostrzeżenia ich przed niebezpieczeństwem… Zastanawiam się przy tym, czy my, ludzie w ogóle, jesteśmy rzeczywiście zdolni do troskliwości, czy też jesteśmy przeklęci… Czy to Bóg przeklął nas za grzech pierworodny naszych prarodziców? Czy ewolucja naznaczyła człowieka egoistyczną ambicją przetrwania, manifestującą się tym bardziej, im większe poczucie zagrożenia…?

Wiem tylko, że coś we mnie niemiłosiernie wyje, i że inni powinni usłyszeć to wycie. I zdać sobie sprawę, jak łatwo pomylić szaleństwo i rojenia – z szokiem wobec doznania czegoś, co zdecydowanie wymyka się poznanej i utartej rzeczywistości.

Żywię dużą nadzieję, że moja wiara, w której zawsze upatrywałem schronienia i pokrzepienia, pozwoli mi przetrwać. Czuję jednak, jak ciężko mi obecnie dopasować to, co przeżyłem, do ścieżki tak prosto i sztywno wytyczonej konkretnymi światopoglądowymi ramami i dogmatami. Ale zwątpienie w nie mogłoby sprawić, że puściłbym się uchwytu, który do tej pory utrzymał mnie stabilnie na powierzchni umysłu.

Pamiętam jak dziś… Pamiętam swoje życie przed czterdziestoma laty w Aberystwyth – małej miejscowości, ponoć dawnej, historycznej stolicy Walii. Miasteczko zawdzięcza swoją nazwę rzece Ystwyth wpadającej do Morza Irlandzkiego – Aberystwyth znaczy po walijsku: usta Ystwyth. Tutejsze plaże są kamienne, surowe, towarzyszą im monumentalne klify. Na wzgórzu przy południowym wybrzeżu rozłożyły się ruiny zamku, u podnóży wzgórza zaś znajduje się anglikański kościół pod patronatem świętego Michała. Bardzo okazały kościół – w bardzo zachęcającym, pięknym morskim plenerze. Ja jednak, zgodnie z moimi przekonaniami, musiałem wybrać świątynię oddaloną od centrum miasteczka. Kościół Katolicki Walijskich Męczenników – to właśnie tam udawałem się na coniedzielne nabożeństwa, a niekiedy i na uroczystości w tygodniu.

Aberystwyth słynie przede wszystkim z uniwersytetu – przybywają do niego studenci ze Zjednoczonego Królestwa, Europy, a nawet Azji czy Afryki. Specyficzna „odludność” miasteczka pozwala przyjezdnym zaznać ukojenia, ale tych nieco bardziej skłonnych do zadumy czy podatnych na jesienną chandrę potrafi przyprawić o przygnębienie, a nawet depresję. Ja odnalazłem tutaj spokój, którego nie mogłem odszukać wcześniej w znacznie większym i głośniejszym Newcastle na północy Anglii. Pokornie angażowałem się w studiowanie geologii i rozwijanie pasji historycznej, chodziłem na spotkania do licznych bractw uniwersyteckich, by prowadzić aktywne życie społeczne. Pielęgnowałem wiarę katolicką, sumiennie zaszczepioną mi przez rodziców, wolne chwile spędzałem z przyjaciółmi – wędrowaliśmy po pobliskich pagórkach i zagajnikach. Nigdy nie szukałem wrażeń czy doznań, dla których musiałbym porzucić swój spokojny tryb życia i wyprowadzić się z Aber – bo tym skrótem zwykło się określać miasteczko. Dlatego zdecydowałem się robić tutaj także moje studia na poziomie Master… To uczucie spokoju zmieniło się w osiemdziesiątym roku – wszystko się wtedy zmieniło… za sprawą wprowadzenia się do mieszkania studenckiego na Cambrian Street nowego współlokatora.

Właśnie wracałem z moimi kolegami: Kenem pochodzącym z dalekiego Hongkongu i Markiem, synem polskich imigrantów, przybyłych na Wyspy jeszcze przed jego narodzinami. We trzech wynajmowaliśmy lokum docelowo przeznaczone dla siedmiu osób. I tak oto pewnego dnia zastaliśmy kolejnego lokatora.

Mierzył prawie sto dziewięćdziesiąt centymetrów, był dobrze zbudowany, o silnie zarysowanej szczęce. Nosił sponiewierane włosy – czarne, gęste, kręcone, miał przenikliwe spojrzenie. I chociaż jego wzrok zdradzał dozę niepewności czy wręcz wstydu, od razu podszedł do nas. Zanim wyciągnął rękę, odłożył kartkę na byle szafkę – widocznie jako świeżo przybyły do miasta zapoznawał się lokalnymi numerami telefonicznymi, które landlord zostawił nam w kamienicy na wypadek pilnej potrzeby.

– Nazywam się Piotr – przedstawił się. – Wynajmuję pokój numer siedem na górze.

– Jacob – przywitałem się. – Miło cię poznać, Piotr. Skąd przyjechałeś? – spytałem kierowany tak naturalną ciekawością, jak dobrymi manierami, wyniesionymi z tradycjonalistycznego angielskiego domu o korzeniach również szkockich; pochodzenie motywowało moje zachowanie.

– Jestem z Polski – odpowiedział Piotr. – Przyjechałem studiować na poziomie Master na wydziale ekonomii.

– Czyli studiowałeś już wcześniej? – drążyłem.

– Tak. Robiłem studia filozoficzne z wybranymi fakultetami z zakresu nauk ekonomicznych. To pozwoliło mi zahaczyć się na ten kierunek, nie całkiem pokrewny z moim dotychczasowym.

Zaintrygował mnie – nie często trafia się na człowieka zainteresowanego naraz filozofią i biznesem… a przynajmniej w moim rozumieniu były to dwa odległe bieguny.

– A więc zdecydowałeś się iść w stronę monetyzowania swojej wiedzy?

– Niezupełnie. – Zaśmiał się. – Po prostu interesuje mnie rzeczywistość. Chciałbym ją poznać tak głęboko, jak tylko się da. Poznać historię myśli ludzkiej, historię społeczeństw, religii… Ta sama rzeczywistość pokazuje mi jednak, że głodny, goły i bez dachu nad głową niewiele zdziałam. – Z każdym słowem zdawało się, że jego pewność siebie rośnie.

– Cóż, mam nadzieję że w Aber ci się spodoba! – przyłączył się Mark.

– Tak będzie! – Ken również podał Piotrowi rękę. – Poznasz urok tutejszej akademickiej edukacji i na pewno dużo ludzi, którzy sprostają twoim oczekiwaniom.

– Dlatego właśnie wyjechałem z Polski! – dokończył z pasją Piotr. – Żeby się rozwijać! A uwierz, że dzisiaj, w PRL-u, w dobie tak specyficznego komunizmu w Polsce, byłoby to niemożliwe…

Nasza znajomość z Piotrem gęstniała, nowy kolega dobrze przypasował do naszej ekipy. Po zajęciach spacerowaliśmy wspólnie – we czterech – po Aber i okolicy. Spędzaliśmy czas także za miastem, był bowiem bardzo zdeterminowany do zwiedzania. Najbardziej zajmowały go kościoły, ruiny zamków, ale i górskie, rozpostarte tereny. Wieczorami często rozmawialiśmy o religii i spierałem się z naszym ateistą z Polski odnośnie do istnienia Boga. Piotr odrzucał wszelkie byty nadprzyrodzone, a także wszystkie idee, którym można zawierzać bez potrzeby otrzymania dowodów.

– Skąd zatem wiesz, że cokolwiek wiesz? – zapytałem go któregoś wieczoru.

– To proste! – odpowiedział. – Rozeznaję to na takiej samej zasadzie, jak ty. Wszyscy używamy bazy w formie podstawowych założeń. Na przykład: wszyscy zakładamy, że musi istnieć jakiś podmiot, który dochodzi do wniosków. Albo zakładamy, że istnieją podstawowe logiczne reguły, na których możemy się oprzeć, jak zasada niesprzeczności: A jest zawsze A, A zawsze nie jest B… Bez tych podstaw nie istnieje jakiekolwiek wnioskowanie, a co za tym idzie: jakiekolwiek poznanie i odpowiedzi.

– Ale przecież przyjmujesz te podstawy jako założenie niepotwierdzone, więc sam sobie przeczysz – zauważyłem.

