Nowele i opowiadania - Maria Konopnicka - E-Book

Nowele i opowiadania E-Book

Maria Konopnicka

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Maria Konopnicka tworzyła Nowele i opowiadania od od 1882 roku, czyli w czasie, gdy na rynku wydawniczym swą pozycję ugruntowała już wielka trójka prozaików: Orzeszkowa, Sienkiewicz i Prus. W swej twórczości nowelistycznej koncentrowała swą uwagę głównie na tematyce współczesnej. Uprawiała szkice reportażowe, narracje wspomnieniowe, portretowe studia psychologiczne, opowiadania o rozwiniętej fabule i rozbudowanych opisach środowisk. O niezwykłej popularności nowelistyki pisarki świadczą liczne tłumaczenia – na przeszło 20 języków. W zbiorze znalazły się następujące utwory: „Wojciech Zapała”, „Martwa natura”, „Urbanowa”, „Ksawery”, „W starym młynie”, „W winiarskim forcie”, „Józik Srokacz”, „Krysta”, „Panna Florentyna”, „Maryśka”, „Lalki moich dzieci”, „Banasiowa”, „Anusia”, „Z cmentarzy”, „Dziady”, „Dym”, „Mendel Gdański”, „Jakton”, „Nasza szkapa”, „Ze szkoły”, „Z włamaniem”, „Obrazki więzienne”, „Miłosierdzie gminy. Kartka z Höttingen”, „Za kratą”, „Stacho Szafarczyk”, „Marianna w Brazylii”, „Morze” oraz „Moja cioteczka”.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Maria Konopnicka
Nowele i opowiadania
Wybór
Warszawa 2014
Wojciech Zapała
Kiedym poznał Wojciecha Zapałę, był on już dobrze posunięty w lata, wyschły jak trzaska, pożółkły jako liść jesienny, a taką przez łeb miał szramę, że choć czwórką po niej zawracaj.

Prosto się jednak trzymał jeszcze stary, a jego szczotkowate, w górę sterczące wąsy dodawały mu marsowej miny.

Równego z nim wieku zdawała się być i kurta jego zielona, zarywająca na mundur strzelecki, mocno już spłowiała, ale twarda widać do zgryzienia jako i jej pan. Mieszkał Zapała pod lasem, w chatynce nędznej, na piaski rzuconej, z dachem roztrzęsionym, sczerniałym, czesanym przez wszystkie cztery wiatry hulające po nim zawieruchą jesienną albo zimową zamiecią; z kalenicą zaklęsła, z bokiem jednym z węgła ruszonym, drugim w ziemię idącym; z drzwiami licho wie jak trzymającymi się jeszcze odźwierka – ot, w pustce ciężkiej, i tyle.

Prócz wróbli pod strzechą, tulił przy sobie Zapała w chacie owej drobnego chłopczynę, sierotę, co go niegdyś wiosną zgubiły bociany we wsi, lecące na łąki, na zielone. Poterało się mizeractwo to tu, to tam, popychane, szturchane, niewiedzące kędy się dziać, a prócz sińców na grzbiecie mające tylko jedną koszulinę, czarną jako święta ziemia.

Płaczącego z głodu i chłodu przydybał kiedyś chłopca stary pod lasem, popatrzał, splunął, wąsy najeżył, potem go na ręce wziął, kożuchem okrył, do chaty zaniósł, okrajcem chleba utulił – i na ławie, kędy sam legiwał – uśpił. Odtąd się już nie rozłączali.

Jako przy pniu dębowym odrostek wiosenny, tak Antek tkwił przy Wojciechu. I dobrze im było razem; tylko w miarę jak chłopak podrastał i łyżką kartofli najeść się już nie mógł – stary pasa przyciągał, aby im obu starczyło.

Wiosennym wczesnym porankiem już słychać było głos starego Zapały:

– Dalej, chłopcze, marsz! A coś ty baba, żebyś nie wiedział, jak żołnierz chodzić powinien? Prawa noga naprzód!... Nie ta... a czy skaranie boskie... toć że ta druga! Uszy do góry! brzuch w siebie! A! że też ty, chłopak, nijakiego rychtunku nie masz! A „żołnierz” w koszulinie tymczasem, drepcząc obok starego, wystawiał nogi bose, brudne, cienkie jak badyle – podnosił konopiastą głowinę wysoko, sądząc słusznie, że i uszy z nią pójdą do góry; z brzuchem tylko jakoś nigdy do ładu dojść nie mógł. Odęty, wielki, sterczał on uparcie spod chudych żeber i tuż pod piersiami zza koszuliny wyglądał.

Czas jakiś maszerowali w milczeniu. Strwożone żaby w desperackich skokach pierzchały spod nóg Wojciecha, chroniąc się w bruzdy i w kępy wilgotne, a w ciszy porannej, dzwoniącej pieśnią skowronka, słychać było daleko, szeroko, ciężkie stąpanie starego wiarusa.

Aż naraz, precz dalej maszerując, odzywał się Wojciech:

– Uważasz, chłopcze, przed nami idzie dobosz i bębni, aż w niebie słychać! A dalej trębacze złociste na trąbach grają, a tu z boku nasz kapitan, ej, dziarska u niego mina! A za nami wali piechota jak morze. A tu adiutanty polatują jak ptaki, ino wiatr furczy, a generały aż kapią od złota; a tam dalej, na białym koniu, sam cesarz... Wiw limperer! i hurra.

I wyrzucał w górę czapkę swoją stary Zapała, i salutował kijem sękatym, i promieniał cały; a zasłuchany chłopczyna, chcąc dojrzeć owego dobosza, owych trębaczy złocistych, adiutantów, generałów, a najbardziej onego cesarza, wytrzeszczał oczy, otwierał usta – i naturalnie takt gubił.

Stary maszerował jeszcze kilkanaście kroków, jaśniejący w sobie, odmieniony, piękny niemal, jak był przed trzydziestu laty; z oczami utkwionymi w przejrzystą różaność poranku, z rozwianym włosem, naprzód podaną piersią, na której spłowiała jego kurta nabierała też życia i barwy. Usta jego szeptały coś po cichu – zdawał się jakby natchniony. Po chwili opamiętywał się, gasł w sobie, kułakiem przecierał oczy, a spostrzegłszy, że Antek przyzostał, poczynał burczeć na niego.

– A czegóżeś ty gębę rozdziawił, niemający na co? Widzicie go, piecucha; a ruszajże się prędzej! Oj, żeby ty służył pod naszym wachmistrzem, dopiero by on ci pieprzu w uszy natarł! Dalej! Prawa noga naprzód! Raz, dwa... a cóż ty, na kołkach idziesz? A czy cię też...

