Nietota - Tadeusz Miciński - E-Book

Nietota E-Book

Tadeusz Miciński

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Nietota. Księga tajemna Tatr” to książka niezwykła, magiczna wręcz. Mistyczna, pełna symboli i nieoczywistych sensów. Uosabia Tatry z kolebką polskości, a przez nie wiedzie wędrowca, będącego alter ego autora. Jednak nic nie jest tu oczywiste: o podnóże Tatr uderzają morskie fale, a gdzieś pod Krywaniem ciągną się fiordy, pośród których pewien książę podróżuje łodzią podwodną. Sam autor o książce wypowiedział znamienne słowa: „Najdziwniejsza książka, którą mógłbym napisać, jest o tym, czego nie wiem”. Słowo „Nietota” stanowi ludową nazwę rośliny – wrońca widlastego, symbolizującej kobietę, a być może także Polskę.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Tadeusz Miciński

Nietota

Księga tajemna Tatr

Warszawa 2022

[Dedykacja]

Poświęcam Rozwojowi Świata

I. Wieczorne pustynie

Mroczne fortece pradawnych Tatr, na których wygrzewa się Król Wężów... wielkie jego cielsko siedem i pół razy owija górę olbrzymkę, zarosłą ciemnym niedźwiedziowym lasem i zakończoną na wirchu lodozwałami nietającymi nigdy.

Król Wężów – to piorun i słońce dla jednych, to Życie lub Zły Duch Myśliciel dla tych, co go znają już w sobie. Zielony jad zebrał się grubą warstwą na grzbiecie jego. Przecudna i straszna korona z nadludzkich męczarni mrocznieje nad szmaragdowymi oczyma.

W dziedzictwo jego idziemy.

W te mroczne Tatry nie z czasów dzisiejszych, lecz takie, jak oglądałby jasnowidzący:

Tatry – Himalaje.

Tatry, u stóp których bezmierne szafirowe morze, zaorywane w wielkie skiby fal złowieszczymi uroki Księżyca i Halnym wichrem; fiordów miłosne ręce zapuszczają się w gęstwinę boru, w tajemnicze wgięcia regli podobnych dziewiczym piersiom olbrzymek.

Tam lodozwały wzniosły się w nieprzystępny dla żyjących Dom śmierci.

Tam rzeki spadają Niagarowymi kaskadami.

Rakszase nocy indyjskich czułyby się tu u siebie, rozpościerając skrzydła gigantyczne na lodowcach.

Pieśniarz Kalewali śpiewałby runy o bogini powietrza i pierwszym człowieku Wejnamojnenie, mędrcu i czarodzieju słów.

Kraina nie baśni, lecz najgłębszej istotności, rozpościera się przed nami.

Idziemy – za cieniem chmur płynących. –

za piórami zagubionymi orła – za echem kaskady tęczującej wśród leśnych wonnych malin.

My cienie – nie widać nas.

My niedotykalni – czujemy jednak pod stopą miękkie zioła. Tchnieniem woli możemy wzbić się aż po obłoki i płynąć w tych jedwabistych karocach.

Zaszło już słońce.

Król Wężów wypełza ze swej piekielnej czeluści. U wylotu doliny wznosi się potężna ściana gór – nad nimi już w niebie śnieżą lodowce.

Chłodno tu. Swobodnie. Olbrzymio-tajemniczo – wśród rozrosłych drzew, z których każde jest kościołem.

Rozsunął ktoś gałęzie limb.

Wyszedł – syn tej puszczy. Patrząc w niego, wierzymy mimochcąc w legendy o ludziach z rasy wyższej pewnego króla irańskiego, zamkniętych wśród gór.

Włosy czarne spadają mu aż na barki.

Strój lekki. Z łusek rybich ma ciżmy.

Na potężnych ramionach, podobnych do grubych gałęzi dębu – mroczy się skóra morskiego lwa z grzywą.

Ten człowiek może mieć lat około trzydziestu.

Zbrązowiały od burz na morzu. Z twarzy jego tchnie melancholia i dzikość.

Tak wyglądali indyjscy bohaterowie – Węże, synowie Króla Wężów w Himalajach, boga Sziwy. Tajemnicę widzieli wszędzie, do tajemnicy modlili się, tajemnicą zawierali swe Tabu miłości, która jawną dopiero stawała się w zbrodni płonących miast, w potężnym huku łamiącego się architrawu w skałach wykutej świątyni – Rameswaram. Ten człowiek, którego my śledzimy, znużony być musi.

Nie kładzie się, lecz wspiera o pień limby rękę.

Zapewne ścigają go Duchy, jemu tylko widzialne: gdyż twarz mu się kurczy, oczy urzeczone potwornością płynącej na powietrzu trumny – i jeszcze czegoś niewyrażalnego – bo wtem runęło ciało na ziemię, ciało mocne jak splot błyskawicy z pniem rosochatym czarnoklonu; ręce rwą kosodrzewiny w rozpacznym wybuchu.

Tłucze się głowa o skały.

Na włosach czarnych występuje krew.

Z pieniących się ust niewyraźne słowa.

Lecz nie jest to epilepsja.

Ten człowiek wstaje.

Zaśmiał się.

Niebywale dumnie dźwięczy jego śmiech, jako tego, co już pokonał Ból.

Straszliwszym jest teraz w spokoju, niż kiedy łamały go burze szatańskiej myśli.

Na głazie nad przepaścią stoi, u wejścia tej rozpadliny wulkanicznej, lawami gorącymi wionącej i dymami, gdzie zniknął Król Wężów.

Do niego pono idzie ów człowiek: żegna się z zielonowłosymi duchami limb!

Mroczniejszą dusza jego zda się niż to niebo, z którego już zapadło w niebyt słońce.

Krwawe tylko smugi rozpełzły po wirchach, niby światła gromnic.

W głębi przerażającej nieruchomym zdaje się morze, które tam rozbija najśmielsze barki na fiordach. Nie dochodzi jego szum tu, na wyżyny wielu tysięcy metrów nad morzem.

W milczeniu bezmiernym wtajemnicza się ten człowiek pustyni.

Dusza jego tu poczynając milczeć – Mówi tym językiem, który leży w głębinie wszystkiego bytu.

Tak mówią limby do skał, tak mówił Demiurg do tworzącej się planety.

Tak mówi ludzkie wiecznie nieznane Ja w głębinie swej.

My cienie – niedotykalni, wijemy się za pniami drzew.

Posłuchajmy spowiedzi!

Lub, kto wie, może dziwacznej komedii?

Bo nie wiadomo nigdy, gdzie kończy się groza i gdzie zaczyna się ironia w naturze i duchu.

Czasem oskarżamy to, co jest bardzo drogie sercu; czasem wyanielamy to, co dobrze byłoby owinąć kolczatą leśną lianą i rzucić smokom jaskiń na pożarcie.

Nie mówmy – nie mówmy – słuchajmy!

Zapamiętujmy wyznania – ten zuchwalec wygląda na Jazona, który zatopił swój okręt Argo dla Medei lub zdaje się być królewiczem indyjskim, który, by wykupić swą duszę spod gniewu świętego Wasantazeny, stał się grabarzem i musiał pogrześć własne dziecko.

Nie mówmy, nie mówmy – spisujmy oskarżenia.

Bo „wszystko co istnieje – warte jest, aby poszło do dna”.

Milczy syn dziwowej krainy, mający wykrętną myśl tego, co walczył z Minotaurami – mający serce płaczące rosą.

Milczy on, gładząc limby.

Przygląda się tańcu elfów niewidzialnych. Milczy, bo czuje, że my słuchamy. Lecz patrzcie, nie dba o nas!

My jesteśmy dla niego tylko liśćmi, które wiatr za chwilę utopi w czarnych, piekielnych jeziorach śmierci.

Mówi ze sobą twór tych wielkich krain Jasnowidzącego.

Nie dowierzajmy jego słowom łagodnym, uspokojonym: ręka jego nieświadomie zakreśla na korze kilkusetletniej limby znak straszny zgonu.

– Nazwę się przed wami Ariaman. Jestem rybakiem, który w morzu poławia. I przepływam w barce wśród mroków ciemnej nocy, iskrząc kagankiem, wabiącym rekiny pod skalistymi zrębami Tatr: na harpunie mojej nieraz znajduję dziwa, o których ludzie nie wiedzą, chodzący tylko lądami. Jam rybak monstrów, zaiste osamotniony, lecz nie pragnę niczego nad to, iżby duchy jawiły mi się nadal, ślepiąc piorunami, a morze, aby szumiało wiecznie, tj. aż poza kres mogiły, moim dwojgu dzieciom i mnie.

Teraz Wam opowiem zupełnie o czym innym. Jestem nieumiejętny w opowiadaniu, zresztą nikogo z moich nie widząc, mówię jedynie do skał i do paru limb, które nade mną się kłonią, do brunatnej leśnej ziemi, na której przed chwilą tak tłukłem głową.

Nie myślcie, że opowieść ma będzie smutna: niczego nie znoszę mniej, niż rozpowiadanej boleści.

Owszem, rozraduję moje serce i wraz ze mną Wy, którym Wieszczka ech poniesie tę opowieść przez góry i morza: wielcy magnaci niewiedzący, jak czynić dalej ze swym życiem – lub stróżowani przez halabardników więźnie –

tę noc mogę Wam umilić opowieścią!

Tylko niech kobiety nie spodziewają się, że jestem zdolen być kochankiem, nawet jeśli niejedno będę mógł wyznać o miłości, co nie było dotąd nigdy wypowiedziane.

Limby – pochylcie swe zielone serca w uwadze. Tatry mają duszę wewnętrzną, która wygląda zupełnie inaczej, niźli możecie sądzić, będąc przywiązane korzeniami do tej odrobiny nieurodzajnej gleby.

Mają one w sobie historię Praziemi, mają też klucz, którym roztworzy się Brama Sądu Ostatecznego.