Ale on tylko się uśmiechnął i wyjaśnił spokojnie:

– Przyjmuję podstawowe założenia, to prawda, robię to tak samo jak ty, jak twój ksiądz i jak Einstein. Ponieważ bez tych założeń nie ma myślenia jako takiego. Grunt, żeby takich przyjętych założeń było w naszym systemie jak najmniej, inaczej pojawi się za dużo sprzeczności. Ty natomiast przyjmujesz kilka założeń ekstra, na przykład wiarę w Jahwe, dzisiejszego Boga katolicyzmu, pisanego przez wielkie B.

Mnie rozmowa zaczynała wprawiać w zakłopotanie, a Piotra satysfakcjonowała – był rad, że zbija mnie z tropu… Piotr Steinberg – bo, jak okazało się niedługo potem, odziedziczył nazwisko po pradziadku: generale armii zaboru pruskiego – był niewątpliwie inteligentny i oczytany, a przy tym otwarty na dyskusje i ambitny.

Moje zakłopotanie ustąpiło wówczas zadowoleniu. Uzmysłowiłem sobie bowiem, że zawsze warto poznać człowieka, który potrafi toczyć dialog bardziej wymagającymi intelektualnie i rozwijającymi torami.

Prysnęły pierwsze miesiące bieżącego roku akademickiego i nastała zima – w tak odludnym miasteczku jak Aber był to czas ponury, mnóstwo ludzi wokół narzekało na depresyjne samopoczucie. Mnie z kolei ta aura zawsze w pewien sposób pociągała – mogłem mocniej skupić się na studiach i życiu religijnym towarzystwa katolickiego, do którego należałem.

Mark i Ken wyjechali na okres świąteczny i noworoczny do swoich domostw. Ja spędziłem Boże Narodzenie z rodziną w Newcastle i zaraz potem zjechałem z powrotem do mieszkania studenckiego na Cambrian Street. Piotr w tym świątecznym czasie nie opuścił naszego lokum ani na chwilę – mówił, że PRL mógłby utrudnić lub wręcz uniemożliwić mu ponowny wyjazd z Polski, pozostała mu zatem jedynie komunikacja listowna z najbliższymi. Z tego co wiedziałem o sytuacji po drugiej stronie żelaznej kurtyny, studiowanie przez tamtejszych mieszkańców w krajach demokratycznych było na granicy możliwości… o ile w ogóle było możliwe. To, że Piotr wyemigrował do Aber, że skutecznie tutaj studiował, stanowił kolejny dowód niezwykłych zdolności i zaradności mojego współlokatora.

Po tym czasie, który zdążył upłynąć od chwili, gdy się poznaliśmy, wyczułem znaczącą zmianę w jego głosie i stylu bycia. Nie miał już w sobie tyle entuzjazmu, co zaraz po przyjeździe do Aber, teraz dysputy filozoficzne ze mną czy z księdzem prowadził z mniejszym zaangażowaniem. Odkąd zdałem sobie z tego sprawę, kilka dni obserwowałem tego ambitnego człowieka i naszedł mnie mimowolny niepokój. Piotr przesiadywał w swoim pokoju na górze i zaczytywał się w książkach albo ćwiczył fizycznie – robił to tak intensywnie, że podłoga w tym starym domu z epoki wiktoriańskiej trzeszczała nie do wytrzymania. Czasem wykradał się na samotne spacery, wracał dopiero po kilku godzinach. Nie byłoby w tym może nic specjalnie dziwnego, ale wydało mi się, że Piotr żyje kompletnie samotnie – zdany wyłącznie na siebie. Nie zaglądał już do mnie, żeby zagadać, nie widywałem go też z innym towarzystwem. Coś nowego działo się w jego głowie… Może człowiekowi o tak dużych aspiracjach intelektualnych trudno było znaleźć kogoś, kto dotrzymałby mu kroku? A z drugiej strony – taka wyraźna zmiana? Dlaczego? Czyżby spotkało go coś wyjątkowo smutnego…?

Tuż przed Nowym Rokiem zaproponowałem mu wspólny spacer – ku mojemu miłemu zaskoczeniu, zgodził się. W Aber bardzo rzadko padał śnieg, nie widziałem więc przeszkód do tego, byśmy poszli we dwóch na Constitution Hill – wzgórze na północ od miasteczka. Rozciągał się z niego świetny widok na Aber – tę ostatnią małą perłę przy plażach Morza Irlandzkiego; dziś – zgodnie ze swoją pogłębioną wiedzą geologiczną – wiem, że za około sto pięćdziesiąt lat podobny widok nie będzie już możliwy, bo woda morska pochłonie miasto… choć już w tamtych latach zdarzało się, że czteropiętrowe domy usytuowane przy bulwarach bywały przykrywane najwyższymi falami sztormu.

Tego wieczoru zerwały się takie właśnie fale. Piotr był zupełnie zaskoczony, ale i zafascynowany tym gniewem pierwotnego żywiołu. Rozpadał się śnieg z deszczem, i to tak siarczyście, że momentalnie przemoczył nam całe ubrania. Gwałtowny wiatr uderzył w nas z wielkim impetem. Postanowiliśmy poszukać schronienia…

Ale łyse wzgórze nie miało zbyt wiele do zaoferowania. Popędziliśmy więc z powrotem, by czym prędzej znaleźć się w miasteczku. Okazało się jednak, że droga przy wybrzeżu została odcięta. Jako że dobrze znałem okolicę, postanowiłem, że zrobimy pętlę i zbiegniemy nie od północnej, a od wschodniej strony wzgórza – przez zagajnik. Zagajnik, przy którym stały wille bogatych mieszkańców miasteczka.

Biegliśmy, lecz nogi coraz bardziej tonęły nam w błocie, wydając mlaskania, momentami grzęźliśmy po kolana. Zapadł zmrok, ale jakoś dotarliśmy w końcu do owego zagajnika. Przykucnęliśmy pod wielkim drzewem, by schować się przed opadami. Tutejsza roślinność była niezwykle bujna nawet zimową porą, zewsząd dochodził szelest roślin podobny do ponurego śpiewu. Myślałem, że znalazłem chwilę, by odsapnąć, ale Piotr szturchnął mnie łokciem. Spojrzałem na niego pytająco; wycelował palec wskazujący w jedną z willi, której kształt ledwo wystawał zza bujnych krzaków i drzew.

– Wiesz coś o tym budynku? – zapytał mnie.

A mnie zamarło serce… bo nagle skojarzyłem ten budynek – znałem go z opowieści snutych przez miejscowych. I nigdy, za żadne skarby nie chciałbym pogłębiać swojej wiedzy o nim!

Stara willa znana z lokalnych legend i miejskich mitów, powtarzanych jakoby bajki w celu straszenia niegrzecznych dzieci, stała przed nami, pokryta gęsto mchem i zaroślami. W jej oknach pobłyskiwało od czasu do czasu marne światło świeczek.

Przed piętnastoma laty, do roku sześćdziesiątego piątego, willa należała do Wandersonów – rodziny żyjącej w Aber. odkąd w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku przyjechał do miasteczka William Wanderson, znany ze swojej dumy, stanowczości i ekscentryczności. Podobno rodzina ta kontynuowała tradycje szlacheckie i nie chciała spoufalać się za bardzo z resztą mieszkańców, uznając ich wyniośle za pospólstwo.

Dwa tragiczne zdarzenia pogłębiły jeszcze ową wyniosłość rodziny Wandersonów i jej separowanie się od społeczeństwa. Kiedy rozpętało się okrucieństwo drugiej wojny światowej, najmłodszego syna państwa Wandersonów wcielono do armii i podczas ewakuacji Dunkierki zginął za Francję. Od tamtego czasu Wandersonowie pogrążyli się w smutku i pogardzie do świata, obwiniając dodatkowo politykę brytyjską, a także kraje takie jak Niemcy, i samą Francję oczywiście, której to obrona kosztowała młodego mężczyznę życie. Nienawidzili zresztą wiele innych krajów – uważali, że liczne migracje psują lokalne tkanki społeczne i rynek, zakłócając miejscowy i unikatowy monolit kulturowy.

