Na dnie sumienia - Eliza Orzeszkowa - E-Book

Na dnie sumienia E-Book

Eliza Orzeszkowa

0,0
1,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Na dnie sumienia” to powieść autorstwa Elizy Orzeszkowej, jednej z najważniejszych pisarek polskich, epoki pozytywizmu.
Powieść ta przygląda się tematowi emigracji oraz próby odnalezienia się w nowych okolicznościach życiowych.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-66362-05-5
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

TOM I.

Panu Janowi Pileckiemu.

 Pragnąc tę powieść moją przyozdobić imieniem człowieka zacnego i obywatela społeczności swej pożytecznego, ofiaruję ją Panu — a wymowniej uczynić tego nie potrafię, jak powtarzając słowa przed laty do Pana wyrzeczone przez autora Margiera i Dęboroga:

„Niechaj cię skromność twoja nie obraża, „Że się ten rozgłos czci twojej udziela; „Wszak wolno chorym czcić imię lekarza „I przyjaciołom imię przyjaciela.“

El. Orzeszkowa.

Ewa salonów

Przed dwudziestu około laty, pewnego dnia zimowego, w najobszerniejszym i najozdobniejszym hotelu gubernjalnego miasta N., panował ruch niezwykły. Na dziedzińcu w pobliżu wrot stajennych, śród grubej warstwy śniegu, stały wygodne, rozłożyste sanie, z których nie zdjęto jeszcze okrywającego je kosztownego kobierca. Czwórka pocztowych koni snać tylko co od sani tych odłożona, okryta pianą zmęczenia, pośpieszną zdradzającego jazdę, pobrzękiwała dzwonkami niecierpliwie, wyrywając się z rąk trzymającego ją za uzdy pocztyljona, na widok stajni. Z pańska ubrany i wyglądający kamerdyner zdejmował z sań tłómoki, których spora liczba i wykwintna zewnętrzna postać znamionowały, że właściciel ich był możnym i nawykłym do różnorodnych wygód i wygódek życia człowiekiem. Z tłómoków tych można było jeszcze wnioskować, iż należały one do mężczyzny młodego, rozmiłowanego we wszystkich eleganckich drobnostkach których wartość w istocie bardzo drobną, pobyt na wielkim świecie podnosi do znaczenia nieodbitej prawie potrzeby. Toteż służący w płaszczu futrzanym, z pod którego widniało czarne cienkie ubranie, z prawdziwą pieczołowitością, rzec można z uszanowaniem zdejmował z sań podróżne przybory, napełnione jak się zdawało kosztownemi a wątłej mocy przedmiotami, i ostrożnie stąpając po wschodach, niósł je ku świeżo zajętemu, a na pierwszem piętrze budowy znajdującemu się mieszkaniu swego pana. Wytworny służący dźwigający również zapewne wytworne rzeczy, mijał się po drodze ze służbą hotelową, niezmiernie pośpiesznie i gorliwie biegającą na wsze strony, jak zwykle bywa gdy do podobnego zakładu zawita gość znany z zamożności, a co więcej z hojności, obiecującej obfite za usługi wynagrodzenie. Każdy tam śpieszył się, pragnął pierwszym być w usłużeniu, i okazać się najgorliwszym w spełnianiu rozkazów. Rozkazów tych musiało być wiele, wnosząc z nadzwyczajnej bieganiny i krzątaniny, jakie poruszały całą hotelową ludność. Gość był snać wymagającym, do zbytku i posłuszeństwa nawykłym; a jeśli nie mógł ograniczyć się byle czem, wszyscy wiedzieli dobrze o tem, że i zapłata jaką wynagradzał oddane mu usługi, nie bywała byle jaką.  U szczytu wschodów prowadzących na pierwsze piętro zjawił się kelner w białym fartuchu, i całem ciałem przechylając się nad poręczą, z całej siły krzyknął do stojącego na dole towarzysza.  — Pod numer 10-ty! Filiżanka buljonu, jarząbek, komput z pomarańcz i butelka madery!  Wydawszy rozkaz zniknął, a ten który go otrzymał, rzucił się z wielkim pędem ku szklanym drzwiom prowadzącym do bufetu i sali restauracyjnej. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i szyby brzęknęły tak, że aż stojący przy bufecie posługacz wyższego stopnia, przestraszony odwrócił głowę.  — Czegoż tak pędzisz, jakby cię kto z batogiem doganiał! Wystraszysz gości! — zawołał z gniewem do przebiegającego chłopca.  — Jaśnie Wielmożny pan Anatol Dembieliński! — w kształcie objaśnienia odkrzyknął zagadnięty, i nie zatrzymując się pobiegł co tchu w swoją stronę.  Człowiek strzegący bufetu skinął głową i podniósł brwi wsposób, który objawiał myśl: — To co innego!  Ze wschodów zwolna i w zamyśleniu zstępował jeden z hotelowych gości; kelner, ten sam który przed chwilą wydawał dyspozycję śniadania, zbiegając zgóry potrącił go tak, że gość aż się zachwiał, i zapominając nawet o przeproszeniu, pędził ku bramie dziedzińca. — Do licha! — zawołał gość potrącony, co się wam stało dzisiaj! biegacie, hałasujecie, roztrącacie ludzi po drodze; kto tam taki przyjechał? król czy papież?  — Pan ober-sekretarz! — nie odwracając głowy odpowiedział kelner, i wpadłszy na dziedziniec zawołał donośnie: — Pocztyljon pana ober-sekretarza!  Wezwany poskoczył ku wołającemu, a ten wyciągnął doń rękę z assygnatą.  — Tryngielt od pana ober-sekretarza! — wymówił z rodzajem namaszczenia.  Pocztyljon także z rodzajem namaszczenia przyjął podarek, i uchylił czapki przed oddającym go kelnerem, jak gdyby uważał go w tej chwili za przedstawiciela samego dawcy. Stosownie do zwyczajów, tryngielt był w istocie królewskim; ale też i konie pianą okryte, zdyszane, świadczyły że ten kto niemi władał, zapracował nań dobrze kosztem sił i zdrowia niewinnych zwierząt.  Rządca hotelu stał w pobliżu drzwi swego mieszkania, i z powagą odpowiednią stanowisku zwierzchnika, przypatrywał się bieganiu i krzątaniu się podwładnych. Zdałoby się, że oczekiwał na kogoś, komuby mógł ważne jakieś zadać pytanie, bo wyraźna ciekawość malowała się na jego twarzy.  Ile razy służący nowoprzybyłego pana przechodził mimo niego, rządca ścigał go wzrokiem; widząc jednak pośpiech i staranność z jakiemi pełnił swe zajęcie, nie zaczepił go, lubo widoczną miał do tego ochotę. Nakoniec przyszła chwila, w której służący pośpiesznie wprawdzie, ale już bez tłómoków, zstąpił ze wschodów i skierował się ku bramie wiodącej na ulice miasta.  Rządca uczynił parę kroków naprzód.  — Dzień dobry panie Ignacy! — wymówił uprzejmym tonem zwiastującym dobrą znajomość.  — Dzień dobry, panie Józefie! — odpowiedział sługa uchylając czapki z galonem.  Podali sobie ręce na powitanie.  — Cóż tam słychać? — zagadnął rządca.  — Gdzie? z kim?  — A no, ze starym panem Dembielińskim?  — Zdrów zupełnie.  — Jakto! wyzdrowiał! — zawołał rządca z pewnem zdziwieniem w głosie.  — Umarł! — lakonicznie odpowiedział lokaj.  Rządca cmoknął ustami.  — W takim razie, — wymówił zwolna — pan ober-sekretarz jest teraz panem całą gębą...  Jakiś ironicznie złośliwy wyraz wybił się na twarzy lokaja.  — Alboż dotąd nie był takim? — zapytał.  — Zapewne! zapewne! ale teraz odziedziczył po ojcu dobra...  — A tak! dobra! — powtórzył lokaj, a z gardła jego wydobył się dźwięk podobny do stłumionego śmiechu.  Ale rządca nie zwracał uwagi na wyraz twarzy i intonację głosu tego z kim rozmawiał.  — Powiedz mi panie Ignacy, — wypytywał dalej — czy wracacie do stolicy?  — A naturalnie...  — Pan ober-sekretarz nie ma więc zamiaru zamieszkać w swoich dobrach...  — Nie, takiego zamiaru pan ober-sekretarz niema...  — Zapewne! zapewne! taką robiąc karjerę! taki młody a już jest ober-sekretarzem... Ale może kiedyś w przyszłości zamieszka w swoich dobrach...  — Może kiedyś w przyszłości zamieszka... powtórzył sługa zawsze z tym samym wyrazem ukrywanej ironji na twarzy.. Patrzył na otwierającą się w tej chwili bramę, i zdawał się mieć wielką ochotę zakończyć rozmowę. Ale rządca przytrzymywał go za pętlę u płaszcza.  — Słyszałem... nie pamiętam doprawdy od kogo... ot tak mi obiło się coś o uszy, że stary pan Dembieliński miał długi. Musiało to być coś nieznaczącego... jakaś bagatela... taki pan i taką karjerę zapewnił synowi... w stolicy niepodobna zrobić karjery bez pieniędzy...  Lokaj milczał i patrzył na bramę.  — Jakże to tam jest, panie Ignacy?  — Z czem takiem?  — A no, z temi długami.  Lokaj usunął się tak żywo, że pętla jego płaszcza wymknęła się z przytrzymujących ją palców rządcy.  — Śpieszy mi się! — zawołał — wszak to już pierwsza godzina!  I z kieszeni kamizelki wydobył dość piękny zegarek, z wyraźną intencją błyśnięcia nim przed oczami rządcy. Spojrzał na wskazówki, które w istocie ukazywały godzinę pierwszą popołudniu, skinął głową swemu interlokutorowi, i uczynił parę kroków ku bramie.  — A dokąd to? — zawołał za nim rządca nie zrażony chłodnem pożegnaniem lokaja.  — Do pani Ewy Dembielińskiej — była odpowiedź. Pan ober-sekretarz życzy sobie wiedzieć czy zdrowa, i o której godzinie może się z nią widzieć.  — Zdrowa! zdrowa! i ślicznie wygląda! Widziałem ją dziś jak jechała z córeczką przez miasto, zapewne na spacer...  W tej chwili dwaj rozmawiający znaleźli się znowu obok siebie. Rządca poufale złożył rękę na ramieniu lokaja, i ciekawie zaglądając mu w oczy wymówił półgłosem:  — Pan ober-sekretarz będzie miał śliczną żonę, nieprawda?  — To się rozumie! i bogatą naturanie.  — Wszakże zaręczeni z sobą, nieprawdaż?  — Podobno że tak...  — Jakto! więc to jeszcze rzecz niepewna?  Twarz lokaja przybrała wyraz uroczysty. Westchnął i rzekł:  — I cóż jest pewnego na tym świecie, szanowny panie Józefie!  Mówiąc to, wyszedł na ulicę, a rządca stał jeszcze chwilę na miejscu, jakby rozmyślał nad tajemniczem znaczeniem filozoficznej uwagi, wypowiedzianej przez lokaja pana ober-sekretarza.  Tymczasem w świeżo zajętym apartamencie tylko co przybyłego gościa, wszystko już było urządzone, ustawione, do najdoskonalszego ładu doprowadzone; dwa niewielkie lecz dość wykwintnie przybrane pokoje świeciły czystością i polorem, jakie im zdołała już nadać wprawna i umiejętna ręka kamerdynera, znającego nawyknienia i upodobania swego pana. Znajdowało się tam wszystko co tylko służyć może ku uwygodnieniu i uprzyjemnieniu kilku dni spędzonych w podróży: puszyste dywany, miękkie we wschodnie desenie wyszywane poduszki, lustro w szerokich srebrnych ramach, ostawione mnóstwem toaletowych przyborów, głębokie składane krzesło na biegunach, okryte cenną tkaniną jedwabną, a mogące służyć tak do poobiedniej drzemki, jak do prowadzenia miłej gawędki z osobą poufałą; wielki portfel z angielskiej skóry wyciskami z kości słoniowej kunsztownie przyozdobionej; kilka książek nakoniec, z których część wyglądała bardzo poważnie, inne oprawą i objętością zdradzały treść lekką, ku rozrywce umysłowej służącą.  Właściciel tych wszystkich cennych i wykwintnych przedmiotów, gość nazywany przez hotelową ludność jaśnie wielmożnym Dembielińskim, lub panem ober-sekretarzem, był młodym i niepospolicie pięknym mężczyzną. Bogato rozwinięte i doskonale wykończone kształty jego ciała, zwrócić mogły na siebie baczną uwagę lubującego się we wszelkich objawach piękna artysty; marząca kobieta przez długą chwilę zatrzymałaby swe oko na twarzy jego o regularnych a zarazem wyrazistych, i energicznemi linjami zakreślonych rysach. Ale najmniej już postać ta męzka i twarz energicznie piękna ujść mogła uwagi myśliciela, lubiącego wczytywać się w te znaki i kształty, w jakie zewnętrzną powłokę człowieka urabia wewnętrzna jego istota. Wielkie czoło młodego człowieka, wydęte nieco nad brwiami hebanowej czarności, znamionowało umysł bystry, rzutki, pojętny lecz niespokojny. Jakieś cienie i zmarszczki błąkały się wciąż po niem, znikały i powracały znowu; były to zapewne chmurne szlaki myśli, które natłokiem przepływały przez głowę, albo wybijające się na zewnątrz niepokoje ducha, targającego się w wątpliwościach, rwącego się z buntem, z żądzą ku celom które spostrzegał i dosięgnąć usiłował. Nad czołem tem mądrem lecz niespokojnem, panował gęsty las włosów kruczej czarności pokręconych w tysiąc kędziorów, i harmonizujących z wielkiemi również czarnemi źrenicami, które pływały po niebieskawych wypukłych białkach, a patrzyły przed siebie z dumą hardą i wyzywającą, lecz bez pogody i słodyczy. Nos prosty, doskonale grecki, z cienkiemi i ruchomemi nozdrzami, zgadzał się dobrze z zarysem ust kształtnych i pąsowych, z niższą wargą nieco wydętą, jak bywa zwykle u ludzi zuchwałych i pogardliwych. Na całej twarzy tej rozlewała się bladość śniada, matowa, jednostajna, zdradzająca życie miejskie, długie lata spędzone bez promieni słonecznych, obficie sypiących się z nieba nie przysłonionego niczem, bez świeżych powiewów swobodnie przelatujących szerokiemi polami, bez uciech prostych jak natura a zdrowych i jędrnych jak ona; życie pędzone śród grubych murów stolicy, nie dozwalających ludziom patrzyć prosto w błękity i słońce, gorączkowe, sztuczne, dzień w noc, a noc w dzień przemieniające, owiane chaotycznym gwarem ulic, napełnione tłokiem i hałasem ścierających się w szalonym boju namiętności i interesów, napojone narkotykiem pychy i próżności, przesiąknięte na wskróś trucizną łatwych, a nie zawsze niewinnych rozkoszy.  To życie stołeczne, wykwintne, zbytkowne, całe niby na zewnątrz wylane a jednak obłudne, niby ku ważnym sprawom dążące a jednak uganiające się za drobiazgowemi effektami, i tą doskonałością pozorów które mają pokrywać niedoskonałość gruntu — to życie odarte z blasków słonecznych a przysypane złocistym pyłkiem modnych świecidełek, odzwierciadlało się tak w pełnej niepokoju grze fizjonomji Anatola Dembielińskiego, w oczach jego migocących jakimś stalowym zimnym połyskiem, w zarysie ust dumnym i pogardliwym, w ruchach i giestach wymierzonych i niejako systematycznych, w ubraniu nakoniec pełnem wykwintu i tej drobiazgowej staranności, która jeśli jej dobry smak nie strzeże, przechodzi w przesadę i staje się śmiesznością. Młody Dembieliński musiał jednak posiadać wiele dobrego smaku, bo pomimo niezmiernej starannosci i wykwintności swego ubrania, nie miał wcale pozoru stołecznego dandysa — i niktby go nie mógł wziąć za jednego z bohaterów kawiarnianych, lub zakulisowych Donżuanów i salonowych księżyców, jakich pełno posiada każde wielkie i wielobarwne miasto.  I owszem, jeżeli można było z ruchów, postawy i ubioru Dembielińskiego wyprowadzić wnioski o tem czem okazać się on pragnął, ku czemu dążył, na wzór jakiego typu kształtował całą swą zewnętrzność, — to już najłatwiej nasuwał się myśli jakiś typ wysokiego dostojnika, zwierzchnika kierującego szerokim zakresem prac ważnych, i trzymającego w swej dłoni losy wielu podwładnych; jakiegoś męża stanu nakoniec pełnego powagi, stanowczości, i tego chłodu urzędowego, pod którym kryć się mogą wulkany, nigdy wszakże nie wybuchając, lub wybuchając w najgłębszej tylko tajemnicy z obawy zamącenia tego tła jednostajnego, na którem monarchowie i ludy kreślą najchętniej votum zaufania. Wulkanom nie ufa nikt rozsądny i o bezpieczeństwo swoje dbały, bo kapryśne są one, a uścisk ich to otchłań napełniona żuzlami. Za to gładka i równa powierzchnia wody zachęca ludzi, aby powierzali jej łodzie losów swoich; odzwierciedla ona pogodę niezmąconą, a w łonie swem dla oka nieprzeniknionem, każe domyślać się głębi i bogactw tem więcej nęcących, że okrytych tajemnicą.  