Wspinałem się po tatrzańskich lodowcach nad morzem tragicznie szumiącym, choć niby obojętnym i czarnym; widziałem stwory, pasące się na halach, podobne do tych, które w starym fresku Czerwonego Klasztoru pożerają grzeszników:

wielkie ogniowe siarkany, siedmiomilowe węże z koroną, Antychrysty o 666 źrenicach, które latają nad głębinami, a gdy zasną – konstelacje gwiazd kładną miłosne pocałunki na ich oczach i cały archipelag astralnych ostrowów konieczny im jest do głębokiego rajskiego snu.

Na odkrycie tych i więcej przyziemnych krain naprowadził mnie stary Oreł Sabałecek, mówiący o ziemiach Pana Ofa, gdzie wielgoryby turlają się na trawie, a dziwożeny migają w potokach.

Kryje się ten zwierzyniec wśród puszcz nieprzebytych, zwiedzanych tylko przez upiorny korowód wiatru halnego –

wśród wzniesionych nad pratatrzańskim morzem, wielkich, niby katedry pełne ukrzyżowanego Lucyfera, wyklętych przed wiecznością wież Babelu; wśród niewyobrażalnie groźnych, niepożytych otchłani, gdzie toną ametysty wieczornej żarzy nad mrukliwym złowieszczącym borem.

Zaiste, urzeczywistniony kraj tęsknot mojej duszy, kraj najtragiczniejszych mroków! Tam usłyszałem na turowym rogu grającego Rycerza konnego (indyjskiego Maga, idącego w świcie ryczących błyskawic Perkuna) i od epoki tego hejnału nie miałem już nigdy ukojenia.

Minęło wiele burz, wichur halnych i szkwałów na morzu, wiele upiornych polarnych nocy zimą –

niejeden potępiony duch, wlokąc gałąź jodłową, wchodził na Zaduszki w me drzwi –

za smutny byłem, abym się do orlich wirchów uwieść dał kuszeniem: Bądź jako bogowie!

To obrzydliwe, reklamujące się, jak kakao Van Houtena, człowieczeństwo, czyż nie ma i we mnie swego Przedstawiciela? czyż nie jestem z równie marnego materiału fiat! pereat! jak wszystko, co się przewala do otchłani? Skądże więc hybris tak potępiona przez mędrców Hellady – aby się narzucać ucztującym Bogom? a choćby nawet – Pustyni?

Limby, szumicie gałęźmi niecierpliwie, nudzi was, że nie opowiadam faktów z mego żywobycia?

Niechaj wam wystarczy jeden.

Znałem kiedyś głośnego w świecie Starca bramina, który się zwał de Mangro.

Mieszkając na Wyspach Hebrydzkich, wykładał nieśmiertelność duszy i obiecał uczyć potęgi nad światem.

Przybyłem do niego; pogrążony w pracę nad zawiłymi kabalistycznymi rachunkami, przygotowuję się do wielkiego dusz kapłaństwa, gdyż naiwnie pojmowałem, że Chrystus objawi się tym zamyślonym najgłębiej, pracującym w piwnicy magnetycznych filtrów bramina de Mangra.

Ten zaklął mnie wielkimi ślubami usynowienia, odgrywając przede mną rolę Szekspirowskiego Prospera.

Zaiste jednak przekonałem się, czym są jego dobroczynne praktyki.

My, młodzieńcy i dziewice, w tej akademii uczyliśmy się na magnetyzerów, aby potem w salach koncertowych, uśpiwszy masy, można było swobodnie operować w ich sumieniu.

Czystość była pojmowana jako coitus sine ejaculatione seminis.

Zbyt późno poznałem, do czego wiodą ścieżki tajne de Mangra, kiedy już ogół nasz był zmieniony w zwierzynę Cyrcei.

Ja ucierpiałem może najsrożej, bo przedsięwziąwszy bunt, przez syna de Mangra miałem być ujarzmiony. Jedna kobieta w klasztorze uwiadomiona, iż dostaję obłędu – istotnie wierząc w „ludzi wyższych”, przybyła z daleka.

Mnie usypiano kwiatami odurzającymi – ściana przegradzająca w nocy łoża nasze zniknęła.

Ocean tak szumiał, księżyc tak czarował...

I została mą żoną.

Ku niedoli dowiedziałem się, iż była to zakonnica, która wstąpiła do klasztoru wiedząc, żem przysiągł sobie nigdy się nie żenić.

Pytałem de Mangrów, w podstępie tym – jaki był cel?

rzekli mi:

iż chcieli wypróbować swej władzy nad ludźmi.

Czemu nie wziąłem kamienia i nie zabiłem? Chrystus patrzył na mnie przez wszystkie zasłony zbrodni i bluźnierstwa.

Minęły od tego czasu lata najgłębszych zwątpień.

Z trudem zdobywałem siłę na przeżycie powszedniego dnia, ona tym więcej męczyła się myślą, iż mnie związała.

W końcu przekonałem się, że de Mangro był tylko narzędziem sił wyższych. Moja przypadkowo wybrana jest tą, którą mi przeznaczyła duchowa Ananke.

Lecz wiedząc o tym, nie mogłem już mieć szczęścia – życie nasze już kąpało się we krwi. Potworny chaos różnych ludzkich zagmatwań zmusił mnie ujść aż tu – na pustynię.

Jak Edyp, zamieszkałem wśród przepaści, szukając rozwiązania tajemnic swej jaźni.

Gotów jestem kroczyć za wszelkim Objawieniem, choćby ono było wiedzą kainitów, jeśli nie może być wiedzą świętych z Wieczerzy Ostatniej. Będzieli to jaskinia dusicieli czy błękitna grota, gdzie Anieli zanucą hymn Ofiarowania?

Jednego wieczora ujrzałem na chmurnym niebie wijący się Piorun – Króla Wężów: miał koronę z ognia, która mieniła miliardami klejnotów nad mrocznym wąwozem w lesie, płomieniała uroczystym, dumnym szczęściem. Trwał on na wirchach sam, odbijając tragicznie mroczną łuskę w złocistych brązach i w pompejańskim tęczowym od patyny wieków szkle lodowca – jak gdyby wyklętym, tak – wyklętym był gościem na zbyt ubogiej ziemi!

Któż wie, dlaczego upadł z niebiosów? lub jeśli ojczyzną jego są podziemia – dlaczego wybłysnął z nich? I prędzej niż okamgnienie zniknął – zakopał się aż pod samą wezgłąb morza – tylko ucichły druzgot lecących daleko hen – kamieni świadczył, iż tam przewiła się Potęga! – – –

Ulegając tęsknocie za mitycznym światem Ornakowego Wojska, którego Wirnym musiał być mój Rycerz, a więzicielem Król Wężów – porzuciłem więcierze i chatę.

Wiedziałem, że w chacie zapas ryb suszonych nie da dzieciom mym zaznać głodu, zresztą – że i mój syn już dobrze włada łukiem, mógłby ściągać żeleźcem nadmorskie, dzikie, wysoko lecące gęsi, gdyby nie miłość do skrzydlatego wszechstworzenia, która zapełnia serce moje i moich dzieci.

Oglądałem się długo, mijając rzędy podwórcowych świerków – swastyką odżegnywałem upiory; wiedziałem już, dokąd mam iść – nęcił mnie, co mówię! z siłą niepokonaną przyciągał mnie rzeką mroźną iskrzący wysoko aż w niebie lodowiec, na którego wirchu ujrzałem mityczną twarz Więziciela...

Nastał zmierzch, wszedłem między wąwozy, zarosłe wysokimi w kształt gotyckich kaplic fioletowymi kwiatami. Kiedym już szedł na ogromnym wzniesieniu – w przepaści szumiała rzeka, wełniąc się mętną, wiosenną pianą.

Kiście wonnych kwiatów lila

w niewiadome tchną regiony –

ciemny grób się tu rozchyla

w zmierzchach rosy zbłękitnionej!

Tam – jak harfa wyżnich czynów

z gór się wełni potok siwy –

idę szukać paladynów

hufiec mężów, dotąd żywy!

Lecz nade mną wieczna góra

lodozwałem zimnym jarzy!

w grotach oczy lśnią Ahura –

władcy grobów i cmentarzy!

Na wysokie szczyty Himalajów idzie się całe miesiące – o ileż dłużej iść muszę ja na te góry, zapewne wyższe od Himalajów!

A teraz, opowiedziawszy wam o poszukiwaniu nieśmiertelności duszy pod wodzą bramina de Mangro, muszę wam wyznać, iż znalazłem istotny świat mistyki.

W głębinie ludzkiego jestestwa kryje się wiedza, która uczy iść przez labirynty świata.

Tak idąc, natrafiłem na Atlantydę, zatopioną niegdyś przez ocean, i na Lemurię, spaloną przez wulkany i trzęsienia ziemi.

Natrafiłem pradawną świątynię nad fiordem, przy którym rosły lasy wysokich drzew, podobnych do naszej, drobnej obecnie, roślinki Nietoty.

W tej świątyni, w lesie, stał posąg złoto-rozświetlonej Pani, który był jednym cudem niewysłowionego piękna.

Zapłonąłem, jak lampa w świątyni, bezmierną adoracją.

Byłaż to Matka Boża? byłaż to oblubienica Szatana Niedokonanego, który błądzi w straszliwych kraterach księżyca pod bezgranicznym milczeniem przestworzy?

Wtajemniczyłem się w uczucia bardzo górne i tak śródgwiezdne, że aż nieprawdopodobne.

Zwiedzałem w jednej chwili olbrzymi krąg istnienia po to, aby przynieść mej, wnętrznie złotej, lecz we włosienicy i ze stygmatami, Pani jakiś nenufar z jeziora Rakszasów uszczknięty lub talizman z berylu, który nosił król Salomon.

Stawałem się Jasnowidzącym.

Żyłem już na antypodach wszystkiego, co biedne, zrobaczywiałe ludzkie serce uważa za niewzruszalną dziedzinę swych cnót i przywilejów, szukając „Boga” drogą bestialstwa i lisiego chodu.

