Niesamowitości. Zbiór opowiadań - May Sinclair - E-Book

Niesamowitości. Zbiór opowiadań E-Book

May Sinclair

0,0

Beschreibung

Ingerencja sił ponadnaturalnych może przybrać zupełnie niespodziewaną formę.Pełnokrwiste postaci o złożonej psychologii, targane emocjami i popędami, stają się uczestnikami wydarzeń nie z tej ziemi. W tych błyskotliwych, pełnych nieoczywistych obrotów spraw opowieściach grozy dar jasnowidzenia potrafi skomplikować życie, a płomienny romans trwający w nieskończoność doprowadza bohaterów na skraj wytrzymałości. Nowoczesna i na wskroś kobieca proza, która trzyma w napięciu.Doskonały pomysł czytelniczy dla miłośników H.P. Lovecrafta i Edgara Allana Poe. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 230

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



May Sinclair

Niesamowitości. Zbiór opowiadań

Przekład: VIOLETTA DOBOSZ

Saga

Niesamowitości. Zbiór opowiadań

 

Tłumaczenie Violetta Dobosz

 

Tytuł oryginału Uncanny Stories

 

Język oryginału angielski

Wybór i układ: Paweł Marszałek

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2023 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728534090 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Gdzie ogień nie gaśnie

W sadzie nikogo nie było. Harriott Leigh wyszła, ostrożnie przeszła przez żelazną furtkę i znalazła się na polu. Zasunęła zasuwkę bez najlżejszego dźwięku.

Ścieżka wspinała się, wiła przez pole od furtki do krzewu czarnego bzu. Tam czekał na nią George Waring.

Po latach, ilekroć pomyślała o George’u Waringu, czuła słodki, gorący, winny zapach kwiatów czarnego bzu. Po latach, ilekroć poczuła zapach czarnego bzu, widziała George’a Waringa, jego piękną, delikatną twarz jak u poety albo muzyka, jego ciemnoniebieskie oczy, jego lśniące, oliwkowobrązowe włosy. Był kapitanem marynarki.

Dzień wcześniej poprosił ją o rękę, a ona mu ją oddała. Ojciec jednak się sprzeciwił i teraz szła powiedzieć o tym George’owi i pożegnać się z nim przed wyjazdem. Jego statek miał wypłynąć nazajutrz.

George był przejęty i podekscytowany. Nie wierzył, by cokolwiek mogło stanąć im na drodze do szczęścia, nie wierzył, by mogło zdarzyć się coś, co by mu nie pasowało.

— No i? — spytał.

— Istny z niego potwór, George. Nie zgadza się. Mówi, że jesteśmy za młodzi.

— W sierpniu skończyłem dwadzieścia lat — odrzekł z poczuciem krzywdy.

— A ja we wrześniu skończę siedemnaście.

— I już jest czerwiec. Tak naprawdę mam swoje lata. Jak długo każe nam czekać?

— Trzy lata.

— Trzy lata, żebyśmy mogli się przynajmniej zaręczyć... Przecież możemy już wtedy nie żyć.

Oplotła go ramionami, żeby poczuł się bezpiecznie. Pocałowali się, a z pocałunkami mieszał się słodki, gorący, winny zapach czarnego bzu. Stali, przytuleni mocno, pod krzewem.

Usłyszeli, jak po drugiej stronie żółtego od ognichy pola zegar w wiosce wybija siódmą. W domu rozbrzmiał gong.

— Muszę iść, najdroższy — powiedziała.

— Och, zostań... Zostań jeszcze choć pięć minut.

Przytulił ją mocniej. I trwali tak pięć minut, a potem jeszcze pięć. A potem on już pędził drogą na stację, podczas gdy Harriott szła ścieżką przez pole powoli, walcząc ze łzami.

— Wróci za trzy miesiące — powtarzała sobie. — Trzy miesiące jakoś przeżyję.

On jednak nie wrócił. Coś popsuło się w silnikach na Alexandrze, statku, którym płynął. Trzy tygodnie później Alexandra zatornęła gdzieś na Morzu Śródziemnym. A George razem z nią.

Harriott stwierdziła, że nie obchodzi jej już, kiedy teraz umrze. Była w zasadzie przekonana, że niedługo, bo nie mogła bez niego żyć.

Minęło pięć lat.

 

Dwa rzędy buków ciągnęły się przez cały park, a pomiędzy nimi biegła szeroka, zielona aleja. Gdzieś pośrodku rozgałęziała się, dając odnogę w prawo i w lewo i tworząc coś na kształt krzyża, a na końcu prawego ramienia stał biały, zdobiony sztukaterią pawilon z kolumnami i z wejściem o trójkątnym zwieńczeniu jak w greckiej świątyni. Koniec lewej odnogi stanowiła dwuskrzydłowa brama wjazdowa do parku z boczną furtką.

Harriott ze swej kamiennej ławki w głębi pawilonu dostrzegła Stephena Philpottsa, gdy tylko przekroczył furtkę.

Poprosił, by tam na niego czekała. Zawsze wybierał to miejsce, by na głos czytać poezję. Wiersze były tylko pretekstem. Wiedziała, co zamierza jej powiedzieć. I wiedziała, co mu odpowie.

Na tyłach pawilonu kwitły krzewy czarnego bzu i Harriott pomyślała o George’u Waringu. Mówiła sobie, że George jest teraz bliżej niej, niż mógłby być kiedykolwiek za życia. Gdyby poślubiła Stephena, nie byłaby mu niewierna, gdyż kochała go inną częścią siebie. Nie byłoby tak, że Stephen zająłby miejsce George’a. Stephena kochała duszą w sposób iście nieziemski.

A jednak zadrżała na całym ciele jak napięty drut, gdy furtka się otworzyła i młody człowiek ruszył w jej stronę bukową aleją.

Kochała go; kochała jego smukłość, czerń jego włosów i ziemistą bladość, jego czarne oczy rozbłyskujące płomieniem inteligencji, kochała to, jak czarne włosy opadały mu na czoło, i to, jak stąpał lekko, jak u stóp wyrastały mu skrzydła.

Usiadł przy niej. Widziała, jak drżą mu ręce. Czuła, że nadchodzi ten moment; i nadszedł.