Starszy syn Wandersonów wyruszył pewnego wieczoru na otwarte morze i z tej wyprawy już nie powrócił. Zostawił po sobie pewne listy i inne pisma, które, jak orzekli badający je śledczy, głosiły sprzeczne wersje wydarzeń. Jedne mówiły, że jako śmiałek – który wywyższał się z i tak bardzo zadufanej w sobie rodziny – miał pasję poznawczą i podróżniczą, i chciał ją realizować. Wiedzę o żeglowaniu czerpał jednak tylko z książek, i jego niezdatne do funkcjonowania w świecie zewnętrznym usposobienie i lekkomyślność dały o sobie znać. „Dobry chłopak by to był, może nawet idealny zięć… jak by urodził się w normalnej rodzinie” – mawiali małomiasteczkowi hipokryci szukający usprawiedliwienia dla swojej pogardy wobec rodziny Wandersonów… Inne zapiski, które pozostawił po sobie zaginiony „żeglarz”, zdradzały ponoć nienawiść chłopaka do matki i ojca – a przynajmniej tak sugerowały krążące po miasteczku pogłoski. Miał on oskarżać swych „przeklętych rodziców” o „obrzydliwości”, które na niego spadły… Podobno napisał w listach czy pamiętnikach, że jest świadom skali okropieństwa, z jakim musi zmagać się i on, i jego rodzina, i że nie wytrzyma tego wszystkiego i powinien ze sobą skończyć. Przeklinał dzień, w którym przyszedł na świat, i niefortunność, że urodził się akurat w tej rodzinie. „Czyż trzeba nam więcej dowodów, że to prawdziwi pomyleńcy?!” – grzmiały najbardziej nieprzychylne głosy w miasteczku…

W Dzień Zmarłych sześćdziesiątego piątego roku znaleziono państwa Wandersonów martwych w ich wilii. Na ciałach nie dopatrzono się śladu obrażeń, w organizmach nie wykryto żadnej trucizny. Zwłoki podstarzałych już małżonków po prostu leżały… w środku dziwnego kręgu, jakby rozrysowanego do jakiegoś rytuału. Według najmroczniejszych plotek okrąg namalowano krwią, obok trupów walały się wypalone świeczki, a podłogę znaczyły smugi spalenizny. Podobno policja z wydziału kryminalnego zarekwirowała podejrzane księgi – okultystyczne.

Zmarłych znalazł stary dozorca – Dave, i to on wezwał policję. Służył tej rodzinie od dziesięcioleci. Kiedy przyjechali funkcjonariusze, był śmiertelnie wystraszony, a wkrótce to na niego spadły podejrzenia. Nikt inny przecież nie utrzymywał z tą rodziną równie regularnego kontaktu, nikt inny nie kręcił się przy miejscu ujawnienia zwłok. Jeśli jednak to on zabił, po co miałby wzywać policjantów? Tak czy inaczej, zatrzymano go w areszcie na miesiąc. W tym czasie dokładnie i wciąż przeszukiwano okolicę. Nie znaleziono najmniejszych śladów ani poszlak. Przesłuchiwany Dave nie przejawiał żadnych podejrzanych zachowań – nie powiedział ani nie uczynił niczego, co mogłoby świadczyć przeciwko niemu, a wręcz sprawiał wrażenie ofiary; zdawało się, że szczerze cierpi, bo wszystko, wokół czego kręciło się całe jego życie, zostało mu odebrane i zaprzepaszczone… Tak oto nadszedł koniec rodziny Wandersonów.

Starzy Wandersonowie pozostawili testament – stracili obu synów, więc na wypadek przedwczesnej śmierci małżonków willę po nich miał odziedziczyć nie kto inny, a właśnie Dave. Wolą ich obojga było, by dozorca w dalszym ciągu pielęgnował posiadłość, z czego należała mu się regularna comiesięczna pensja wypłacana z majątku rodziny (czyli z pieniędzy zgromadzonych na koncie w prywatnym banku), aż do roku osiemdziesiątego piątego. Potem kosztowności miały zostać przekazane na rzecz miejscowego sierocińca, a willa – doszczętnie zburzona. Jak uzasadnili tak dziwaczny testament – jaka była ich motywacja? Tego nikt nigdy się nie dowiedział… aczkolwiek wszystko to razem – śmierć obydwu synów, później dozorca, który odnalazł trupy rodziców i w myśl ich ostatniej spisanej woli miał dziedziczyć po zmarłych… Wszystko to sprawiało wrażenie wyreżyserowanego spektaklu, jakby rodzina ta od dawna przygotowała się na losowe przypadki przedwczesnej śmierci jej członków… Tak czy inaczej, testament wykonano sumiennie – zgodnie z wolą państwa Wandersonów.

Dave’a zwolniono zatem z aresztu i pozwolono mu mieszkać w domu po Wandersonach, zgodnie z literą prawa spadkowego. Dbał o dom i ogród, do miasta zaglądał bardzo rzadko – może raz na kilka tygodni, wyłącznie po podstawowe artykuły spożywcze i inne pierwszej potrzeby. Po tych straszliwych wydarzeniach stracił on wszystkich bliskich znajomych i przyjaciół, a nawet obcy ludzie odwracali głowy, gdy tylko ujrzeli go na zakupach czy w drodze do kościoła; starzec przestał odwiedzać kościół na dobre w kilka lat po tragedii. „Postarzał się w oczach i zgorzkniał” – tak szeptali o nim ci, którzy jeszcze mogli zauważyć go gdzieś, na przykład w banku czy odwiedzającego sklepy. Z wyprostowanego, eleganckiego dozorcy o mocnej posturze ostał się pomarszczony, przygarbiony, ponury, zaniedbany, śmierdzący dziad, mamroczący do siebie i śliniący się. „Może trzymałby się nieźle, gdyby nie pracował nigdy dla tych pomyleńców!” – powtarzali mieszkańcy; nie potrafili powstrzymać się przed wymierzaniem Wandersonom kuksańców, nawet kiedy ci dawno odeszli. „Niech no tylko nadejdzie ten osiemdziesiąty piąty, zaorzą tę ruderę i pamięć o nich nareszcie zaginie, i wreszcie z miasteczka zniknie ta paskudna skaza!”

Ja i Piotr utknęliśmy pod drzewem w tamtą deszczową noc… Wpatrywałem się w starą willę po Wandersonach i nic nie mówiłem, obiecałem tylko Piotrowi, że zaspokoję jego ciekawość i opowiem mu o wilii, kiedy przestanie lać i wrócimy bezpiecznie na Cambrian Street.

Sterczeliśmy pod drzewem. Czekaliśmy cierpliwie. W końcu deszcz przerzedził się, nawałnica wiatru zmalała do niewielkich podmuchów. Wracaliśmy ścieżką przez las.

Ciemność i głuchość grudniowej nocy były nam towarzyszkami, dawały się posłyszeć jedynie dźwięki ustających opadów, niekiedy lekki szelest zarośli. Szliśmy w milczeniu. Z niecierpliwością wyglądałem zabudowań obrzeży miasteczka, czułem się bowiem dosyć niezręcznie w tej sytuacji: ponury spacer, widok przeklętej willi plus nieodgadniony nastrój mojego współlokatora… i znów przypomniałem sobie, że Piotr niewątpliwie jawił mi się innym człowiekiem niż ten, którego poznałem tuż po jego przybycie do Aber.

– A więc, Jacob – odezwał się nagle głosem jakby zduszonym, tak jakby walczył sam ze sobą. – Chciałem cię o coś poprosić.

– O co?

– Bo widzisz… – podjął ostrożnie. – Ta droga… wymęczyła mnie trochę. A ja nie zdążyłem ugotować sobie kolacji. Czy… mógłbyś podzielić się ze mną jedzeniem?

– Oczywiście, przyjemność po mojej stronie! – Odetchnąłem z ulgą… wręcz niewypowiedzianą.

– Dzięki, przyjacielu! Dobrze, że są ludzie, na których można liczyć w potrzebie.

Resztę drogi pokonaliśmy w zupełnym milczeniu. Zwracałem dalej baczną uwagę na Piotra. Starałem się go obserwować i zrozumieć. Zdawało mi się, że utknął w swoim niepokoju, i jego stan udzielał mi się.

Po Nowym Roku ten – dawniej entuzjastyczny, dziś zapadnięty w sobie – student zmienił się jeszcze bardziej. Prawie nie ruszał się ze swojego pokoju na poddaszu, ludzie zaglądali do niego wyłącznie z konieczności albo przypadkiem. Kiedy z nim rozmawiałem, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że pragnie jak najszybciej wrócić do swoich samotnych, sekretnych spraw. Usprawiedliwiał się nadciągającymi zaliczeniami semestralnymi, lecz od wspólnych znajomych dowiedziałem się, że jego wyniki w nauce uległy definitywnemu regresowi.