Wstąpiłem na drogę jedyną – Jaźni.

I zaiste, wraz z wielu świętymi i mędrcami na świecie, dosięgnąłem góry Meru, gdzie już na wirchu są indyjscy bogowie i dawne wielkie tytanobogi Hellady, prażywiołowy Światowid oraz Druidy i Guślarze słowiańscy – wtem, kiedy już miałem kroczyć ku Ostatniej Wiedzy –

ujrzałem biedną dziewczynę żebraczkę, która zamiast oczu miała dwa krwawe oczodoły.

Lecz twarz jej była piękna i cicha.

Litość niezmierna wstrząsnęła mym sercem. Wziąłem ją za rękę, powiodłem ku leśnym kwiatom, grałem jej na harfie – i ona zaczęła mnie uwielbiać, jak samego Indrę.

Wkrótce jednak, obmywszy oczy źródlaną wodą, obmyła tak dokładnie czerwieniejący je dotąd karmin, że spojrzała we mnie wielkimi, błękitnymi oczyma z tysiąca i jednej nocy.

To jednak odzyskanie wzroku przypisała czarom miłości – i ja, naiwny, uwierzyłem w to.

I nie opowiem wam nic już nad to, iż ta litość nad istotą, której ludzie jakoby wypalili wzrok, doprowadziła mnie wkrótce do czynów szalonych.

Znalazłem się w więzieniu i miałem być rozstrzelany. Lecz w nocy ujrzałem cudne zjawisko: jakaś moc wzięła mnie za rękę i wywiodła skrytym wyjściem podziemnym, a potem jarem leśnym. Tam rzuciła mi się na szyję żebraczka, która była niczym innym, jak możną czarownicą – i jedną z cór Króla Wężów. I księżniczka Azudem (bo tak się zowie) dała mi zaczarowany sygnet. Powiodła mnie w jaskinie świetniejsze niż tysiąc i jedna noc w opowieści Szachrzadé. Wśród przesyceń haszyszowych rzuciłem pierścień do wulkanu. Jaskinie cudne zmieniły się w ohydne gliniaste, ropiejące wnętrza. Zamiast córy Króla Wężów kapała tylko wilgoć ze ścian. Jedyną prawdą było więzienie mej duszy. I byli tam ludzie uwięzieni. I przebyłem tam nie wiem ile wieczności.

Aż razu jednego rzekłem sobie, iż duszy nie ma – i naraz poczułem się wolny. Wyszłem z tych murów. Natrafiłem znowu na miejsce, gdzie był Posąg Mistyki, lecz mroczny już i bezgwiezdny. Podbiegłem i rozbiłem młotem tę dawną, najwyższą moją świętość. I wtedy stała się rzecz najstraszliwsza: siłą nieziemną odrzucony, zleciałem z przerażającą szybkością po oślizgłych lodowatych ścianach głową w dół.

Ocknąwszy się z omdlenia, ujrzałem znowu tylko moją chatę, lecz z wyrazistszą nędzą, z coraz okropniejszym jękiem nocy jesiennych, z myślami, które już czekały na mnie wybladłe, trumniane, bezzaradne, pełne płaczu tak okropnego, że gdyby poradziło co rozpiąć się na krzyżu – z pewnością bym to uczynił dla znalezienia Utraconych Duchów i zgaszenia na wieki mego niemogącego skamienieć Diabła, tj. serca.

Możecie wyobrazić, o limby, ile musi być wężów w tym biczu sumienia, które mi każe znowu szukać wejść do Ornaku.

Powiedziałem, że imię moje jest Ariaman: tak mnie nazwali indyjscy Cyganie, wróżący mi z lotu ptaków.

Mówili, że jestem wcieleniem jakiegoś indyjskiego króla czy fetysza; lecz ja chętnie ich obdarzyłem rybami i kilku lśniącymi amonitami mimo tego kłamstwa.

Zaklęli mnie, abym nosił swe miano, jako talizman – i abym nigdy nie pokochał kobiety, że taka joga mnie doprowadzi do Źródeł Bytu.

Tak minęły znowu lata w oczekiwaniu.

Rozebrałem się ze wszelkich złudzeń, ze wszelkich pozorów – aż do nagiej duszy Pra-Indianina.

Od świtu Jarego do wzejścia gwiazd, uważając siebie za zwierzę ziemi, chodzę wobec wszystkich leśnych parawanów nago; w pustyni nocy odnajduję w sobie powinowactwo z najdalszymi gwiazdami, nie ma dość wzniosłych Cherubimów, nad którymi nie byłbym wzniesiony, zwędrowuję na jakichś skrzydłach tysiące otchłani – nie mogąc potem przed sobą samym wysłowić ani jedynej z tych zaklętych tajemnic!

Życie moje zewnętrzne stało się za to melancholią mogił wraz z Dantejskim nastrojem i hienami.

Muszę wiedzieć na koniec!

Muszę znaleźć nareszcie moje rozwiązanie bytu: muszę zrozumieć, czy jestem z tych cieni, które niszczy Król Wężów w swych potwornych jeziorach, czy jestem nieśmiertelny –

czy dosięgnę Purana Bhagawat!?

Limby, wam nie będę tłumaczył wyrazów tu nieznanych, które mi brzmią głębiej i wznioślej niż te, które są już, jak otoczaki wyokrąglone, a jak wulkaniczny tuf – wyżłobione i puste, dzięki nadużyciu ludzkiego jęzora.

Tak więc, powtarzam: muszę iść i znaleźć moje najwyższe Purana Bhagawat. Myślicie, że to będzie smutne jakieś misterium? Bynajmniej, jeśli nie Wam – to sobie muszę dotrzymać opowieści o bezgranicznym wielkim Szczęściu.

Otóż winneście wiedzieć Wy, których ród ginie już po mieczu i po kądzieli, że tam wysoko w górach natrafiłem na wielki odwieczny las limbowy, który wcale wyginąć nie miał zamiaru; w tym lesie znalazłem krzewy górskich rododendronów (bardzo ukryte są, upewniam Was)!

Za lasem tym była mała wioseczka, którą ominąłem, dziwiąc się, że na takiej wyżynie ludzie mają bezczelność zakładać swą powszednią egzystencję.

Ominąłem wioskę z daleka, kryjąc się gałęźmi, aby mnie czyje złe oko nie urzekło.

Wszyscy ludzie mają złe oczy, nieprawdaż? (mnie nie potrzebujecie się lękać, ja nigdy nie uważałem się za człowieka)!

W dali za wielkimi głazami ciągnęły się hale, na nich zaś rosły kwiaty różowe, zasłonione pajęczyną, zakryte, jak mniszeczki w żywym grobie, który same wyprzędły.

Usłyszałem kroki idących górali, na noszach kobietę leżącą nieśli z tych gór niżej ku wiosce. Wiedziałem, iż wieś ta była kumańska: są to rozbitki z dawnych połowieckich kucz, niegdyś tu chrzczeni przez świętego Jacka, przez którego ułożony słownik języka Kumanów zachował się dotąd w Podolińcu. Lecz ci górale kumańscy byli pijani – nosze chwiały się w ich rękach, oni zaś przeskakiwali głębokie żleby, nie dbając, jakie wrażenie na leżącej wywoła ich tępy, choć zawadiacki chód.

Kobieta skinęła ręką i wyszła z noszów. Nie miała pono sił iść, więc usiadła między bożym zielem. Chłopy rypnęli ku chałupom. Nastała cisza.

Nie zbliżałem się.

Miłosiernicy wyszperowują niedolę, niby ukrytego świstaka, aby jego sadłem wdzięcznym natrzeć swą zazwyczaj morsowatej grubości skórę; któż wyleczy powszechną ludzką udrękę, pochodzącą z tego, że się związało duszę w wielki gordyjski węzeł głupoty? czyż miałem takiej, co znalazła się nareszcie sama w mroku pod płomieniami gwiazd, przysunąć fotel i zapalić elektryczne światło, ofiarowując interesującą pogawędkę? Ze zdrady, jak mówią górale, czyli niespodzianie spojrzawszy na nią, ujrzałem, że jednak powoli sama uniosła się do wpół – głowę wsparła o głaz, patrząc w lodowce. Od guślarstw wschodzących gwiazd ożywiały się, jak cmentarz w noc zaduszną.

Jeden różowiał zacisznie ogrodem Hesperyd. Lecz drugi w straszliwych rozpęklinach, nastyrmiony miastami lodowymi, z monolitów tworzyły się wieże, kościoły, posągi, to znów demoniczne wielkie skrzydła Ponurego Myśliciela...

Na bezmiernej katedrze zatrzymały się gehenniczne duchy, błyskając srebrnymi lancami: Walkirie słowiańskie – może te, przed którymi ostrzegał Słowacki:

„Kyrie elejson, Kyrie –

nie żonę mieć przy sobie, lecz Walkirię!”

Ciemność wychynęła z niepojętych czeluści, zakryła ziemię, kwiaty otuliła na magnetyczny sen.

Trwało to nie wiem ile czasu. Tonąłem, jak Ogień, w kontemplacji tej skamieniałej walki Bogów. Gwiazd zamarzłe upiory, wróciwszy z Antarktycznego Morza, olśniewały górę, każdą inaczej, jak odrębne, niewiedzące o sobie planety. Wreszcie wzniosły się nad krawędzią otchłani, spoiły wszystkie mroki w jeden bezmierny, milczący, piekielny kościół.