Ale chłopak, raz takt zmyliwszy, szedł jak odurzony, przebierając nogami bez składu. To zdawało mu się, że nie ma ani lewej, ani prawej nogi, to znowu, że ma ich za wiele jakoś – i ani rusz do ładu z nimi trafić nie umiał. Szerzej więc jeszcze otworzywszy usta stawał zapatrzony w Zapałę, a wydęta jego brzuszyna wyglądała z otworu koszuli, zapomniawszy całkiem o wojennej karności.

Stary dąsał się, gderał przez chwilę – aż ustawiwszy dzieciaka „do frontu”, zaczynał sam maszerować przed nim na pokaz. Nie był to już jednak ów bohaterski Zapała sprzed chwili. Wielkie jego stopy podnosiły się teraz nad ziemią sztywno i martwo opadały, jakoby na drewnach sękatych wprawione; nadęta wierzchnia warga komicznie jeżyła się przystrzyżonymi wysoko wąsami, a spencer jego spłowiały zwisał na zaklęsłej piersi, którą chwytał kaszel suchy, głęboki. Wówczas zatrzymywał się stary, głowę opuszczał, dyszał chwilę, a wziąwszy chłopca za rękę szedł z nim w milczeniu, powłócząc zmęczonymi nogami.

Dzieciak generałów owych złocistych, dobosza i trębaczy zapomnieć nie mógł. Drepcząc obok Zapały myślał, przemysliwał, gdzie by ich dziaduś mógł widzieć? A przed nimi, jak okiem zajrzeć, rozciągały się pola ozime, mazowieckie pola, zachodzące runią zieloną, po której poranny tuman bił w słońcu pyłem złotym, jakoby się mietlice kurzyły. Od lasu tylko błękitność jakaś przejrzysta siała się po ziemi, jakoby kto strugę modrą w powietrzu rozdmuchał przez przetaki srebrne.

Chłopak wytrzeszczał oczy coraz szerzej, nadążając krokom starego. Juści nie gdzie, jeno w tym złocistym tumanie muszą być generały owe i cesarz. Patrzał, patrzał, otworzywszy gębę szeroko, gdy jednak nic dojrzeć nie mógł, pociągnął za rękaw starego i odezwał się głosem cichym: – Dziadusiu! – Ale pogrążony w sobie Wojciech nie słyszał chłopięcia.

– Dziadusiu! – przemówił wtedy malec głośniej – ja tam tego cesarza nie widział ani trąbów nijakich...

Uśmiechnął się stary.

– A co ty myślisz, pędraku, że lada komu będą trąby grały? Oj, nasłuchał ich ja się, nasłuchał! To mi potem przez dziesięć lat z okładem w uszach dzwoniło, że anim ludzkiego gadania, ani wiatru w polu nie słyszał, jeno to ich granie. Hej, nie słyszałem nawet, jak starość przyszła i bieda! Ludziska głupi powiadają: głuchy Zapała. Oj, nie głuchyć, nie głuchy, jeno słyszący takie rzeczy, o jakich wam się, Mazury, nie śniło! Gdzie człowiek nie był, czego nie zaznał! Szedł pan na wojnę, szedł i ja. Wojciechu, powiada, nie żal ci chaty? Juści żal, panie, powiadam. To wracaj zdrów, powiada, ja stoję przy Napolijonie. Ha! to i ja stoję. A pan na to: daj rękę, bracie; nie wrócę do dom, powiada, aż z Francuzami. I nie wrócił. To był pan.

I spuszczał stary głowę, i szedł zadumany, wzdychający, aż po chwili prostował się i mówił dalej:

– Albo co! Raz, pamiętam, wali nasza wiara do szturmu. Gorącyż to był dzień! Pewno go tam Bóg Najwyższy czerwono w kalendarzu zapisać raczył! Trąby grają jakby na skończenie świata, bęben grzmi, że człowiek własnego strachu dosłyszeć nie może; gdzie spojrzysz, las nie las, sterczą bagneciska, że aż w oczy kole. My nic. Przed frontem przeleciał adiutant, błysnął szpadą niby jasną świecą. A my, wiara, jak hukniem: Wiw limperer! tak ci tu zara one Hiszpaniska jak nie puszczą swoich fortów w taniec! Boże miłosierny! żeby się nasza ziemia trzy razy zapadła, toby takiego huku nie było. Oficery krzyczą: marsz! marsz! Idziesz, jakby ci kto za piętami gorącą smołę lał. Nie wiada jeszcze, czyś z głową, czy już bez głowy. Same nogi niosą cię naprzód: prawa, lewa, prawa, lewa, marsz! A tu znów jak nie gwizdnie! Chryste Panie! Czapkę z głową by zdmuchnęło, żeby niżej poszło. My nic.

Trzeba było widzieć starego Zapałę, z jakim ogniem, z jaką werwą mówił te dwa słowa: my nic. Była to cała epopeja tej mazurskiej duszy.

– Dziadusiu – przerwał nagle Antek oglądając się niespokojnie dokoła – a płota to tam nie było, żeby się skryć za niego, a potem w nogi do wsi?

– Płota? – powtórzył Zapala z wzgardliwym uśmiechem – oj, ty chłopska maniero! A honor, a ambicja? A co powie cesarz abo i kapitan? Dałby ja ci płot na wojnie abo i uciekanie! Nasz kapitan powiadał, co jak ta wojna przyszła, to wszyscy królowie i wszyscy panowie posiedli, pozakładali ręce i patrzyli, jak się Polak za Francuza bije. Ot, pięknie by to było, żeby potem gadali, coś ma tchórze. Nie daj. Boże, takiego doczekania!

– A na cóż się Francuz sam nie bił? – pytał dalej Antek.

– Co się miał sam bić? W przyjacielstwie wszystko po równości: my im, oni nam. A to juści i dla człowieka jest z honorem, że go tam ludzie widzą we świecie i znają, i powiadają o nim tak i tak. A ty się pilnuj, żeby ci kula nie policzyła zębów na wylot; to już twoja rzecz!

– A cesarz? – pytał chłopczyna głosem z niepokoju stłumionym – kto pilnował cesarza?

– Cesarza? Oj, dziecko ty moje. Pilnował ci go sam Pan Bóg Stwórca i ona jasność, co od niego biła po świecie, i ony orły, co nad nim latały na sztandarach naszych, i ten dech gorący, co szedł ku niemu z onych piersi ludzkich, gotowych murem stanąć, żeby jeno skinął! Nie broniły go zamki ani pałace; w obozie jadł, w obozie spał. Kto by powiedział: człowiek jak i drugi. Ano kulka kulce świstała lecący, że to Napolijon Bonapart, i żadna tknąć go nie śmiała.