Widoczną było rzeczą, że Dembieliński nie był jeszcze ani wysokim dygnitarzem, ani zwierzchnikiem ludzi pracujących nad ważnemi rzeczami, ani mężem stanu zdobywającym zaufanie u monarchów i ludów. Nie osiągnął on jeszcze żadnego z tych wysokich stanowisk, ale osiągnąć wyraźnie pragnął i starał się; a przewidując że cel swych dążeń i pragnień prędzej lub później otrzyma, zawczasu już uczył się na pamięć roli, jaką obrał sobie na scenie społecznego życia — kształtując zewnętrzność swą, a zapewne i wewnętrzną istotę tak, aby najlepiej odpowiadać jej mogły. Wszystko na nim, począwszy od sposobu w jaki układały się włosy aż do węzła czarnego krawatu, łańcuszka od zegarka i rodzaju haftu przyozdabiającego koszulę, wykwintnem było i kosztownem; zbytnią przecież błyskotliwością nie uderzało, przystając wybornie do siebie i zlewając się w całość pełną powagi i surowości, z za których jakby od niechcenia, przebijał się dostatek do bogactwa posunięty.  Ale w powadze i surowości, jaką przyodział siebie ten człowiek, który nie przestał jeszcze być młodzieńcem, umiejętnie godząc je z wykwintem bogatego mieszkańca stolicy, niebyło ani pogody wewnętrznej głębokiego myśliciela, ani zadowolenia z własnych czynów szlachetnego pracownika; widniały z nich za to dwie cechy charakteru, dwa niejako żywioły władające duszą mieszkającą w tem pięknem ciele: energja i ambicja. Anatol był energicznym, poznać to można było z postawy jego, zarysu w jaki układały się usta; że był ambitnym, wydawały to jego spojrzenia tonące w próżnej przestrzeni, niby w pogoni za czemś, lub od czasu do czasu podnoszące się w górę jakby w chęci dosięgnięcia wzrokiem wysokich jakichś szczytów; musiał być także śmiałym, bo głowę nosił wysoko, a na ustach miewał zuchwałe uśmiechy — i zaprawionym do ukrywania uczuć swych i myśli, bo wulkany wewnętrzne, które błyskawicami wybuchały mu ze źrenic, i cienie gorączkowych niepokojów rzucały na czoło, osłaniać umiał sztucznym chłodem, rozważną jednostajnością poruszeń, na której wielce tylko wprawne oko omylić się nie mogło.  Teraz w ozdobnem hotelowem mieszkaniu, otoczony wszystkiem co tylko może otaczać najwybredniejszego sybarytę znajdującego się w podróży, Anatol leżał na miękkiej sofie z głową na dłoń opuszczoną, w głębokiem pogrążony zamyśleniu. Na twarzy jego rozlewało się jakieś przykre, cierpkie uczucie; z pod wpół spuszczonych ciemnych powiek, widać było źrenice zapalające się gwałtownie, i z niespokojną szybkością przebiegające z jednego kwadratu woskowanej posadzki na inny, lub szklanno z rodzajem osłupienia, długiemi chwilami wpatrujące się w jedno miejsce; dumne usta przycięte były nieco jakby pod wpływem bólu lub gniewu; czoło naznaczone głęboką zmarszczką, wyrażało namysł a zarazem silnie poczuwaną dolegliwość. Wprawdzie ledwie widzialny biały brzeżek odbijający od czarnego tła ubrania, a oznaczający świeżo przywdzianą żałobę, usprawiedliwiać mógł na pozór to jakby bolesne zadumanie młodego człowieka. Po bliższem wszakże przyjrzeniu się można było dostrzedz, że nie było ono jedynie wypływem żalu po tem co było drogiem a żyć przestało, ani tkliwych wspomnień, jakiemi, jakby żałobnemi kwiatami, serce zranione, w ciszy i zadumie posiewać lubi mogiły ukochanych. W zamyśleniu Anatola przebijał się gniew głuchy i niepokój z trwogą niemal graniczący. Znać cios jakiś zwalił się nagle na kwiatami dotąd usłane życie tego szczęśliwca, postawił zaporę pośród drogi którą on postępował łatwo i już wprawnie, zagroził zdruzgotaniem tych gmachów, jakie budowane gorącą wyobraźnią młodzieńca, były przedmiotem namiętnych żądz jego i ambitnych dążeń. Śniadanie oddawna już zastawione było na przygotowanym do tego stole; kelner wchodził co chwilę na palcach, poprawiał nakrycie, ustawiał krzesła, wychodził bez szelestu i wkrótce wracał znowu, spodziewając się nowych rozkazów, — a gość ten siedział wciąż pogrążony w dziwnem swem zamyśleniu, nie zdając się poczuwać drażniącego przyjemnie zmysł powonienia zapachu wyśmienitych potraw, ani słyszeć ostrożnych stąpań gorliwego posługacza. I niewiadomo jak długo pozostawałby tak nieruchomy z posągowo ułożoną na sofie postawą, z błyskawicami gwałtownych uczuć w nawpół przysłonionych powieką oczach, z goryczą w wyrazie ust zaciśnionych, z chmurami niepokoju płynącemi po zmarszczonem czole, gdyby nie otworzyły się głośniej drzwi wiodące z hotelowego korytarza, i nie wszedł przez nie kamerdyner przed półgodziną wysłany przez pana swego na miasto.  — Pani Ewa Dembielińska... — wymówił sługa zatrzymując się o kilka kroków od sofy.  Na dźwięk jego głosu, a może wymówionego imienia, Anatol wyprostował się, cała twarz jego zmieniła wyraz, i z chmurnej stała się nagle promieniejącą.  — Pani Ewa Dembielińska, kończył służący, życzy sobie widzieć jaśnie wielmożnego pana o godzinie szóstej wieczorem.  — O szóstej, — jakby machinalnie powtórzył Anatol, — o szóstej! a któraż godzina teraz?  — Niespełna druga! — odparł kamerdyner spoglądając na swój piękny zegarek, którym pysznił się widocznie.  Wyraz zdziwienia odbił się na twarzy młodego człowieka, czarne brwi jego podniosły się lekko w górę, oczy utkwiły w twarzy lokaja.  — Czy nie omyliłeś się? — zapytał. — Czyś dobrze słyszał, że proszono mię abym przyszedł o szóstej?  — Tak mi powiedziała Aloiza, panna służąca pani Dembielińskiej.  — A! Aloiza! — samej więc pani nie widziałeś?  — Nie zostałem wezwany przed obecność samej pani, jaśnie wielmożny panie.  — A! nie zostałeś wezwany! Aloiza więc powiedziała ci że o szóstej?  — Tak, jaśnie wielmożny panie!  — A teraz która?  — Niespełna druga!  Anatol spuścił znowu powieki, i przez chwilę wzrok jego szklany znowu utkwiony był w ziemię.  — Może pani Dembielińska chora? — rzucił po chwili pytanie nie podnosząc oczu, i nie zmieniając kierunku ani wyrazu spojrzenia.  — Nie, jaśnie wielmożny panie, przyjmowała gości...  Na te wyrazy Anatol powstał. Po czole jego i policzkach rumieńce przepłynęły szybką, gorącą falą.  — Gości przyjmowała! — wymówił przez zaciśnięte zęby. — I kogóż to?  Zdawało się, że pytanie to zadawał więcej sobie samemu niż stojącemu przed nim słudze, ale ten czuł się w obowiązku odpowiedzieć.  — U pani Dembielińskiej znajdował się hrabia Seweryn Horski.  Anatol jakby spostrzegł niestosowność takiej rozmowy ze swym kamerdynerem, podniósł głowę, przywołał na twarz zwyczajny wyraz chłodnej powagi, i zwracając się ku oknu wymówił niedbale:  — Możesz odejść!  Zaledwie służący usłuchał pozwolenia, które było rozkazem, Dembieliński odwrócił się od okna, i począł przechadzać się po pokoju. Krok jego równy i mierzony jak też i ruchy wyniosłe i jakby nieco niedbałe, nie objawiały wewnętrznego wzburzenia; snać człowiek ten tak długo panował nad swoją powierzchownością i nastrajał ją według pewnej żądanej normy, że nawet w chwilach gwałtownych wzruszeń zdradzić go już ona nie mogła. Ale po twarzy schmurzonej znowu przepływały teraz co chwilę różowe strugi nagle ukazujących się i nagle znikających rumieńców, a w czarnych źrenicach bystro i niespokojnie przebiegających z przedmiotu na przedmiot, krzyżowały się jakieś ostre, stalowe, a coraz żywsze blaski. Stanął nagle na środku pokoju, i białą rękę zapuścił w krucze włosy. O godzinie szóstej! — wymówił zwolna, — pięknej mojej narzeczonej niezbyt pilno jak widać ujrzeć mię po tak długiem rozłączeniu! Rozkazuje abym czekał cztery godziny, a tymczasem przyjmuje gości! Dawniej! o, dawniej...  