Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Kryminał jednej z najpoczytniejszych autorek czasów PRL. Ciemna jesienna noc, epidemia grypy i znaleziony trup... Jest zimna październikowa noc, a w całym mieście szaleje grypa. Pielęgniarka, Eulalia Pstryk, pośpiesznie idzie opustoszałą drogą, by zaszczepić kolejnych mieszkańców. To, co znajduje, jest straszniejsze niż jakakolwiek epidemia - rozbity słoik i martwe oczy kobiety. Kobiety, którą bardzo dobrze zna… To nie tylko kryminał milicyjny, to także psychologiczno-społeczna analiza PRL-u. Tutaj milicjanci są nie tylko stróżami prawa, ale i obiektami społecznej fascynacji. Idealna dla fanów Joanny Chmielewskiej i Marka Krajewskiego!
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 306
Veröffentlichungsjahr: 2023
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Barbara Gordon
Saga
Nieuchwytny Zdjęcie na okładce: Shutterstock Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodz Copyright © 1977, 2019 Barbara Gordon i SAGA Egmont Wszystkie prawa zastrzeżone ISBN: 9788727122984
1. Wydanie w formie e-booka, 2019
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA Egmont oraz autora.
SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont
Kryminał jako gatunek literacki był w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych zakazany jako wytwór kultury burżuazyjnej. Jednak wraz z odwilżą, powrócił w połowie tej dekady, od razu zdobywając czytelników. Wykształcił się nawet specjalny jego podgatunek – powieść milicyjna, gdzie akcja dzieje się w ówczesnej Polsce, a śledztwo prowadzi zazwyczaj oficer milicji, przy pomocy całej rzeszy lepszych czy gorszych współpracowników.
Do najciekawszych twórców ówczesnej literatury kryminalnej należy z pewnością Barbara Gordon (właśc. Larysa Mitzner-Zajączkowska), autorka kilkudziesięciu powieści i opowiadań, wyróżniających się swoistym stylem i zawiłą fabułą.
W latach sześćdziesiątych Gordon często opisywała afery gospodarcze i niesprawiedliwość społeczną. Wskazywała – świadomie czy też nie – że w tamtejszej Polsce w uczciwy sposób nikt nie był w stanie się dorobić (Klika, 1964; Dwaj panowie w „Zodiaku”, 1967).
W roku 1971 napisała Nieuchwytnego, książkę o mordercy kobiet ze Śląska. Powieść ta powstała na prośbę prowadzących – bezskutecznie - śledztwo w sprawie licznych zabójstw kobiet w tym regionie. Celem było sprowokowanie prawdziwego zabójcy do czynów, które pozwolą go zidentyfikować, a także zmobilizowanie społeczeństwa do działań mających na celu jego ujęcie. Ta współpraca z milicją stanowiła dla niej wyjątkowy wysiłek psychiczny.
Można by powieści Gordon określić jako kryminały podobne do tych,, które wyszły spod pióra Joanny Chmielewskiej. Ważnymi postaciami były w nich kobiety, niekiedy to właśnie one z powodzeniem prowadzą dochodzenie i wykrywają zbrodniarza (Błękitne szynszyle, 1960; Bez atu, 1971). Choć oczywiście pisała też powieści, w których główne role grają mężczyźni, np. mecenas Zamorski (Ulica Bliska, 1958; Proces poszlakowy, 1963; Waza króla Priama, 1968).
Barbara Gordon to niewątpliwie jedna z najbardziej oryginalnych autorek polskich powieści kryminalnych. Jej utwory wciąż dostarczają silnych emocji, a jednocześnie dobrej rozrywk.
Prof. dr hab. Dorota Skotarczak
– Imię?
– Eulalia.
– Nazwisko?
– Pstryk.
Zerknął na mnie spode łba, długopis w jego ręku zawisł nieruchomo nad blankietem protokołu. Na poczciwej, pucołowatej twarzy odmalowało się zgorszenie.
– I czego ty się, Stasiek, wygłupiasz? – powiedziałam dość szorstko, bo byłam cholernie zdenerwowana. – To po to od dwunastu lat mieszkamy w jednym mieście, na jednej ulicy, w jednym bloku i na jednym piętrze, drzwi w drzwi, żebyś mnie pytał, jak się nazyam?
Co prawda, nigdy jeszcze z moim najbliższym sąsiadem nie zetknęłam się na jego terenie służbowym. Nie miałam więc pojęcia, że taki z niego formalista. Porucznik Stanisław Zdebniak przy swoim biurku w komendzie dzielnicowej usiłował dać mi do zrozumienia, że dobrosąsiedzka zażyła przyjaźń przyjaźnią, ale służba służbą. W domu może mi reperować popsute kontakty i cieknące krany, ja mogę całe wieczory spędzać w gronie jego licznej rodziny – lecz wszystko to razem nie powinno mieć żadnego wpływu na skrupulatne spełnianie przęz niego służbowych obowiązków. Rozzłościł się:
– Ale dowodu ci nigdy nie sprawdzałem. Przez dwanaście lat. A może ty naprawdę nazywasz się Eulalia Pstryk? Protokół milicyjny rzecz święta. Wszystko musi w nim grać. Dokładnie ma być podane, rozumiesz?
Westchnęłam z rezygnacją, podsunęłam mu pod nos zieloną książeczkę, wygrzebaną z torebki, i mruknęłam:
– No to „podawaj”. Anna Jaroń, urodzona w Drohobyczu, siódmego sierpnia tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego roku, zamieszkała w Świerniku, ulica Mickiewicza siedem, mieszkania numer dziesięć. Zawód: pielęgniarka, zatrudniona w rejonowym ośrodku zdrowia. Panna. Oczy brązowe, włosy ciemne, twarz owalna, znaków szczególnych brak. Wzrost sto siedemdziesiąt centymetrów.
Zamachał rozpaczliwie długopisem, żeby przerwać mój potok wymowy, i mruknął z dezaprobatą:
– Te szczegóły to już zbędne. I tak wszyscy wiedzą, że w kinie za tobą siadać nie należy.
Kiedy indziej nie puściłabym mu płazem przytyku do mojego wysokiego wzrostu, ale teraz wcale nie miałam ochoty na przekomarzanie się. On zresztą tęż. Oboje zmarkotnieliśmy, kiedy, skończywszy zapisywanie personaliów, odezwał się tonem nieco oficjalnym:
– Powiedz dokładnie, jak znalazłaś zwłoki Brydowej.