Umilkł stary wiarus, dźwiękiem własnego uniesiony głosu, a źrenice jego cicho gorzały, zapatrzone w dalekość siną.

Antek dreptał obok niego, coraz szybciej przebierając bosymi nogami. Postać bohatera, odtworzona gorąco przez starego Zapałę, widomie niemal przechodziła z duszy jego w duszę dziecka. Chłopiec czuł się zaniepokojony, wzruszony, moc go jakaś brała za czuprynę konopiastą, więc podnosił głowę do góry jak ptak do słońca – i coraz silniej ściskał rękaw starego Wojciecha. Miał też skrytą nadzieję, że tam daleko, gdzie dziaduś spostrzegał postać swojego cesarza – i on też może przecie, otworzywszy dobrze gębę, cośkolwiek obaczy. Nie mógł jednak zobaczyć nic, i to go srodze trapiło.

Spojrzał staremu raz w oczy, spojrzał drugi raz, potem go za rękaw pociągnął i szepnął:

– Dziadusiu.

Ale Zapala utonął myślą w takiej dalekiej przeszłości, że głos dziecka dobić się tam nie zdołał. Ognie mu jeno chodziły po zoranej twarzy, zwiesił głowę i w milczeniu wracał pod las, do chaty.

Nocy tej Antek spać nie mógł.

Po ławie się ciskał, rękami rozrzucał, majaczył; a kiedy go Wojciech świtaniem obudził, pierwszą myślą malca był cesarz. Skąd bo się mógł wziąć ów cesarz na białym koniu, co go dziaduś wczoraj w polu widzieli? Białego konia w całej wsi nie było; nie było go i we dworskiej stajni. Jak też mógł wyglądać koń taki? A cesarz? Kulki nad nim latały śpiewając, broniła go zorza złota idąca przed nim na wojnę, a chorągwie furczały na wietrze jako skrzydła ptasie przypięte owemu koniowi białemu.

Taki sobie obraz utworzywszy w duszy stanął chłopczyna przy zydlu u misy, wedle siedzącego Wojciecha, nie mógł jednak jeść wiele, jeno łyżkę z garści w garść przekładał, zadumany, zapatrzony...

Aż kiedy Zapała pośniadał i jął siekierę na brusiku ostrzyć, zbierając się na porębę do lasu, malec zaczął się kręcić, staremu drogę zachodzić to z tej, to z owej strony, aż wreszcie za kolana go chwycił rączynami chudymi.

– A ty czego, chłopcze? – zapytał stary.

– Mój dziadusiu! moi złoci! niechby ja też tego cesarza choć raz obaczył! choć bez płot.

Zapała uśmiechnął się pod wąsem.

– Ot, czego się głupiemu zachciało. Cesarza! cesarza!... A cóż to cesarz jest ekonom abo strach na wróble, żeby go lada kiep widział? Hej, hej, na wędrował ja się niemało po świecie i niemało biedy zgryzł, i skórę własną jak wąż odmienił, zanim go oczy moje ujrzały.

A jakże go oczy wasze ujrzały? mój złoty dziadusiu! – pytał dalej Antek z najwyższym zajęciem, chwytając znowu za kolana starego.

Zapała siekierę poostrzoną na brusiku wsparł i westchnął głęboko.

Oj! nie bez płot, me bez płot, moja sieroto! Ujrzały go oczy moje w dymie armatnim, w ogniu jarzącym, w trzaskawicy śmiertelnej, kiedy człowiek nie ma czasu wezwać Boga przy skonaniu... Ujrzały go oczy moje w tumanie krwawym, niesionego jako sokół wiatrem zachodnim nad pole kiosow dostałych. A nie były to kłosy, jeno ludzkie głowy; a co kulka świśnie po nich, to jakby kosa przeszła, bruzda się ściele i ściernisko trupie...

– A któż tak kosił, dziadusiu?

– Śmierć kosiła, chłopcze.

– A cesarz?

– Cesarz był z nami. A kto by dotrwał bez niego? Na górze stał w kapocie swojej szarej, rękę do oczu przyłożył i rozkazy dawał, i patrzał, jak się Mazury prą na baterię. Bóg widzi, nie myją brali, ale to wejrzenie jego. Zrazum ci ja nic nie wiedział, który to jest cesarz, bo wkoło sztab się kręcił, cały w złocie a w piórach, a w szelestach. Aż tu mi pan mój powiada: Wojtek, powiada, to Napolijon. Spojrzę ja, jeno go maluj! Porozlatały się one adiutanty złociste z rozkazaniem pańskim, a on stał sam; a choć był drobnej urody, tak mi się wydał ogromny jako świat.

Zadumał się stary i zamilkł, aż widząc po chwili, że chłopię u kolan mu stoi a w oczy pogląda, pogładził szorstką dłonią jego rozsypane włosy i przemówił łaskawie:

– No, no, jeno ty mi się wyucz maszerunku jak się patrzy i wszelakiej komendy, to już ja ci Napolijona pokażę; niech no jarmark...

A podjąwszy siekierę, na ramię ją sobie założył i ruszył w las na porębę.

Straciłem potem jakoś z oczu Wojciecha Zapałę. Stary podobno chorzał, dyszał, w lesie na porębie nie stawał, z chaty nie wychodził; nawet na jarmark doroczny zajść nie mógł, tak mu się dawne, za młodu nieleczone cięcia odzywały po kościach a stawach. Małego za to Antka spotkałem kiedyś na drodze. Było to jesienią. Dzieciak był równie chudy i nędzny jak dawniej; w stroju tylko jego zaszły niektóre odmiany. Ta sama wprawdzie koszulina zgrzebna okrywała mu grzbiet niebogi, ale na niej miał po wierzchu starą kamizelę Zapały. Kamizela była ogromna, za kolana chłopakowi idąca, na przedzie rozwarta, gwoli owej niepoprawnej brzuszynie, co to nie chciała iść „w siebie” i odejmowała Antkowi „wszelaki rychtunek” rycerski.