Nie dokończył swej myśli i stał długo w zamyśleniu ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń. Miłem snać jakiemś przywołany wspomnieniem, słodszy, łagodniejszy blask rozświecił mu oczy; szybko jednak minął, i twarz Anatola wróciła do chmurnego wyrazu jaki okrywał ją przed chwilą.  — Nie! — zawołał rzucając się na sofę, — to być nie może! Miałażby ona zawieść mię i zdradzić w najważniejszej i najcięższej chwili mego życia? Fortuna i kobieta miałyżby jednocześnie odwrócić się odemnie, aby cios po ciosie zadawać najpiękniejszym moim nadziejom?  Gdy usta Anatola cichym lecz gwałtownym szeptem wypowiadały te wyrazy, twarz jego pobladła widocznie. Przypuszczenie jakie czynił, musiało do głębi wstrząsnąć jego istotą; związek z kobietą o której myślał, był mu snać bardzo drogim. Siedział długo nieruchomy i zadumany, a z wyrazu twarzy jego poznać można było, że z bacznym namysłem a razem z głębokiem wzruszeniem rozważał różne szanse losu, z których jedne wynieść go mogły na szczyt szczęścia, inne strącić w walki i śmiertelne zwątpienia. Ostatnie przecież obrazy jakie ukazały się oczom Anatla w tej tajemniczej dziedzinie przyszłości, w jaką wpatrywał się z natężeniem, światłemi snać malowane były barwami, bo czoło jego rozjaśniało się stopniowo, oczy napełniły się znowu tym wyrazem śmiałości i dumy, który znikł z nich na chwilę, głowę podniósł wysoko, stanął, wyprostował się i odetchnął z głębi piersi.  — Nie! — wymówił, — tak źle nie będzie! Kobieta mię nie opuści, a fortuna powróci do mnie. Nie na tom stworzony aby borykać się z nędznemi przeciwnościami i maluczkiemi okolicznostkami życia, których zwyciężanie bywa udziałem pospolitych miernostek! Dotknęło mię wprawdzie nieszczęście wielkie i niespodziane, lecz cóż ztąd? Nie ostatnia to jeszcze stawka gry mojej, i nie przedostatnia nawet! Młodość, ukształcenie, stosunki w świecie, miłość Ewy...  Uśmiech okrążył mu usta, oczy zaświeciły znowu nie tym co wprzódy zimnym stalowym blaskiem, ale gorącemi ogniami, które widocznie wydobywały się z samego serca.  — O! bo ona mię kocha! — szepnął, — tyle lat... tyle miesięcy... tyle dni żyła myślą o mnie... Alboż kobieta może kiedykolwiek wyrzec się takiej miłości?...  Machinalnie spojrzał w wielkie, odbijające całą jego postać źwierciadło, i zatapiając w niem spojrzenie, wyrazem twarzy dopowiedział: — I takiego jak ja człowieka!...  Rozmyślanie to przerwało wejście hotelowego sługi, który przychodził pytać się o rozkazy j. w. pana ober-sekretarza, a zarazem wielce nieśmiało objawił niepokój swój o śniadanie, które ostygło i zapewne smakować dobrze nie będzie. Dembieliński po raz pierwszy rzucił wzrokiem na stół obficie zastawiony, a po chwili topił nóż wyostrzony jak brzytwa w białej i kruchej piersi jarząbka. Apetyt z jakim zabrał się do ostygłego już nieco śniadania, objawiał wyborne zdrowie młodzieńcze, gastronomiczne przywyknienia wytwornego smakosza, i zupełne prawie uspokojenie umysłu, sprawione zapewne przedchwilowem długiem rozmyślaniem. Jarząbek zniknął wkrótce z półmiska wraz z towarzyszącym mu komputem, opleśniała butelka wypróżnioną została w czwartej części. Młody sybaryta rozkazał przynieść sobie filiżankę czarnej kawy, i zapalając hawańskie cygaro, z cicha zanucił parę strof jakiejś pieśni. Nagle przerwał sobie nucenie. Traf, czy naprężony ku jednemu przedmiotowi kierunek myśli, przyniósł mu do pamięci ową figlarną a jednak smutnego znaczenia pełną piosenkę z modnej podówczas opery Rigoletto: „La donna e mobile“. Przestał śpiewać, opuścił rękę niosącą już ku ustom zapalone cygaro, i szklanemi znowu oczyma wpatrując się w przestrzeń, wymówił zcicha:  — Tak! Kobieta zmienną jest! Czyliż tej prawdy nie nauczyło mię życie w stolicy!  Oparł głowę na dłoni, pogrążył się w zamyśleniu, a po twarzy jego przesuwał się na przemian wyraz to pełnej wiary w przyszłość ufności, to goryczy, obawy i zwątpienia. Ostatnią godzinę oczekiwania Dembieliński spędził w długiem, biegunowem, na sposób amerykański urządzonem krześle. Kołysał się zwolna, rozmyślał, i co chwilę spoglądał na zegarek. O trzy kwadranse na szóstą powstał, i zbliżywszy się do źwierciadła, kilku rzutami wprawnej ręki przyprowadził do porządku krucze swoje włosy, rozrzucone nieco w czasie niespokojnych przedchwilowych dumań. Przy tej czynności uśmiech zadowolenia parę razy zjawił się na jego ustach. Wiedział widocznie że jest pięknym; ale po sposobie w jaki przypatrywał się twarzy swojej i postaci odbitej w źwierciedle, poznać można było, że powierzchowna piękność ta nie była dla niego, jak dla pospolitych miejskich dandysów i elegantów, przedmiotem próżnej chluby i narzędziem drobnych salonowych powodzeń; ale że uważał ją jako jedną z sił któremi władał, a które umiejętnie użyte zdobyć musiały to, co stanowiło osnowę dumnych jego zamysłów i marzeń, sięgających kędyś wysoko.  — Hrabia Horski! — wyrzekł do siebie Anatol, odwracając się od źwierciadła. Hrabia Seweryn Horski! — powtórzył tonem człowieka, który sili się na przypomnienie sobie czegoś. A! — zawołał, nagle dłonią uderzając czoło, — wszakże to ten filozof! — on starał się o jej rękę kiedy była jeszcze młodziuchną... Wspomnienia! wspomnienia! — dodał z ironją, i zaśmiał się półgłosem, przykrym jakimś i cierpkim śmiechem. Miałyżby one zwyciężyć teraźniejszość? I raz jeszcze spojrzał na zegarek. Kilka już tylko minut brakowało do szóstej. Zadzwonił na kamerdynera, a po chwili w kosztownem futrze zarzuconem na ramiona, w błyszczącym i na znak żałoby wązką przepaską z czarnej krepy otoczonym kapeluszu, wychodził na korytarz. Idąc kończył wkładanie jasnych rękawiczek. Krok jego jednostajny był i równy, postawa nacechowana pewnością siebie, twarz wypogodzona i poważna. Posługacze z głębokiem uszanowaniem usuwali się na bok przed J. W. panem ober-sekretarzem, w bramie rządca hotelu nisko uchylił przed nim czapki, szwajcar z poskokiem otworzył bramę, prowadzącą na ulicę. Jakaś młoda, ze średniej snać klassy pochodząca kobieta, w kapeluszu i salopie, a stojąc za szklannemi drzwiami mieszkania szwajcara, długo ścigała wzrokiem przechodzącego młodzieńca, a gdy oddalił się wymówiła pół głosem: „Jakiżto piękny mężczyzna!“ — „A jaka w nim powaga, jaki rozum i grzeczność! to prawdziwy wielki pan!“ — dorzucił z boku jeden ze starszych lokajów, i spojrzał na kamerdynera, który towarzyszył swemu panu aż na dół wschodów. Kamerdyner nic nie odpowiadał na te uwagi, ale dziwnie jakoś uśmiechał się pod bujnym wąsem.  Ktokolwiek nie gardzi różnemi drobnemi objawami, wybijającemi się na twarze ludzi stojących u samego dołu społeczeństwa, ten niejednokrotnie mógł zauważyć, że uśmiechy ludzi służących u młodych i pięknych panów, miewają w sobie często coś złowieszczego. Nie darmo powiedziano, ze nikt nie uchodzi za wielkiego męża w oczach swego lokaja. Kamerdyner Anatola Dembielińskiego widocznie nie uważał swego pana za szczęśliwca, wcielającego w siebie bogactwo, potęgę i doskonale powodzenie, za jakiego mieli go ci, co spoglądali nań z oddalenia.  