Wstrząsnął mną dreszcz. Taki sam, jak niespełna godzinę temu, chociaż z racji mojego zawodu napatrzyłam się już w życiu na niejedno i uodporniłam się na rozmaite widoki. Wzrok mój mimo woli przylgnął do ciemnych prostokątów szyb. Można było przez nie dostrzec niewyraźne zarysy najbliższych domów i rozmazane, przyćmione światła ulicznych latarni. Była potężna mgła, jak zawsze w tych stronach w końcu października.
Za domami i światłami pogrążał się w coraz gęściejszą ciemność odcinek pewnej drogi na przedmieściu, gdzie stała się ta straszna rzecz. Pamięcią przebywam tę drogę jeszcze raz. Przeżyte przerażenie jest już za mną, należy do przeszłości, lecz tak bardzo jeszcze jestem jego pełna, iż zdaje mi się, że wszystko to dzieje się znów, teraz...
Oto przepycham mój motocykl przez dobrze mi znaną wyrwę w jezdni. Klnę na czym świat stoi zarząd dróg, dzielnicową radę narodową i epidemię grypy, która tego roku pokotem położyła do łóżek najmłodszych świernikowian. Dobry Bóg wie, o której skończę dziś domowe wizyty. Muszę porobić zastrzyki nie tylko moim malcom, ale także ich tatom i mamom w zastępstwie Janki. Ta też rychło w czas wybrała się z grypą! Do diabła z tym wszystkim. I tak co najmniej za połowę godzin nadliczbowych nikt mi nie zapłaci, bo na pewno zapomnę je podać. Nie umiem upominać się o pieniądze – a i one jakoś o mnie się nie upominają. Mamona i ja chodzimy różnymi drogami.
Moja poczciwa WSK-a aż dygoce z wysiłku; w torbie, przymocowanej do siodełka, grzechocą moje strzykawki, ampułki, fiolki, aż mnie strach ogarnia, że zrobi się z tego kasza. Jeszcze parę metrów pod górę i droga zaczyna łagodnie opadać w dół. To dziwne: kawałek prawdziwego pustkowia w okolicy tak gęsto zamieszkanej. Mgła zaczyna się kłębić coraz gęściejsza, ale jeszcze nie tak nieprzenikniona, abym nie mogła zobaczyć, ze szczytu pagórka panoramy, którą dość lubię za dnia. Nade mną ogromna kopuła nieba, obszerniejsza, zdawałoby się, w tym miejscu niż gdziekolwiek indziej. Podświetlają ją od spodu różowe, złociste albo błękitne pobłyski z terenu wielkich zakładów przemysłowych, którym Świernik zawdzięcza swoją prawie już wielkomiejską karierę. Leży teraz przede mną to nasze miasto, w dołku, jak w niecce, zamknięte z jednej strony masywem lasów, z drugiej kompleksem zabudowań fabrycznych, ciągle jeszcze rozrastających się z trzeciej zaś – pasmem wzgórz. Miasto roi się światełkami, dolatuje do mnie z daleka jego głuchy gwar, słyszę stłumiony zgrzyt tramwajowych kół na torach, biegących tuż, niedaleko, za rachitycznym laskiem. Kiedy patrzy się na ten obraz a dzień, nieckę wypełnia mebieskawa mgiełka, zmącona odblaskiem słońca, które jest tu nie złociste, lecz matawokremowe. Potężne, srebrzyste cylindry nowej elektrowni, gigantyczne, kuliste i walcowate konstrukcje kombinatu wyglądają stąd jak dziecinne klocki. Tam w dole nawet o tej porze nieprzerwanie kipi bujne, ludzkie życie, wre praca, trwa ruch. Tylko ja tutaj, na nędznie oświetlonej drodze, jestem sama – i czuję się okropnie samotna. Dookoła ani żywego ducha. Na lewo – zarośla, krzaki i chwasty, gęste, chociaż już ogołocone z liści, na prawo – łąka, na której latem tutejsza młodzież grywa w piłkę nożną i siatkówkę. Dopiero nieco dalej, w odległości około dwustu lub trzystu metrów, zaczynają się domki ciągnące się dwoma szeregami wzdłuż szosy. Małe domki z ogródkami, w jakich lubią mieszkać tutejsi ludzie, zwłaszcza na stare lata.
Moim najgorętszym pragnieniem jest dotrzeć do tych domków jak najszybciej. Instynkt osoby zupełnie w życiu samotnej każe mi nieustannie szukać ludzkiego tłumu. Najlepiej czuję się tam, gdzie dużo ludzi. Dlatego tak zżyłam się z rodziną Zdebniaków. Oprócz Staśka i Ireny, jego żony, rodzinka ta składa się jeszcze z czworga dzieci oraz babci i dziadka. Ale i tu, w tych małych domkach, mam wielu przyjaciół. Chcę być z nimi, a oni niecierpliwie czekają na mnie, na moją pomoc.
Naciskam gaz, jadę prędko, ale chyba nie robię więcej niż osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Nagle czuję, że z moim motorem zaczyna się dziać coś niedobrego. Oczywiście, znów zalało świecę. Do licha, trzeba zsiąść i przetrzeć to paskudztwo. Dobrze chociaż, że stało się to niedaleko jednej z tak nielicznych tu latarni. Czynię moją powinność i już mam zamiar ruszyć w dalszą drogę, kiedy mój wzrok przykuwa coś bardzo białego na samym środku drogi. Dzieli mnie od tej białej plamy kilka metrów. Podprowadzam motor i pochylam się. Miałabym ochotę wybuchnąć śmiechem, bo widok jest zaiste groteskowy. Przypomina obrazy Salwadora Dali, których reprodukcje widziałam kiedyś w „Przekroju”. Pamiętam jedno z jego dzieł: wielka pustynia i na jej tle leży ogromny, staroświecki niklowany zegarek z dewizką. Otóż mnie właśnie przytrafia się coś podobnego. Październikowy wieczór, ciemna pusta szosa, a na samym jej środku – rozbity słoik ze śmietaną. A raczej już bez śmietany, bo biała, gęsta ciecz rozlała się szeroką kałużą po jezdni. Było jej chyba z litr. Już mi się nie chce śmiać. Ładnie bym wyglądała, gdybym jechała z poprzednią szybkością i nie zauważyła tej przeszkody. W najlepszym razie – leżałabym w rowie. A w najgorszym... no cóż, Janka musiałaby zrezygnować ze swojej grypy i strzykać od jutra nie tylko swoich starych, ale i moje maluchy. Przestaję źle myśleć i źle się wyrażać o funkcjonowaniu mojego motocykla. Poczciwe świece.