Chłopak maszerował po ostrym ściernisku, trzymając na ramieniu sękaty kij Wojciecha i stawiając z góry cienkie swoje nożyny, z których jedna obuta była w stary babski trzewik wywleczony ze śmiecia przez jakiegoś Kruczka, a druga tkwiła w wielkim drewnianym chodaku opadającym ciężko za każdym krokiem malca. Ten to chodak właśnie dawał takt marszowi i napełniał serce Antka uczuciem słusznej dumy. Istotnie, „maszerunek” szedł świetnie. To chodak, to trzewik podnosiły się do wysokości nosa chłopięcia i opadały z łomotem, któremu wtórowała cieniutka komenda: raz, dwa! – i znowu: raz, dwa.

Idąc tak patrzał chłopczyna przed siebie daleko, daleko... jakoby miał tam cel upragniony, do którego trzeba mu było koniecznie maszerować po ściernisku, ot tak, jak stał: w koszuli i w kamizeli.

Przed jego wzrokiem przejrzystym, smętnym, wzrokiem chłopskich sierot promieniała kędyś w dali postać jasna, ogromna, unosząca się jak sokół na zachodnim wietrze – postać cesarza.

Spotkanie to nie było ostatnim. Widywałem go później, twardą już jesienią w półkożuszku Wojciecha i całkiem boso; nie odejmowało mu to jednak fantazji, a komenda szła żywo i składnie.

Nadeszła zima.

Wieczór był cichy, mroźny, miesięczny.

Świeże śniegi słały się puchem przez pola; w niebie, głęboko, paliły się gwiazdy sine; między nimi a ziemią leżały błękitne cienie i srebrne pary. Ze wsi dolatywały łomoty cierlic i psów szczekania, a pod lasem, het precz – u Wojciechowej chaty, słychać było stuk siekiery.

Idąc prosto na stuk ten ujrzałem starego Zapałę, jak ociosywał dębczak z dawna u progu leżący. Pobladł, postarzał, a w miesięcznych blaskach wyglądał bardziej na widmo niźli na człowieka.

Przy nim stał Antek przebierając na śniegu bosymi nogami. Jego cienki głosik dziecięcy mieszał się do stuku siekiery, szczebiotał coś jak wróbel, pożerając oczyma robotę dziada.

Stary pracował z widocznym wysiłkiem. Raz po raz postawał, opuszczał siekierę, czoło z potu ocierał i dyszał ciężko. W ostatnich czasach rozniemógł się, osłabł, a choć się co dzień jeszcze z tapczana zwłóczył, czuł już, jak mawiał, ordynans u proga. Pojednał się tedy z Bogiem i z ludźmi, odczyścił swoją zieloną kurtę, wysmarował grube buty i czekał.

Największą jego jednak troską był obiecany chłopakowi cesarz. Skąd on go weźmie? Jak mu go pokaże? Do miasta nie doniosą go już stare nogi; rzecz zresztą niepewna, czy nawet na jarmarku coś podobnego by znalazł. A tu chłopiec co dzień dopomina się spełnienia obietnicy. Zresztą zasłużył. Maszeruje dzielnie, nie ma co.

Komendę myli co prawda miejscami, ależ to jeszcze małe. Douczy się, niech jeno podrośnie. I co by to za radość była mieć pod ręką obrazek abo co takiego i móc powiedzieć sierocie: Patrzaj, chłopak, to Napolijon! Staremu od tej myśli serce rzucało się w piersi, jakby je warem oblał. Myślał, myślał, nareszcie onego miesięcznego wieczora wziął siekierę, poostrzył i począł ociosywać ów dębczak przed chatą leżący. I cóż, że tego nigdy nie robił? Toć ma cesarza jak żywego w duszy: a górce stoi, ręce u piersi skrzyżował i patrzy, patrzy...

Antek, któremu także cesarz z myśli nie schodził, zagadywał starego o to, o owo, drepcząc bosaka po śniegu, nareszcie spytał: Jakie by Napolijon miał buty.

Odprostował się Zapała, o odźwierek wsparł i rzekł:

– Czekajże, chłopcze... buty to miał ogromne, z gwiazdami przy ostrogach, jak konia nimi sparł, to cała armia ostrogę poczuła w piersiach. I szła, i szła, choć na koniec świata.

– Pewnikiem siedmiomilowe – zauważył Antek dla siebie. Potem zaś dodał: – A kapotę?

– Kapotę? – powtórzył stary – żeby tak nie skłamać, to kapota nie była cesarska, lada ordynans miał lepszą. Tylko że jak ją Napolijon na siebie wdział, a przed frontem stanął, to ci się zdawało, żeś słońce obaczył. Oj, ginęli też ludzie, ginęli dla tej kapoty, i nie żal było! Cesarz był mały, zwięzły, składny, a oczyma przez skórę cię brał, choć wejrzenie miał zawsze łaskawe. Pamiętam...

Tu stary umilkł, nagle za piersi się chwycił, począł kasłać ciężko, aż uspokoiwszy się, po niejakiej chwili rzekł:

– Ale ty, chłopcze, do izby ruszaj a do spania się zbieraj... kurki zachodzą – dodał poglądając ku gwiazdom sinym.

– A kiedyż ja, dziadusiu, cesarza obaczę? – powtarzał Antek zwykłą swoją piosenkę.

– Obaczysz, obaczysz... śpij jeno...

A kiedy chłopiec do chaty wszedł i drzwiami skrzypnął, stary ręce w górę wzniósł i mówił głośno:

– Panie Boże Wszechmogący! Nie wołajże mnie ze świata, póki oto tej sierocie nie pokażę Napolijona cesarza, amen.

A gdy to mówił, taka była cisza, żeś słyszał w powietrzu lecące igiełki par mroźnych. Zaraz potem dziad w garść splunął, siekiery się jął, a stukot jej aż do samego świtu obijał się o sosny po lesie.

W kilka dni potem, o wczesnym zaraniu, w pośrodku nędznej czarnej chaty pod lasem stał dębczak ów spod progu, zmieniony w postać człowieczą.

Gruba to była robota, chropawa, nieskładna, głowa przyduża, nogi przykrótkie, kadłub przyciężki; kiedyś jednak stanął w progu izby, ot tak, jak teraz przy ogarku łuczywa płonącego w kominie, toś na pierwsze wejrzenie musiał krzyknąć jak Zapala:

– Napolijon.

Charakterystyki posągu tego nie stanowiły rysy twarzy – to pewna; można je było, owszem, nazwać rysami tego lub owego człowieka, chociaż i one zarywały cośkolwiek z potężnej, znanej wszystkim głowy bohatera. Co do kapoty za to, kapelusza i rąk skrzyżowanych na piersi – niepodobna się było pomylić.

Przed dziełem swoim stał Wojciech Zapala jaśniejący, natchniony, ogromny w sobie, istny Fidiasz w chłopskiej siermiędze.