— Chciałem spotkać się z tobą sam na sam, bo jest coś, o czym muszę ci powiedzieć. Nie bardzo wiem, jak zacząć...

Jej wargi rozchyliły się. Zaczęła lekko dyszeć.

— Pamiętasz, jak opowiadałem ci o Sybill Foster?

Zająknęła się, odpowiadając. — N-nie, Stephenie. Opowiadałeś?

— No tak, nie chciałem mówić, dopóki nie miałbym pewności, że się uda. Dowiedziałem się dopiero wczoraj.

— Czego się dowiedziałeś?

— No cóż... Tego, że mnie zechce. Och, Harriott... czy wiesz, jak to jest być tak potwornie szczęśliwym?

Wiedziała. Wiedziała jeszcze przed sekundą, zanim jej powiedział. Siedziała nieruchoma i zimna jak głaz, słuchając jego zachwytów, słuchając własnego głosu, który mówił, jak bardzo się cieszy.

Minęło dziesięć lat.

 

Harriott Leigh siedziała, czekając, w saloniku małego domku w Maida Vale. Zamieszkała w nim po śmierci swego ojca przed dwoma laty.

Była niespokojna. Co rusz zerkała na zegarek, by sprawdzić, czy nie dochodzi czwarta, godzina, którą wyznaczył Oscar Wade. Nie była pewna, czy przyjdzie po tym, jak go dzień wcześniej odprawiła.

Zadawała sobie pytanie, dlaczego, odprawiwszy go wczoraj, pozwoliła mu przyjść dzisiaj. Sama nie była do końca pewna, co nią kierowało. Jeśli naprawdę miała w sercu to, co wtedy powiedziała, nie powinna była pozwalać mu znowu przychodzić. Już nigdy.

Pokazała mu wyraźnie, co ma w sercu. Stanęło jej przed oczami, jak siedzi wyprostowana w fotelu, wspierana swą żarliwą prawością, podczas gdy on stał przed nią ze zwieszoną głową, zawstydzony i pokonany; poczuła znowu drżenie w swoim głosie, kiedy powtarzała w kółko, że nie może, nie może, że on musi zrozumieć, iż ona nie może, że nie, nic nie skłoni jej do zmiany zdania, że nie mogłaby zapomnieć, iż jest żonaty, że powinien myśleć o Muriel.

Na co on odrzekł bezlitośnie: — Wcale nie. To już skończone. Mieszkamy tylko razem dla przyzwoitości.

Ona zaś, spokojnie, z godnością: — I dla przyzwoitości, Oscarze, musimy przestać się widywać. Odejdź, proszę.

— Naprawdę tego chcesz?

— Tak. Nigdy się już nie zobaczymy, nie wolno nam.

I odszedł, upokorzony i pokonany.

Stanęło jej przed oczami, jak wyprostował swe szerokie plecy, szykując się na cios. I żal jej się go zrobiło. Mówiła sobie, że niepotrzebnie była taka twarda. Dlaczego nie mieliby się dalej spotykać po tym, jak już zrozumiał, gdzie leży granica? Do wczoraj granica nie była jasno wytyczona. Dziś zamierzała go poprosić, by zapomniał o tym, co jej powiedział. A jak już zapomni, nadal będą mogli się przyjaźnić, jak gdyby się nic nie stało.

Wybiła czwarta. Wpół do piątej. Piąta. Zjadła podwieczorek i przestała już na niego czekać, a tu, nim minęła szósta, przyszedł.

Zjawił się tak, jak zjawiał się dziesiątki razy wcześniej, nadszedł zamyślony miarowym, zdecydowanym krokiem, wyprostowany, a z każdym stąpnięciem jego szerokie ramiona to wznosiły się, to opadały. Był mężczyzną lat około czterdziestu, wysokim i silnym, szczupłym w pasie i o krótkiej szyi, którego niewyszukane, miłe dla oka rysy układały się regularnie na kwadratowej, rumianej twarzy. Na wypchniętą górną wargą sterczał szczeciniasty, krótko przycięty, rudawobrązowy wąs. Małe, płytko osadzone oczy również lśniły rudawym brązem, pożądliwe i zwierzęce.

Lubiła myśleć o nim, kiedy go nie było, lecz na jego widok zawsze doznawała lekkiego szoku. Pod względem fizycznym bardzo daleko mu było do wielbionego przez nią ideału. Tak bardzo różnił się od George’a Waringa i Stephena Philpottsa.

Usiadł naprzeciwko niej.

Zapadła krępująca cisza, którą przerwał Oscar Wade.

— No cóż, Harriott, powiedziałaś, że mogę przyjść. — Zdawał się zrzucać na nią odpowiedzialność. — Spodziewam się zatem, że mi wybaczyłaś — rzekł.

— Owszem, Oscarze, wybaczyłam.

Stwierdził, że najlepiej by mu to pokazała, wybierając się z nim tego wieczoru na kolację.

Nie potrafiła znaleźć żadnego argumentu za. Ale poszła.

Zabrał ją do restauracji w Soho. Oscar Wade jadał dobrze, wręcz wystawnie, każdemu daniu nadając jego własne znaczenie. Lubiła tę jego wystawność. Nie było w nim nic ze skąpca.

Kolacja dobiegła końca. Rumieniec na jego twarzy i pełne skrępowania milczenie powiedziały jej, o czym myśli. Gdy jednak odprowadził ją do domu, pożegnali się przy furtce. Zmienił zdanie.

Sama nie była pewna, czy cieszy się, czy żałuje. Przeżyła chwilę prawego uniesienia, w pełni się nią rozkoszując. Jednak tygodnie, które po niej nastąpiły, nie niosły ze sobą ani odrobiny rozkoszy. Odprawiła Oscara Wade’a, bo nieszczególnie go pragnęła; a teraz, przez przekorę, pragnęła go jak szalona dlatego właśnie, że go odprawiła. Choć w niczym nie przypominał jej ideału, nie mogła bez niego żyć.