Zacząłem podejrzewać Piotra o zażywanie narkotyków – była to coraz powszechniejsza plaga żerująca na ludziach samotnych, wyalienowanych… Prędko porzuciłem te podejrzenia – to jednak było mało prawdopodobne, nigdy nie zachowywał się bowiem jak osobnik pod wpływem, z jego ogólnej postawy życiowej i umysłowej także nie dedukowałem pociągu do substancji psychoaktywnych czy stymulujących. Wydało mi się nawet, że nimi gardził, bo wspomniał kiedyś, że osobiście był świadkiem, jak narkotyki zniszczyły życie paru przyjaciołom w Polsce. Sam zaś doszedłem do wniosku, że był człowiekiem wnikliwie badającym różne za i przeciw, a po podjęciu decyzji mocno obstawał przy swoim, do tego był bezpośredni – nie lękał się presji społeczeństwa, co potwierdzały jego polemiki i debaty religijne z księdzem i ze mną. Byłoby więc czymś nie do pomyślenia, by taki człowiek sięgnął tak łatwo po jakieś podejrzane środki. No więc obserwowałem go dalej…

Kena i Marka nie było w mieszkaniu, gdy pewnej nocy nie mogłem zasnąć, choć minęła już trzecia. Postanowiłem się przewietrzyć.

Chodziłem sobie dookoła szeregu zrośniętych z sobą, urokliwych kamienic, które lubiłem nazywać blokiem kamieniczek, i gdy po kolejnym zatoczonym kole znalazłem się z powrotem przed drzwiami prowadzącymi do mojego lokum, zauważyłem zbliżającego się wysokiego mężczyznę. Miał na sobie skórzaną kurtkę, trzymał coś w jednej dłoni i ciągnął za sobą… Worek…? Przypatrzyłem mu się i rozpoznałem twarz – oczywiście był to Piotr.

– Dobrej nocy, Jacob! Co: spacerek przed snem? – zapytał żywo, z uśmiechem.

Dziwne, że spotkałem go na zewnątrz, w dodatku o tak nietypowej porze; ostatnio mijał mnie tylko w przedpokoju.

Pomimo żywotnego przywitania nie zatrzymał się przy mnie, od razu sięgnął do klamki.

– Dobrej nocy – odpowiedziałem więc. – A ty gdzie tak późno wędrujesz? – postanowiłem nie ustępować.

– Aaa… jakoś tak nie mogłem spać, pomyślałem, że pójdę się dotlenić. Już mi dużo lepiej! – Spojrzał na mnie wesoło. – Sam widzisz, jak jest!

Coś nowego pobrzmiewało w jego tonie, raptem poczułem się jednak zbyt zmęczony własną bezsenną nocą, żeby to drążyć.

– Tak, wiem, jak jest, Aber czasem potrafi dać w kość i spędzić sen z powiek.

– Ach, teraz na pewno będzie spało się nam obu! No nic… nie chcę cię zatrzymywać. Dobrej nocy – odpowiedział grzecznie i wszedł do naszego budynku.

– Dobranoc. – Przeciągnąłem się i też poszedłem do domu…

…ale coś było nie tak – zrozumiałem to kilka dni później, kiedy w okolicznych pubach zaczęto plotkować o skandalu.

Podobno na cmentarzu Aberystwyth – najbliższym cmentarzu od Cambrian Street… – ktoś rozkopał jakiś grób, następnie próbował nieudolnie ułożyć z powrotem płytę nagrobną. Śledczy ocenili, że sprawca bał się przyłapania na gorącym uczynku, dlatego w pośpiechu zatuszował ślady. Grób również, zdawało się, nie był przypadkowy… była to bowiem mogiła Williama Wandersona – tego, który jako pierwszy z wyklętej rodziny wprowadził się do Aberystwyth, w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku; data śmierci widniała na nagrobku: „1866”. Po tym czasie kości powinny co do zasady ulec niemal zupełnej degradacji, jednak według policji – te były zakonserwowane, choć brakowało ich sporej części. Czyżby tamtej nocy – w tamtym worku Piotra znajdowały się świeżo wykopane kości Williama Wandersona?… Pomysł o możliwej dokonanej profanacji przerażał mnie kompletnie. Nie mogłem tego wykluczyć, ale nie chciałem też popadać w przesadną paranoję. Postanowiłem, że następnym razem będę śledził mojego współlokatora.

Kilka dni później – było to w połowie stycznia osiemdziesiątego pierwszego roku – Piotr powiedział, że musi udać się do Walijskiej Biblioteki Narodowej. Jej liczny księgozbiór pomoże mu przygotować się do napisania eseju na zaliczenie, na temat różnic w wydajności gospodarki zarządzanej na zasadach leseferyzmu a gospodarczym interwencjonizmem. Życzyłem mu udanych poszukiwań i tym razem postanowiłem, że dokładnie zbadam, dokąd to mój współlokator zmierza.

Z domu na Cambrian wyszedłem chwilę po nim i ubrany w kurtkę kolegi z duszpasterstwa pędziłem przez ulicę, zanim Piotr zniknął za zakrętem. Musiałem trzymać odpowiedni dystans, tak by nie stracić go z oczu, lecz by on nie zauważył mnie. Podążałem za nim, mimo że poruszał się szybko, długimi krokami. Wypracowałem niegdyś kondycję, podczas dwuletniej służby wojskowej w Siłach Zbrojnych Jej Królewskiej Mości, więc nadrabiałem jego warunkom fizycznym. I tak oto dotarliśmy do wielkiego gmachu biblioteki.

Odczekałem chwilę, po czym ostrożnie wszedłem do środka. Szedłem blisko ściany, by mnie nie spostrzegł. Moim atutem w tej sytuacji była znajomość terenu – studiowałem tutaj już czwarty rok. Nie tylko lokalne historyczne wydarzenia czy okoliczne uliczki i wzgórza były mi doskonale znane, ale także wnętrza głównych budynków. Bezpiecznie więc zająłem miejsce w rogu czytelni i zabrałem się do jednego z leżących tam tomów, przy okazji pilnie nasłuchując.

– I to już wszystko, co najlepsze w tym temacie, Panie Stainberg – powiedział bibliotekarz, starszy jegomość o surowej twarzy i srogim spojrzeniu.

– Bardzo dziękuję – odpowiedział Piotr. – Poproszę zatem wszystkie cztery.

Bibliotekarz odnotował tomy, a Piotr w tym czasie spakował je do torby. Stanął nieruchomo i wpatrzył się w bibliotekarza.

– Czy w czymś jeszcze mogę pomóc?

– Właściwie to mam wszystko, chociaż… – jest kilka pozycji, które od zawsze mnie interesowały.

– Śmiało proszę – zachęcił uprzejmie bibliotekarz.

– Czy macie może Mniejszy Klucz Salomona? Albo Pictarix?

Bibliotekarz popatrzył na Piotra znad okularów, z lekkim wyrzutem na twarzy.

– Interesują pana pozycje okultystyczne, panie Stainberg? Prywatne hobby?

– Interesują mnie kwestie filozoficzne, religijne i kulturowe. Słyszałem o tych pozycjach, ale nigdy nie sprawdziłem, czy w ogóle istnieją, czy też to zabobonny wymysł.

– Taki uniwersalny głód humanisty jest już dzisiaj rzadkością, panie Stainberg. Już sprawdzam… – Usatysfakcjonowany bibliotekarz pochylił się nad katalogiem. – Dostępne ale tylko na miejscu. W bibliotece.

– Rozumiem – odparł naturalnie, bez specjalnych emocji. – To poproszę o udostępnienie.

– Jak najbardziej…

– Aha! Jeszcze przypomniał mi się jeden tytuł, to poproszę od razu, żeby już potem głowy panu nie zawracać – dodał z uśmiechem. – Necronomicon.

Bibliotekarz zatrzymał się w pół kroku. Zmierzył Piotra wzrokiem.

– Chodzi panu o tę zakazaną księgę z osiemnastego wieku, która wyszła spod pióra szalonego Abdula Alhazreda?

– Tak – potwierdził Piotr. Na jego twarzy odmalowała się nuta zdeterminowania i napięcia.

– Wzbudza pan zaufanie, gdyż wielokrotnie czytał pan tutaj książki, po które już mało kto dzisiaj sięga. Szanuję pana za głód wiedzy, jednak są takie pozycje, których nie można pokazać nikomu – odpowiedział stanowczo bibliotekarz.

Piotr nie spuszczał z niego oczu, z jego twarzy nie ustępowała determinacja, więc Walijczyk dopowiedział:

– Decyzja władz miasta i administracji biblioteki. Przez pewne okoliczności z przeszłości.