U nóg jego leżały dłutka i pilniki, gorące jeszcze od rozmachu mazurskiej dłoni. Oczy mu gorzały ogniem miłości i dumy, usta zaszły czerwienią jako a młodych lat, pierś poruszała się oddechem pełnym, swobodnym, i stał tak w przemienieniu onym – prosty i piękny – trzymając w jednej ręce podjętą z ziemi siekierę, a drugą po wojskowemu salutując cesarza.

Po chwili uśmiechnął się i zwrócił głowę w róg izby. Tam na ubogim tapczanie Spał Antek sierota. Rozrzucona na piersiach koszulina pokazywała chude jego żebra, a spod kamizeli, którą był przykryty, wyglądały nogi, cienkie jak badyle. Równy, głęboki oddech poruszał jego pierś drobną, a obie ręce leżały nad głową jako nad słomianą strzechą. Zapala patrzył na chłopca i oczy jego wilgotniały niby poranną rosą.

Tymczasem dniało na wschodzie.

Styczniowe słońce podniosło się nad Żelazową Wolę, wielkie, gorejące, czerwone. Śniegi spłonęły w blaskach różanych i w złocie.

I uderzyły promienie słońca w okienko izby czarnej, i padły na postać bohatera łuną jarząca. Światło zbudziło wróble i Antka. Przewrócił się z boku na bok, zamruczał niewyraźnie: „dwa, trzy” – potem westchnął i oczy otwarł. Otwarł – siadł na tapczanie i spojrzał po izbie. Zamknął je znowu i znów otworzył, przetarł kułakiem, spojrzał – i rozdziawił usta jako miał szerokie. Chwilę trwał w takim osłupieniu niemym; nagle zerwał się z tapczana.

– Cesarz, dziadusiu, cesarz!...

Chwycił go stary, podniósł, do piersi przytulił, na wąsy spadły mu dwie łzy ciężkie i słone. Potem chłopca na ziemi postawił – podał piersi naprzód, jakby na bagnety szedł, i huknął, aż w lesie odgrzmiało:

– Wiw Napolijon. Wiw limperer.

O wieku, co blaski swoje rzucasz w cienie i chłody dni naszych i zapalasz ognie w biednej chłopskiej piersi, i dajesz chwilę szczęścia czarnej chłopskiej chacie, i uczysz pacholęta bose iść po ścierniskach życia ku ideałowi – o wieku!...

Martwa natura
Żałuję, bardzo żałuję, że wam nie mogę powiedzieć, jak wyglądał, gdy stał lub chodził, jakie miał poruszenia rąk i głowy, czy grzbiet jego był pochyły, czy prosty, a nade wszystko, jaki miał głos i spojrzenie. Nie dlatego, broń, Boże, iżbym z tych rzeczy sekret robić chciała, ale dlatego, żem go poznała w chwili wyjątkowego spokoju, kiedy głowa jego spoczywała nieruchomie, oczy były zamknięte, ręce skrzyżowane, a w piersi nie tylko głosu, ale i tchu już nie stało. Poznałam go w trumnie.

Trumna to była prosta, sosnowa, czarno bajcowana, z krzyżem blaszanym, płasko na wieku przybitym, a po obu jej stronach stały cztery świece, w ciężkich cynowych lichtarzach, należących do rekwizytów szpitalnej kapliczki. Zapalono je w ostatniej chwili, właśnie kiedy trzęsący się po nierównym bruku karawan jednokonny przed kapliczką stanął, a karawaniarz zlazł z kozła, aby poodpinać z guzików podjęte dla oszczędności brzegi całunu, obejmującego drewnianą podstawę wozu.

Jednocześnie skrzypnęła szpitalna brama, a w niej ukazał się stróż, do którego karawaniarz zaraz podszedł, wziął tabaki, zażył akuratnie, kichnął, a obtarłszy nos i wąsy rękawem żałobnego płaszcza, gawędzić zaczął, z czego korzystając koń karawaniarski, łeb spuścił, kiwnął nim kilka razy i przymrużywszy krwawe ślepie, zasnął.

Tymczasem odezwała się szpitalna sygnaturka głuchym, bezdźwięcznym brzękiem, posługacz drzwi kapliczki z wewnątrz otworzył, a garstka przechodniów, która się na widok karawana zatrzymała na przeciwległym trotuarze, z pośpiechem do niej weszła. Było tego z dziewięć, dziesięć osób. Dziadek żebrzący w starym żołnierskim szynelu, stróżka z trzeciej kamienicy, praczka z przeciwka, chłopak niosący szewskie kopyto, kupka dzieci, jegomość, który z podniesionym kołnierzem i uśmiechem mizantropa wyszedł z narożnego szynczku, wreszcie chłop w płótniance, bosy, ogorzały, obu powalanymi gliną rękami przyciskający wyrudziałą czapkę do odkrytej piersi.

Kobiety wchodząc żegnały się, przystępowały bliżej do trumny i klękały z głośnym a obojętnym westchnieniem; mężczyźni zatrzymywali się u proga, odpowiadali „na wieki” dziadkowi i brali od niego tabakę. Co zaś do dzieci, te rozeszły się zaraz ze szmerem po kątach, dotykając palcami lichtarzy, czarnego drewnianego pudła, na którym trumna stała, i ścian, po których martwej bieli ślizgał się żółty odblask czterech, chwiejących się lekko nad cienkimi świecami, płomyków. Sygnaturka wciąż brzęczała fałszywym, rozbitym głosem...

Wtem bocznymi drzwiami, które łączyły kapliczkę z korytarzem szpitalnym, weszła zakonnica, tęgiej przysadzistej budowy, przyklękła przed umieszczonym w szczytowej ścianie krzyżem i zaraz powstawszy energicznym, prawie żołnierskim ruchem ku drzwiom się zwróciła. Tuż za nią weszło dwóch posługaczy, którzy też poklęknąwszy, przeżegnali się i stanęli gotowi trumnę brać a nieść.

Widocznym to było, że tutaj czasu na żadne bałamuctwa nie ma. Masz się rodzić, to się ródź, masz umierać, to umieraj, a jeśli chcesz być pochowanym, to zaraz, bo tam się już dziesięciu innych rodzi i umiera.

Wszystko to wyczytać było można z bystrego spojrzenia siwych oczu, które zakonnica z pewną niecierpliwością ku drzwiom wchodowym zwróciła.

Tymczasem obecni ruszyli się, aby „dobrodziejkę” ucałować w rękę, najpierw dzieci, potem starsi. Chłop tylko pozostał u proga, a szeroko otwarte oczy jego, patrzyły przed siebie tępo, bezmyślnie.