Ten słoik trzeba jednak stąd koniecznie uprzątnąć. Nie każdemu zaleje się motocyklowa świeca w odpowiednim momencie. Mgła robi się coraz podobniejsza do waty. W ogóle już prawie nic nie widać, cóż mówić dopiero o marnym słoiku ze śmietaną. Stawiam motor na poboczu, ujmuję ostrożnie rozbite szkło, zgarniam większe ostre kawałki, które leżą rozpryśnięte w sporym promieniu, i niosę to wszystko do rowu.
W tym momencie dostrzegam w jamie pod krzakiem duży, nieforemny kształt, ciemniejszy niż otaczająca mnie ciemność. Z ciekawości pochylam się nad nim. Przyświecam sobie latarką, z którą nigdy się nie rozstaję. Bo to i moja prywatna elektrownia na wertepach, które muszę często zwiedzać wieczorami, i narzędzie medyczne, kiedy wypada mi stwierdzić, czy malec ma rzeczywiście anginę.
Krążek światła, skierowany przeze mnie ku dołowi, daje podwójne odbicie, jak gdyby natrafił na dwa małe, okrągłe lusterka. Albo dwa małe księżyce, które rozjarzyły się nagle martwym, bo nie własnym, tylko odbitym światłem. Patrzą na mnie nieruchomo, bez wyrazu. To są czyjeś nieżywe oczy.
Chcę krzyczeć i nie mogę. Nieprzezwyciężona niemoc skuwa moje ciało. Cała jestem kamiennym ciężarem, chociaż myśl pracuje bezustannie. Zaczyna mi brakować tchu. Tak chyba musi się czuć człowiek nagle sparaliżowany.
Po chwili biorę się w garść. Co mną tak wstrząsnęło – myślę. Cóż to, nieboszczyka nigdy nie widziałam? Ocieram z czoła pot; jest chłodno, ale ja jestem mokra, jakbym wyszła z kąpieli. Ten mój szok to chyba rezultat scenerii, w której wszystko to się rozgrywa. Posępny wieczór, mgła, pustkowie, odludzie – i w środku tego wszystkiego trup znaleziony przypadkiem.
Nie od razu rozpoznaję, że to Brydowa. Najpierw orientuję się, że mam przed sobą zwłoki kobiety, potem – że jej śmierć nastąpić musiała dopiero co, bo krew na jej twarzy jeszcze nie zakrzepła i mięśnie nie zdążyły nabrać sztywności.
Z kolei świadomość moja rejestruje, iż kobieta zginęła śmiercią nagłą, lecz bynajmniej nie na skutek przejechania w mgle przez nieostrożnego kierowcę. Jej szyję ciasno ściska zadzierzgnięty mocno elektryczny kabel. Czyli: została zamordowana.
Znów robi mi się aż niedobrze ze strachu. Bo jeśli tak – to morderca musi wciąż jeszcze być tu gdzieś niedaleko. Może właśnie ja go spłoszyłam? Może tkwi ukryty w krzakach po drugiej stronie drogi? Może czai się za skarpą pagórka? Obmiatam najbliższe otoczenie promieniem latarki, ale jej światło rozprasza się, jest bezsilne wobec mgły. Dookoła cicho, ani jednego szelestu, żadnego odgłosu. Nawet pies nie zaszczeka. Tylko jak dźwięk z innego świata dociera do mnie przeciągły, metaliczny zgrzyt i dzwonek tramwaju, który właśnie w tej chwili rusza chyba z przystanku za laskiem. Może ktoś nadejdzie od tego przystanku ścieżką, prowadzącą na przełaj przez krzaki ku drodze? Niestety, moja nadzieja nie sprawdza się.
Gdy podnoszę się z klęczek, światło latarki jak reflektor obejmuje już nie tylko twarz, lecz całą leżącą pod krzakiem postać. I teraz dopiero uświadamiam sobie, że to Michalina Brydowa. Poznaję ją i po długich, jasnych, splątanych włosach, i po płaszczu z zielonego skaju, bo była w nim dziś rano w przychodni, i po zielonych kozakach, i po dużej torbie w zielono-czarną kratę z błyskawicznym zamkiem. Do tej torby wkładała recepty na lekarstwa dla Dzidki. Torba jest w tej chwili otwarta, jej zawartość rozsypana po ziemi.
Nie mam siły, by wsiąść na motocykl. Doprowadzam go do najbliższego domku, do Hajduków. Wiem, że jest tam telefon. Proszę starego Hajduka, aby zechciał pójść na drogę, w miejsce, które dokładnie mu opisuję, i dopilnował, by nikt się tam nie zbliżał. Muszę chyba wyglądać dość niesamowicie, bo Hajduk, który lubi pomędrkować, zanim coś wykona, bez słowa sprzeciwu bierze ze sobą swojego starszego chłopaka, zdejmuje ze ściany myśliwską strzelbę i wychodzi. Dzwonię na milicję.
Długoletnia praktyka często sprawia, że czynności związane z pracą przeradzają się w coś w rodzaju odruchu. Bo tylko tym wytłumaczyć mogę dalsze moje postępowanie. Zanim przyjechał milicyjny radiowóz, zdołałam jeszcze zrobić zastrzyk penicyliny najmłodszemu Hajdukowi ‒ potem zaś, po zwięzłym poinformowaniu milicjantów, jak to się stało, że znalazłam zwłoki Brydowej, zdążyłam zrobić wszystkie, przewidziane na ten wieczór w domkach na Zalipiu, zabiegi. W tym czasie ekipa techniczna MO wykonywała swoje czynności, niezbędne w takich wypadkach. Coś tam mierzyli, pisali, fotografowali, sprowadzili nawet psa, czemu przyglądała się – zachowując nabożne milczenie i pełen szacunku dystans – co najmniej połowa mieszkańców Zalipia, bynajmniej nie zniechęcona rozlegającą się od czasu do czasu perswazją, wygłaszaną bez przekonania przez milicjantów:
– Obywatele, proszę rozejść się, proszę nie przeszkadzać.
Oczywiście, wszyscy we wszystkich domkach już wiedzieli, że to ja odkryłam zwłoki Brydowej. W takich niedużych, izolowanych ludzkich siedliskach każda wieść rozchodzi się błyskawicznie, bez pomocy jakichkolwiek technicznych urządzeń. Jedni proponowali mi krople walerianowe, drudzy kieliszek „czegoś mocnego”, jeszcze inni filiżankę mocnej kawy lub herbaty słomkowego koloru, bo herbata dobra jest na wszystko, byle nie za mocna. A zachowywali się z pełnym powściągliwości współczuciem, jak gdyby to mnie spotkało osobiste nieszczęście. Zalipianie już tacy są: opanowani, flegmatyczni, trochę skryci. Wszyscy „tutejsi” od pokoleń, mało kto z innych stron, chyba że się przyżenił. Ich domki i ogródki są owocem długoletniego własnego trudu w pobliskiej hucie i kopalni. Stare, robotnicze środowisko z rodowymi tradycjami. Mnie współczuli, ale swojego zdania na temat sedna sprawy nie wyrażali. Jedna tylko Hajdukowa westchnąwszy, mruknęła:
– Nie miała Michaśka fartu w życiu...