Niżej w dolinach płynęły mgły – i było tak, jakby Tatry zmieniły się w morze łez. Duch mój zapadł w zimne prawieczne kryształy lodowca, w mroźną gigantyczną tajemnicę ziemi. Lecz daremno rozglądał się twarzą srebrną w witrażach lodozorza, szukał wyjścia z wiecznie płaczących grot mieczem Parsifalowego rycerza – grał na wielkiej harfie tysięcy podziemnych potoków – zagłębiał się w coraz nową kondygnację męczarń i nienawiści – –

Mrok. W miejscu zgaszonego kościoła kłębiła się niewiadoma ćma nicości. Wtem z lodowca wypłynęła łódź płomienna –

to księżyc! Krwawił – umierał życiem swym nadziemnym w ziemi czeluściach. Nikt go nie wysłuchał w żadnym z wszechświatów.

I wspomniałem o Demonie, przez Króla i Maga Salomona zamkniętym w urnie, rzuconym na dno morza. Przez pierwsze lat sto obiecywał królestwa temu, kto go wybawi spod władzy zaklętych pieczęci; przez dalsze lat pięćset chciał uczynić najszczęśliwszym z miłujących; minęło jeszcze lat tysiąc – gotów dopomóc w niezgłębionej mądrości i nauce; wreszcie zerwała się spiżowa struna jego cierpliwości, przysiągł, że tego, kto go wyzwoli – najokrutniej i najbezwzględniej zabije! Biada rybakowi, który nie w porę wyłowi takiego geniusza! biada – kto zbyt późno wyzwoli samego siebie! Względem siebie musi dotrzymać takiej przysięgi i unicestwić!...

Niegdyś mogłem kochać każdego boga – nawet Satyra, nawet Kriksztasa na żmudzkim krzyżu!... minął ten czas, kiedy wzbierałem, jak morze, przypływem i odpływem niechybnie ku temu, czego Nie ma. Moje serce było nieraz potraktowane przez stada pekarich! i ja deptałem podkowami mego konia, druzgotałem, miażdżyłem – i gorzej: nie wiedziałem nic o innych sercach. Jestem już nieczuły nawet na grozę, gdybym ujrzał ziemię w jej nocy ostatniej istnienia – nie żałowałbym piękności jej, nie miłowałbym nawet w jej Euthanazji.

Jakże mógłbym się troskać o królestwa i wszystkie istnienia – ja, który nie mogę mieć już miłosierdzia dla własnej duszy? Rzuciłem ją w głęboki Malsztrem, skąd wypłynąć nie można już na żadnej beczułce sofizmatu, na żadnej, choć pękniętej, łódce Wiary. Malsztrem jest koniecznym zderzeniem dwóch prądów pod morzem mej duszy: Wiedzy, że jest Jaźń! Wiedzy, że będzie Nicość.

Najlucyferowszemu myślicielowi wystarczy trzy cale wody nad głową; dla labiryntu duszy wystarczy, jeśli się go zawikła na balu u miłowanej panny, którą Diabeł żenie...

Bo nie powiedziałem wam dotąd, limby, że kocham się w realnej księżniczce Zolimie bez wzajemności. Co, wyście się domyśliły od razu – zanim wyrzekłem pierwsze słowo mojego snu o córce Króla Wężów?

Uważcie, limby, zanim was porąbię i w ogniu spalę, aż będziecie jarzyły w dymach, jak krwawa litania o pomoc dla konających –

uważcie, że Was nikt nie wyratuje z obłędnego morza męczarń! – – –

Czy słyszałyście o takiej torturze: w Perejasławiu sadzano skazanych na wąskiej ławeczce wysoko na wieży i zmuszano ich tak przebywać kilka dni – kilka nocy: z tej ławeczki lada zmrużenie oczu, lada osłabienie ramion zwali w dół na czyhające straszliwe żelazne ostrokoły.

– Moja Pani – rzekłem.

W Nieznaną jakby strzeliła iskra elektryczna, duża przynajmniej na metr – taka, jak to umieją niektóre ryby morskie puszczać! Kosodrzewiny, nagięte pod jej nogą, wyprostowały się, niby w lasach hodowane święte litewskie węże.

Zaczęło się mówić o Tatrach i gencjanach modrych, o zbitych ze stepowego bodiaku i ostu kulach, które gnane wiatrem, skaczą po ziemi jak zające lub w powietrzu wiatrem niesione ku Morzu Czarnemu; wreszcie o Kamczatce, na której ona była jeszcze małą dziewczynką, towarzysząc wygnanemu ojcu, i wywnioskowała, że Sybir – to już nieodzowna część i najlepsza Polskiej Ojczyzny; opowiedziała mi też o swym przodku, hetmanie Wyhowskim, wbitym na pal przez Polaków – i o tym, że kiedy córka Mickiewicza prosiła ją, by usiadła w altanie Ojca – ona odrzekła, że tu należałoby uklęknąć, a nie siadać...

Trudno wyłożyć, lecz jeśli mam to wyrazić jednym określeniem i dla Was, o limby, zupełnie niezrozumiałym – powiem Wam: Polska... taka Polska z krzyża.

Czy rozumiecie, limby, jednak takie skamienienie duszy, która może się z męki na krzyżu wyśmiewać?

Więc spytałem, czy taka Polska jest to Jaźń lub raczej Gnoza wewnętrzna – to, co u górali nazywa się gościec? Gościec chce, aby coś uczynić – trzeba wstać choćby w nocy i zaraz rwać kwiaty, nosić wodę, poświęcić duszę Panu Jezusowi lub włamać się w dom swej Srebrnej Salomei – inaczej Gościec połamie człowieka, potardze na nic! Ma więc to być istotna prawda lechickiego człowieka w stosunku do jego ziemnych przeznaczeń – prawda nie tylko rozumu, lecz i całej nieświadomej Misji?

Ona odrzekła: Dla mnie – tak. –

A więc, taki nawiedzony tym gośćcem polskim musiałby, jak wy, limby, znajdować się przy samym ołtarzu prawdy, głowę mieć w niebiosach, jednocześnie wrastając w czarną cmentarną glebę, która nas karmi. Śmiałby się do słońca na cmentarzu! wysyłał z każdym wietrzykiem swe bursztynowe pyły! i wężowymi skrętami strasznie opierał się burzy, rozkruszał cierpliwą swą macką – granity! Jeżeli zaś ten polski gościec w życiu okaże się inaczej: jako sam środek wnętrza pajęczyny, gdzie Dusza-pająk wyczekuje na ból, aby z niego wyssać – poetyczność?

Tak myśląc, choćby tylko jednym włoskowatym naczyniem mojego mózgu – już pozbawiam Duszę polską Prawdy – Poezji – i Bólu. Jakże więc Polska mogłaby zmartwychwstać z takiej Duszy?

W niewiadomą toń spoglądam, w której bujne zielska melancholii, przezroczyste mątwy tęsknot, czarne sepie złoczynień, namiętny tropikalny ogień wulkanu wśród potwornej macierzy oceanicznych głębin – i daleki tułaczy księżyc, wieczny wędrowiec...

Dusza nie da się wyrazić morzem. Są w niej pustynie, wśród których bywa Chrystus kuszony przez Monstra; są w niej żywiołowe pramoce podziemne, które jedne warstwy tak nałożą na inne, że na wirchu góry bywa płat pramorskich liliowców i radiolarii, gdy w dolinie uległy się granity albo popiół wulkanu, który dawno już zagasł.

Ani przez pustynie, ani przez góry, ani przez morze, ani przez gwiazdy, ani przez sny, ani przez myślenie, ani przez milczenia, ani przez miłość, ani przez tęsknotę, ani przez wiry zwątpień – Dusza wyrazić się nie może. Ani przez to wszystko razem wzięte. Ani przez Boga, unoszącego się nad tym Chaosem ciemnym. Ani przez Lucyfera, który zeszedł w otchłań, o której Bóg zapomniał. Ani przez wszystko, czego jeszcze wśród licznych tysiącleci myśl ludzka się dowie. Jest to światło, przechodzące w straszną wieczną ciemność. Jest to zapomnienie zupełne, że się jest światłem. Jest to konieczność być wszystkim w tej próżni, gdzie nie ma niczego, prócz kłębiących się męczarnianych smug. Jest to najdumniejsze zgodzenie się rachunku wszystkich wieczności, w którym wypada wyznać, że z całego skarbu na dnie zostaje – nicość.

Na zewnątrz ma to wygląd wcale nie rozpaczny, można być wysokim i rozrosłym, jak poskramiacz słonecznych koni, niezużytym przez rozpustę, – –

śmiejącym się z każdego złożenia w grobie. Męczarni taki nie zna! Nim wejdzie ona za próg, strzela męczarni w łeb i kładnie ją trupem. Lecz taki Witeź smokobójca może mieć nie tylko jedną piętę do zranienia, lecz cały jest jedną raną tym, że istnieje: narodzony nie z tych, nie tak, nie wtedy, nie tam, nie na to, jak to spodobało się zrobić miłemu Figlowi. Na pociechę zostanie takiemu Witeziowi tylko metafizyk, który rozumuje tak:

– Czymże jest król Aśoka wobec dobroci mojej? i król Hammurabi wobec sprawiedliwości mych? i Orfijski pieśniarz wobec miłości mej? Wyszedłem z miasta zadżumionych, z wielkiego rodu niespokojnych, ze spuścizną marnotrawców, z błogosławieniem zmarnowanych, z wieczną pustynią niemiłujących. Gdy zanurzę ręce me w ziemi – ona zaczyna płakać; a kiedy położę ręce me już nie na gwiazdach – ale na prostych uczuciach – one opadają w zamieci liści zrobaczywiałych; kiedy podejdę z przysięgą Bogu, – zawsze ją złamię; kiedy wezmę miłość – to na to, aby żelaznymi szczypcami drzeć pasy i cienkim sznurkiem przekrawać ją wzdłuż i wszerz, męcząc, jak Iwan Groźny w podziemiach – gdzie schodził dla nabrania apetytu.

Światło w ciemnościach świeciło, ciemności nim owładnęły!

Wóz Wielkiej Niedźwiedzicy zanurza się już do połowy w Tatrach zamglonych, które są jakby sonatą, niewygraną przez żadnego Ahura. Bramą wstępną Tatr te dwa odrębne, a równie nieprzystępne lodowce.