Wieczór zimowy mroźny był nieco, ale pogodny i oświetlony srebrną pół obręczą księżyca, która wystąpiła na blady lecz jasny błękit nieba. Tu i owdzie na ulicach i placach miasta zapalano żółtawo świecące latarnie, przechodniów było sporo, środkiem ulic z brzękiem dzwoneczków przesuwały się liczne sanie. Jedne z tych sań najszybciej ze wszystkich pędzące, zatrzymały się przed niewielkim, ale ładnie zbudowanym domem, zakrawającym na pałacyk, i umieszczonym w głębi obszernego dziedzińca, oddzielonego od ulicy ozdobnemi sztachetami.  Byłoto miejsce oddalone od środka miasta, a blisko przysunięte ku otaczającym je polom. Z za domu widniały nagie teraz szkielety licznych a wysokich i rozłożystych drzew, które w lecie musiały tworzyć rozległy i gęstą zielenią napełniony ogród; pośród dziedzińca, z grubej warstwy śniegowej, wystawały smukłe kształty słomą owiniętych kosztownych snać krzewów, biały kompas świecił pośrodku pod padającym nań promieniem księżyca. W pałacyku kilka okien pierwszego piętra na wpół przysłoniętych malowniczą draperją firanek, jaśniało białem, obfitem światłem. Całe to mieszkanie miało pozór wpół wiejskiej willi, i wyglądało pięknie, zamożnie, a całkiem po pańsku.  Sanie zatrzymały się przed sztachetami; Anatol wysiadł, szparkim krokiem przebył dziedziniec, i przez wysokie oszklone drzwi wszedł do niezbyt obszernej ale bardzo ozdobnej sieni, gdzie u stóp wschodów szerokich, wysłanych kobiercem, siedział w liberję przybrany sługa, i czytał pod światłem spuszczającej się od sufitu lampy, ulotne jakieś pisemko. Na widok wchodzącego, sługa powstał i oddał mu głęboki ukłon; Dembieliński skinąwszy mu głową, wstąpił na oświetlone wschody. W przedpokoju na pierwszem piętrze znalazł innego sługę przyodzianego już nie w liberję, ale w czarne cienkie ubranie, i rzuciwszy mu futro, które tenże skwapliwie przyjął, udał się w głąb apartamentu.  Apartament pani Ewy Dembielińskiej składał się z sali jadalnej, dwóch bawialnych salonów, i dwóch czy trzech małych potulnych gabinecików. Wszystko zresztą w pięknych tych pokojach potulne było, miękkie, wonne, i błyszczące tym na wpół przysłonionym blaskiem, który objawia dobry smak połączony z bogactwem, już przez samą powściągliwość z jaką wystawia na pokaz to ostatnie. Pomiędzy wszystkiemi jednak cechami tego mieszkania, najwybitniejszą była miękkość — miękkość nie tylko już kobieca, ale posunięta do dziecięcego niemal rozpieszczenia. Znać było, że istota będąca panią i mieszkanką tych komnat, nie znosiła niczego coby w najlżejszy sposób razić mogło którykolwiek z jej zmysłów. Półświatła krzyżowały się tam z pół barwami, w powietrzu unosiły się pół-wonie, posadzki zasłane kobiercami, wydawały pod dotykającą ich stopą stłumione pół-odgłosy. Żadnej nigdzie jaskrawości, żadnego choćby cokolwiek żywszego tonu, żadnej nieco ostrzejszej linji dostrzedzby tam niepodobna; wszystko było miękko zaokrąglone, łagodnie wycieniowane, wychuchane z troskliwą pieczołowitością, nakształt gniazdka usłanego puchem, jedwabiem i różanemi listkami. — Czy było to odbicie się tych cech mieszkania, czy też głębsze jakieś wzruszenie serca, dość, że na twarzy Anatola ukazał się wyraz miękki, graniczący niemal z rzewnością, i spędził z niej do szczętu dotychczasową powagę i chłód urzędownie nieco wyglądający. Po chwili jednak, twarz ta wyrazista i ruchoma wtedy tylko gdy nikt na nią nie patrzył, zadrżała niepokojem i stłumionym jakby bolem. Było tak może właśnie dla tego, że nikt dotąd twarzy tej nie spotkał słodkiem powitalnem wejrzeniem; że nie było tam nikogo, na kimby spocząć mogły czarne oczy młodego człowieka, płonące w tej chwili niecierpliwością i oszklone mgłą rozrzewnienia. Anatol przebył już salę jadalną i dwa bawialne salony, zatrzymał się w progu rozkosznie urządzonego gabinetu, i stał tam parę minut nieruchomy, wyczekujący — a nikt jeszcze nie wyszedł na jego spotkanie. Służący, którego znalazł w przedpokoju, znikł był na chwilę w oddalonej głębi mieszkania, kędy zapewne oznajmiał swej pani przybycie gościa; potem ukazał się znowu, cichym krokiem przeszedł długi rząd komnat, a nikt nie ukazywał się jeszcze z za tej portjery podniesionej ręką sługi i zapadłej znowu, a za którą kryły się niedostępne obcym oczom i krokom, komnaty.  Anatol stał w progu buduaru, i ciężkie snać jakieś uczucie przykuło go do miejsca, bo stał nieruchomy, i można było rzec, że wsłuchiwał się w tę głęboką ciszę jaka go otaczała, przerywana tylko jednostajnym odgłosem zegara, rozświetlona łagodnemi blaskami białych i bladobłękitnych lamp płonących w etruskich wazach pod ażurowemi przysłonami, lub pomiędzy gałęźmi malowniczo ustawionych roślin. Ciężką, bardzo ciężką widocznie dla młodego człowieka była ta chwila wytężonego oczekiwania, bo kilka razy twarz jego pobladła bardzo, a potem zabarwiła się błyskawicznym rumieńcem; bo oczy jego nawpół osłonione ciemną spuszczoną powieką, strzeliły posępnemi jakiemiś ognikami; hebanowe brwi ściągnęły się tworząc na czole głęboką zmarszczkę, a dumna warga przycięta i pobladła, drżała od chwili do chwili w takt z oddechem gwałtownie pracującej piersi. — „La donna e mobile“, wyszeptał Anatol, i nieopisany uśmiech bolesnego sarkazmu okrążył mu usta.  Nagle podniosła się tajemnicza zasłona, a z za niej wybiegło dziecię śliczne jak archanioł wymalowany ręką zachwyconego mistrza. Była to dziewięcioletnia najwyżej dziewczynka, z białą jak przezroczysty alabaster twarzyczką, z wielkiemi ciemnemi oczami, z mnóstwem czarnych zwojów okrywających główkę i opływających drobne obnażone ramiona. Wbiegła jak motylek, niby skrzydłami wiewając sukienką z błękitnego jedwabiu, i stopkami błękitno obutemi zaledwie dotykając puszystego kobierca. Z okrzykiem radości rzuciła się ku stojącemu w progu gościowi.  — Kuzynku! — zawołała, — to ty! doprawdy to ty! tak dawno cię nie widziałam! myślałam żeś o nas zapomniał, że nie przyjdziesz już do twojej małej Krysi!  Było coś orzeźwiającego w tym dziecięcym srebrnym głosiku, który dzwonił szczerą radością niewinnego serca, i tą świeżością niewysłowioną, która stanowi wiecznie zwycięzki wdzięk wiosny życia i natury. To też Anatol rozpogodził czoło, i uprzejmie uśmiechnął się do dziecięcia, które stało przed nim z główką podniesioną ku jego twarzy, z różanemi usteczkami otwartemi uśmiechem, powtarzającym się niby w źwierciedle, w roziskrzonych przeczystych źrenicach. — Jak się masz, Krysiu? — wymówił ściskając w dłoniach swych jej drobne rączęta. Nie zapomniałaś więc o mnie jeszcze? tęskniłaś za mną trochę?  W głosie młodzieńca gdy wymawiał te wyrazy, dźwięczała tłumiona jakaś boleść. Snać zwątpił on przed chwilą o tem, aby ktokolwiek tęsknił za nim w tym domu.  — Kuzynie! — wymówiło dziecię, — byłeś zawsze dla mnie taki dobry! jabym o tobie nigdy zapomnieć nie mogła, nigdy!  Anatol pochylił się żywo, i przytknął usta do alabastrowego czoła dziewczynki. Pocałunek ten krótki był, ale gorący; można zeń było poznać, że powitanie tego dziecka ulżyło ciężarowi, jaki spadł był na serce młodzieńca razem z tą ciszą i samotnością, jakie same jedne powitały go w tych progach. Sięgnął do trzymanego w ręku kapelusza, i wydobył zeń wykwintną bombonierkę.  — To dla ciebie Krysiu — rzekł, — widzisz, i ja pamiętałem o tobie, bom ci przywiózł cukierków ze stolicy.  Dziecię wzięło cacko napełnione przysmakami, ale rzuciło nań zaledwie parę obojętnych spojrzeń. — Dziękuję ci! — rzekło, — wszak ja od ciebie zawsze miewam cukierki, przysyłasz je dla mamy i dla mnie, ale teraz daleko to milej żeś je sam przywiózł! A wiesz? ja się już uczę grać i rysować. Monsieur Viret powiada, że mam wielką zdolność do rysunku, et qu’avec le temps je deviendrai artiste.  