No, ale Hajdukowa nie jest „stąd”. Tylko ze wsi, odległej o pięćdziesiąt kilometrów.
Musiałam być także u Brydów. Starsza z ich dwu córeczek, Dzidka, miała grypę z komplikacjami. Już trzeci dzień wstrzykiwałam jej penicylinę, mimo to gorączka nie spadała. Bałam się przekroczyć próg tego domku. Domku nie jak inne, parterowego z drewnianą „górką”, lecz murowanego, otoczonego starannie pielęgnowanym ogródkiem i drewnianym niskim parkanem.
Bałam się, bo wciąż jeszcze obraz zabitej kobiety w rowie nie kojarzył mi się z postacią gospodyni tego domku, matki Dzidki i Mirki, kobiety miłej, spokojnej, może za spokojnej, trochę nijakiej, trochę chyba ślamazarnej. To nie może być, żeby ją właśnie spotkała taka gwałtowna, tragiczna śmierć.
Otworzę drzwi i Michalina wyjdzie mi naprzeciw, z wzrokiem spłoszonym, po swojemu jakby speszona, że musi kogoś absorbować swoimi kłopotami. Nerwowo zacierając ładne, lecz zniszczone pracą ręce zacznie się uskarżać na dziesiątki drobnych trudności i niepowodzeń minionego dnia.
Michalina należy... Wciąż myślę o niej w czasie teraźniejszym, nie przyjmuję do wiadomości, że od tej chwili będzie się już o niej mówić tylko w czasie przeszłym, zatem nie „należy”, tylko „należała”... a więc, Michalina należała do kobiet widzących i odczuwających życie w drobiazgach, w malutkich dawkach, w cząsteczkach. Składało się to jej życie z fragmencików, jak piaszczysta łacha z drobinek piasku, łatwo przesypujących się przez palce, łatwo unoszonych przez wiatr. Kiedy przychodziła do mojego gabinetu zabiegowego do ośrodka – a przychodziła często, bo obie dziewczynki były chorowite – rozpoczynało się, jak to kiedyś złośliwie ochrzciła Janka: „szemranie strumyczka”. Łagodnym, monotonnym głosem donosiła mi Brydowa o tym, że rano zacięła się jej furtka, że potknęła się, wsiadając do tramwaju, i rozdarła pończochę, że buty, które kupiła dla Dzidki, okazały się za ciasne, że znów nie można dostać w sklepach krochmalu. Taką samą litanią obdarzała mnie, gdy ja z kolei przybywałam do jej domku na Zalipiu. Od dziś nie dowiem się już o żadnych, z jej małych, codziennych pechów. To okrutny paradoks, ale w moich oczach dramatyczny zgon nadał nagle posępny wprawdzie, lecz mocny, jaskrawy koloryt bezbarwnej, jakby wypłowiałej postaci Michaliny Brydowej.
Jej matka już wiedziała o nieszczęściu; dzieci – nie. Siedziała przy nakrytym do kolacji stole, zgarbiona, ale z kamienną twarzą. Podniosła na mnie suche oczy, podobne do jasnonibieskich oczu córki, i przyłożyła palec do ust, wskazując mi ręką drzwi do sypialni. Zrozumiałam. Weszłam tam po cichu. Trzyletnia Mirka już spała, tuląc w objęciach ukochanego misia. Jedenastoletnia Dzidka z wypiekami na twarzy chłonęła „Anię z Zielonego Wzgórza” i koniecznie chciała się ode mnie dowiedzieć, czy Ania kiedyś wyjdzie za mąż za Gilberta, czy będą mieli dużo dzieci i czy będą szczęśliwi.
– Bo, pani Anno, jak ludzie się pobierają i mają dzieci, to są szczęśliwi, prawda? Muszą być szczęśliwi...
Nie wiem, czy mi się zdawało, czy rzeczywiście w głosie Dzidki dał się wyczuć głęboki, przemujący smutek. Pomyślałam, że będzie z niej kiedyś ładną dziewczyna. Po matce odziedziczyła duże, niebieskie oczy, lecz włosy miała ciemne, po ojcu. W obramowaniu długich, ciemnych rzęs niebieska barwa oczu nabierała intensywności i wyrazu. Wszystko, co w matce było zaledwie zadatkiem piękna i co, przygaszone, czyniło Michalinę niedostrzegalną wśród otoczenia – w tej małej kwitło, promieniało i zwracało uwagę. Po ojcu widocznie wzięła ten szlif i blask, wszystko to, czym czatował kobiety. Miała Dzidka prawo marzyć o domowym, rodzinnym szczęściu, o szczęśliwym małżeństwie: nie napatrzyła się na nie zbyt wiele we własnym domu.
Matka Michaliny odprowadziła mnie do furtki. Tu dopiero dała upust łzom i rozpaczy. Ale płakała niemal bezgłośnie, tak jak się płacze przy najboleśniejszym życiowym ciosie.
W tym momencie przed furtką stanął Karol Bryda. Nagle i cicho wyłonił się z mgły. Jego rosłą, barczystą postać zgrabnie opinała skórzana kurtka. Jedną ręką trzymał kierownicę roweru, w drugiej ręce widniały trzy piękne herbaciane róże, owinięte w celofan. Jego ciemne oczy prześliznęły się błyskawicznie po mojej twarzy i sylwetce. Poruszyłam się niespokojnie, chociaż wiedziałam, że Karol Bryda patrzy tak zawsze pa wszystkie kobiety. Jak gdyby każda do niego należała – a jeżeli jeszcze nie, to i tak mu nie umknie.
– Co się stało? – zapytał swoim miękkim, niskim głosem, który jego liczne wielbicielki określały jako „aksamitny”.
Teściowa odwróciła się od niego gwałtownie i ciężkim krokiem odeszłą bez słowa w stronę domu. Mnie więc przypadło w udziale powiadomienie go o tym, co się stało.
– Z której strony pan przyjechał? – zapytałam przezornie, aby się upewnić, iż demonstrowana nieświadomość nie jest z jego strony notoryczną zgrywą.