Wiecie już, limbki, że w tych górach są osady Kumanów, i że władca krainy wśród innych tytułów nosi tytuł Rex Cumanorum. Uczeni Akademicy ze świecą szukają sławetnego zgubionego szczepu, aby nie uszczuplić o jeden tytuł regaliów Jej Apostolskiej Mości! Otóż w języku tych Kumanów różowiejący lodozwał nad lasem limbowym i rododendrami zwie się ogrodem róż; ten potrzaskany, jak twarz Lucyfera, zwieszony potworną, prostopadłą, wyszlifowaną ścianą nad morzem, wpatrzony tam w jakąś okropną, jedyną wartą zamyślenia tajemnicę – to ogród Śmierci. Tu stanęły niegdyś hordy Alaryka, może na chwilę zapominające o skarbach Rzymu wobec tego wybrylantowionego tajemnicami Piekła!

W lodozwał, tchnący majestatem zgonu, wpatrywała się kobieta, jam wolał ten drugi lodowiec słowiańsko-indyjskiego Haremu. Muszę wam wyznać, że mój przodek był pierwszym perskim tłumaczem w Polsce mistycznego poematu o Jussufie i Zulejce. Nieraz też objawiał się mi duch mego ancêtre moslemińskiego, o którego zresztą tyle dbam, co i o samego Rolanda: tak mało ważę wszelkie przywileje rasy, mając zamek słońca nad bezgranicznym, dyszącym wielką opowieścią, morzem.

Mówicie, limby, że to jest pycha?

To jest dopiero tabliczka mnożenia rachunku nieskończonościowego Duszy. Lecz i wy ją macie? więc zaświadczcie o niej! –

Ujrzałem twarz mej sąsiedzicy, w tej chwili zaiste wieszczą.

Myślicie, o limby, żem wyspowiadał się z moich poszukiwań Miłości? Wiedzcie, że mam 9 komór milczenia w swym sercu, trudno je wypełnić naraz i dlatego nie tonę.

Miłuję Miłość – jak Dante, choć już nie wierzę, że obróci ona ziemią i gwiazdami; w dawnych, dobrych czasach Romansu Róży usadziłbym miłość na wielbłąda i krokiem aleksandryny, śloki czy heksametru wiódłbym ją, grając na flecie. Mówiłbym do Miłości przy jaszczurkach w południe, orłom nad wieczorem, duszom o północy, słowikom mdlejącym o brzasku; wiódłbym Kobietę-Mesjasza do tej jaskini w dalekim podbiegunowym kraju, gdzie męczy się Loki, zły tytan i wąż kapie mu jadem w obnażone serce.

Lecz żyjemy w czasach srogich, nieprzyjaznych dla życia duszy. Zapytałem Wieszczkę lodowców, jaką mi radzi wybrać drogę, aby zajść jak najzawrotniej i znaleźć miłość Giocondy księżycowej na najwyższym kręgu astralnej wieży magów Zigurat? – zachrobotały kierbce na kamieniach, zjawiło się kilku Kumanów, przepraszając Panią tę za nieuwagę, położyli ją na noszach i ponieśli.

Miałem iść wraz za tą Damą? Wszakże to nie było porwanie mojej wybranej, dla której zdobycia mógłbym wznieść Krywań na Lodowym i Kościół Panny Marii Krakowskiej umieścić jeszcze, jak kapliczkę, na wirchu!

Wieszczka nie powiedziała mi imienia swego ani zamieszkania. Zrozumiałem, kiedy ją odnosili na noszach, że była jakąś wielką Panią. Mówiła ze mną tak, jakby z ogrodnikiem, który strzeże tych azalijek – jednak sama wybrała królestwo, gdzie nawet porosty przestały oddychać na kamieniach wśród wiecznej polarnej zimy Lodowca Zgonu.

I oto patrzcie! wywlokła się za mną olbrzymia chmura, a w niej kołysze się umierający łabędź: tęsknota za Polską!

Jeśli tak wesoły ma być ten gościec Polski – to lepiej od razu w ośmiu buddyjskich piekłach mroźnych założyć hodowlę jedwabników. Polska tej Wieszczej Mary wyrasta z życia, lecz wznosi się nad nim – jak Bóg nad swymi kaznodziejami. I zapewne wchłonie cały smętek niedorzeczny obrazu, gdzie Dziecię Jezus idzie wsparte na lwie, obok wesoło hasa źrebię, wół wyciąga poczciwą głowiznę, a tygrys śpi snem dobrego pasterza na trawie. Ideał pewnych marzycieli przedstawia moment zapewne po uprzedniej laparotomii, gdzie wnętrzności zmieniono wszystkim dwu i czworonogom, z wyjątkiem pijawki – tej wolno żłopać w najlepsze krew, idącą z krzyża – zaś krzyż, to, jak wiadomo, rzecz „bardzo dobra – ino, wicie, ciężko jest temu, kto go ma dźwigać!”.

Być może, iż tego, co już najwyższe, nie ma kto rozpinać na krzyżu! –

Zapuściłem się w wielką prerię traw – i – o wstydzie! – zacząłem schodzić ku jakimś błękitniejącym powabnym dalom. Winne były temu złowabne nimfy w postaci świerszczy, które mnie wiodły wciąż w swej kompanii śpiewackiej, bardzo rade z tego, że ich łachocą skrzydełka. One mnie namówiły, abym się zwierzył, mówiąc, iż człowiek w języku Pralechów znaczy „dźwięczną mowę mający”...

Tak pochlebiając mi, zaprowadziły mnie z wyżyn milczenia na te pogwary jaskini nadmorskiej, gdzie zasnę wnet wśród leżących kupami alg, wonnych od jodu i od słonych powiewów morza.

Zresztą i rozum nakazuje mi wejść do jaskini, bo Tatry zmieniły się w jeden huragan – pioruny biją i zaczyna mi być prawdziwie dobrze.

Zasnę snem czterdziestu młodzianków w piecu ognistym.

I widzicie mnie teraz, o limby, zabłąkanego w puszczy mego ducha tak, że ledwo kilka tych myśli mogłem wysnuć, obiecawszy słuchaczom wśród ciemnej nocy szatańsko wiele – jakąś Mahabharatę Tatr!

Lecz tę wygwieździ wam noc, wyprorokuje księżyc, wyhuczy wiatr, zachełbi nią Morskie Oko, zimnymi palcami wykołacą ją u bram Umarli.

Moje skały – Wam po prostu powiem: nigdy w życiu niczego urzeczywistnić nie zdołam, i tę miłość, która tuła się po dziewięciu dantejskich kręgach mego serca, będę musiał strącić w otchłań. Kobiecie jej nie oddam, gdyż każda jest Nietotą, lichą rośliną, pokrewną Lepidodendronów, na której jednak rozpryska zawsze kosa mojej metafizyki; Bogu nie – gdyż jest to malarz swej własnej bezeczci: El pintor de su deshonra – malarz, który w ludziach wymalował swą odwieczną infamię: jest On zły, mściwy, narzucający się ze zbawieniem, niepomagający nikomu, i jak fakir płynie na lichej tratwie przez swe najgłębsze nicości: nie dziw, że co chwila znika nam z oczu!

Miłować nie mogę niczego, prócz bezmiarów, niezapełnionych jeszcze krzykiem żadnego okrętu Argo, żadnej karaweli Vasco da Gamy, żadnego aeroplanu, żadnego podwodnego statku, uwięzłego w Bizercie.

Tam – wieczne tam – bezdroże jedynie miłuję!

Wieszczka Lodowców powiedziała mi, streszczając swe wrażenie:

– Ariaman nie uświadamia nic, zapomina o wszystkim i nie umie wyciągać wniosków z niczego. –

To straszne, nieprawdaż? Przypominam, że w kajucie rozbitego okrętu czytałem powieść o księciu, zwanym Idiotą, wprawdzie to był wcale nie najgłupszy z ludzi!

Także i Don Kichot, kiedy wyzdrowiał na łożu śmiertelnym i puścił się w nową podróż – to zadziwił nawet Sancho Pansę swoją roztropnością! Może będzie tak i ze mną. Tymczasem moja mądrość polega przede wszystkim na tym, że z dala żyję od ludzi, bo inaczej byłbym przez nich od razu strąconym aż na dno. Wywędrowałem do takich krajów, gdzie w ogóle już nazwa człowiek staje się nonsensem.

Milczeniem bezgranicznym zakończyła się ostatecznie rozmowa Ariamana z limbami.

Ten szukający Wtajemniczeń nie domyślał się, że jego spowiedzi wysłuchuje najgroźniejszy tyran, najzręczniejszy Proteusz, najbardziej nieuchwytny wróg Boga w Tatrach!

Trismegista – Król Wężów, który od dawna już rzucał na duszę Ariamana swe trujące mroki...

Ariaman wyszedł z groty nad morzem wśród jarów Lodowca Zgonu i szedł kędyś po ciemku.

Deszcz ustał.

W smętnym mroku ginęły za widnokręgiem krwawe żarze księżyca.

Wydawało się, że to już zmierzcha Kosmos: niezmierna melancholia zaprzepaszczania się natury i serca! Ariaman uczuł się zawieszony w jakiejś pustce bezkresnej, jak Szymon Mag.

Wzięła go nieprzeparta ochota zejść znowu, lecz już ostatecznie w rozszczelinę wulkanu, gdzie żył Król Wężów, i zakołatać tam do bram spiżowych.

Wtem uczuł mróz, jakby tysiące macek głowonoga. W górze zawieszona głowa demonicznego Węża ze szmaragdowymi oczyma – niżej zaś otwarta czeluść do straszliwego jego Zamku.

Ariaman ujrzał, iż nie ma już innego zejścia z wysokości niezmiernej: wyjące wzburzone morze wydawało się z tych wyżyn jeziorem, śniącym w jesiennej topielic kołysance. Głos jakiś wewnętrzny szeptał mu: wytrwaj jeszcze – bliskie zbawienie twe!