– Rozumiem – zgodził się Piotr, podjął jednak kolejną próbę: – Ale po wszystkich moich nastoletnich i młodzieńczych latach interesowania się tą wiedzą, nie z punktu widzenia rytualizmu, no… może, jak miałem kilkanaście lat i wierzyłem w dosłowność tego i owego. Z punktu widzenia badacza, sceptyka… Czy mógłbym chociaż ją obejrzeć po tych wszystkich latach? Zobaczyć, czy księga jest prawdziwa? Czy może to tylko romantyczno-tragiczne wymysły miłośników i pisarzy grozy?

– Dziesięć minut z zegarkiem w ręku. To wszystko, na co mogę panu pozwolić. I przy mnie, bez możliwości robienia notatek. Zresztą przekład księgi i tak jest w języku łacińskim.

– Dziękuję panu. Wiele to dla mnie znaczy – odpowiedział Piotr i poszli razem w kierunku sektora ksiąg wiedzy tajemnej i okultyzmu.

Jeśli śledziłbym ich dalej, wzbudziłbym podejrzenia, więc po prostu siedziałem, pozorując zainteresowanie lekturą. Co jakiś czas zerkałem w ich stronę, byli jednak za daleko, bym dopatrzył się czegoś konkretnego. Po około dziesięciu minutach Piotr skierował się do wyjścia. Idąc, rozglądał się po półkach, tak jakby cały czas czegoś wypatrywał, w końcu jego wzrok powędrował do mnie. Odwróciłem się. Spuściłem głowę w książki i udałem stan wyjątkowego zaabsorbowania lekturą. Kroki oddalały się… Piotr poszedł. Chyba mnie nie rozpoznał.

Zyskałem pewność co do jednego: mój współlokator oprócz szerokiego zainteresowania światem, jego naturą, historią i różnorodnością, interesował się też mroczną stroną rzeczywistości. Ciekawił się kwestiami okultyzmu i rytualizmu, mrocznymi sekretami, tajemnicami opustoszałych domostw. Czyżby to naprawdę on rozkopał grób Williama Wandersona? Jeśli tak, to dlaczego? Czego tam szukał…?

Przez kolejne dni niewiele się zmieniło. Piotr prawie nie wychylał się ze swojego pokoju na górze, twierdził, że przesiaduje nad książkami ze studiów ekonomicznych, a w wolnych chwilach nad książkami z szeroko pojętej humanistyki. Nawet powrót Kena i Marka nie zachęcił go za bardzo, by wchodził w głębsze społeczne interakcje. Postanowiłem nic im nie mówić, żeby nie wywoływać niepotrzebnego niepokoju. Niestety policja nie podała żadnych nowych informacji w sprawie grobu Williama Wandersona. Nie wiedziałem już, czy moje podejrzenia i niepokój są zasadne, czy też po prostu przejmuję się niepotrzebnie dziwnymi zainteresowaniami i apatycznymi skłonnościami naszego lokatora z Polski.

Nastał luty – był wyjątkowo zimny tamtego roku. Tak się złożyło, że pewnego wieczoru obaj z Piotrem spędzaliśmy czas w kuchni, szykując sobie kolację.

– Jacob, miałbym do ciebie prośbę. Mógłbyś umówić mnie na spowiedź do twojego duszpasterza? – To pytanie Piotra kompletnie mnie skonfundowało…

Niemożliwe! Mój współlokator, ateista i sceptyk, pyta mnie o spowiedź…?

– Przecież jesteś niewierzący, zawsze się tak deklarowałeś.

– To prawda – potaknął. Następnie zniżył głos, powoli wypowiadał każde słowo: – Ale co, jeśli ci powiem, że znalazłem pewne poszlaki, które wskazują na istnienie pewnych sił? Tajemniczych i niezrozumiałych… których my, ludzie, nie możemy nawet pojąć, a co dopiero chcieć nad nimi panować…?

Mówił to z pełną powagą. Ciekawość we mnie zaczęła mieszać się z przerażeniem. Jakie poszlaki? Jakie siły? Chciałem wiedzieć więcej, choć bałem się pytać… zrobiłem to jednak:

– Co masz na myśli?

Wpatrywał się we mnie w milczeniu. Jakby zastanawiał się, czy nie powiedział za dużo.

– Tak bardzo chciałbym podzielić się z tobą moimi odkryciami. Nawet nie wiesz, jak bardzo… jednak widzę w tobie przyjaciela i bardzo dobrego, bogobojnego człowieka. Nie chcę, żebyś szedł tą drogą… Drogą, na której możesz spotkać coś, co zaoferuje ci jedynie przerażenie i smutek – brzmiał dziwnie, choć szczerze i troskliwie.

Zrozumiałem teraz, że Piotr robił dziwne, niepojęte rzeczy, ale zdawało się przy tym, że nie opuszcza go swego rodzaju wrażliwość. Tak go odbierałem… albo chciałem odbierać.

– Dlaczego chcesz spowiedzi u księdza? – dopytałem go. – Co to wszystko znaczy?

– Jeśli te siły naprawdę istnieją – kontynuował – to kto wie, czym są? Czy są diabłem? Demonem? Złą karmą? A może po prostu czymś, czego nie rozumiemy? Czymkolwiek by nie były, to będzie dla bezpieczeństwa ludzi, jeśli ktoś poważany, o społecznym autorytecie, spróbuje odwlec rozwiewanie mgły tajemnicy… a kto wie? Może po prostu umysł podsuwa mi irracjonalne myśli w obliczu trwogi? Tak jak w naszym polskim przysłowiu: jak trwoga, to do Boga.

– Umówię cię z księdzem – obiecałem – ale najpierw odpowiedz mi na kilka jeszcze pytań… Tamtej nocy… chciałeś mnie zapytać o willę Wandersonów. Dlaczego? – I tak oto, jak na kapryśną ironię losu przystało, sam poruszyłem właśnie ten temat, o który najgoręcej się modliłem, by Piotr nie zahaczył mnie o niego nigdy; oto więc, jak potrafią sobie zażartować z człeka jego własne psychologiczne karuzele!

Milczał przez chwilę.

– Kiedy wyjechałeś na święta Bożego Narodzenia, natknąłem się w mieście na starego Dave’a. Robił zakupy w wigilię, a ja akurat szedłem się przewietrzyć na bulwarach. Zawołał do mnie… Ten stary, zmęczony życiem człowiek wyglądał, jakby się zmagał z jakąś chorobą. „Mój pan cię wybrał. Tak jak przed tobą mnie mój pan wybrał. Tak jak przede mną mojego pana mój pan wybrał”, powiedział mi… W tamtej chwili nie wiedziałem jeszcze, że to dozorca z tamtej willi, potem powiedzieli mi rybacy, i ostrzegali, żebym nie wchodził z nim w jakąkolwiek dyskusję.

To miało być wszystko? Jakiś bełkot starego dozorcy wywołał u osoby tak sceptycznej tak silną fascynację…? Nie chciałem w to uwierzyć!

– Zauważyłem zmianę w twoim zachowaniu – wypaliłem szczerze. – Coraz bardziej stronisz od ludzi, ciągle czytasz, wychodzisz samotnie o dziwnych porach… ale co, do cholery, ma z tym wspólnego jakieś bełkotanie jakiegoś szaleńca?!

– Też myślałem, że to zwykły bełkot… jednak od tamtego czasu czuję się dziwnie. Czuję, że coś muszę zrobić… Coś, co dostarczy mi więcej odpowiedzi niż wszystkie książki i studia. Odkrycie czegoś, co istnieje od lat, od wieków… istnieje pośród nas… Coś, czego być może doświadczamy, ale nie rozumiemy… Czymże są wszystkie dyskusje i lektury wobec możliwości eksperymentalnego odkrycia tajemnicy? A jeśli ryzykuję radość i spokój… czy one miałyby stać ponad odkryciem, które może odpowiedzieć nam na ważne pytania stawiane przez myślicieli, filozofów, kapłanów?… Zagłębiałem się w księgi z pradawną tajemną wiedzą. Rozumiem, że być może istnieje coś takiego jak przekleństwo. I może zostałem przeklęty? Może to nie moja pasja, a jakiś tajemniczy urok…? W każdym razie czuję potrzebę… nieodpartą potrzebę dokończenia tego.

Jego pasja zdecydowanie zaczęła zrównywać się z szaleństwem. Nie brzmiał zdrowo… ani bezpiecznie. Na jaki dokładnie trop wpadł? Do czego zmierzał…? Pamiętam, że w tamtym momencie pomyślałem nawet, że może jakiś diabeł go opętał… a jeśli tak, umówienie Piotra z księdzem było faktycznie uzasadnione.