Zrobił zaskoczoną minę i wskazał dłonią, uzbrojoną w kwiaty, kierunek przeciwległy temu, z którego nadeszło nieszczęście. Droga, przy której znalazłam Michalinę, była długa, przecinała całe Zalipie i zataczała duże półkole. Jej oba końce dotykały miasta. Można więc było dojechać nią do centrum obierając zarówno kierunęk, który mnie tu przywiódł, jak i przeciwny.
– Co się stało? – powtórzył, już nie siląc się na uprzejmość. W głosie jego zadrgała nutka zdenerwowania.
Może rzeczywiście nadjechał z miasta nie od tej strony, gdzie tłumne zbiegowisko na drodze na pewno przykułoby jego uwagę. Straciłam tupet, chociaż nie należę do nieśmiałych. Zresztą Karol Bryda zawsze mnie peszył, raczej wolałam unikać stykania się z nim. Nie lubię takich żywiołowych, zdobywczych mężczyzn. Odpowiedziałam mu cicho, trochę zacinając się:
– Pana żona... Pani Michalina... nie żyje. Leży zabita tam... przy drodze.
Puścił rower, który z brzękiem upadł na jezdnię. Oburącz chwycił mnie za ramiona i potrząsnął mną. Zduszonym, nagle zachrypniętym głosem krzyknął:
– Michalina? Co pani bredzi? Michalina? To niemożliwe. To nieprawda! To nie może być!
– Niech pan tam pójdzie. Sam się pan przekona – odparłam z gniewem.
Już mi przeszło skrępowanie. Cóż on sobie myśli? Będzie mi tu udawał zrozpaczonego małżonka, ten uwodziciel? Mało się Michalina przez niego napłakała, o czym wszyscy wiedzą? Szarpnęłam się i wyswobodziłam ramiona z prawdziwie niedźwiedziego uścisku jego potężnych łap. I odepchnęłam go z całej siły. Ostatecznie mam rzeczywiście dość okazały wzrost i do figurynek z porcelany nie należę.
Cisnął mi pod nogi wiązankę i podniósłszy z ziemi rower wskoczył na niego w rozbiegu. Znikł w mgle tak samo nagle, jak się przed furtką pojawił, a ja zostałam, pełna rozterki i nieokreślonego żalu. Przez krótki bowiem moment wydało mi się, że w świetle ulicznej latarni dostrzegłam w oczach Karola Brydy łzy. Nie weszłam już do domu Brydów, róże w celofanie położyłam na balustradzie przy schodkach. Wolnym krokiem ruszyłam w tę samą stronę, w którą oddalił się Karol Bryda. Mój motocykl zostawiłam przy domu Hajduków, nie miało przecież sensu raz po raz uruchamiać go, aby przęjechać kilkanaście metrów od domu do domu. Po drodze spotkałam radiowóz. Szukali mnie. Potrzebna im byłam jako osoba, która odkryła zwłoki. Prawie naoczny świadek morderstwa. Z wozu wychylił się do mnie Stasiek Zdebniak:
– Siadaj, siostro – zawołał, wskazując miejsce na tylnym siedzeniu.
– A mój motor?– oponowałam.
– Już pojechał do komendy. Tam go sobie odbierzesz...
Tak to się wszystko odbyło. A teraz siedziałam przed biurkiem, przy którym znamaszczeniem urzędował mój przyjaciel, i miałam mu dokładnie opowiedzieć wszystko od początku i po kolei, jak było. Ujęłam rzecz o wiele zwięźlej, niż utrwaliła się w mojej pamięci. Wyrecytowałam:
– Jechałam do Zalipia na zabiegi. Na górce zalało mi świecę. Kiedy ją przecierałam, zobaczyłam na jezdni przewrócony słoik ze śmietaną. Musiałam go uprzątnąć, no nie? Właśnie wrzucałam stłuczkę do rowu, kiedy o coś się potknęłam. To były zwłoki Brydowej. Zadzwoniłam do was od Hajduków. No i już. To chyba wszystko.
Tego wieczora, pierwszy raz od niepamiętnych czasów, nie wstąpiłam do moich sąsiadów na tradycyjną szklankę herbaty i telewizyjny seans. Przystanęłam nawet na chwilę pod drzwiami, do których przypięta była karteczka ze starannie wykaligrafowanym nazwiskiem: „Stanisław Zdebniak” – ale nie zapukałam do nich.
Co mnie powstrzymało? Chyba kilka powodów.
Po pierwsze, ze strony Irenki i starszych państwa (a staruszkowie są bardzo ciekawscy) nie obyłoby się bez pytań, dotyczących tragicznego wypadku. A ja, doprawdy, nie miałam już siły mówić na ten temat.
Po drugie, nie chciałam, żeby Stasiek Zdebniak pomyślał, że chcę prywatnie dowiadywać się od niego jakichkolwiek szczegółów sprawy, prowadzonej przez porucznika Stanisława Zdebniaka.
Nie jestem wścibska, nie lubię się nikomu narzucać. Wprawdzie różni ludzie, z którymi się stykam, opowiadają mi mnóstwo rzeczy o sobie i o innych, ale czynią to wyłącznie z własnej woli i potrzeby zwierzania się. Wysłuchuję zawsze tych jeremiad i plotek cierpliwie, komentuję skąpo, przeważnie kiwam głową, co może oznaczać i „tak”, i „nie”, albo „no, no, kto by pomyślał”. Ludziom to wystarcza. Nie po to do mnie mówią, kiedy z odwiniętym rękawem czekają na zastrzyk, pocą się z bańkami na plecach albo w zwolnionym tempie zapinają płaszczyki swoich dzieci, przyprowadzonych na zabieg – żeby oczekiwali ode mnie ingerencji w ich sprawy.
Po prostu: kiedy człowiek ma kłopoty, zwłaszcza z rodziną, albo odwrotnie, rozpiera go radość, musi się przed kimś wygadać. I to właśnie przed kimś takim jak ja – dość dobrze znanym, a jednak dość obcym na to, aby nie mógł być posądzony ostronniczość. Nigdy, w żadnym wypadku, nie powtarzam nikomu tego, co mi ktoś naopowiadał. I ludzie o tym dobrze wiedzą. Nie byłam jednak powna, czy w tym wypadku Staś Zdebniak nie potraktowałby mojej prywatnej wizyty w jego domu, dwie godziny po przesłuchaniu mnie w komendzie, jako chęci tak zwanego „pociągnięcia go za język” albo jako objawu babskiej ciekawości łakomej i nienasyconej, gdy sprawy bliźnich przybierają obrót niezwykły i dramatyczny.