Lecz upór zwątpienia, rozpacz wieloletnia i poczucie zemsty przeciw własnemu losowi zwyciężyły.

Jak księżyc walący się na ziemię, zasępiła całe jego jestestwo decyzja Złego. Ariaman przeszedł most wiszący, który złożony tylko z trzech lin, chwiał się nad przepaścią potworną.

W dole wyła rzeka.

Krok jeden wahania strącał w bezdno.

Ariaman wszedł do jamy Króla Wężów.

Był rad, iż odrzucił za siebie tęczującą Maję – i że teraz iść będzie w Mroku nieprzejrzanym, lecz tryumfującym na wieki i będącym jedyną Prawdą.

W dali niezmiernej opuszczonego świata zabrzmiał turowy róg –

potężny hejnał rozlegał się wśród skał, jakby wspaniały grający pan Zawisza Czarny jechał do zamku swego pod Łomnicą.

Potężny hejnał Polski przyszłej – indyjskiej, runął na możne, lecz tak niepojęcie rozpaczne serce Ariamana – zapuścił w nim złotostrunne szpony – zbroił w tarczę ze słońca, przekuwał w Miłość, ubierał w szyszak, dawał miecz wiedzy –

Ariaman dawniej poczułby się w każdej łacie swego pokruszonego serca – Wojownikiem Istnienia.

Lecz było już za późno. Wyjścia znaleźć nie mógł. Więzienie nad nim się zawarło. Podziemia potwornej grubości oddzieliły go od świata. Był więźniem Króla Wężów.

Błąkał się w strasznych labiryntach, a jedynym głosem był puchacz, który zdawał się śmiać szyderczo –

i echo w duszy Ariamana mówiło:

nigdy już!

Echo hejnału

Tatry! wy niezgłębione otchłanie Prawiecznej niewiadomej Duszy!

strażniki piekła mego, grozicie krawędźmi skał!

Księżyc tu mnie rozskrzydla i więzy moje kruszy,

tu idę w Dantejski szał!

Tu zapada wzrok mój w czeluście Gehenny,

szumią nade mną puszcze olbrzymiej Nietoty;

Murań w koronie, jak Sezam tysiącpromienny,

obłoki lotne – hufiec Cherubimów złoty!

Tu jestem z mą zagadką... (wóz bohatera wspiął się na mury przeznaczeń!) –

Wchodzę w ciemne komory, gdzie złoto krwi pleśnieje w cieniu...

Mam tysiąc zamków, a każdy jest księgą coraz głębszych znaczeń –

i żyję w wiecznym płomieniu.

Rozwieram bramy Ornaku – idę w tych grot kolumnady...

Hejnałem mógłbym zbudzić Królewnę i jej wojowniki –

lecz mą harfę oplotły straszne dziwne gady,

które już znał Herakles... Księżyc, jak wieszczy Walmiki,

świeci w toń moją – – w toń morza... Tam wirch zdruzgotany

dawnego Boga – – –

– – – – – Polska zginęła w przepaściach, szła na takie słońca,

wywiodła z raju tak wielką miłość ku Mroczni niezbadanej,

że teraz musi – Nike tęczująca,

rozwiawszy pióra, lecieć w Wiecznych Burz płonący stos,

na gór tych najwyższy wirch... tam ujrzy Drogę Jedyną z niezmiernej oddali,

tam już Jej nie dosięgnie maczugą zły, potworny starzec – Los,

tam pójdzie w mroku bezmiernym i Wiedzę ostatnią wśród gwiazd wykrysztali!

– – – – – – –

Z tatrzańskich źródeł wyniosłem wam pieśń – niech idzie!

nie wierzę już w naród, który mogilna żre pleśń –

lecz wierzę w wirchy Świateł, większe od gór Hiamawatu!

Z doliny nędzy – – gór wschody ku słonecznej wiodą was Izydzie...

miliony gwiazd w tym Kościele zaiskrzą całemu wszechświatu!

Tam zorze Sybiru, katorga (w krainy te wwiódł was Anheli!)

lecz mórz mojej rozpaczy nie zwiedzał nigdy Jan z Kolna, –

gwiazd mych nie mierzył Kopernik! w milczeniu wiecznych wierzchołków

odkryłem Wam ten kraj, gdzie tylko dusza żyć może tam wolna,

mroku mojego nie zniesie czerń błotnych pachołków.

Lśnią karawany słońc! – wciąż wyższe – promienistsze słońca!

Na wolność!...

– – – Mam wyznać? ludzie zdają się mi glisty

marnymi, które świdrują mogiłę...

– – – Mam wyznać? – trzeba im chlewu, a nie gór z dyjamentów!

żadna pierś nie zdoła oddychać tam, gdzie duch wieczysty

wyszedł z swych urojeń, ambicji – i trwożnych miłosnych zamętów.

Mógłbym z teraźniejszości szydzić – i strącać kamienne lawiny,

bo nienawidzę podłej wciąż przed Jaźnią zdrady – –

(uczcijmy – Judasza!) –

bo nie ma gorszych głupców, ni gorszej przewiny,

niż twierdzić, że w nas jest Polska! gdzie my prosperujemy – tam Ona zginęła!

Ta ziemia – Matka Boża, cięta od pałasza,

nie dozna – Zwiastowania! czyż dziw, że brama się Ornaku zamknęła,

gdy wszelkie padło dziś ma się za Mesjasza!

Ten, co za miliony walczy – Duch piorunowłady:

Lucyfer, Światowid, Agni, Angramajn – niezależny

od ludzkich kiepskich przemyśleń i niewiar! –

Już dość! drwię z waszych smaków! – –

Na harfie mej gady

zbyt Wami się troszczą!... Idę... Któż ze mną? niech będzie Ten puklerzny,

bo ja go nie oszczędzę! – – nieraz będę wlókł, jakby trup Hektora – –

(Nie mam porównań, bo któż się znęcał tak nad Poloniuszem?)

Rozwieram Wam pustynię w ciszy wielkiego wieczora,

urzeczone księżycem, jak skarabeuszem,

boskim i cichym: te góry, lodowce, wyjące wśród czeluści, morze...

Idę na ucztę Genezis! wam hasło rzucam: – imię mu – Bezdroże!

II. W podziemiach Giewontu

Tak mówił konny rycerz Mag Litwor, stając w ciemnej głębi Wielkiej Doliny pod Giewontem:

Noc jest – i serce moje, okryte żałobą, ma znowu znaleźć się przed bramą Tajemnicy i oglądać cmentarze pełne bielejących kości, którym żaden prorok Ezechiel nie każe zmartwychpowstać!

Serce moje, okryte mrokiem tysięcy i milionów lat, które już przeminęły – mrokiem tych miriadowych gwiazd, które zagasną.

Wieczność jest we mnie, na skrzydłach mnie unosi w głębie niepojętych, nieogarnionych milczeń, które przerażają.

Nie mówię nic – słucham.

Oto skrzydła Czarnego Boga we mnie, oto jest namiot wśród pustyni – oto ja sam, arcykapłan i Mojżesz bez ludu.

Prorokować mam tym, co nie mają duszy i skazani są na śmierć, jako te jednodniowe motyle, rojące się w malignie tęsknoty, szału, żądzy i upojenia.

Dajcie mi ostatni dzień Wasz na tej ziemi, a będę wiedział, co mówić Wam – milczeniom;

ostatni dzień, gdy słońce stanie się krwawym rubinem w zenicie południa – a czarną kulą ponurego żużla w mgłach zachodu; gdy lodozwały na brzegach Afryki będą łączyły się z krami, płynącymi po morzu; gdy gruba warstwa wiecznego lodu rozpostrze się na Saharze! wtedy bym zebrał Was konających i – przysięgam, znalazłbym moc unieśmiertelnienia!

Lecz wy musicie być rzuceni w głębiny morza, którym jest nicość: gwiazdy, drzewa, góry, ludzie, sny – i milczenia!

Dusza ziemi zapadnie, jak świątynia o jaspisowych kolumnach! runie, zachwiawszy się na bagnistym gruncie złudy życia! rozmiażdży się i zamieni w pył niewiadomego – w meony! w to, czego nie ma, a co formuje wszelki byt, w meony – w nieujęte czynniki najstraszliwszych słońc – w pramyśli Boga, o którym mówi Kabała, że On jest Niebytem. Oto groza przeraźliwsza od widma w wyklętym kościele – groza tego, że jestem!

– – –: jako źdźbło trawy, zawieszone nad przepaścią mroczną i wyjącą lodowym tchnieniem międzyplanetarnego mrozu...

Jestem, a nie byłem: gdy zakładały się fundamenty owych piekielnych praw, które ugniatają nam czaszkę, każą bić sercu, zmuszają do wypełniania żelaznych, błotnych i gwiaździstych tablic losu...

Jestem – a nie będę: gdy niemowlęta wyrosną i pochylą się im grzbiety, gdy przelecą wagony nadziemne, jak meteory nad wirchami Tatr i nad kopułą wgiętą, modrą, straszliwą Oceanu, nad Andami w przepaściach ich, nad płaskowyżem Pamiru i jeziorem Rakszasów wśród zamarzłych, niebosiężnych gór Hiamawatu...

Jestem – a nie będę: choć moje słowa zabrzmią w ustach i duszach innych ludzi – nie będę! i żaden Mesjasz – żadne zaklęcie nie zmusi mnie – liść zerwany i uniesiony w ciemną zatokę śmierci, abym wrócił znowu w obłędny bór życia!

Skrzydłami wieści Czarny Bóg we mnie skuty do gór olbrzymszych niż Kaukaz, przeświecony gwiazdami groźniejszymi niż Wega, Algol, Erydan i Krzyż Południowy: to bóg Thot, mistrz wyklętej Magii.

Modlę się do Ciebie, Twórco mroku we mnie, Twórco tych szalejących mórz w ciemnościach, które wyją szturmem na górach lodowych!