– Zgoda, Piotrze, umówię cię z księdzem Rajem. To duszpasterz z Indii, bardzo otwarty, więc na pewno spojrzy na to, co mówisz, również ze wschodniej, hinduskiej perspektywy. Do Aber przyjechał parę lat temu.

– Świetnie! – ucieszył się. – Dziękuję ci, przyjacielu! Możliwe, że pomożesz mojej duszy, a możliwe też, że pomożesz społeczności Aber.

To naprawdę fascynujące, jak trwoga zmienia nasze myślenie! – powiedziałem sobie w duchu.

W następny piątek po południu Piotr i ksiądz Raj mieli spotkać się w kościele świętego Michała.

Uciąłem sobie poobiednią drzemkę, położywszy się do łóżka w pidżamie, kiedy wybudziło mnie natarczywe pukanie do drzwi. Ostatnie, na co miałem ochotę, to podnosić się z mojej błogiej kołyski nieświadomości, stukot jednak intensywniał. Wstałem więc.

Zarzuciłem szlafrok, wpuściłem stopy w miękkie kapcie i poszedłem schodami na parter.

– Policja Aberystwyth. Otwierać! – usłyszałem nagle.

A to ci dopiero! – pomyślałem.

– Ciekawe, do kogo – powiedziałem na głos, bo ewidentnie jakaś sarkastyczna część mojej osobowości przejęła moje wewnętrzne stery.

Otworzyłem. Stało przede mną dwóch umundurowanych funkcjonariuszy. Obaj mieli koło trzydziestu pięciu, może czterdziestu lat na karku, aparycję spokojną, jednak ton i zachowanie – stanowcze. Wylegitymowali się. Oznajmili, że prowadzą śledztwo w sprawie włamania się do Biblioteki Narodowej Walii.

– Chyba nie widzą panowie we mnie podejrzanego? – zaniepokoiłem się lekko.

– W panu nie – odparł komisarz Wales – ale spodziewamy się, że podejrzany może wynajmować pokój w tym mieszkaniu. Chodzi nam o studenta o nazwisku Piotr Steinberg.

– Dlaczego akurat jego podejrzewacie? – chciałem wiedzieć.

– Mamy podstawy do tych podejrzeń, proszę mi wierzyć – odparł drugi z komisarzy. – Z wywiadu z człowiekiem, który zgłosił włamanie, wynika, że ostatnim czytelnikiem jednego z zaginionych egzemplarzy zakazanego księgozbioru biblioteki był właśnie pan Steinberg. Musimy zadać mu kilka pytań.

A więc Piotr posunął się do kradzieży jednej z owych zakazanych ksiąg? Z tą chwilą zacząłem nabierać pewności, że to on rozkopał grób Williama Wandersona… Miarka się przebrała! Działania Piotra napawały mnie lękiem! Bałem się o swoje zdrowie i życie, i o mieszkańców Aber. Muszę coś z tym zrobić, wiem, że muszę! – powiedziałem w myśli, stopniowo układając w głowie kolejność tego wszystkiego, co zamierzałem opowiedzieć policji… Opowiem im wszystko, co wiem! O spotkaniu Piotra ze starym Dave’em, o fascynacji okultystycznymi tajemnicami, o nocnym spacerze z zagadkowym workiem w łapie… Chciałem jednak wysłowić to wszystko na moich warunkach – w swoim czasie.

– Mojego współlokatora nie ma teraz w domu, pozostałych zresztą także. Powinnyście, panowie, zastać Piotra w kościele Walijskich Męczenników. A jeśli nawet go tam nie będzie, może dowiecie się czegoś od księdza Raja, umówiłem ich na rozmowę.

Komisarz Wales i jego towarzysz wydali się zadowoleni.

– Dziękujemy. Proszę do nas zadzwonić, gdy pan Piotr wróci do domu. – Po czym ukłonili się i obrócili na pięcie.

Zaczęło dręczyć mnie sumienie, miotały mną sprzeczne uczucia. Z jednej strony żałowałem, że odwróciłem się od swojego współlokatora, wiedziałem bowiem, że przez mój brak wsparcia mógł on mieć problemy na uniwersytecie, z drugiej strony… może właśnie odsunąwszy się od niego, ratowałem mu skórę?

Przebrałem się w dżinsy i siedząc na łóżku z mikroskopem w rękach, usiłowałem badać próbki skał, które pobrałem w ramach swoich jesiennych badań terenowych w Alpach – dokładnie w dolinie Aosty, u podnóża góry Matterhorn – ale nie mogłem skupić się na zadaniu. Rozległo się ponowne pukanie do drzwi.

– Ken!… Mark! – Tym razem starałem się wyręczyć kolegami, ale wyglądało na to, że po prostu wybyli na jakąś piątkową zabawę.

Ponownie zszedłem więc na sam dół. Nacisnąłem klamkę…

Za progiem stał nie kto inny, a sam ksiądz Raj. Dyszał cały, najwyraźniej przybiegł tutaj – w sutannie – co sił w nogach. Patrzył na mnie przez okulary szeroko otwartymi oczami. W dłoniach dzierżył duży krzyż i małą karafkę, zapewne z wodą święconą. Stałem przez chwilę skołowany…

– Natych… miast! – wydusił z siebie sapiący Raj. – Do… willi Wander… sonów…!

Pobiegliśmy razem…

Pędziliśmy od Cambrian Street przez Queen’s Road, następnie prosto do Constitution Hill. Po drodze ksiądz Raj, sapiąc, opowiadał mi tyle, ile tylko mógł. Otóż policja, którą kilka godzin temu skierowałem do niego, wcale tam nie dotarła, a samego Raja i tak nie było wówczas w kościele – z Piotrem miał spotkać się dopiero dwie godziny później. Policja tymczasem nie potraktowała kradzieży księgozbioru jako priorytetu, bo mimo że chodziło o walijską bibliotekę narodową – a więc o aferę dużego formatu – to jednak lokalizacja głównego podejrzanego była policjantom znana, nic nie wskazywało też na to, by sam Piotr zamierzał zmienić ekspresowo miejsce swego stałego pobytu. Przypuszczałem, że komisarze uznali, że mogą przesłuchać Piotra w dowolnym momencie – że nie muszą śpieszyć się aż tak. Żałowałem jedynie, że moja postawa nie okazała się wystarczająca do tego, by funkcjonariusze potraktowali sprawę biblioteki poważnie. Zwierzyłem się ze swoich moralnych dylematów Rajowi – on jako człowiek głębokiej wiary wziął moje słowa na serio. Ta sama wiara jednak uniemożliwiała mu zdanie mi pełnej relacji z tego, co planował Piotr – kapłana obowiązywała bowiem tajemnica spowiedzi. Sam Piotr zaś działał sprytniej, niż mogłem zakładać… Nie tylko zdradził księdzu swoje zamierzenia – chcąc tym sposobem, jak się domyślałem, zapewnić mieszkańcom Aber rodzaj otuchy potrzebnej po zderzeniu się z jakimiś zatrważającymi uczynkami Piotra – ale przede wszystkim wybrał na powiernika właśnie księdza, który przez poszanowanie fundamentalnych, świętych zasad swojej wiary, będzie miał duży problem, by ten plan udaremnić…

W końcu znaleźliśmy się na Constitution Hill. Nisko za nami – w dole – leżało Aberystwyth, miasto tak małe, że mogłoby pomieścić się na dłoni, jak wydawało się, kiedy patrzyło się na nie z tej właśnie perspektywy. Miasteczko Aber… lśniące w tę zimną, słabo rozgwieżdżoną noc, pokrytą wprawdzie niezbyt gęstymi chmurami. Sinawy księżyc w pełni dawał poświatę zza sunących obłoków. Przed nami była już tylko droga prowadząca kręto po pobliskich pagórkach, rozwidlająca się w stronę zagajnika i kilku usytuowanych tuż obok willi, a wśród nich tej jednej, która stanowiła cel naszej wędrówki.