Jadała z nim kolacje tak często, że nauczyła się restauracji Schneblera na pamięć: doskonale znała wyłożone białą boazerią, nakrapiane złotem ściany, białe kolumny i poskręcane złote liście ich głowic, tureckie dywany w błękicie i szkarłacie, uginające się miękko pod jej stopami, grube aksamitne siedziska, do których lepiły się jej suknie, i połyskiwanie sreber i szkła na niezliczonych białych kręgach stolików. Do tego twarze innych gości, czerwone, blade, różowe, brązowe, szare i ziemiste, wykrzywione i podekscytowane, wywinięte wargi poruszające się podczas jedzenia, poskręcane w esy-floresy elektryczne żarówki skierowane szpicem w dół, celujące prosto w jedzących, siedzących w cieniu czerwonych, marszczonych abażurów. Wszystko drżało w dusznym powietrzu, które czerwone światło plamiło tak, jak wino plami wodę.

I twarz Oscara, zarumieniona po kolacji. Za każdym razem, gdy odsuwał się od stołu i opierał wygodnie na krześle, dumając w milczeniu, wiedziała, o czym myśli. Ciężkie powieki podnosiły się, a ona napotykała wbite w siebie oczy, zamyślone, rozpatrujące.

Wiedziała już, jaki będzie finał. Pomyślała o George’u Waringu i Stephenie Philpottsie, i o swoim życiu; czuła się oszukana. Nie wybrała dla siebie Oscara Wade’a i nie pragnęła go, ale skoro już sam się jej narzucił, nie mogła pozwolić mu się wymknąć. Odkąd George umarł, nie pokochał jej żaden mężczyzna i żaden pokochać nie miał. I robiło się jej go żal, ilekroć wspomniała, jak od niej odchodzi, pokonany i upokorzony.

Była pewna finału wcześniej niż on. Nie wiedziała jedynie, kiedy, gdzie i w jaki sposób nastąpi. To akurat wiedział Oscar.

Finał nastąpił pewnego wieczoru po kolacji, którą spożywali w prywatnym saloniku, gdyż Oscar oznajmił, że nie będzie w stanie znieść zaduchu i hałasu sali ogólnej.

Ruszyła przed nim w górę stromych, wyłożonych czerwonym dywanem schodów ku białym drzwiom na piętrze.

Od czasu do czasu powtarzali tę sekretną przygodę. Czasem spotykała się z nim w saloniku nad restauracją Schneblera. Czasem, gdy jej służąca miała wychodne, przyjmowała go u siebie w Maida Vale. To jednak było niebezpieczne i nie mogła tak ryzykować zbyt często.

Oscar twierdził, że jest niewymownie szczęśliwy. Harriott nie była do końca pewna. Oto zjawiła się miłość, ta, której nigdy nie zaznała, o której marzyła, której łaknęła i pragnęła, a jednak gdy przyszła, Harriott nie czuła się usatysfakcjonowana. Zawsze szukała w niej czegoś więcej, jakiegoś mistycyzmu, niebiańskiego uniesienia, które zdawało się już nadchodzić, a jednak nigdy nie przyszło. Było w Oscarze coś, co ją odpychało. Skoro jednak została jego kochanką, nie potrafiła zmusić się do przyznania, że chodzi o pewne nieokrzesanie. Odwracała wzrok i udawała, że tego nie widzi. Aby się usprawiedliwić, koncentrowała się na jego zaletach, na szczodrości, na sile, na tym, jak zbudował swe przedsiębiorstwo inżynieryjne. Poprosiła, by zabrał ją tam i pokazał te wielkie prądnice. Poprosiła, by pożyczył jej swoje książki. Zawsze jednak, gdy próbowała o tym porozmawiać, dawał jej do zrozumienia, że nie po to  się z nią spotkał.

— Moja droga, nie mamy czasu — mówił. — To strata naszych bezcennych wspólnych chwil.

Nalegała: — Jest coś niewłaściwego w tym wszystkim, jeśli nie możemy nawet ze sobą rozmawiać.

Popadł w rozdrażnienie: — Zdaje się, że kobiety nie mogą pojąć, iż mężczyzna może zaspokoić swą potrzebę rozmowy w kontaktach z innymi mężczyznami. Niewłaściwe jedynie jest to, że musimy spotykać się w ten jakże mało zadawalający sposób. Powinniśmy razem zamieszkać. Tak byłoby najrozsądniej. Nie chcę jedynie rozbijać domu Muriel i czynić ją nieszczęśliwą.

— Mówiłeś, zdaje się, że jej nie zależy.

— Moja droga, naturalnie, że zależy jej na domu, na pozycji i na dzieciach. Zapominasz o dzieciach.

Tak. Zapomniała o dzieciach. Zapomniała o Muriel. Przestała już myśleć o Oscarze jako o mężczyźnie żonatym, dzieciatym i panu domu.

Oscar miał plan. W październiku miała przyjechać jego teściowa, by pobyć z Muriel podczas jego nieobecności. Zamierzał pojechać wtedy do Paryża i Harriott powinna tam do niego dołączyć. Mógłby powiedzieć, że jedzie w interesach. Zresztą nie musiałby nawet kłamać; naprawdę miał do załatwienia w Paryżu parę spraw.

Zarezerwował pokoje w hotelu przy ulicy de Rivoli. Spędzili tam dwa tygodnie.

Przez trzy dni Oscar był szaleńczo zakochany w Harriott, a Harriott w nim. Leżąc bezsennie, zapalała lampkę i przypatrywała mu się, jak śpi u jej boku. Sen czynił go tak pięknym i niewinnym, kładł delikatną, gładką zasłonę na jego dzienne nieokrzesanie, przydawał wargom delikatności, całkowicie ukrywał oczy.

Po sześciu dniach coś zaczęło się zmieniać. Pod koniec dnia dziesiątego Harriott, wróciwszy z Oscarem z Montmartre’u, wybuchła płaczem. Kiedy ją spytał, odpowiedziała ze złością, że hotel Saint Pierre jest koszmarnie brzydki, że wywołuje u niej nerwowość. Na szczęście Oscar wytłumaczył sobie jej stan jako zmęczenie będące następstwem ekscytacji. Ona sama bardzo starała się wierzyć, że jej miłość jest bardziej czysta i duchowa niż Oscara, przez cały czas jednak doskonale wiedziała, że płacze po prostu z nudy. Była zakochana w Oscarze, a Oscar ją nużył. Wspólnie spędzane noce i dnie odkryły przed obojgiem, że jedno drugie zwyczajnie nudzi.