A po trzecie... Po trzecie poczułam nagłe, że w moje dobrosąsiedzkie stosunki wkradło się coś w rodzaju skrępowania. Było mi po prostu głupio. Nigdy dotychczas nie miałam do czynienia z milicją. Nigdy mi niczego nie ukradziono, nigdy nie byłam naocznym świadkeim wypadku drogowego. Tylko dowód mi kiedyś tam wydali, kilka lat temu. To wszystko. Teraz zostałam zamieszana osobiście w kryminalną, bądź co bądź, sprawę. Wprawdzie przypadkowo – ale dla pana domu, w którym bywałam, nie jestem już tylko nieszkodliwym, może nawet lubianym, choć trochę nudnym gościem. Jestem od dziś człowiekiem, z którym ma on do czynienia służbowo. Człowiekiem z przeciwnej strony jego biurka. Człowiekiem „z akt sprawy”.
Tak, pomyślałam sobie, mijając drzwi Zdebniaków, muszę dopiero rozważyć, w jakiej formie mam nadal utrzymywać tę sąsiedzką poufałość... I czy w ogóle mogę tam bywać, dopóki sprawa nie zostanie wyjaśniona, czyli dopóki morderca Brydowej nie zostanie ujęty.
Było mi głupio i nieprzyjemnie tego wieczora w czterech ścianach mojej staropanieńskiej kawalerki. Jak zawsze bywa człowiekowi, gdy w przykry sposób naruszony zostaje uświęcony zwyczajem porządek życia.
W przewidywaniu bezsenności zażyłam glimid. Mimo to spałam tej nocy źle. Śniło mi się wciąż, że pędzę moim motocyklem wśród mgły pustą i ciemną szosą, ale nie sama. Za moimi plecami na siodełku mam pasażera. Nie wiem jednak, kto nim jest. W pewnym momencie słyszę szept: „Teraz ty zginiesz” i czuję, że na mojej szyi zaciska się pętla. Padam do tyłu, na wznak... W tym momencie budziłam się. Gdy zasypiałam, sen rozpoczynał się od nowa.
W przychodni od rana panował nieopisany tłok. Mam powody, aby podejrzewać, że wiele osób zjawiło się tylko dla popatrzenia na mnie, jeżeli już nie porozmawiania. Stałam się czymś w rodzaju bohaterki dnia, chociaż bynajmniej mi to nie schlebiało. Oczywiście, całe miasto już od świtu wiedziało o morderstwie na Zalipiu.
Zjawiła się nawet w pracy moja koleżanka, Janka Wąsikówna, świadcząca pielęgniarskie usługi świernikowianom powyżej lat czternastu. Chrypiała jak stara płyta, siąkała zaczerwienionym jak burak nosem, szyję miała obwiązaną wełnianym szalikiem, ale ciekawość przemogła w niej niemoc. Oświadczyła mi, że zwlokła się z łoża boleści tylko ze względu na mnie.
– Mogę cię zastąpić – zazgrzytała swoim zachrypniętym głosikiem. – Myślałam, że dziś nie przyjdziesz. Ależ ty masz nerwy: mnie po takiej kraksie musieliby zawieźć do szpitala...
Zapewniłam ją, że czuję się na siłach, aby spełniać nadal moje obowiązki, i że nie było żadnej kraksy.
– Ach tak? – powiedziała przeciągle, jak gdyby z niedowierzaniem lub zawodem. – A ja myślałam, że ty po ciemku na trupa najechałaś...
– Też coś! – wzruszyłam ramionami i wróciłam do gabinetu pediatrycznego.
Doktor Leon Kosma już przyjmował naszych małych pacjentów i był bardzo zły, że nie ma mnie pod ręką. No bo kto mu wyjmie z kartoteki następną kartę chorobową, kto poda wyparzoną łyżeczkę, by mógł zajrzeć do kolejnego obolałego gardziołka? Moim zdaniem doktor Kosma jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Nie tylko dlatego, że reprezentuje rzetelną zawodową wiedzę, a jego lekarska intuicja graniczy z jasnowidzeniem. Doktor Kosma został stworzony do leczenia maluchów. Wyglądem przypomina bowiem krasnoludka, chociaż byłby to krasnoludek-staruszek. Wzrost ma tak niski, że nie dorównuje niektórym ze swych pacjentów, jeżeli ma na przykład do czynienia z trzynastolatkiem-dryblasem, jak to się dziś często zdarza. W pomarszczonej, rumianej twarzy pod gęstymi, siwymi brwiami błyszczą młodzieńczo wesołe, szare oczka. Nos ma jak kartofelek i starannie pielęgnuje malutką, siwą bródkę. Poza tym – anioł dobroci i cierpliwości. Ze swymi pacjentami jest za pan brat i traktuje ich dość bezceremonialnie.
Nie każdy delikwent wykazuje zrozumienie dla tej lekarskiej troski, ale starsze nieco dzieci uwielbiają naszego „kosmatka”. Wszyscy zaś ubolewamy, że doktor Kosma żyje tak samotnie. Żona jego zmarła kilka lat temu, jedyny syn doktorostwa zginął na wojnie. Kosma powiada jednak, że nie może się czuć samotny, gdy ma tyle dzieci. Wszystkie dzieci, które leczy, uważa za swoje. Może jednak właśnie ta życiowa, osobista samotność nas obojga, bardziej jeszcze niż wspólna praca, ogromnie zbliżyła mnie i doktora Kosmę. Inna sprawa, że musimy wyglądać tak razem obok siebie dość pociesznie: on malutki, okrąglutki, siwy, ja – wysoka, chuda, ciemnooka, z włosami prawie czarnymi.
– Hm, hm... – chrząknął znacząco, gdy w pewnym momencie nastąpiła króciutka przerwa w napływie pacjentów.
Doktor Kosma często tak pechrząkuje, gdy jest czymś zaambarasowany.
– Słucham, panie doktorze – wyłączyłam kocher ze strzykawkami i podeszłam do małego biureczka, na którym obok bloczku z receptami, słuchawek lekarskich i innych przyrządów królował wielki, nadmuchiwany, żółty słoń. Słoń miał zeza i służył do rozweselania małych pacjentów, kiedy trzeba było odwrócić ich uwagę od jakiegoś bolesnego zabiegu. Poprzedni słoń nie miał zeza – i nie skutkował. Temu poprzednikowi Jurek Hajduk odgryzł trąbę podczas usuwania drzazgi z pięty. W sklepie z zabawkami nie mieli już wtedy gumowych słoni. Spod lady sprzedawczyni na moją usilną prośbę wyciągnęła tego z zezem. „Ostatni – powiedziała. – Uprzedzam, że ma feler. Wadę wzroku.” Ja go jednak kupiłam i stał się cud. Dzieci pokochały „zyzola”.