Ostatnie wyrazy wymówiła figlarnie, prostując się z dumą. Francuzka wymowa tego dziecka była bez zarzutu, a sposób w jaki się wyrażała, objawiał wczesne rozwinięcie umysłu i tę śmiałość, jaką posiadają dzieci hodowane w domach zamożnych, napełnionych zawsze ludźmi i gwarem.  — Nie wiem czy będziesz artystką — rzekł Anatol, — ale że jesteś ślicznem dzieckiem, to pewno!  Krysia rozśmiała się głośno, i zrobiła dyg głęboki.  — Dziękuję! — zawołała, — a chcę tylko wiedzieć czy bardzo kochasz mię za to, że jestem ślicznem dzieckiem?  Anatol miał odpowiedzieć na to pytanie, gdy tuż przy nim rozlała się w powietrzu delikatna woń heljotropu, i zabrzmiał miękki jak jedwab, a cichy jak tchnienie głos kobiecy:  — Christine! va rejoindre M-lle Flore!  Na dźwięk tego głosu, rumieniec długą i purpurową strugą przepłynął po czole i policzkach Anatola; potem zniknął nagle, i pozostawił po sobie tę głęboką bladość, która oznajmia, że wszystka krew namiętnie wzruszonego człowieka, skupiła się w gwałtownie bijącem jego sercu. Podniósł głowę, którą dotąd pochylał ku pięknemu dziecięciu, i oko w oko spotkał się ze stojącą o kilka kroków, panią Ewą Dembielińską. Była to postać tak smukła i powiewna, że możnaby ją wziąć nie za postać kobiecą, ale za nadpowietrzny uplot tych bladych i drżących świateł, które napełniały przestrzeń śród której się ukazała. Twarz jej o ściągłych, niezmiernie delikatnych, ale też doskonale regularnych rysach, posiadała bladość śniegu, a przezroczystość porcelany; podłużnie wykrojone oczy, powłóczysto i miękko patrzyły z za gęstej złotej rzęsy, a barwą źrenic swych iść mogły o lepsze z niezapominajkami kwitnącemi na łące, albo z rozpogodzonem niebem letniem, lub tym turkusem, który otoczony rzędami pereł, zapinał bogatą draperję stanika jej, poniżej łabędziej jej szyi. Na szyję tę, jak fale roztopionego złota, spływały zwoje włosów pokręconych w kędziory i warkocze, które podnosząc się w misterną koronę, obejmowały śnieżne, pochylone nieco czoło. Drobniuchne usta rozkwitały śród tej ślicznej twarzy, jak pączek bladoróżowej róży, tak że cała kobieta wraz ze swą powłóczystą, miękko wijącą się w koło niej szatą, przywodziła na myśl same kwiaty, alabastry, łagodne światła, i te nadprzyrodzone zjawiska, które w dziedzinie bajek słyną pod imieniem wieszczek lub nimf. Z powabu jakim tchnęła, i uroku jaki wywierać mogła, była to prawdziwa Ewa; ale w niczem niepodobna do owej mieszkanki raju, która stworzona pod gorącym blaskiem słonecznym, na wskroś przyjęta ożywczemi powiewami krzyżujących się w przestrzeni wiatrów, nie znająca ni puchu ni jedwabiów, ni sztucznych woni, ni takichże uczuć — ze snu z którego wywołała ją ręka Twórcy, powstała prosta, kwitnąca, silna i zdrowa, jak prawdziwa matka ludzkiego rodzaju. Ta Ewa, która teraz stanęła przed wpatrzonym w nią rozkochanym wzrokiem młodzieńca, była Ewą nowoczesną, stworzoną i wyrosłą śród raju salonów, puchu, atłasów, narkotycznych woni, perfum i sztucznych zefirów wiejących z usypiająco szeleszczących wachlarzy. Była to uosobiona miękkość, delikatność, przezroczystość, wiotkość i chwiejność; był to najczystszy ekstrakt tego co w pewnym świece nosi nazwę dystynkcji; był to nakoniec wdzięk śniegowego płatka, alabastrowej bombonierki, heljotropu hodowanego w cieplarni — wdzięk powabny, drażniący wyobraźnię, zdolny obudzić miłość podobną do litości, rozpalić namiętność kończącą się spazmem; wdzięk potężny w pewnej mierze, ale skarłowaciały jak ta sfera, ten odłam ludzkości, której był dziecięciem, okazem, i chorobliwym lubo ponętnym wykwitem.  Małej Krysi nie było już w pokoju; Ewa i Anatol stali przez chwilę naprzeciw siebie, rozdzieleni zaledwie przestrzenią kilku kroków, a żadne z nich nie mogło zdobyć się jeszcze na słowo powitania. Oboje byli bardzo wzruszeni, ale każde inaczej. Twarz mężczyzny mieniła się namiętną radością kochanka, witającego nakoniec w rzeczywistości tę, której obraz napełniał sny jego i marzenia; we wzruszeniu kobiety przemagało głębokie zmieszanie, nad którem widocznie zapanować pragnęła a nie mogła. Anatol pierwszy wyciągnął rękę, i ujmując miękką jak aksamit a białą jak śnieg dłoń narzeczonej, wymówił z cicha:  — Ewo! najdroższa moja! nakoniec widzę cię!  W tej chwili był tak przenikniony własnem uczuciem, że nie mógł się wczytywać w twarz kobiety którą witał, i zapomniał nawet o wyrzutach, jakie niósł tu z sobą za to, że ona mu zbyt długo na powitanie czekać kazała. Lecz nagle ręka Anatola w dół opadła, a cała postać wyprostowała się jakby pod wpływem zdumienia czy obrazy. Poczuł, że palce pięknej kobiety zlekka tylko i zimno dotknęły jego dłoni; oddała mu ukłon ceremonjalny, i zefirowym swym głosem wymówiła:  — Bonjour monsieur!  Poczem niedbale i miękko opuściła się na aksamitne poduszki sofy, i powolnym, zaokrągloną linję kreślącym gestem, wskazała gościowi swemu poblizki fotel.  Nastąpiła dość długa chwila milczenia. Ewa oparła głowę na dłoni i patrzyła w ziemię ze zmieszaniem, które jak złe sumienie, opuścić jej nie chciało; Anatol stał o kilka kroków od niej w nieruchomej postawie. Boleść wyryła mu znów na czole głęboką fałdę, poczucie upokorzenia nizko pochyliło mu głowę.  — Pani! — wymówił po chwili głosem, który z trudnością wydobywał się z jego piersi, a dźwięczał nawpół namiętnym bólem, nawpół srodze zranioną dumą; — pani! powitanie takie jest dla mnie zupełnie, zupełnie niespodzianem! Sądziłem... spodziewałem się, że rozkaz twój dzisiejszy, abym kilka godzin czekał na widzenie się z tobą, był jednym z tych kaprysów kobiecych, które rodzą się z nicości i kończą się niczem... Teraz niewiem co mam myśleć, czego spodziewać się...  Umilkł, bo głos ustał mu w gardle. Patrzył na milczącą kobietę, która wzroku nie odrywała od ziemi, oczami gorejącemi i mglącemi się na przemian. W tej walce jednak, która toczyła się w piersi jego pomiędzy poczuwaną miłością i obrażoną dumą, pierwsza przemogła.  — Ewo! — wymówił po chwili milczenia — Ewo moja! — i chciał ku niej przystąpić, ale zatrzymał się jak wryty, bo niezapominajkowe oczy kobiety podniosły się na niego, i wydały mu się podobne do kryształu zimnego, błękitną napojonego barwą.  — Panie! — zaczęła głosem silniejszym niż wprzódy, który jednak drżał trochę zrazu, — powinieneś pan wiedzieć, dla czego przyjmuję cię w ten sposób. Pomiędzy nami wszystko powinno być skończonem. Vous m’aves mortellement offensé, monsieur.  Ta kobieta kłamała widocznie, i mówiła o obrazie, której nie czuła. To też zmieszanie, na wzór upartego sumienia, które odepchnięte wraz powraca, ogarnęło ją znowu i zamknęło jej usta, które zadrżały i nic już więcej powiedzieć nie mogły.  — Ja obraziłem cię Ewo! czem? jak? — wymówił Anatol z wyrazem głębokiego i zupełnie szczerego zdziwienia. — Powiedz mi pani com uczynił, a może wytłómaczyć się zdołam?  Kobieta z wyraźnem wysileniem podniosła powieki, spojrzenie jej jednak niespokojne i zmącone jakąś tajemną wewnętrzną walką, nie utkwiło w tym z kim rozmawiała, ale w przeciwległej ścianie.  — Vous m’avez négligé complétement! ozwała się przeciągle i z cicha. Pisywałeś pan do mnie ze stolicy rzadko, bardzo rzadko; listy pana wyglądały tak jakby były pisane z musu. Enfin, z podróży ze stolicy nie wstąpiłeś pan do N. aby się ze mną widzieć, i od kilku już tygodni zostajesz w tych stronach, a dziś dopiero po raz pierwszy pomyślałeś pan o mnie...  