Pod koniec drugiego tygodnia zaczęła wątpić, by kiedykolwiek naprawdę go kochała.

 

Namiętność powróciła na czas jakiś po powrocie do Londynu. Wolni od nienaturalnego napięcia, jakie wywołał pobyt w Paryżu, wmówili sobie, że do ich miłosnego temperamentu bardziej przemawia dawne życie pełne okazjonalnych przygód.

Z czasem, stopniowo poczęło się w nich budzić poczucie zagrożenia. Żyli w ciągłym strachu, co rusz stając oko w oko z ryzykiem wpadki. Zadręczali siebie samych i siebie nawzajem wyobrażeniami ewentualności, które nawet przez myśl by im nie przeszły w pierwszych pięknych chwilach. Chyba zaczynali zadawać sobie pytanie, czy w gruncie rzeczy warto tak ryzykować dla tego, co otrzymują w zamian. Oscar nadal się zaklinał, że gdyby tylko był wolny, toby się z nią ożenił. Twierdził, że ma jak najlepsze zamiary. Ona jednak pytała siebie: „Czy wyszłabym za niego za mąż?” Małżeństwo byłoby powtórką z hotelu Saint Pierre, w kółko od nowa i bez końca, bez możliwości ucieczki. Ale skoro nie miała ochoty go poślubić, to czy go kochała? Byłaby to dla niej wielka próba. Może i dobrze, że nie był wolny. W końcu powiedziała sobie, że to tylko jakieś urojone wątpliwości i że nigdy nie będzie zmuszona podejmować takiej decyzji.

Oscar odwiedził ją pewnego wieczoru. Przyszedł powiedzieć, że Muriel jest chora.

— To coś poważnego?

— Obawiam się, że tak. To zapalenie opłucnej. Może się przerodzić w zapalenie płuc. W ciągu kilku dni powinno się rozstrzygnąć, jak będzie.

Harriott ścisnął strach. Muriel mogła umrzeć na zapalenie opłucnej, a gdyby Muriel umarła, ona musiałaby poślubić Oscara. Wpatrywał się w nią dziwnie, jak gdyby wiedział, co jej chodzi po głowie, a ona mogła dostrzec, że to samo przyszło do głowy i jemu, i on też się przestraszył.

Muriel wydobrzała, lecz poczucie zagrożenia, jakiego wtedy doświadczyli, sprawiło, że doznali oświecenia. Życie Muriel było teraz dla obojga niewyobrażalnie cenne; stało pomiędzy nimi a stałym związkiem, którego oboje się lękali, a jednak żadne nie znalazłoby w sobie odwagi, by go odrzucić.

A po oświeceniu nastąpił rozłam.

Zapoczątkował go Oscar, siedząc któregoś wieczoru w jej salonie.

— Wiesz, Harriott — rzekł — poważnie myślę o tym, żeby się ustatkować.

— Co znaczy, ustatkować?

— Naprawić swoje relacje z Muriel, moja doga... Czy nigdy nie przyszło ci na myśl, że ten nasz romansik nie może trwać wiecznie?

— Nie chcesz, żeby trwał?

— Nie chcę słuchać żadnych bzdur na ten temat. Na Boga, bądźmy szczerzy. Skoro coś minęło, to minęło. Zakończmy to przyzwoicie.

— Rozumiem. Chcesz się mnie pozbyć.

— Paskudnie to ujęłaś.

— A czy można to ująć jakoś mniej paskudnie? Cały nasz związek jest paskudny. Myślałam, że zechcesz pociągnąć go dłużej, skoro już nadałeś mu taki kształt, jaki chciałeś. Kiedy nie mam już swoich ideałów, nie mam żadnych złudzeń, kiedy zniszczyłeś wszystko, co ci nie pasowało.

— A co mi nie pasowało?

— To, co było czyste i piękne. To, czego pragnęłam.

— Przynajmniej byłem realistą. Z mojej strony było to czystsze i piękniejsze niż cała ta ckliwość, w której chciałaś utopić nasz związek. Byłaś hipokrytką, Harriott, w przeciwieństwie do mnie. I teraz też jesteś hipokrytką, jeżeli twierdzisz, że nie byłaś ze mną szczęśliwa.

— Nigdy nie byłam tak naprawdę szczęśliwa. Ani przez chwilę. Zawsze czegoś mi było brak. Czegoś mi nigdy nie dałeś. Może nie umiałeś.

— To prawda. Nie byłem dostatecznie uduchowiony — uśmiechnął się szyderczo.

— Nie byłeś. I uczyniłeś mnie podobną do siebie.

— Och, zauważyłem, że ty zawsze byłaś bardzo uduchowiona po tym, jak dostałaś to, czego chciałaś.

— Czego chciałam? — krzyknęła. — O mój Boże...

— Żebyś ty w ogóle wiedziała, czego chcesz.

— Czego... ja... chciałam... — powtórzyła, przeciągając słowa w rozgoryczeniu.

— Daj spokój — rzekł — bądź uczciwa. Pogódź się z faktami. Byłem tobą naprawdę zauroczony. A ty byłaś zauroczona mną — kiedyś. Zmęczyliśmy się sobą i pora to zakończyć. Ale przynajmniej dobrze się bawiliśmy.

— Bawiliśmy?

— Według mnie było całkiem miło.

— Według ciebie, bo dla ciebie miłość oznacza tylko jedno. Wszystko, co wzniosłe i szlachetne, sprowadziłeś do tego jednego, aż nie zostało nic, tylko to. Oto co uczyniłeś z miłości.

Minęło dwadzieścia lat.

 

To Oscar umarł pierwszy, trzy lata po rozstaniu. Odszedł nagle; pewnego wieczoru po prostu padł na ziemię, trafiony apopleksją.

Jego śmierć przyniosła Harriott niewypowiedzianą ulgę. Nie mogła liczyć na pełne bezpieczeństwo, dopóki chodził po tym świecie. Teraz zaś nie było żywej duszy, która znałaby jej tajemnicę.