Doktor Kosma obracał słonia w swoich małych, pulchnych dłoniach i nie patrzył na mnie. Mruknął z zażenowaniem:
– Hm... Co to ja chciałem powiedzieć? Hm... Może siostra chciałaby wziąć króciutki urlop? Okolicznościowy. To się da usprawiedliwić.
Aha, pomyślałam, „kosmatek” już wywęszył niezdrową sensację, jaką moja osoba wzbudza w ośrodku. W głębi duszy przyznawałam rację poczciwemu kosmie. Może to przeczulenie, ale podczas dzisiejszych wizyt zwrócił moją uwagę taki na przykład fakt. Kiedy jak zawsze chciałam pomóc matkom przy ubieraniu malców, niektóre z nich niecierpliwie, inne delikatnie, lecz stanowczo, odsuwały moją rękę. „Dziękuję, dziękuję, siostro – mówiły – dam sobie radę.” W ich oczach byłam kimś, kto dopiero co zetknął się z trupem. Może niektóre robiły to nieświadomie. Wstręt do śmierci, lęk przed nieżywym ciałem: jakie to stare, sięgające najdawniejszych dziejów ludzkich!
Ludzie, którzy grzebali nieboszczyka tysiące lat temu, musieli poddawać się specjalnym obrzędom oczyszczającym. W Indiach istniała jeszcze do niedawna kasta grabarzy, których nikomu nie wolno było dotknąć. Pobierali się tylko w ramach tej kasty i żadnemu z jej członków nie wolno było wykonywać innego zawodu. Ludzie „nieczyści”.
Ale ja nie miałam zamiaru kapitulować. Nie poddam się przesądom. Udałam, że nie rozumiem, o co Kosmie chodzi. Odpowiedziałam z niewinną miną:
– Och, panie doktorze, serdecznie dziękuję za troskliwość. Ale ja naprawdę czuję się zupełnie dobrze. A sprawa Brydowej absolutnie mnie nie absorbuje. Zeznałam na przesłuchaniu, jak ją znalazłam, i chyba nie będę już miała z tym wszystkim nic do czynienia.
– Hm, hm – chrząknął dając mi do zrozumienia, że nie pochwala mojej decyzji. – Jak siostra uważa...
Na moje szczęście, w tej chwili wtargnęła do gabinetu jak huragan Bronia Wiśniewska, kierowniczka naszego największego domu towarowego, z synalkiem, który bawiąc się w pancernych, wcisnął sobie na głowę zamiast hełmofonu rondelek. Dziecko wyglądało jak przybysz z obcej planety. Dla niepoznaki rondelek owinięty został przez przezorną Brońcię płachtą gazety i przewiązany sznurkiem. Uwalnianie Wacia od „hęłmofonu” zajęło nam całą godzinę i było tak wyczerpujące, że Kosma zapomniał o naszej rozmowie. A może nie chciał do niej wracać.
Mój skromny obiad zjadłam jak zawsze w pobliskim barze mlecznym „Pod Jagódką”. Potem wróciłam do domu, żeby przebrać się w spodnie, które zawsze wkładam, kiedy jadę motocyklem, i przygotować się do popołudniowych wizyt domowych.
Moja WSK-a stała już jak zwykle w jednym z boksów garażu na naszym osiedlowym podwórzu. O garaż toczyła się swego czasu ostra walka pomiędzy zwolennikami motoryzacji i obrońcami świeżego powietrza wokół bloków. Wygrali ją zmotoryzowani. O boks – trwała jeszcze wojnapomiędzy mną i Andrzejem Rotem, głównym inzynierem huty, który od niedawna sprowadził się do naszego miasta i okazał się właścicielem syrenki. Ja wprawdzie byłam w boksie pierwsza, ale boks był przeznaczony dla samochodu. Ładnie by to wyglądało, gdyby jeden marny, zgrzebny motocykl marki WSK zajmował cały samochodowy boks. Stanęło na kompromisie wpuściłam do boksu syrenkę Rota, ale on musiał się zgodzić na mój motocykl w charakterze sublokatora Ciągle jednak zgłaszał do mnie jakieś pretensje to o porysowany rzekomo przeze mnie lakier na drzwiczkach jego wozu, to znów, że stawiam złośliwie motocykl w sposób uniemożliwiający mu wyprowadzenie rano samochodu z garażu. A w ogóle – wyznałmi kiedyś w momencie gniewu – widok kobiet na motocyklach budzi w nim najgłębsze obrzydzenie.
Przyglądałam się mojemu środkowi lokomocji z zadumą. Byłam do niego bardzo przywiązana. Niezawodny przyjaciel, oszczędzający moje siły na długich, wieczornych trasach. Dziś żywiłam do niego jeszcze większą czułość: może to on właśnie uratował mi życie? Gdybym szła pieszo, może nie Brydowa, lecz ja padłabym ofiarą zabójcy? Bo kto wie, może to był mord rabunkowy? Nurtował mnie jednocześnie nieokreślony niepokój. To głupie powiedzenie Janki o trupie na jezdni... I dlaczego wczoraj wieczorem milicja nie pozwoliła mi wrócić do miasta z Zalipia moją WSK-ą, dlaczego Zdebniak zabrał mnie do samochodu? Co robili w komendzie z moim motocyklem, który przyjechał do niej nie na własnych dwóch kółkach, lecz załadowany do furgonetki? Późnym wieczorem przyprowadził mi go pod dom jeden z podkomendnych Zdebniaka. Westchnęłam melancholijnie. Nie, nie pojadę dziś na motorze. Wynalazłam sobie nawet dwa preteksty: po pierwsze pada deszcz i jest ślisko, po drugie, lepiej będzie, jeżeli przed następną jazdą oddam mojego konika do małego remontu. Jakoś stanowczo za często zalewa się świeca.
Na Zalipie pojechałam tramwajem. Skwapliwie przyłączyłam się na końcowym przystanku do sporej grupy pasażerów, którzy tak jak ja wybrali ścieżkę na skrót przez krzaki, łączącą się z drogą zalipiańską dopiero za szczytem pagórka, w miejscu, w którym wczoraj znalazłam zwłoki Brydowej. Zauważyłam, że wszyscy starali się iść razem, zwłaszcza kobiety. Gdy tylko któraś z nich pozostawała w tyle, natychmiast przyśpieszała kroku, by wrócić do stadka.