Przytoczone pobudki gniewu pięknej kobiety musiały wydać się Anatolowi bardzo błahemi, bo twarz jego rozpogodziła się, i lekki nawet uśmiech wstąpił na jego usta. Słuchając słów narzeczonej, przypisywać je musiał znowu jednemu z tych kaprysów kobiecych, które rodzą się z nicości i kończą się niczem; myślał, że z łatwością wytłómaczyć się potrafi z oskarżeń, i gniew, nie mający słusznych przyczyn, rozbroi. Toteż pewniejszym już krokiem zbliżył się do sofy, i usiadł w pobliżu na umieszczonym fotelu.  Przy jego zbliżeniu się kobieta usunęła się zlekka, i przechyliła głowę w inną stronę. Brwi Anatola zsunęły się, ale tylko na chwilę; uśmiechnął się znowu, i patrząc na kobietę odwracającą się od niego, jak na rozkapryszone dziecko, łagodnie mówić zaczął:  — Najdroższa moja, najpiękniejsza, najlepsza...  — Monsieur! — wymówiła kobieta zwolna obracając ku niemu głowę, — proszę nie przemawiać do mnie w ten sposób.  Fala bladości przepłynęła po czole Anatola. Kobieta ta zadawała mu prawdziwe tortury, a jednak kochał ją wszystkiemi siłami swej istoty; znać to było w spojrzeniu jakiem ogarniał głowę jej oblaną złotemi włosami, i niechętnie odwracającą się od niego.  — A więc! — wymówił po chwili milczenia — pozwól pani abym wytłómaczył się z tych błahych zarzutów jakie mi czynisz, a które w obec miłości mojej dla ciebie wydają mi się tak drobnemi, tak drobnemi, że są aż zupełnie niczem...  — Pan mnie nie kochasz! nie kochałeś nigdy! — zawołała kobieta, i dalej jeszcze usunęła się od niego.  Po tym wykrzyku Anatol stał się bardzo poważnym.  — Ewo! — wyrzekł starając się spotkać oczami wejrzenie jej ustawicznie zwracające się ku ziemi; — Ewo, ty sama nie wierzysz w to coś powiedziała.  Wyrzekł te słowa z wielką prawdą i siłą szczerego przekonania w głosie. Nie mylił się. Ewa w istocie nie wierzyła własnym słowom; wiedziała ona dobrze iż jest kochaną, a tylko tajemnemi jakiemiś wiedziona pobudkami, czyniła mu zarzut, którego niesprawiedliwość czuła. Toteż nie odpowiedziała nic, i tylko głową uczyniła gest rozpieszczonego dziecka, które upiera się przy swojem. Anatol mówił dalej:  — Pisywałem do ciebie ze stolicy, tak jak to czyniłem od czasu gdy zostałaś wolną, i pozwoliłaś mi spodziewać się, że kiedyś będę tak szczęśliwy, iż posiędę rękę twoją i serce. Listy do ciebie wysyłałem w tych odstępach czasu, jakie sama naznaczyłaś, a nie były one nigdy zbyt częste dla mnie, który myślałem o tobie ciągle. Niewiem jak listy te wydać się mogły komuś, ktoby je czytał z chłodną rozwagą, i dla czego wydały ci się jakby były pisane z musu. Pisałem je zawsze ze wzruszeniem, z miłością, z tęsknotą niewysłowioną do tej chwili, która miała połączyć już nas na zawsze, a o której przyśpieszenie błagałem cię, choć nigdy o nic nie błagam nikogo. Być może iż w gwarze i wirze stolicy, śród natłoku zajęć i interesów jakim się oddawałem, pod palącym wpływem uczucia mego dla ciebie, które w coraz silniejszą rosło namiętność, przestałem być kiedykolwiek panem pióra i myśli moich... Być może, iż zbyt śmiały wyraz jaki wymknął się na papier z kipiącej mej głowy; może myśl jaka niedopowiedziana, z wątkiem przerwanym troską czy nawałem pracy, obraziła wybredny twój umysł. Przebacz mi to Ewo! — mimowolnego przewinienia nie przerabiaj na nieodpuszczalną zbrodnię! Z drobnostki sprowadzonej trafem, nie czyń ciosu, któryby zachwiać mógł mojem a i twojem może istnieniem! Podaj mi twą rękę, spojrz na mnie twoim dobrym wzrokiem, w którego przeczystej głębi tak lubię czytać dobroć twego serca i niewinność myśli, ja, co tak ciągle, ciągle ocieram się o złość ludzką, i patrzę na zbrukane sprawy tego świata wśród jakiego żyję...  Zatrzymał się, i na siedzącą przy nim kobietę patrzył z miłością i błaganiem. Ale ona nie podawała mu swej ręki, i nie zwracała na niego oczu, które przysłonione spuszczonemi powiekami, świeciły z za gęstych rzęs jakiemś uczuciem wewnętrznej walki. Widocznie pasowała się sama z sobą, a dwie potęgi które w niej bojowały, jednako musiały być wytrwałe w boju, bo delikatne rysy jej twarzy jakby zesztwniały, i pokryły się wyrazem głuchego uporu. Milczała. Anatol z coraz cięższą chmurą na czole, mówił dalej:  — Pozostaje mi jeszcze usprawiedliwić się przed tobą z tego, że kilka tygodni przepędziwszy w tych okolicach, dziś dopiero po raz pierwszy przybywam do ciebie. Lecz czyliż nie wiesz o nieszczęściu, które mię spotkało? Czyliż nie pisałem do ciebie z drogi, że jadę do umierającego ojca, że jeśli chcę ujrzeć go raz jeszcze, to już ani chwili tracić nie powinienem? Przybyłem, i znalazłem go złożonego ciężką niemocą. Nie zaraz jednak skończyło sie wszystko. Miesiąc cały przesiedziałem przy śmiertelnem łożu ojca. Mógłżem go odstąpić? Powiedz Ewo, ty, co sama byłaś dla matki twej tak dobrą i wylaną córką, że dobroć ta twoja wznieciła we mnie pierwszą iskrę miłości dla ciebie, — powiedz, czy powinienem był odejść od śmiertelnego łoża ojca, dla własnej uciechy porzucić wezgłowie, na którem spoczywała siwa głowa człowieka, ostatnią miłością i troską, ostatnim wyrzutem i niepokojem tchnącego dla mnie?... O! Ewo! Ewo! — gdybyś wiedziała wszystko com przebył i przecierpiał w tych dniach posępnych i nocach ponurych, w których głos ojca zamierający w schorzałej piersi, błagał mię o przebaczenie za utratę wielkiej pradziadowskiej spuścizny, za to, że napoiwszy mą głowę najdumniejszemi nadziejami, rzuciwszy mię w burzliwy odmęt świetnych lecz zwodniczych żywiołów, pozostawiał mię odartym z mienia, nakształt żebraka nieposiadającego nic, oprócz złoconych łachmanów jakiemi niby na pośmiewisko długo przyodziewano jego członki, aby po opadnięciu ich tem boleśniej uczuł swoją nagość... Jam nie myślał mu przebaczać, bom ani na chwilę nie uczuł gniewu; ale wtedy gdy jęki konającego rozległy się w koło mnie, i żalem przeszywały me serce; gdy przyszłość moja, którą roiłem tak świetną, ukazywała mi się niepewna jak widmo wyśnione, ciernista jak ubóstwo, — jam myślał o tobie Ewo, z nadzieją że nie odstąpisz mię w tej stanowczej życia mego porze, z ufnością w twoje serce tkliwe, kobiece, w które gdybym postradał wiarę... w cóżbym już wierzył na ziemi? Jam rozpieszczony szczęściem, wykołysany miękko powodzeniem nieodstępującem mię dotąd ani na chwilę, napojony marzeniami, których cele wysokie bardzo, wydawały mi się już blizkiemi... i wtedy gdy cios po ciosie spadał na barki moje szczędzone łaskawym dotąd losem, gdy otoczyły mię obrazy ponurej śmierci, a przyszłość moja zachwiała się przedemną jak wiotki cień, któremu nagle zbrakło podstawy bytu — jam pocieszał się myślą o tobie, i nią jak rosą rzęźwił głowę moją, słodził gorycz napływającą do serca... A ty Ewo, wyrzucasz mi żem o tobie nie myślał, żem do ciebie nie spieszył...  Umilkł Anatol zmęczony długiem mówieniem, w czasie którego ogniste rumieńce wystąpiły mu na policzki, a pierś oddychała szybko i z ciężkością. Przestał mówić, i patrzył na uparcie milczącą kobietę.  — Ewo! — ozwał się raz jeszcze cichym głosem, — czyliż nie masz dla mnie ani jednego słowa odpowiedzi, jednego choćby spojrzenia? Dla czego tak uparcie wzrok odwracasz odemnie? Spójrz w moje oczy, one czyste — bo mówiłem prawdę...  