W chwili pierwszego szoku Harriott pomyślała, że Oskar po śmierci będzie jej bliższy niż kiedykolwiek przedtem. Zapomniała, że nie bardzo pragnęła jego bliskości za życia. Na długo zaś przed upływem tych dwudziestu lat zdołała wmówić sobie, że nigdy nie łączyła ich żadna zażyłość. Niewiarygodne było, by znała kiedyś taką osobę jak Oscar Wade. Co do ich romansu, w głowie jej się nie mieściło, by Harriott Leigh mogła być kobietą, której takie rzeczy się przytrafiają. Restauracja Schneblera i hotel Saint Pierre przestały istnieć jako znaczące obrazy z jej przeszłości. Jej wspomnienia, gdy tylko sobie na nie pozwoliła, kłóciły się straszliwie z opinią świętości, jaką się teraz cieszyła.

Harriott bowiem, w wieku lat pięćdziesięciu dwóch, była przyjaciółką i pomocnicą wielebnego Clementa Farmera, proboszcza parafii Świętej Maryi Dziewicy w Maida Vale. Pracowała jako diakonisa, nosząc strój diakonisy: podobny do zakonnego habit, pelerynę, czepek i welon, krzyż i różaniec, i świątobliwy uśmiech. Pełniła też funkcję sekretarki w Domu dla Upadłych Dziewcząt z Kilburn i Maida Vale.

Przeżywała teraz uniesienie, gdy Clement Farmer, szczupła, surowa podobizna Stephena Philpottsa, w sutannie i wykończonej koronką komży, wychodził z zakrystii, wchodził na ambonę, stawał przed ołtarzem i wznosił ręce do błogosławieństwa; przeżywała ekstazę, gdy otrzymywała z rąk jego Najświętszy Sakrament. I pławiła się w pełnym spokoju szczęściu, gdy drzwi jego gabinetu się zamykały i mogli trwać w komunii. Wszystkie te chwile przesycone były podniosłą świętością.

A jednak wszystkie one nic nie znaczyły w porównaniu z chwilą jej śmierci.

Leżała, drzemiąc, w swoim białym łóżku pod czarnym krzyżem z Chrystusem z kości słoniowej. Miski i fiolki z lekarstwami zostały uprzątnięte z nocnego stolika; wszystko przygotowano dla ostatniego namaszczenia. Duchowny krzątał się cicho po pokoju, ustawiając świece, przygotowując modlitewnik i Najświętszy Sakrament. Przysunął krzesło do jej łóżka i przyglądał się jej, czekając, aż ocknie się z drzemki.

Zbudziła się nagle. Jej spojrzenie wbiło się w niego. Miała przebłysk świadomości. Umierała, a umieranie uczyniło ją niezmiernie ważną dla Clementa Farmera.

— Czy jesteś gotowa? — spytał.

— Jeszcze nie. Chyba się boję. Spraw, ojcze, żebym się nie bała.

Wstał i zapalił dwie świece na ołtarzyku. Zdjął krzyż ze ściany i stanął z nim w nogach łóżka.

Harriott westchnęła. Nie tego oczekiwała.

— Już się nie będziesz bała — rzekł.

— Nie boję się tego, co będzie potem. Pewnie można się do tego przyzwyczaić. Tylko na początku może być trochę strasznie.

— To, jak nam będzie na początku, w dużej mierze zależy od tego, o czym myślimy w naszej ostatniej godzinie.

— Chcę... wyznać grzechy — rzekła.

— I wtedy otrzymasz Najświętszy Sakrament. A potem skupisz swoje myśli na Bogu i twoim Odkupicielu... Czy gotowa jesteś wyznać grzechy, siostro? Wszystko już czeka.

Wróciła myślami do przeszłości i znalazła tam Oscara Wade’a. Zastanowiła się: czy powinna powiedzieć o Oscarze Wadzie? Przez moment pomyślała, że chyba tak, ale zaraz uświadomiła sobie, że nie zdoła. Nie umiałaby. Nie było takiej konieczności. Od dwudziestu lat nie był częścią jej życia. Nie. Nie powie o Oscarze Wadzie. Miała na sumieniu inne grzechy.

Dokonała ich ostrożnej selekcji.

— Zbytnio troszczyłam się o piękno tego świata... Nie umiałam okazać miłosierdzia moim biednym dziewczętom. A to wszystko przez ogromne obrzydzenie, jakie czułam wobec ich grzechu... Myślałam często o... o ludziach, których kocham, gdy powinnam była myśleć o Bogu.

Po tych słowach otrzymała Najświętszy Sakrament.

— Teraz — rzekł — nie ma się czego bać.

— Nie będę się bała, jeśli mnie, ojcze, potrzymasz za rękę.

Ujął jej dłoń. A ona leżała w bezruchu dłuższy czas z zamkniętymi oczami. Nagle usłyszał, jak szepcze coś niewyraźnie. Nachylił się.

— To jest... umieranie. Myślałam, że będzie strasznie. A tu taka błogość... błogość...

Dłoń księdza rozluźniła się, jakby w obliczu jakiegoś cudu. Harriott załkała cicho.

— Och... proszę nie puszczać.

Dłoń zacisnęła się.

— Postaraj się — rzekł — myśleć o Bogu. Przez cały czas patrz na krzyż.

— Jeśli będę patrzeć — wyszeptała — nie puścisz, ojcze, mej ręki?

— Nie puszczę.

I trzymał ją, dopóki nie wyrwała mu się w ostatnim spazmie agonii.

 

Pozostała przez kilka godzin w pokoju, gdzie wszystko to się wydarzyło.

Wydawał się jej znajomy i nieznajomy zarazem, a do tego nieco odpychający. Ołtarzyk, krucyfiks, zapalone świece przywodziły na myśl jakieś ogromnej wagi, straszne przeżycie, którego szczegółów nie była w stanie sobie przypomnieć. Zdawało się jej, iż pamięta, że była w jakiś sposób powiązana z przykrytym prześcieradłem ciałem na łóżku, jednak natura tego powiązania nie była jasna; i nie kojarzyła tego martwego ciała z sobą samą. Gdy pielęgniarka weszła i je odkryła, zobaczyła, że to ciało kobiety w średnim wieku. Jej własne ciało za życia było ciałem młodej kobiety w wieku około trzydziestu dwóch lat.