Na znak księdza zwolniliśmy obaj – ewidentnie zaczęliśmy się skradać. Starą posiadłość należącą ongiś do znienawidzonej rodziny Wandersonów miałem oto przed samym nosem i czy chciałem tego, czy nie – mogłem przyjrzeć jej się dokładnie. Lata świetności miała dawno za sobą – z tego zdawałem sobie sprawę już wcześniej. Patrzyłem teraz na żelazne pręty ogrodzenia wyrastające z przysadzistego kamiennego murku, tu i ówdzie powyłamywane, gdzie indziej – zardzewiałe. Za ogrodzeniem piętrzyły się chwasty. Okna bez grama światła, zestarzałe, niektórym brakowało szyb, inne zabito niechlujnie dechami. Cegły ścian pokrywał brud… Cała posiadłość była posępna – szara, a nawet czarna. Czas okrutnie obszedł się z tym domostwem, a dozorca Dave, który krzątał się tutaj, a być może nadal mieszkał, wyraźnie nie miał już siły ani pewnie motywacji, by toczyć samotnie tę walkę z, i tak pogłębiającą się nieuchronnie, degradacją.

Kucnęliśmy przed murkiem ogrodzenia i od zewnątrz obserwowaliśmy mroczny dom. Czekaliśmy, czekaliśmy… i zaczynałem wątpić w sens tego, co się dzieje. Przedtem nie rozumiałem dziwnego zachowania Piotra, teraz nie rozumiałem, co chce zrobić mój duszpasterz.

– Proszę księdza – szepnąłem z nutą zadziornej stanowczości – co my robimy? Po co tu przyszliśmy? Dlaczego w takim pędzie…?

Ksiądz Raj zmarszczył czoło. Mocno zacisnął jedną dłoń na krzyżu, drugą… podał mi różaniec.

– Weź to – polecił. – Zaraz wejdziemy do środka. Od tego momentu uważaj. Bardzo uważaj. Mój drogi Jacobie… jeśli spowiedź twojego współmieszkańca była uczciwa, za chwilę zmierzymy się z siłami zła… nie z tego świata. I jedyne, co może nam pomóc, to nasza wiara.

Wprawił mnie w duży niepokój.

– Po co mamy znaleźć się w środku? – dopytałem. – Skoro coś nam grozi, to po…

– Mój drogi Jacobie – powtórzył Raj. – Znasz Piotra, a także jesteś głęboko wierzącym młodzieńcem. Tak jak Bóg nie pozwolił, by Daniel został skrzywdzony w jaskini lwów, tak i nie pozwoli skrzywdzić ciebie w tej przeklętej posiadłości. – Wyprostował się i powstał. – Chodźmy – wyszeptał. – Ciemność w oknach podpowiada, że mogli jeszcze nie zdążyć przybyć. Musimy odnaleźć księgę, kości pierwszego właściciela domu… i plugawe narzędzia rytualne, i… musimy zabrać stąd to wszystko, zanim… – Urwał.

Niewiarygodny stres narósł we mnie… A więc o to chodzi! Piotr znosił podejrzane przedmioty do tego domu, aby odprawić jakiś mroczny, zapewne okultystyczny rytuał! Rytuał ku czci ciemnych, może nawet szatańskich mocy…! Jakiekolwiek szaleństwo by nim nie kierowało, narażał siebie i ludzi… Jakże okropny egoizm i wstrętna niegodziwość!… Podniosłem się z ziemi w ślad za księdzem, choć wizja wkraczania do tak straszliwego budynku paraliżowała mnie.

– „Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną1” – wyrecytował ksiądz Raj.

Ścisnąłem mocno różaniec. Pomyślałem o moich rodzicach i rodzinnym Newcastle, i o tym, jak wspaniale będzie tego wieczora uklęknąć i zmówić modlitwę dziękczynną – za to, że Bóg znowu czuwał nade mną cały dzień.

Nabrałem otuchy. Starałem się ignorować przyspieszone bicie swego serca.

Przeszliśmy pomiędzy powyginanymi prętami ogrodzenia. Zgięci wpół, przygarbieni skradaliśmy się w stronę drzwi wejściowych…

Ksiądz Raj delikatnie nacisnął klamkę i drzwi otworzyły się z miękkim skrzypieniem. Po cichutku, bardzo powoli weszliśmy. Musieliśmy zamknąć za sobą stare drzwi – to byłaby katastrofa, gdyby zatrzasnął je z hukiem jakiś przeciąg… lub gdyby ktoś przyuważył je rozwarte – Piotr bądź Dave…

Wewnątrz willi Wandersonów panował zgęstniały mrok. Z każdym oddechem czułem zatęchłą starość. Wspólnie z Rajem wytężyliśmy wzrok, chcąc jako tako zorientować się w otoczeniu.

Przed nami ciągnęło się wielkie pomieszczenie. Na lewo i prawo – zamknięte drzwi, a na środku – schody wijące się ku górze. Ksiądz uniósł krzyż, drugą ręką skropił dom wodą święconą z aspersorium. Przeżegnaliśmy się obydwaj.

Nie mieliśmy pojęcia, czy naprawdę jesteśmy sami w tym domu, wchodziliśmy jednak coraz głębiej. Postanowiliśmy zbadać najpierw pomieszczenie na wprost.

Stąpaliśmy najlżej, jak mogliśmy, lecz drewniany parkiet skrzypiał nam pod stopami. Pierwsze pomieszczenie okazało się zwykłą kuchnią: stary palnik gazowy w kącie, na stole talerze z resztkami mięsa i ziemniaków. Resztki zapachu unoszące się w powietrzu świadczyły o tym, że niedojedzony posiłek ugotowano zapewne parę godzin temu. Ten, kto go przyrządził i nie dojadł, mógł przebywać w którymś z pomieszczeń… Ostrożnie opuściliśmy kuchnię i poszliśmy ku drzwiom na prawo.

Obok nich wisiały obrazy – jakieś odległe pejzaże, chyba azjatyckie, ale w mroku nie dało się tego jednoznacznie stwierdzić. Naszła mnie jednak myśl, że może Wandersonowie zapuszczali się na wyprawy do dalekich krain… Opanowałem rozproszenie swych rozmyślań i skoncentrowałem się z powrotem na tym, czego szukaliśmy.

Przed prawymi drzwiami ksiądz Raj sięgnął po latarkę i poświecił na nie. Skinął na mnie głową, więc ująłem klamkę i delikatnie otworzyłem…

Pokój z ogromem półek i szafek. Szturchnąłem Raja, a ten w ślad za moim gestem skierował latarkę na półkę ze starymi książkami. Podszedłem tam…

Przeglądałem książki – jedną po drugiej… Wszystkie zakurzone niemiłosiernie. Przeczesywałem dłońmi okładziny historyczne, antropologiczne… literaturę religijną… Żadna pozycja nie wydawała się zbliżona do tego, czego poszukiwaliśmy.

Nagle usłyszeliśmy głośne skrzypnięcie! Moje ciało oblał mrożący powiew powietrza, jakby przeciąg… Serce podeszło mi do gardła. Ksiądz obejrzał się przerażony. Zamarliśmy… Ktoś właśnie otworzył frontowe drzwi – poczuliśmy to obaj…

– Przyszedł… Nie zwlekajmy, młody! Mój pan czeka zniecierpliwiony! – rzekł zachrypły, skrzeczący głos…

Dobiegł on z piętra domu; domyśliłem się, że to stary, schorowany Dave.

– Możesz przygotowywać krąg. Pan twój doczeka się niebawem. – Tym razem nie musiałem się domyślać; wiedziałem, że ten spokojny głos należał do Piotra.

Kroki… głośniejsze, bliższe… Zmierzały do nas! Nie… Oddaliły się… na górę.

– Która to była strona? Zapomniałem, młody! – odezwał się skrzekliwie Dave.

– Trzysta osiemdziesiąta czwarta – odparł spokojnie Piotr. – To wprost niewiarygodne, że jako mistrz ceremonii jesteś tak słabo przygotowany – dodał wyniośle, wręcz manifestacyjnie. – Jak sądzisz: co by na to powiedział twój Pan…?

– No, no, gnojku! Nie myśl sobie, że jesteś nie wiadomo kto, bo Pan ciebie wybrał! Nie zapominaj, że dopóki ja jestem…

– Pamiętam – przerwał mu Piotr – i dlatego obaj tu jesteśmy, czyż nie…? To ty nie zapominaj, że choćbyś wściekał się na mnie nie wiadomo jak, wyłącznie ja mogę dać ci to, czego tak bardzo potrzebujesz. To, na co od lat czekasz z upragnieniem: spokój.

– Ach, pamiętam, pamiętam… – zreflektował się Dave, tym razem zabrzmiał bowiem pokornie. – Nie musisz już niczego tłumaczyć, młody. Odprawmy rytuał, Pan czeka.