Modlę się meteorami, które przelatują nad milczeniem w otchłani: krótkim mignięciem ostrza w chmurze lecących widm; wlokącą się nicią Ariadny w labiryntach bez czasu i przestrzeni; lub uroczyście, wolno wtaczając się, jakby posągiem Światowida na rydwanie ku mrokom i zagasając tak nagle, jakby pękło serce.

Stoję pod drzewem Niewiadomości, przykuty łańcuchem do ramion krzyża, który nie wiem kogo ma zbawić? rozświetlany fosforescencją wewnętrzną, jak świętojański owad, mający lampy z zielonych szmaragdów.

Wzywam Cię – lecz jesteś już! błagam Cię – lecz oddajesz mi już samego siebie! korzę się przed Tobą, a widzę Cię już u nóg moich: Ty straszliwy, niewyrażalny, jedynie istniejący Twórco bólu, który jest królestwem godnym mnie – bo nieskończonym aż po ostatni bezkres.

Mówił Sfinks:

Mów, Duszo, z wolna i w majestacie Anamnezy wielu tysiącoleci – skąd idziesz, kto jesteś, pod tym niebem, starszym niż wszystko, co się da objąć miriadami manwantar? – mówi i odgadnij – lub zgiń!

Ja – Sfinks nieruchomy na drodze Twej pożarłem, spaliłem w płomieniach i pochłonąłem narody dusz, o których rzec można, że „Bóg ich zapomniał”. Ja Sfinks – bóg wschodzącego słońca Śmierci. Milczę.

Mdlejesz od mych kamiennych tchnień, zamagnetyzowany emalią i lazurem mej głowy, sięgającej aż nad obłoki? Słyszysz głuchy szum huczącego pod ziemią morza? tymi drzwiami weszli, którzy już nie wrócą.

Mówił Mag Litwor:

Nocy, potęgo nocy! nagły zamęt, jakby Wicher halny wzniósł wszystek pył dawnej Sahary na miejscu Tatr w powietrzne regiony i kręci nim w wirach miedzianego pyłu.

Niebo, rozpalone jak glina, w ogniu nade mną, ziemia żelazna, nieczuła jak Moloch, przygniatający mnie łapami u piersi, która sączy zimny wiew mogił. Rozerwę te zasłony, ze stropu nieba wiszące, poryte błyskawicami, zapadnę w głębię snu, o moja Konieczności! zmiażdżę się lub ukoronuję gwiazdami – odpływając na morza nieznane. W głębiach ziemi idę i tworzę wśród milczeń wieczności nieistniejących, niekończących!

––––––––––––––––

Rozwarły się podziemia Giewontu.

Olbrzymie sale, kurhany, wielkie posągi dawnych gontyn.

Na ścianach freski. Z pochodnią zapaloną przygląda się im Mag Litwor.

– – – Lasy minione. Ruiny dawnych grodów królewskich, wody modre, spadające w wodospadach, na których księżyc łamie się pręgą spektru – kanały, niby na Marsie, użyźniające pola; łąka morza, które się zda rzeką zamkniętą w kamiennym łożu niezmierzonych po obie strony wieczornych pustyń.

A więc te góry są cmentarzem mogił skalnych! widmowy wapień Giewontu istotnie kryje widma? W świątyni jego wykute filary, głębokie sale i zamarzły mrok.

Tu leży posąg króla twarzą do ziemi. Bogowie, którym drzwi wejścia grobu sięgają ledwo ponad kostkę stopy, skamieniali patrzą w bezbrzeżną dal.

W komnatach świątyni Światowid głową sięga sklepienia – miecz władzy w ręku jego – wkopany po kolana w ziemię – drzwi tajemnicze przed oczyma jego... Światowid... jakież echa szalejących fal Bałtyku! Nad głową w koronie ogromne słońce. A pośrodku posąg kobiety Żywie, która trzyma króla na kolanach, pod jego zaś stopami głowy mnóstwa niewolników. Jej twarz ma powagę bogini.

Pod tronem jej przywiązani Teuton i Hun – ona trzyma miecz i swastykę: symbol przez tarcie wywołanego ognia.

Na przeciwległej ścianie ze słońca opuszczają się strzały ostre i ręce w mnóstwie błogosławiące.

Na liliach wodnych ptaki siedzą – młody Lechita uchyla nenufary z bagien Muru za Sichlem i czaple za wielkie różowe nogi chwyta.

Czarny Bóg Zasób z wyrazem potęgi: członek bożka nad kwiatami lilii wodnych, jakby słupnik otrząsał się pyłem. Z węża czczonego pada wzrok na lilie. Teutonowie składają hołd w niebieskich tunikach, usianych pszczołami; Duńczycy hołdują z turami czarnymi – na rogach byków gęstogrzywych błagają ręce. Czesi sprzymierzeni: z tarczą wielką, z lancą i krótkim nożem sierpowym.

Jeden przyłożył nóż do czaszki wroga i młotem przybija. Wenedów tarcze czarne z gwiazdami lub słońcem: oszczepy, oksze i olbrzymie miecze, kręgi ostre, tnące, jak brzytew lecąca w powietrzu, zwane po indyjsku czakra. Królewna Świętochna owita wężami, przed nią słodkie a namiętne usta w powietrzu bez twarzy i ciała – może bóg elektryczności dodatniej Polelum? dokoła niebo – gwiazdy z rubinowym wewnątrz ogniem.

Królewna ma skrzydła u rozpostartych rąk.

A dalej na ścianie jodłowego domu winograd z pękami kiści fioletowych. Bogini Żywie, mając noc czarną na głowie, karmi króla Arkony na kolanach – on ssie z jej piersi.

Przed nim fale pochylone, okręty zdobyte – szata jego pisana runami. Korzą się przed królem procesje, niosąc na tacach kosztowności, skóry lampartów, winograd, pawie pióra, bażanty, zboża oraz owoce długie, z których wyrastają zielone liście.

Wszędzie barwy pawie, modre, karminy, purpura i szmaragd.

Tu i owdzie Huny, Pieczynhy, Kłobuki z okropnie związanymi rękoma wyją, patrząc w niebo, ręce wygięte w tył lub zamknięte w kłodzie łokciami naprzód, dłońmi ku piersi. Części rodne nie są tu nigdy przedstawiane z wyjątkiem, gdy symbolizują świętość. Bogini zgonu, tragiczna Maruna, płynie na samotnym czółnie. Żagiel – pod nim pręty czarnych trzcin. Uniosła ręce do nieba. Magiczne elipsy ma na piersiach. Nogi jej na otchłani ziemnej.

W dali zaś na kurhanach stoją Wieszcze: grają na harfach wielkich z łbami orlimi.

U wejścia do grobu leży nieboszczyk. Poklus i Radegast trzymają urny, z których wyskakują iskry życia. Bóg z tułowiem węża, bóg z głową słońca magnetyzują rękami leżącego nieboszczyka.

––––––––––––––––

Żar pochodni jął drżeć Magowi, gdy wchodził do sali grobowej – tam na ścianach magiczne hymny z Księgi Wtajemniczenia!

Odwróciwszy się – spojrzał przez szczelinę: morze kosówek chyliło się w głuchym przyśpiewie – wirchy witały księżyc krwawy, cicho wznoszący się.

I czytał Mag Litwor prastare hymny runiczne zaginionych królestw – tu w sercu Polski rosnące w mocy swej, jakby w księżycowej lunacji.

„Szukam drogi mej, duszo niezmienna, wychodzę w godzinie życia z wnętrzności małpy, inaczej ze zmiennego.

O słońce, które nie masz Pana, wielki przechodniu rozległości, dla którego miliony i setki milionów lat są jedną chwilą! Zachodzisz, ale pozostajesz!

Ty, który oświecasz dusze w ich tajemniczych schronieniach, patrz: moje serce płacze nad sobą samym. Siła idzie z niego, modlitwa idzie z niego.

Moje serce pali się w wielkiej sali w komnacie tortur.

Oby nie było me serce wyrwane!

Nie umarłem w otchłani, jestem oczyszczony. Wychodzę z mnogości krążących, zaczynam się między cieniami.

O serce mojej matki! o serce mojej matki! o serce, konieczne mi dla przemian. Nie podnoś się przeciw mnie – nie świadcz przeciw mnie! Nie czyń mi przeciwności pośród boskich wodzów i nie oddzielaj się ode mnie przed Strażnikiem wagi. Ty jesteś moja osobowość w mej piersi – boski towarzysz, chroniący mego ciała. Czyste duchy mnie ożywiły i uprowadzają mych wrogów, którzy w łańcuch chcieli okuć wodzów boskich.

Łączy się ze mną moja indywidualność, pochodząca od mej matki.

––––––––––––––––

Podnoszę się – wielki jastrząb wykluty, wychodzę z kajuty okrętu, niosę me serce na górę wschodu, prowadzą mnie boskie istoty schylone i obwąchujące ziemię przede mną.

Czcijcie mnie!

Zasiadam między olbrzymimi bogami mogilnej i żywej otchłani.

Posiadłem swe serce.

Zapatrzony w światło wchodzę przez bramy tajemniczego Miasta, w którym mieszkańcy mnie oczyszczą – dosięgam mego przybytku z pomocą istot, które tam są.

Tajemnica moich zaklęć magicznych wraca mi wspomnienie. Mnie – który już byłem nicością. Przetrwam. Wracają mi wesele serca i spokój.

Przybywam, objawiam się, mając oczy zamknięte na słońce.

Przybywam na ziemię w żądanej epoce dla wszystkich kultur na ziemi, odkąd istnieje przez rozkaz świętego Bóstwa.

Obchodzę wielką krainę – mierzę nawodnienie i zbradzam błota; przybywam, zwycięzca, żeby poznać duchy Miasta Słonecznego.

Jeśli kochacie tych, co Was znają, kochajcie mnie. Znam prawdę, odróżniam ją – gdy się zasłoni. Ona daje dobrobyt i radość temu, kto ją ceni.