Na Zalipiu moi pacjenci byli tego dnia milczący i ponurzy. Nikt mnie o nic nie pytał, nikt się z niczego nie zwierzał, nikt niczego nie proponował. Właściwie odpowiadało mi to. Nie miałam ochoty na pogwarki o byle czym, a tym bardziej o Brydowej.
Najprzykrzejsza dla mnie była oczywiście wizyta u Brydów. Powtórzył się obraz z poprzedniego dnia. Znów matka Brydowej siedziała przy stole w jadalni, tyle tylko, że tym razem stół nie był już ładnie nakryty.
Współczująco położyłam starszej pani dłoń na ramieniu. Pedniosła na mnie wzrok. Na jej twarzy malowała się rozterka. Wyszeptała:
– Wróciłam dopiero teraz z milicji. Chcieli, żebym im powiedziała, co zginęło z torby Michaśki.
– A zginęło coś? – zapytałam.
Pokręciła głową, nadal pełna niedowierzania:
– Tak jakby nic. No, prawie nic. Bo tylko taka mała broszeczka. Mewa z bursztynu. To była jej pamiątka, dostała od ojca.
– Pani Michalina nie miała przy sobie pieniędzy?
– Kilka złotych drobnymi – odparła staruszka. – Jak wychodziła, wzięła z gospodarskiej szuflady dwadzieścia złotych. Powiedziała, że ma tylko dziesięć, a chce kupić litr śmietany, więc to jej nie starczy. No i zostało jej z trzydziestu złotych trochę reszty. Mój Boże, żeby nie ta śmietana... A to wszystko przez niego. Tak czy owak, on ją zabił. Choćby nawet sam tego nie zrobił.
„Przez niego”, „on”. Nie powiedziała: „Karol”. Nigdy nie mówiła o zięciu, używając imienia. Nie lubiła go. Przeciwna była temu małżeństwu, kiedy córka zamożnego i szanowanego sztygara poszła za mąż za „przybłędę”, za „obcego”, poznanego na barburkowej zabawie, chociaż miał dobry fach, był elektrykiem i zarabiał duże pieniądze.
Nie przerywałam matce Michaliny. Pokiwałam tylko bez słowa potakująco głową. To ją zachęciło do dalszego mówienia:
– Już się mieli rozejść. Ja tam byłam za tym, chociaż to nie po bożemu. Ale dziś tak bardzo się nie uważa, co po bożemu, a co nie. Myślałam sobie: i tak zgorszenie boskie, co on wyprawia. Od jednej kochatiki do drugiej, a na dom coraz mniej dawał. Michaśka chciała do roboty wrócić, co ją rzuciła, bo on wolał, żeby w domu siedziała, o świecie zapomniawszy. Przecież była buchalterką, dobra praca, czysta, spokojna. I ja pomyślałam: pójdzie do pracy, młoda jest, niebrzydka, może jeszcze pozna jakiegoś porządnego człowieka i życie sobie ułoży. Dzieci mi tylko szkoda. Bo Dzidka bardzo była za ojcem. A on za nią też, mnie na złość. Jak ja czegoś jej Wzbroniłam, on pozwalał. Śmiał się: co tam babka wie! No i wczoraj Miehaśka spotkała się z nim, bo on już z tydzień w domu nie nocował, tylko u jakiegoś kumpla. Pokłócili się z Michaśką o tę rudą Heńkę z komisu. Latał za nią jak głupi... No i miał być szlus między nim i Michaśką. Ale on, jak to on. Zawsze znalazł na nią sposób. Zaczarował ją czy co. Nie wiem.Wraca Michaśka tak koło czwartej i powiada: „Mamo, pogodziłam się. On już nie będzie, dał mi słowo. A ja go kocham i życia bez niego nie widzę”. No i powiedziała mi jeszcze, że onwróci na kolację, a że to w sam raz wczoraj była dwunasta rocznica ich ślubu, chce, żeby było wszystko, co on lubi. A on lubił nadziewane pyzy ze śmietaną. Żeby śmietany było dużo. Mówię jej: śmietany mam w domu mało, tylko ździebko. Na to ona, że pójdzie po śmietanę. No i poszła... Nasz kiosk był zamknięty, bo sprzedawczyni chora na grypę, więc musiała Michaśka tramwajem do pawilonu pojechać. Żeby nie ta śmietana...
Staruszka umilkła. Nie wiedziałam, co mówić, jak ją pocieszać i czy w ogóle można kogokolwiek w takiej sytuacji pocieszyć. Na szczęście ułatwiła mi sprawę. Potarła czoło, jak gdyby pragnęła rozproszyć jakąś natrętną, złą myśl, i mruknęła:
– No, siostro, niech pani idzie do Dzidki.
Dzidka już nie czytała „Ani z Zielonego Wzgórza”. Leżała w swoim łóżeczku cicha, blada i ogromnie smutna. Kiedy pochyliłam się nad nią, objęła mnie za szyję szczupłymi ramionkami i rozpłakała się.
– Dlaczego – szeptała rwącym się i łamiącym głosem – dlaczego on to nam zrobił? Nie ma mojej mamusi. Już nigdy nie będę miała mamusi... Siostro Anno, dlaczego?
Co mogłam odpowiedzieć niebieskookiej dziewczynce, tak gorliwie jeszcze wczoraj marzącej o szczęściu rodzinnym? Jak można wytłumaczyć jedenastoletniemu dziecku, dlaczego jeden człowiek zabija drugiego, odbiera go życiu, odbiera go bliskim? Dałam małej oprócz penicyliny środek uspokajający, posiedziałam przy niej chwilę, głaszcząc ją po ciemnej główce, a gdy trochę przycichła i zdrzemnęła się, wyszłam. Z Mirką nie było tyle kłopotu. Na szczęście, niewiele jeszcze rozumiała z tego, co się działo dookoła niej. Siedziała w kąciku z zabawkami, ubierała i rozbierała misia, wygłaszając do niego tyrady, niezbyt zrozumiałe dla postronnych.
W jadalni oprócz matki Michaliny zastałam również Hajdukową. Minę miała zakłopotaną, unikała patrzenia mi prosto w twarz. Ale chciała mi coś powiedzieć, i to nie tylko od siebie, lecz także w imieniu innych moich pacjentów z Zalipia:
– Niech nas siostra dobrze zrozumie... Dopóki tego zabójcy nie złapali... Może on tu gdzieś grasuje... My nie chcemy siostry narażać na chodzenie tą drogą po ciemku. My już sobie jakoś poradzimy. Grypa mija. Te zastrzyki, co jeszcze zostały do zrobienia, zrobi pani Aniela. Ona tu na miejscu, ma blisko, każdy chłopak ją podprowadzi...