– Widzisz, jak rozsądny potrafisz być? – Kolejna wypowiedź Piotra zabrzmiała poniżająco. – Nie zmuszaj mnie zatem, bym właśnie teraz, na sam koniec, zostawił cię w cierpieniu i poczuciu, że zawiodłeś swego Pana… bo ile jeszcze mógłbyś znieść? Rok? Dwa…?

– Dobrze, tak – ukorzył się dozorca – dobrze… Krąg utworzony, młody. Bierzmy się do pracy, Pan czeka… Pan teraz wybrał ciebie jak niegdyś mnie…

Nie rozumiałem za bardzo treści ich rozmowy… Było tam trochę jawnej sprzeczki młodzieńca ze starcem, a trochę konieczności współpracowania – jakby coś przymusiło ich dwóch do tego, by stali się zespołem.

– Jacob – szepnął ksiądz Raj – zdaje się, że rozpoczynają upiorny rytuał. Wiesz, co to oznacza? Że spóźniliśmy się… Nie powinno nas tu być. – Nawet w szepczącym tembrze księdza rozpoznałem ogrom żalu.

– Powinniśmy przerwać im siłą…?

– Nie, Jacob, nie, to zbyt groźne… Jestem duszpasterzem, dbam o swoje owce, jesteś jedną z nich. Jeśli nas zauważą… możemy zginąć… Módlmy się. Możemy zwyciężyć ze złem, póki stoi przy nas Bóg. Poprośmy Go…

Zakradliśmy się niemal bezgłośnie do schodów. Zza drzwi na górze dobiegało pulsujące światło, jakby płomień. Ksiądz Raj odstawił krzyż na podłogę, ukląkł i począł się modlić. Ścisnąłem z całych sił różaniec, zamknąłem oczy…

Nad nami toczył się ceremoniał całkowicie odwrotny do naszego. Myśmy zanosili modły do siły, której ufaliśmy, że jest dobra, czysta… Boska… Tamci dwaj modlili się do tego, co przeklęte, mroczne, plugawe… Do tego, co wymagało, by wykopać i przynieść ludzkie kości… Wymagało zakazanych ksiąg, i sam Bóg wie, czego jeszcze… Wtem jakby zwątpienie przetoczyło się przez moją głowę: wiara – pomyślałem – to ona nakazała mi przyjść tu, stać tutaj, klęczeć, modlić się… ale czy rzeczywiście wierzę? Czy Ten, który mnie ochroni, realnie istnieje…?

Zacisnąłem zęby, zacisnąłem powieki, zacisnąłem różaniec w palcach… Czy Piotr i Dave także przeżywają wątpliwości? – kolejna przykra refleksja przeszyła mnie na wylot… Czy jeśliby wątpili, robiliby to, co robią? Te wszelkie obrzydliwości na przekór wszystkim i wszystkiemu?… I nagle wdarła mi się do jaźni myśl najbardziej zatrważająca – taka, której żadnym sposobem nie mogłem odpędzić: czy ja wierzę w swoje ideały tak samo silnie jak Piotr w swoje?

Blask wyciekający z pokoju na górze zaczął tańczyć w zawrotnym tempie. Odezwały się świsty i trzaski, jakby coś spalało się w żywym ogniu. Ochrypły głos wypowiadał niezrozumiałe dla mnie słowa, poznałem jedynie, że po łacińsku – i to zaniepokoiło mnie mocno, lecz nie wiedziałem dlaczego. Odór uderzył moje nozdrza – dalece nieprzyjemny, jakby spalone mięso i proch… Wyobraźnia podsuwała mi coraz to nowsze lęki, a one sprawiały, że moje ciało drętwiało i osuwałem się na podłogę. Dwa głosy dalej wypowiadały obce słowa; głosy coraz bardziej nieludzkie, obłąkane, z całą pewnością tak bluźniercze, że nie byłem w stanie tego słuchać – nawet bez zrozumienia… Potrzebowałem wsparcia, poszukałem wzrokiem księdza Raja – modlił się w skupieniu, w ciszy, obejmując krzyż… Ten widok dodał mi sił!

Przestałem koncentrować zmysły na przerażających bluźnierstwach wypowiadanych na piętrze, coraz śmielej sięgałem myślą do dobroci, w którą wierzyłem całe życie. I jak rozbitek na wzburzonym morzu szuka rozpaczliwie deski ratunku, tak ja próbowałem zaczepić emocje o kotwicę modlitwy:

– Ojcze nasz, który jesteś w niebie… Ojcze nasz, który jesteś w niebie…

Nagle moja skupiona modlitwa… została rozdarta. Śmiertelny wrzask rozległ się za drzwiami, za którymi odbywało się bluźniercze przedstawienie. Wrzask rozsadzający uszy – przeraźliwy tak szaleńczo, jak gdyby obdzierano kogo żywcem ze skóry… Wrzask potrwał zaledwie jakąś sekundę.

Łypnąłem na księdza Raja – w oczach tego dzielnego kapłana dostrzegłem strach. I znów począłem dygotać na całym ciele, słabnąć… Docisnąłem się do ściany i zacząłem przesuwać delikatnie w kierunku wyjścia. Chciałem uciec, zbiec z tego przeklętego domu…

Kolejny wrzask przerażenia! Znacznie dłuższy…

Drzwi pokoju na górze rozwarły się na oścież, ich skrzydło rąbnęło o ścianę, wybiegła mroczna postać… i momentalnie stopiła się z mrokiem rezydencji Wandersonów.

Gwałtowne trzaskanie desek starych schodów… Postać zbiegała po stopniach… prosto na nas! W akcie desperacji wyciągnąłem przed siebie ramiona, otworzyłem dłonie; widziałem, jak ksiądz rzuca się wprzód – na to, co nadbiegało – z krzyżem w rękach… jednak nie zdołał zatrzymać potężnej mrocznej postaci. Wysoki mężczyzna odepchnął Raja z nienormalną siłą i wrzeszcząc nieludzko, pędził do drzwi wyjściowych. Pobiegłem za nim…

Widziałem, jak to roztwiera przed sobą drzwi – patrzyłem na uciekającą z posiadłości postać. Poznałem tę posturę… lecz biegł w takim tempie, jakby coś w niego wstąpiło. Nim zdążyłem za nim krzyknąć, jego sylwetka znikła w ciemnościach otaczającej nocy.

Nazajutrz było ponuro, deszczowo. Nowy dzień obfitował w niepokojące plotki, mieszkańcy uskarżali się licznie na przykre zdarzenia poprzedniej nocy.

Właściciele różnych wilii na wzgórzu twierdzili, że zbudził ich w środku nocy przerażający, zwierzęcy wrzask. Kilku bezdomnych, którzy z altanek na bulwarach uczynili sobie noclegownię, zaczepiało ludzi i opowiadało, że widziało jakiegoś człowieka prędkiego jak wilk, który gnając wzdłuż plaży, pokrzykiwał i wymawiał do siebie jakieś dziwaczne hasła. Według relacji najbystrzejszych świadków, oczy tego osobnika były przerażone, wręcz zastygłe, jakby martwe… ale najstraszniejsze wiadomości wyciekły z wydziału policji kryminalnej, których to funkcjonariuszy wezwał ksiądz Raj – natychmiast, gdy tylko opuściliśmy przeklęte domostwo.

Policjanci przeszukali dokładnie rezydencję po Wandersonach. W pokoju na piętrze znaleźli świeczki ustawione na podłodze w kształt osobliwego wzoru – symbolu naniesionego ludzką krwią. Pośrodku złożono ludzkie kości, a obok ostała się otwarta książka – zakazany Necronomicon, oczywiście skradziony z Biblioteki Narodowej Walii. Lecz nie krew i kości były najpotworniejsze…

Przy krwawym kręgu leżały ludzkie zwłoki – był to stary dozorca Dave. Policjanci ocenili na pierwszy rzut oka – a potem potwierdziły to wyniki sekcji – że na ciele Dave’a nie ma śladów obrażeń; w jego krwi nie wykryto trucizny czy innych niebezpiecznych substancji. Dalsze oględziny pomieszczenia również nie wykazały, by jakieś czynniki zewnętrzne mogły spowodować śmierć tego starego człowieka.

I tak oto moje dalsze bytowanie w Aber zdjął niepokój. Mimo wszystko starałem się znaleźć ukojenie – w przyjaźni, w codziennym życiu, a przede wszystkim w mojej wierze. Co tydzień ksiądz Raj odprawiał mszę poświęconą bezpieczeństwu mieszkańców Aberystwyth.