– Kto to umarł Dobrodziuniu? – zagadnęła stróżka.

– To tam jeden! – odrzekła niedbale zakonnica, machnąwszy ręką w szerokim rękawie i nie patrząc nawet na mówiącą. Istotnie. Tam, gdzie umierają setki, cóż taki jeden znaczyć może?...

– A dzieci zostały? – pytała dalej stróżka.

– A jakże! Goś troje tego, czy czworo...

Zakonnica wzruszyła ramionami, jakby w politowaniu nad zaślepieniem tych, co umierając, zostawiają dzieci; oczy jej przecież zaszły troską o losy tych trojga czy czworga.

Stróżka i praczka zaczęły wzdychać i kiwać głowami.

W tej chwili właśnie, potknąwszy się o wysoki próg kapliczki, wpadło do niej troje dzieci. Szły widać śpiesznie i z daleka, bo twarze ich były spocone i silnie rozgrzane.

Najstarsza, dziesięcioletnia może dziewczynka w szarej, zniszczonej sukienczynie, w płaskim opasanym czarną wstążką kapeluszu i mocno przydeptanych trzewikach, trzymała za ręce dwóch chłopców, z których młodszy, z pięć lat może liczący, ledwo nadążał za nią, kołysząc się na swoich koszlawych nożętach. Obaj chłopcy trzymali łyczkowe kapelusze w ręku, włosy mieli jak szczotki do góry stojące, a na szyjach wielkie czarne kryzy, które żałobnie odbijały od połatanych kolorowych kurtek i spodeńków. Szli mocno stukając płytkimi trzewikami, obutymi na bose ogorzałe nogi.

– A chodźcie no prędzej! – kiwnęła na nich stojąca przed trumną zakonnica. – Czemuż to tak późno? A babka gdzie?

I nie czekając odpowiedzi, pociągnęła dziewczynkę za rękaw.

– Uklęknijcie tu i zmówcie pacierz. Trzy Ojcze nasz, trzy Zdrowaś i trzy razy Wieczny odpoczynek. Tylko prędko!

Chłopcy patrzyli na zakonnicę wystraszonym wzrokiem: na śniadą twarz dziewczynki wybił gwałtowny rumieniec, usta jej się zatrzęsły, a oczy napełniły łzami.

– Czy to córka? – spytała znów półgłosem stróżka.

– A córka, najstarsza córka.

– A matkę mają?

– Gdzie zaś tam mają! Jeszcze w jesieni tu u nas umarła.

– To i na co mu się, Dobrodziuniu, zmarło? – pytała praczka.

– A Bóg go tam wie, moja pani. Na suchoty, czy co. Kaszlał, kaszlał, aż i umarł.

– Czy to profesjant? – przemówił jegomość z podniesionym kołnierzem, skubiąc żółtą bródkę.

– Jaki on tam profesjant! – wzruszając ramionami odrzekła zakonnica. – Posłaniec był, nie żaden profesjant.

– No, dzieci, już? – spytała, zwracając się do klęczących.

Dziewczynka i teraz jeszcze braci za ręce trzymała, wlepiwszy w trumnę oczy, z których padały wielkie jasne łzy na jej szarą, zniszczoną sukienczynę.

Sieroty zerwały się jak na komendę.

– To już czekać nie ma co – mówiła dalej zakonnica. – Kiedy babka nie przyszła, to widać już nie przyjdzie. Dalej, bierzcie!

Rozkaz odnosił się do posługaczy, którzy po obu bokach trumny stanąwszy, sięgnęli po nią.

Wtem ode drzwi dał się słyszeć stukot kija, szukającego drogi dla starych nóg, na wpół oślepłej kobiety, która przecież sama szła, szeroko otworzywszy zbielałe źrenice i macając przed sobą chudą, wyschłą ręką.

– Babka, babka!... – poszedł szept od progu, a gromadka rozsunęła się na obie strony.

– Dalej, babusiu! Dalej, dajcie rękę! – przemówiła z żywością zakonnica, chcąc ślepą podprowadzić do trumny.

Ale stara kobieta zatrzepała w powietrzu wyschłymi dłońmi.

– Nie trzeba, nie! Ja wszystko widzę. Ja sama... wszystko widzę! – Kazia! Jesteś tu, Kazia? – dodała zaraz suchym, twardym głosem.

Dziewczynka puściła chłopców i do babki podszedłszy, pocałowała ją w rękę.

– Cóż? – pytała stara – zamknęli już ojca? – Co?

– Zamknęli, babusiu... I dziecko wybuchnęło niepohamowanym płaczem.

– No to niechże otworzą! Niechże otworzą jeszcze! Pod głowę mu oto przyniosłam... Ma być pochów, to niech będzie pochów...

I rozwinęła przed sobą trzęsącymi się rękami, kawałek oszytego szlarką perkalu, do którego czterech rogów przyczepione były kokardki z lichej białej wstążki.

– Pod głowę przyniosłam... Niechże otworzą... I szła prosto na trumnę, szerzej jeszcze otwierając oślepłe oczy, aż rękoma jej dotknąwszy.

O krok się cofnęła z głuchem jakimś mruczeniem.

– Kazia! – zawołała znowu, ale głos jej złamał się nagle, a usta zapadłe w milczeniu poruszać się zaczęły.

Zakonnica kiwnęła na posługaczy. Jeden z nich zsunął z trumny nieprzybite jeszcze wieko.

Wtedy to ukazała mi się woskowo-żółta twarz zmarłego, do której przywarł jakiś wyraz twardy i posępny. Na zapadłych piersiach złożone były ręce, w których tkwił papierowy, jaskrawo malowany obrazek, wyciągnięte nogi strasznie wypoczywały po wszystkich kursach z „listem” i „z posyłką”.

Obecni zaczęli się przysuwać i wspinać na palce.

Wtedy drugi z posługaczy podłożył ręce i podniósł w połowie trupa.

– Dawaj pani, bo ciężko! – przemówił do starej.

Ale stara nie puszczała chusty.

– Gdzieżbym ja komu?... Ja... matka – mruczała, stukając grubym swoim kijem po stopniach wzniesienia. – Gdzieżbym ja komu... Sama rodziła, sama i na śmierć ułożę...

Nie mogła wszakże wejść. Czy sił jej nagle zabrakło, czy chwiejące się stopnie dostatecznej nie dawały podpory, dość, że nie mogła.

– Kazia!... Kazia... prowadź! – rzekła zmienionym głosem.