Umysł jej nie miał przeszłości ani przyszłości, ani żadnych wyraźnych, logicznych wspomnień, ani pojęcia o tym, co należałoby teraz zrobić.

Nagle pokój zaczął się rozpadać przed jej oczami, deski podłogi, meble i sufit przemieszczały się siłą własnego pędu i zatrzymywały nagle w różnych płaszczyznach. Chyliły się pod najdziwniejszymi kątami, krzyżowały się i nakładały na siebie w transparentnym pomieszaniu skrzywionych perspektyw, niczym odbicia padające na wnętrze widziane za szkłem.

Łóżko i okryte prześcieradłem ciało zniknęło. Ona zaś stała przy drzwiach, które pozostały na swoim miejscu.

Otworzyła je i znalazła się na ulicy. Przed budynkiem z żółtawoszarej cegły i kamienia ciosowego z wysoką, krytą łupkiem wieżą. Jej umysł ożył jak za pstryknięciem w palce, rozpoznając budynek. Był to kościół Świętej Maryi Dziewicy w Maida Vale. Usłyszała buczenie organów. Otworzyła drzwi i wślizgnęła się do środka.

Powróciła w określone miejsce i czas i odzyskała fragment pamięci. Pamiętała rzędy sosnowych ławek z gotyckimi ostrołukami i listwami, kamienne ściany i filary w czekoladowej barwy wzory, okrągłe żyrandole wiszące w nawach, wysoki ołtarz z płonącymi świecami i połyskujący krzyż z polerowanego mosiądzu. Wszystko to było jakieś takie trwałe i rzeczywiste, dostrojone do wizji, która nią teraz zawładnęła.

Wiedziała, po co tutaj przyszła. Nabożeństwo się skończyło. Chór zszedł z prezbiterium, zakrystian przesuwał się przed ołtarzem, gasząc świece. Przeszła środkową nawą do znanego sobie miejsca pod amboną. Uklękła i ukryła twarz w dłoniach. Patrząc z ukosa pomiędzy palcami, widziała drzwi do zakrystii po swej lewej stronie i koniec północnej nawy. Wpatrywała się tam wytrwale.

Organista na chórze prowadził pieśń na wyjście powoli i cicho ku kończącym ją dwóm poważnym, wibrującym akordom.

Drzwi zakrystii otworzyły się i wyszedł Clement Farmer w czarnej sutannie. Przeszedł przed nią, blisko, tuż przy ławce, w której klęczała. Zatrzymał się przy samym wejściu. Czekał na nią. Miał jej coś do powiedzenia.

Wstała i podeszła do niego. Wciąż czekał. Nie przesunął się, żeby mogła wyjść. Podeszła jeszcze bliżej, bliżej niż kiedykolwiek, tak blisko, że rozmyły się jego rysy. Odchyliła w tył głowę, mrużąc oczy, i odkryła, że patrzy w twarz Oscara Wade’a.

Stał nieruchomo, tak strasznie nieruchomo i blisko, nie dając jej przejść.

Zrobiła krok w tył. Podążył za nią ze swoimi falującymi barkami. Jego oczy spotkały się z jej oczami. Otworzyła usta, by krzyknąć, lecz nie dobył się żaden dźwięk.

Bała się poruszyć, by nie poruszył się wraz z nią. Jego falujące ramiona budziły w niej grozę.

Żyrandole w bocznych nawach gasły jeden po drugim. Po nich miały zgasnąć światła w nawie głównej. Zgasły. Jeśli się teraz nie wydostanie, to zostanie tam z nim, uwięziona w przerażającej ciemności.

Odwróciła się i ruszyła ku nawie północnej, po omacku opierając się o ławkę.

Kiedy się obejrzała, Oscara Wade’a nie było.

Przypomniała sobie wtedy, że Oscar Wade nie żyje. Dlatego tym, co widziała, nie był Oscar Wade; był to jego duch. On nie żył; nie żył od siedemnastu lat.

 

Gdy wyszła na schody kościoła, spostrzegła, że droga, przy której stoi ten kościół, zmieniła się. Nie była to ta droga, którą pamiętała. Chodnik przy niej był lekko wyniesiony i zadaszony. Biegł pod ciągiem łuków. Były to długie arkady z połyskującymi szybami sklepowych wystaw po jednej stronie, a po drugiej — rząd wysokich, szarych kolumn oddzielał go od ulicy.

Szła właśnie arkadami ulicy de Rivoli. Przed sobą widziała wystającą krawędź wielkiego szarego filaru. Był to przedsionek hotelu Saint Pierre. Przeszklone drzwi wahadłowe otworzyły się na jej przyjęcie; przeszła przez szary, duszny hol o łukowym sklepieniu wspierającym się na filarach. Znała to miejsce. Znała lśniący czerwienią burgunda, mahoniowy boks odźwiernego po lewej stronie i lśniący czerwienią burgunda, mahoniowy kontuar recepcji po prawej; ruszyła prosto ku szerokim, szarym, wyłożonym dywanem schodom; zaczęła wspinać się po niekończących się stopniach, które zakręcały co rusz w klatce schodowej, mijając kratkowane drzwi windy, aż dotarła na znane sobie piętro i na długi, popielatoszary, nieznany korytarz oświetlony tylko przez matowe okno na jednym końcu.

To tutaj dopadł ją koszmar tego miejsca. Nie pamiętała już kościoła Świętej Maryi, zatem nieświadoma była cofania się w czasie. Cały czas i przestrzeń skupiły się tutaj.

Pamiętała, że musi iść w lewo, w lewo.

Ale coś tam na nią czyhało; za zakrętem przy oknie; na samym końcu wszystkich korytarzy. Gdyby poszła w stronę przeciwną, toby przed tym uciekła.

Tam jednak korytarz się kończył ślepą ścianą. Została pchnięta z powrotem ku schodom i na lewo.

Na rogu, przy oknie, skręciła w prawo, w kolejny długi, popielatoszary korytarz, i jeszcze raz w prawo, by ujrzeć światło nocnej lampki rozbijające się o blat stolika przy zakręcie.