Cześć Wam, duchy Miasta Tajemnego, ilu was znam: Thot – bóg magii, Chrystus – bóg wcieleń i Aryman – bóg wiodący w mrokach na barce.

Wzrastałem wczoraj między wielkimi, staję się między wielkimi, staję się między tymi, co się stają.

Odkrywam oblicze Jedynego Oka, odkrywam krąg ciemności. Jestem jeden z Was.

Czy latorośl ze Słonecznego Miasta może być zniszczoną?

Tego, co mówię ja – Światowid, ludzie nie opowiadają, bogowie nie objawią. Przenikam tych, co mnie zniszczyli, lecz nie widzę już tajemnic. Moje przejście jest przez pałac słońca.

Jestem wielki, który tworzy światło. Otwórz odnowionemu, który jest we mnie.

– Któż jesteś, wędrowcze?

– Jeden z was.

– Któż z Tobą?

– Podwójne oko żmii: grzech i pokuta.

– Oddziel się od niej i przyjdź twarzą w twarz przed miejsce odrodzenia.

––––––––––––––––

Nie ma drogi zamkniętej dla nieboszczyka w kierunku nieba lub ziemi: wiadomość ogromna!

Jestem duch wielki wśród gór i jodeł. Ludzie nie znają tego imienia. Ja jestem wczoraj. Widzący miliony lat, idący drogami nadniebnymi.

Niech oko nie połyka swych łez. Jestem na wschodzie, oświetlam przodków w ich trumnach. Przechodzę niebo – idę przez ścianę żelazną, czyniąc światło. Otwieram i zamykam. Nie ma wielkości nade mną, jako lwem. Zaczynam się, gdy zechcę. Władza magiczna daje moc memu ciału.

Jestem powódź górskiego strumienia wiosną! odtwarzam się w zamarzłości nocnej. Wychodzę, łamiąc drzwi zimy – wprowadzam tu oświecenie serca.

Zasiadam w mym pałacu na widnokręgu; odbieram ofiary na ołtarzu; upajam się wieczorną obiatą.

Jestem koniec rozwoju firmamentu. Promieniuję światło po drodze całkowitej ciemności – przez oczy Węża wiecznego, który jest w mym łonie – przy pomocy siły magicznego słowa. – Ja zmartwychwstaję przez nie – przybywam przez nie, wracam się z nim w dolinę łez Polski, gdzie spocznę.

Rozsuwam mrok własną mocą.

Jestem kobieta, światło ciemności – rozświecam mrok, który się staje jutrzenką. Imię węża na wpół skamieniałego, który stanął przeciw mej barce wyprężony, zjadacz cieniów. Ten, który jest w swym ogniu, – który wyszedł z wodospadów piekła.

O istoto wzniosła i uwielbiana, wodzu widm, Duszo, władczyni grozy – wznosisz się na swym tronie wielkim.

Niewątpliwie, dokonana jest droga dla duszy cienia, który jest we mnie...

––––––––––––––––

Nie daj widzieć tego żadnemu człowiekowi, prócz króla i kapłana.

Nie daj widzieć niewolnikowi, który idzie i wraca.

Nie czyń licznych komentarzy z pamięci lub wyobraźni. Poznasz je całe w sali unieśmiertelnień. Prawdziwe misterium, którego nie zna człowiek o przegniłej inteligencji...”

––––––––––––––––

Mag Litwor podniósł powieki swe ciężkie, jak głazy kamienne, niesione przez lodozwał – (rozbrzmiał dźwięk melodyjny, daleki, jakby zza widnokręgu)!

Mag wychodził z jaskini filarów i posągów stalaktytowych, gdzie złotem świeciły postacie Tatrzańskich Rycerzy.

Jeden miał napis runiczny: „Krzestów Wiciądz” (chrześcijański Witeź), a Bogini przy nim będąca ze słońcem nad głową, z poniżonym w cieniu trójkątem pogańskim – napis runiczny: „Dziewica Matka tych, co mają dźwięczną mowę”.

Rozmyślał Mag Litwor: więc na dworze królewskim Lechitów pisano runami w języku polskim – była oświata, odrębna od łacińskiej, magicznie łącząca się z tajemnym pismem runicznym całej Północy?

Na amuletach z postacią ludzką i twarzą diabła, z rogami baranimi, czytało się napis: „Lice lecz!” to znaczy: „Istoto uzdrów!” Na wężach było: – „Zawsze wężu – przeciw boleści!”

Na złotym diademie: „Lietuwoj mnie posiada”.

Na zegarze słonecznym kamiennym kształtu koła – napis:

„Zegar oto!”

Z napisami właścicieli i tych, co przedmioty wykuli, były relikwiarze brązowe, młoty, pierścienie, monety, a przede wszystkim dzwony, kamienie graniczne i nagrobki. Normana północnego mogiła brzmiała: –

„Thormundzie, używaj mogiły!” Gdzie indziej:

„Ja Hagustald pogrzebałem syna w tej mogile. – Ja Wakran nagrobek kułem”.

Kamień inny głosił: „Thurin postawił ten kamień dla Karela, dobrego towarzysza swego, bohaterskiego męża”.

– „Sote postawił kamień ten dla brata swego Asgusta czerwonotarczowego”. – „Mogiła Alego, świątyni czcigodnego kapłana”.

Był też kamień z lakonicznym:

– „Utonęli”. –

– „Został tu pożarty przez wilka”. –

Wielkie sklepienia podziemi zdały się napełniać tarczami i śpiewem umarłych Wikingów, którzy władali Polską.

Historyczne światło na wędrówki korsarzy rzucał ten napis: „Zginął on w Grecji”.

Na grobowcu Polaka poganina, który trzyma trójkąt, głosił napis: –

„Zmir żyrtwą leży”. Na drugiej stronie:

„Zmirnowego ociec Lutewoj woju”.

Widać, była to ofiara walki pogańskiej z chrześcijaństwem, na dworze króla wschodzącym.

Urna nieopisanego wdzięku z tymi cierniowymi znaki:

„Umarłemu małemu stawiłem biadając”.

Mag Litwor oczy miał pełne łez na tę wieczną tożsamość duszy ludzkiej.

Mag Litwor idąc dalej widział wyraźne z Indii przyniesione pomniki Ariów.

Z tej krainy, która była krainą baśni, Fizon – mlekiem płynący, czyli Ganges – okrążać miał krainę złota; na pierwszych stronicach Biblii już jest beryl i lazurowy kamień z krainy Ofiru, czyli z Indii Zachodnich.

Stąd szły owe najcenniejsze z towarów dawnych – złoto, sandałowe drzewo, perły, małpy, pawie i bisiory.

Tu w podziemiach Giewontu, którego imię jest reminiscencją góry u zendów Giwant, jak były inne Dant lub Meru – w tych podziemiach, jak w przecudownych w granicie wyrytych galeriach bogów Rameswaram i Ellory, jak w jaskiniach wodnych Elefanty i w Amrawati znajdował się Dwór boga Indry –

tak tu było miasto całe, gdzie niegdyś w epoce dżdżu i zimy chroniły się giganty – może jeszcze z tej cyklopejskiej rasy, po której znane jest 127 miast w Europie cyklopejskiego pochodzenia?

Rasa ta z wiedzą ezoteryczną, zastosowaną do sztuki architektonicznej – ci Atlantyjczycy – ci Gibborim biblijni, jakby sturęcy olbrzymi Hekantonchejrzy z Odysei – wznosili budowle potężne, te posągi Bamianu, wobec których kolos Rodyjski był małym; wznosili miasta wielkie jak Babilon w tych płaskowyżach Tybetu, gdzie teraz tylko orkany szaleją.

Udzielić tych tajemnic nieprzygotowanym – byłoby „jak dziecku świecę dać w prochowym magazynie”.

Czytał Mag Litwor wielkie pieśni Wiedzy w tych złomach potężnych, kute z granitu, widocznie z dala przyniesionego, gdyż Giewont jest z wapienia.

Były to sagi o Ziemi, jako królowej wężów. Były hymny do Świętego Szatana, które potem powtórzył Hermes Trismegista: „między bogami nie ma mu równego; w jego ręku wszystkie królestwa, władza i wspaniałość świata”.

––––––––––––––––

Wyszedł Mag Litwor na światło gwiazd.

I znowu w pustyni, wyrzeźbionej ścianami czarnych gigantów. Cisza tak wielka, że słyszał szeleszczące pod głazami strumyczki ros.

W mroku wśród błękitnych oparów szła kobieta, jak widmo.

Wieczna wśród żyjących.

W ręce miała harfę trójkątną, której struny były wieszczące o Nowym Objawieniu. Nad twarzą bledszą od księżyca wznosił się gąszcz wspaniałych włosów.

I mówiła ta pieśń o latach oczekiwań wśród łez i umęczenia. Mówiła do swych najtajniejszych myśli, zrodzonych w noce słotne, listopadowe, beznadziejne. Do myśli, w noce księżycowe, zielonawe, magiczne, wśród borów nad brzegiem północnego morza spędzonych. Pytała, kiedy zwycięży Miłość?

Złowieszczy ból przysłaniał oczy Maga Litwora.

W jej łzach łamały się sklepienia nieba.

Mag Litwor, nieruchomy strażnik, stał u bram śmierci i wyrzekł na wieczność: nigdy! Ujrzał, że wstrząsnęły się końce jej palców delikatnych, tęczujących. Spojrzał, nie w oczy jej, podobne grotom, w których fosforyzuje ametystami i czarnym agatem głębina Morskiego Oka – spojrzał w mrok straszliwy piekła, które ją okrywało więzieniem.

W mroku tym świeciło gwiazd kilka niejasno – był to Ofiuchos. Ukazał jej: jakby ją wiódł na stos i w ofierze składał bogowi Piekła. Wymówił słowa mocne, niedosiężne.

Odeszła.