Dziewczynka podbiegła i wpół objęła starą.

– Tu babusiu, tu... – mówiła, kierując rękami ślepej. Tu... o tu, głowa...

– Dalej, kładź pani prędzej, masz pani kłaść! – wołał niecierpliwie posługacz.

Stara kobieta zdawała go się nie słyszeć. Kij puściła na ziemię, a wsunąwszy wyschłe ręce w trumnę, zaścielała po omacku ostatnie dla syna posłanie.

– Szpitalnego pochowu się bałeś – mruczała półgłosem – a ot tobie, synku, własny pochów, nie szpitalny... Nie pójdziesz do wspólnego dołu, nie bój się, nie... Trumnę własną masz, płatną, nieborgowaną; pokładne zapłacone. Na dwadzieścia lat, synku, komorne w poświęcanej ziemi... Karawan masz, cztery świece masz, wszystko masz. Piętnaście rubli wydałam, synku... Dla ciebie, nie dla siebie. Dla siebie nic nie schowałam, nic, synku! Jak ty wpierw, tak co mnie po tym?

Mówiła to z jakąś bolesną dumą, trzęsąc głową siwą.

Obecni wzdychali. Zakonnica odmawiała głośno „Pater noster”, zasunąwszy ręce głęboko w rękawy.

– No! włożyła pani, czy nie włożyła? – ofuknął posługacz, i nie czekając odpowiedzi, trupa na ręce ślepej puścił.

– On! och!... jęknęła nagle i pochyliła się cała nad trumną. – Och! och!... Weź mnie, Józef, do domu! Do wiecznego domu...

Siwa jej głowa mocno trząść się zaczęła, a łzy ciężkie, grube padały na piersi syna. Chwilę trwała cisza, wśród której słychać było szlochanie kobiet. Dzieci patrzyły wystraszone, zakonnica zaczynała „Ave”.

Nagle wyprostowała się ślepa.

– Kazia! – przemówiła znów dawnym swoim twardym głosem – a daj no dzieci! Niech pożegnają ojca.

Dziewczynka dźwignęła z wysiłkiem młodszego do wysokości trumny.

– Pocałuj, Mamuś ojca w rękę – rzekła dysząc ciężko. – Ale malec z przestrachem odwrócił twarzyczkę od wnętrza trumny.

– Dalej! Pocałuj, kiedy mówię – nalegała trzymająca go w powietrzu siostra.

Wtem babka wyciągnęła rękę i natrafiwszy na głowę wnuka, przycisnęła ją do złożonych rąk zmarłego.

– Julek – rzekła dziewczynka, puściwszy młodszego brata – pójdź ty teraz, pożegnaj ojca.

Starszy chłopiec sam się wdrapał i wspiąwszy się na palce pocałował rękaw ojcowski.

Babka i tę głowinę przycisnęła do piersi trupa.

– Patrz, a pamiętaj sobie – mówiła – że choć twój ojciec w szpitalu umarł, ale równo pochów miał własny... Trumnę miał, wszystko miał... Żebyś to sobie pamiętał!

– O la Boga! – niecierpliwili się tymczasem posługacze. – Żeby tak człowiek ze wszystkimi takie termedyje miał, toby nie stało czasu i na połowę tego, co się teraz przez ręce przewinie.

Dziewczynka pociągnęła babkę za sobą. Zaraz też dało się słyszeć kilkanaście uderzeń młotka przytwierdzających wieko trumienne.

– A blacha? Gdzie blacha? – zapytała nagle stara.

Wyjęto blachę z kąta.

Powiodła ręką po trumnie i wskazała miejsce.

– Tu... tu przybić! A kapa na wierzch!

Kapą nazywała kawałek perkalu, który wychodził z trumny.

– Kazia! – dodała. – A patrz tam, czy aby prosto przybijają. Bo to wszystko płatne... I wstążkę żeby było widać!

Dwa uderzenia młotka przytwierdziły w tej chwili blachę, na której był napis:

Śp. JÓZEF SZCZEPTEK posłaniec miejski żył lat 43.

Dokładniejszej rekomendacji przy pierwszym zapoznaniu się, trudno było wymagać.

– Dalej go!... Na prawo! Nie tak! Z tej strony! Pod górę! Dość! – wołali kolejno obaj posługacze, poczym trumnę wynosić zaczęto.

Dziad stęknął w tej chwili i głośno zaczął mówić wieczny odpoczynek. Liczył na uznanie obecnych.

Dosłyszawszy go stara zaniepokoiła się i po kieszeniach szukać zaczęła.

Nie mogła wszakże nic znaleźć.

– Jeszcze gdzieś... – mruczała – był grosz... czy dwa...

Zbliżyłam się, podając dziewczynce trochę drobnej monety.

Mała zrozumiała i nie dziękując wzięła z niej dwie sztuki i podsunęła je babce.

– Jest, babusiu... – rzekła – jest... Ślepa podniosła wysoko głowę i wyciągnęła rękę.

– Na! macie! – rzekła. – Za duszę Józefa! A nie gadajcie, żeście darmo pacierz mówili. Jak ma być pochów, to niech będzie!

I z podniesioną głową wyszła powoli z kaplicy, stukając przed sobą kijem.

Urbanowa
Kto by to pomyślał, że nazwisko, które potem tak szeroko zasłynąć miało w dziedzinie poezji, usłyszę po raz pierwszy w kuchni z ust starej, sześć razy na tydzień pijanej kucharki. A przecież tak to było, i to z okazji stłuczonego garnka.

W ogóle garnki tłukły się u nas jakby na komendę. Z rana bowiem Urbanowej „czegoś się ręce trzęsły”, w południe „wszystko jej z rąk leciało”, wieczorem zaś „cała nic mogła”. Jeśli zaś przypadkiem „mogła”, to zwykle wtedy „musiała duchem skoczyć naprzeciwko”, po czym w kuchni bywało prawdziwe pobojowisko.

Zresztą, jeśli mówię, że garnki się tłukły, to dlatego tylko, że mnie Urbanowa nie słyszy. Nie słyszy ona już od dawna, od bardzo dawna, nikogo... W obecności jej bowiem nie odważyłabym się była nigdy powiedzieć, że się garnek stłukł. Na to były specjalne określenia, których liczba mnożyła się co dzień, w miarę wzrastającej potrzeby. Garnek mógł się „oberżnąć”, „okroić”, „pęknąć”, „wyszczerbić”, „utrącić”, „wyśliznąć”, lub zgoła „klapnąć”. Przy takim bogactwie wyrażeń, malujących każdy pojedynczy przypadek, już nie wiem, co by za garnek był, żeby się koniecznie upierał przy tym, jako został „stłuczony”.