Ewa milczała, a rysy jej powleczone bladością i zesztywniałe, nie wyrażały nic; tylko drobna ręka konwulsyjnym ruchem mięła fałdę jedwabnej sukni, a białe ząbki przygryzały pobladłą wargę, tak, że aż wystąpiła na nią purpurowa kropelka krwi. W kobiecie tej widocznie odbywała się walka.  — Ewo! — wyrzekł Anatol, i sięgnął po jej rękę. Ale ona uczyniła żywe poruszenie, i krzyżując ramiona na piersi, zawołała:  — Panie! pomiędzy nami wszystko skończone być powinno!  Młody mężczyzna porwał się z miejsca, i obie ręce jego utonęły na chwilę w kruczych jego kędziorach.  — To okropne! — zawołał. Wszystko skończone! wszystko zerwane! Dla czego? czy przestałaś mię kochać? Nie, tysiąc razy nie! — a więc dla czegoż?  Nagle ramiona Anatola opadły, jakby się na nie zwaliło niewidzialne jakieś brzemię; wszystkie fibry jego twarzy zadrgały, oczy posępną strzeliły błyskawicą.  — Dla czego? — powtórzył głosem nabrzmiałym grozą, — czyliżby dla tego, że utraciłem majątek? żem został ubogim?  Na dźwięk tych wyrazów, Ewa zadrżała całem ciałem, i z poruszeniem przestraszonego dziecka, zasunęła się w najgłębszy zakąt sofy. Zarazem gruba, błyszcząca łza, długo snać ukrywana pod powieką, stoczyła się po złotej rzęsie, i spadła pomiędzy atłasowe fałdy stanika. Anatol widział drżenie kobiety, i pobladł bardzo; oznajmiało mu ono, że to co przypuszczał, było prawdą. Ale dojrzał on także łzę tej którą kochał, i pociągany nieprzezwyciężoną siłą namiętności, lub ostatnim promieniem nadziei jaki błysnął przed nim w tej kryształowej kropli, raz jeszcze przybliżył się do kobiety, której twarz zesztywniała wciąż była milczącą, ale której drżenie i łza przemawiały wyraźnie.  Usiadł i pochylił się ku niej tak, że spojrzenie jej umknąć niemogło szukającym go jego oczom.  — Ewo! — mówił, — powiedz że to nie prawda! powiedz żeś nie myślała nawet o tem! Wyrzucaj mi żem cię niesłusznie posądził? Skarć mię srogo, odepchnij mię od siebie, ale powiedz, że to nie prawda!  W głosie jego był zrazu gwałt kilku pomieszanych z sobą uczuć: proźby namiętnej, głuchego gniewu i trwogi; ale z oczu Ewy druga łza popłynęła, a na jej widok rzewne uczucie ogarnęło znowu młodego mężczyznę.  — Nie, to być nie może! jam się omylił okropnie! — mówił wpatrując się w nią rozkochanym wzrokiem, — nieprawdaż Ewo, że ty daleką byłaś od takiej myśli i od takich uczuć? I któż lepiej wiedzieć o tem może nademnie? Kto lepiej nademnie zna twoje dobre, szlachetne serce? Wszakże znałem cię młodziuchną dziewczyną, gdy sam jeszcze byłem nieledwie dzieckiem; widziałem jak fatalny zbieg okoliczności, namowy, proźby, skłoniły cię do przyjęcia ręki mego krewnego, starca z ciałem steranem, a duszą roztraconą w nieporządnem życiu. Czułaś się nieszczęśliwą Ewo, a jednak szanowałaś siwe włosy człowieka, któregoś nosiła imię; jak łagodne dziecię znosiłaś miłość jego, która dręczyła cię nakształt zmory; nakazywałaś milczenie sercu w imię tej dumy i czystości niewieściej, których poniżyć, pokalać nie chciałaś... Któż o tem wszystkiem lepiej wiedział nademnie?  Przestał mówić na chwilę, i wsparł na dłoni głowę ciężką wspomnieniami, które wszakże złotą snać i miękką snuły się przędzą, bo oczy jego nabrały pięknego blasku, a usta okrążyły się pełnym marzeń uśmiechem. W tej chwili nie byłto już dumny, ambitny człowiek, w gwarze świetnej stolicy upatrujący tej drabiny, po którejby najłatwiej wstąpić mógł na najwyższe szczyty społecznych wielkości; ale byłto młodzieniec, który u stóp ukochanej kobiety wspominał drogie i piękne chwile wspólnej ich przeszłości, i stawił je przed jej oczyma, jako moc zdolną zakląć i obalić tę nieznaną mu zaporę, która nagle rozpostarła się pomiędzy niemi.  — Czy pamiętasz Ewo, jak gdyś czuwała nad twą chorą matką, a ja na mocy pokrewieństwa które wiązało mię z twym mężem, mogłem przez długie dnie przebywać w twym domu i patrzeć na ciebie ciągle, — czy pamiętasz jak wówczas zwyciężony tym łagodnym wdziękiem, i tą pełną starań anielską dobrocią, z jakiemi czuwałaś nad łożem chorej, nie mogłem dłużej powstrzymać uniesień serca, które rwało się ku tobie, i tu, w tym samym pokoju, pochwyciwszy twą rękę powiedziałem ci, powiedziałem ci po raz pierwszy, że... kocham cię... Wtedy tyś stanęła jak wryta, strumień krwi napłynął do twarzy twej wybladłej śród nocy bezsennie nad umierającą spędzanych, ręka twoja płonęła w mojej dłoni, oczy jaśniały blaskami, jakie tryskają z serca, które się budzi — ale nieodpowiedziałaś nic, tylko wyciągnąłaś rękę ku drzwiom na wpół otwartym, i milczącym gestem wskazałaś mi widniejącą przez nie, białemi włosami okrytą, głowę twojego męża... Jam cię zrozumiał Ewo, zrozumiałem, że pragnęłaś pozostać czystą i niepokalaną fałszem przed człowiekiem z którym żyłaś... Byłem jeszcze bardzo młody, ale życie w stolicy, ścieranie się z ludzi tysiącem, i jakich ludzi, napoczęło już mą świeżość młodzieńczą... Wiele już wtedy postradałem wiar, które nigdy więcej nie wróciły do mnie; z wielu rzeczy czczonych gdzieindziej, szydziłem... A jednak zrozumiałem cię w onej chwili, i uczciłem... Zamknąłem się w sobie, ale patrząc na cię myślałem zawsze: „Kobiecie tej można wierzyć!“ A czy ty wiesz Ewo, czem jest wiara taka dla młodego mężczyzny, pędzącego życie śród ludności, która nie wierzy prawdziwie w nic... dla mężczyzny zarażonego niewiarą, a mimo wszystko, nie mogącego w żaden sposób zabić w sobie wyższej natury ludzkiej, rozkazującej mu wierzyć? Jam potem w stolicy wspólnie z wesołymi towarzyszami szydził z cnoty niewieściej; ale gdy usta moje wymawiały słowa strącające w błoto ideał kobiety, myśl biegła ku tobie, a serce napełniało się tą niewymowną radością, jakiej doświadcza człowiek, który głośno bluźni rzeczom pięknym lub świętym, lecz w najdalszej głębi swej duszy samemu sobie powiedzieć może: to kłamstwo!  I znowu była chwila milczenia, w czasie której Anatol nie patrzył na Ewę. Czoło jego było na dłoń schylone, głęboka zaduma twarz mu pokrywała i w dół skłaniała jego powieki. Za to jej wzrok obejmował teraz schyloną jego głowę spojrzeniem, w którem łzy krzyżowały się z blaskami coraz żywiej rozpalających się źrenic.

RESZTA TEKSTU DOSTĘPNA W PEŁNEJ WERSJI.

Obarczony rodziną

TEKST DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI.

Zachwiana karjera

TEKST DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI.

Uczony marzyciel

TEKST DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI.

Promień w kałuży

TEKST DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI.

Kuzyn Habsburgów

TEKST DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI.

Sidła

TEKST DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI.

Poezja mistrzynią

TEKST DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI.

Roztargnienia uczonego marzyciela

TEKST DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI.

Idylla przerwana

TEKST DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI.

Różne losy

TEKST DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI.

TOM II.

TEKST DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI.

Podziękowania

Wydawnictwo Avia Artis dziękuje serdecznie wszystkim ludziom zaangażowanym w powstanie tej książki.

*****

Eliza Orzeszkowa

NA DNIE SUMIENIA

Projekt okładki: Avia Artis

W projekcie okładki wykorzystano portret Elizy Orzeszkowej.

Autor: Aleksander Tadeusz Regulski

Wszystkie prawa do tego wydania zastrzeżone.

©Wydawnictwo Avia Artis

2020