Ten trzeci korytarz był ciemny, tajemniczy i plugawy. Znała poplamione ściany i wypaczone drzwi na końcu. Znad nich sączyło się światło. Mogła teraz dostrzec numer na drzwiach: 107.

Coś się tam wydarzyło. Jeśli wejdzie, wydarzy się znowu.

W pokoju za zamkniętymi drzwiami czekał na nią Oscar Wade. Czuła, jak się tam porusza. Nachyliła się, przyłożyła ucho do dziurki od klucza i nasłuchiwała. Usłyszała miarowe, zdecydowane, rozważne kroki. Zmierzały od łóżka do drzwi.

Odwróciła się i pobiegła, ale kolana się pod nią ugięły; słaniała się i biegła dalej długimi korytarzami i po schodach, szybko i na oślep jak ścigane zwierzę szukające schronienia, słysząc za sobą jego zbliżające się kroki.

Wahadłowe drzwi złapały ją i wyrzuciły na ulicę.

 

Dziwną cechą stanu, w którym się znajdowała, było to, że nie istniał w nim czas. Jak przez mgłę przypominała sobie, że było kiedyś coś zwanego czasem, ale zupełnie zapomniała, jak to z nim jest. Świadoma była wydarzeń, które się w tej chwili rozgrywały, i tych, które dopiero miały nastąpić; mocowała je w miejscu, w którym do nich doszło, a długość ich trwania mierzyła poprzez przestrzeń, jaką musiała pokonać.

Pomyślała zatem: Gdyby tak udało mi się wrócić i dotrzeć do miejsca, gdzie to się nie stało.

Wrócić jeszcze dalej...

Szła teraz białą drogą, prowadzącą wśród traw. Po prawej i lewej stronie ciągnęły się pofalowane pasma wzgórz, łuk za łukiem, migocząc w delikatnej mgle.

Droga opadała ku zielonej dolinie. Wspięła się po garbatym mostku nad rzeką. W oddali ujrzała bliźniacze szczyty szarego domu sterczące nad wysokim, szarym murem okalającym ogród. Prowadziła do niego wysoka żelazna brama pomiędzy zwieńczonymi kulą filarami.

I oto znalazła się w wielkiej, niskiej sypialni z zasłoniętymi oknami. Stała przed szerokim, podwójnym łóżkiem. Było to łóżko jej ojca. Martwe ciało, wyciągnięte pośrodku pod białym prześcieradłem, było ciałem jej ojca.

Prześcieradło opadało z zadartych palców u nóg na golenie i z długiego, garbatego nosa na brodę.

Uniosła górną część prześcieradła i złożyła ją na piersi nieboszczyka. Twarz, która jej się ukazała, była twarzą Oscara Wade’a, spokojną i wygładzoną przez niewinność snu, najdoskonalszą niewinność śmierci. Wpatrywała się w nią z fascynacją i chłodną, bezlitosną radością.

Oscar Wade nie żył.

Przypomniała sobie, jak zwykł był tak leżeć obok niej w pokoju hotelu Saint Pierre — na plecach, z rękoma złożonymi w pasie, z rozchylonymi ustami i potężną piersią to wznoszącą się, to opadającą. Skoro nie żył, to tamto nie mogło się znowu wydarzyć. Była bezpieczna.

Poczuła lęk, patrząc na twarz zmarłego, i miała już na powrót ją zakryć, gdy do jej świadomości dotarło lekkie kołysanie, rytmiczne wznoszenie i opadanie. Gdy podciągała prześcieradło, dłonie pod nim zaczęły walczyć zaciekle, szerokie palce ukazały się nad brzegiem, chwytając płachtę i nie dając jej wyżej podciągnąć. Rozwarły się wargi; otworzyły się oczy; twarz wpatrzyła się w nią, śląc spojrzenie pełne męki i przerażenia.

Wtem ciało uniosło się od bioder w górę i usiadło, świdrując oczami jej oczy; oboje trwali przez chwilę w bezruchu; jedno unieruchomione strachem drugiego.

To ona nagle poderwała się, odwróciła i wybiegła z pokoju i z domu.

Stanęła przy bramie, rozglądając się po drodze, nie wiedząc, w którą stronę pójść, by uciec przed Oscarem. Idąc w prawo, przez most, pod górę i przez wzgórza, dotarłaby do arkad ulicy de Rivoli i koszmarnych szarych korytarzy hotelu. W lewo, droga prowadziła przez wioskę.

Cofając się jeszcze dalej, byłaby bezpieczna, znalazłaby się tam, gdzie byłaby nieosiągalna dla Oscara. Stojąc przy łożu śmierci swego ojca, była młoda, ale nadal nie dość młoda. Musi powrócić do miejsca, gdzie była jeszcze młodsza, do parku i zielonej alei wśród buków, i do białego pawilonu przy skrzyżowaniu. Wiedziała, jak je znaleźć. Po drugiej stronie wioski biegł gościniec, prowadził w prawo i w lewo, na wschód i na zachód wzdłuż otaczającego park muru; południowa brama parku wychodziła na dochodzącą tam wąską uliczkę.

Pobiegła przez wioskę, mijając podłużne, szare stodoły farmy Goodyera, sklep z żywnością, żółty front i niebieski szyld pubu Queen’s Head, pocztę z jednym czarnym oknem mrugającym wśród winorośli, kościół i cisy na przykościelnym cmentarzu ku miejscu, gdzie południowa brama odbijała swój delikatny czarny wzór na zielonej trawie.

Wszystko to wydawało się niematerialne, cofnięte za kurtynę powietrza, które drżało jak cienkie szło. Poszczególne obrazy otwierały się przed nią, mijały ją i niknęły w dali, a zamiast gościńca i muru wokół parku ujrzała obskurne, białe fasady londyńskiej ulicy, zamiast południowej bramy — przeszklone wahadłowe drzwi restauracji Schneblera.

 

Przeszklone drzwi otworzyły się i weszła do restauracji. Scena uderzyła w nią mocą rzeczywistości: biało-złota boazeria, białe kolumny z głowicami w formie złotych ślimacznic, lśniące bielą koła stolików i rumiane twarze poruszających się mechanicznie gości.

Jakaś niepokonana siła pchnęła ją w stronę stolika w kącie, gdzie siedział samotny mężczyzna. Używał serwetki, która ukryła usta, szczękę i pierś; nie było też do końca widać, jak wygląda górna część twarzy nad prostą linią tkaniny. Serwetka wreszcie opadła, a ona ujrzała twarz Oscara Wade’a. Podeszła do niego, przyciągana przez coś, czemu nie była w stanie się oprzeć; usiadła, a on nachylił się do niej nad stołem; poczuła ciepło bijące od czerwonej, przekrwionej twarzy; wraz z chrypliwym szeptem doleciał do niej zapach wina.

— Wiedziałem, że przyjdziesz.

Jadła z nim i piła w milczeniu, skubiąc jedzenie i powoli sącząc wino, odwlekając okropny moment, którym miało się to zakończyć.

Podnieśli się wreszcie i stanęli twarzą w twarz. Jego potężne, długie ciało było przed nią i nad nią, czuła niemal drżenie jego siły.

— Chodź — powiedział. — Chodź.

I ruszyła przed nim, sunąc powoli przez labirynt stolików i słysząc za sobą miarowy, zdecydowany, rozważny krok Oscara. Wyrosły przed nią wyłożone czerwonym dywanem schody.

Cofnęła się przed nimi, lecz on ją zawrócił.

— Znasz drogę — powiedział.

U szczytu schodów zobaczyła białe drzwi znanego sobie pokoju. Znała wysokie okna strzeżone przez zaciągnięte muślinowe zasłonki; znała złocone lustro nad kominkiem, w którym głowa i ramiona Oscara odbijały się groteskowo pomiędzy dwoma białymi, porcelanowymi amorkami o tłustych kończynach i przystrojonych girlandami przyrodzeniach; znała wielką plamę na nijakiej barwy dywanie w pobliżu stołu i sfatygowaną, niesławną kanapę za parawanem.

Poruszali się po pokoju, goniąc się w kółko jak uwięzione w klatce zwierzęta, niespokojne, wrogie sobie i unikające się nawzajem.

W końcu stanęli nieruchomo, on przy oknie, ona przy drzwiach, rozdzieleni długością pokoju.

— Takie uciekanie nic ci nie da — rzekł. — To się nie mogło inaczej skończyć... to, co zrobiliśmy.

— Ależ to się skończyło.

— Skończyło się tam, ale nie tutaj.

— Skończyło się i już. Skończyliśmy z tym raz na zawsze.

— Nieprawda. Musimy zacząć od nowa. I trwać w tym. Trwać.

— O nie. Nie. Wszystko, tylko nie to.

— Nie ma niczego innego.

— Nie możemy. Nie możemy. Nie pamiętasz, jak nas to nudziło?

— Czy pamiętam? Uważasz, że tknąłbym cię w ogóle, gdybym nie musiał?... Po to tutaj jesteśmy. Musimy. Musimy.

— Nie. Nie. Ucieknę stąd... natychmiast.

Odwróciła się do drzwi, by je otworzyć.

— Nie dasz rady — powiedział. — Są zamknięte na klucz.

— Oscarze... dlaczego to zrobiłeś?

— Zawsze tak robiliśmy. Czy nie pamiętasz?

Odwróciła się znowu do drzwi, potrząsnęła nimi, załomotała dłońmi.

— Nic to nie da, Harriott. Jeśli teraz się stąd wydostaniesz, i tak będziesz musiała wrócić. Możesz to odwlec o godzinę, dwie, ale cóż to znaczy wobec nieśmiertelności?

— Nieśmiertelności?

— Tu ją spędzimy.

— O nieśmiertelności będzie czas rozmawiać, kiedy już będziemy martwi... Och...

Coś ciągnęło ich ku sobie przez pokój, poruszali się powoli jak figury w upiornym, przerażającym tańcu, z głowami odrzuconymi w tył, z twarzami odwróconymi od siebie i od wstrętnego obojgu spotkania. Ich ręce uniosły się powoli, ciężkie od trudnej do udźwignięcia niechęci; wyciągnęli ku sobie ramiona obolałe tak, jakby dźwigali zniewalające brzemię. Ich stopy opierały się i wlokły po podłodze.

Nagle ugięły się pod nią kolana; zamknęła oczy; całe jej jestestwo padło przed nim w ciemności i przerażeniu.

 

Było po wszystkim. Uciekła stamtąd i wracała — wracała na zieloną aleję do parku, pomiędzy buki, tam gdzie Oscara nigdy nie było, gdzie nigdy nie miał jej znaleźć. Gdy minęła południową bramę, jej pamięć stała się nagle młoda i czysta. Zapomniała ulicę de Rivoli i hotel Saint Pierre; zapomniała restaurację Schneblera i pokój u szczytu schodów. Wróciła do swej młodości. Była Harriott Leigh czekającą na Stephena Philpottsa w pawilonie naprzeciw zachodniej bramy. Czuła własne ciało, smukłą sylwetkę mknącą szybko po trawie pomiędzy szpalerami potężnych buków. Spowijała ją świeżość młodości.

Dotarła do miejsca, gdzie aleja rozgałęziała się i zaczynała biec w prawo i w lewo na kształt krzyża. Na końcu prawego ramienia na tle drzew lśniła biała grecka świątynka z trójkątnym zwieńczeniem i kolumnami.

Siedziała na ławeczce, wpatrując się w boczną furtkę, którą miał wejść Stephen.

Furtka otworzyła się; zmierzał do niej, jasny i młody, idąc pomiędzy bukami tym swoim żwawym, lekkim krokiem. Podniosła się, żeby go powitać. Krzyknęła.

— Stephenie!

To był Stephen. Widziała, jak nadchodzi. A jednak mężczyzną, który stanął pomiędzy kolumnami pawilonu, był Oscar Wade.

A teraz szła polną ścieżką, która ukosem prowadziła od furtki sadu do przejścia w żywopłocie; dalej i dalej, aż do miejsca, gdzie pod krzewem czarnego bzu czekał na nią młody George Waring. Zapach kwiatów doleciał do niej znad pola. Czuła na ustach i w całym ciele słodkie, niewinne podniecenie młodości.

— George, och, George!