A ponieważ żaden stłuczony nie był, przeto Urbanowa nigdy ich nie wyrzucała, ale takich inwalidów, rzędami ustawionych, miała w kuchni całe police i utrzymywała cały ten lazaret w największym porządku.

Każdy niedobitek miał nie tylko swoje miejsce, ale także i swoją historię.

Kiedy trzeba było obiad gotować, Urbanowa zdejmowała pierwszy z nich wzdychając i kiwając głową.

– Jeszcze byś ty pożył nieboraku, żeby nie fajerka... Garnek był jak rzepa... Taki dzwon miał, że to ha.

Stawiała go i zdejmowała inny.

– Garncowy garnek... żebym tak zdrowa była! Jaka to polewa!... On jeszcze dziś więcej wart niż drugi cały...

Stawiała go i wzdychała mocniej jeszcze, po czym sięgała po trzeci.

– Na kanonickim rynku go kupiłam... Dziś sześć tygodni... Nie, łżę... Dziś pięć tygodni i trzy dni... Złoty i groszy sześć dałam za niego. Żebym tak jutra doczekała, jak sprawiedliwie mówię... Żeby się nie był utrącił, toby do roku wytrzymał... Garnek jak śkło...

Z kolei brała czwarty. Ten zawsze ją zastanawiał najmocniej. Opukiwała go, przeglądała pod światło i kręciła głową.

– I niech tu kto mądry będzie, którędy on ciecze?... A ciecze, choroba!...

I tak szło dalej i dalej, póki ten, w którym już naprawdę rosół wstawiać miała, z trzęsących się rąk jej nie rymnął na ziemię.

Wtedy nastawa! sądny dzień w kuchni.

– Masz, babo, redutę! – wołała Urbanowa uderzając w suche, pomarszczone ręce. Znowu skorupa! A bodajżeś zalśnuł!... Nienastarczone rzeczy z tymi skorupami... No, rób co chcesz! Taki nowy garnek... A bodajżeś zmarniał... Półsiódma czeskiego dałam... Tygodnia jeszcze nie ma... A żeby to choroba, z takim gospodarstwem!... Ale to tak, kiedy żelaznych garnków w domu nie ma, tylko same skorupy... Jakem była u państwa Asnyk, to tam nijakich skorupianych garnków nie było. Same żelazne, jeden w drugi jak wybrane... Żebym tak jutra doczekała, jak nie łżę... Same żelazne!... Żebym tak mego Jaśka szczęśliwie wychowała!...

Po tym pierwszym wybuchu do wieczora już było w kółko jedno i to samo.

U państwa Asnyk było tak a tak, u państwa Asnyk robiło się to a to, u państwa Asnyk nigdy tego nie bywało, u państwa Asnyk tego nauczona, u państwa Asnyk do tego nie nawykła... słowem, gotowy prejudykat na każdą porę dnia i nocy i na wszystkie życia kuchennego wypadki.

Przyszło do tego, że bardzo wiele rzeczy dla świętego spokoju robiło się u nas tak, jak „u państwa Asnyk”.

Jedne żelaźniaki szły jakoś oporem, gdyż ojciec mój był na tym punkcie twardym konserwatystą i utrzymywał, że dobry rosół tylko z glinianego garnka być może.

Stąd powstawały różne zaburzenia, którym nie umiałam zapobiec, lubo byłam bardzo poważną dziesięcioletnią osobą, trudniącą się naczelnym zarządem naszego sierocego domu, pomiędzy odrabianiem lekcji do księdza Kubusiewicza a strojeniem lalek.

Tu wyznać muszę z całą pokorą, że skutkiem zupełnego w owe czasy braku poetyckich przeczuć, nazwisko „państwa Asnyk”, rodziców poety, obrzydło mi tak, żem go po prostu znieść nie mogła i uciekałam w ostatni kąt, ile razy Urbanowa rozpoczynała swoją odyseję o żelaznych garnkach.

A było tego coraz więcej i coraz częściej. Z początku raz, dwa razy na tydzień, potem co dzień, potem jeszcze wieczorkiem, potem od rana do nocy. Jedyny wyjątek stanowiły soboty.

W soboty i ręce mniej się Urbanowej trzęsły, i nie tak jej wszystko z nich leciało, i takiego trajkotania o „państwu Asnyk” nie było.

Od południa za to grzała Urbanowa wodę, czasem ług nawet, dobywała resztki z całotygodniowych obiadów, szykowała nici i łatki, prosiła mnie o mydło i nawleczenie igły, a wszystko to popłakując i wycierając nos w gruby kuchenny fartuch, a wyglądając coraz na schody. Nad wieczorem przychodził Jasiek. Wysoki był, chudy, czarniawy, ospowaty i terminował u szewca Pośpieszyńskiego. Lat miał może ze szesnaście. Przychodził zwykle brudny, obdarty, z miną dziwnie wygłodzoną. Urbanowa przyjmowała go szturchańcem w bok lub w kark, gdzie się dało, wpychała go do kuchni i zaczynała płakać. Chłopak całował ją w rękę, siadał na kuferku i patrzał osowiały to na matkę, to na przykre rynki w kominie.

Dotąd pamiętam i te chmurne a chciwe w stronę komina spojrzenia, i te jego długie nogi w trepach, zwieszające się z wysokiego kufra...

Lubiłam bardzo Jaśka. Raz, że nigdy przy nim nie było mowy o „państwu Asnyk”, a także i dlatego, że mi obiecał uszyć trzewiczki dla najstarszej z moich lalek – Anusi. Cuda, jakie o trzewiczkach owych opowiadał, były niewyczerpanym przedmiotem naszych rozmów, w czasie których zapominałam zupełnie o swojej powadze gospodyni domu, ale wlazłszy na wysoki kuchenny stołek klękałam na nim i zapatrzona w Jaśka wycierałam łokcie po kuchennym stole.

Zachwytów wszakże moich nie uwzględniała Urbanowa bynajmniej i wypraszała mnie zwykle za drzwi. Ale ja i tak widziałam przez dziurkę od klucza, że matka najpierw ściąga z Jaśka spencerek i kamizelczynę, że nalewa potem na miednicę wody, bierze mydło, nagina chłopaka nad stołek, przy czym daje mu w kark raz albo dwa razy, że ściąga mu z rękawów koszulę i szoruje szyję, głowę, twarz, uszy i ręce, czyniąc zaś to wszystko, co chwila noc uciera i płacze.

Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego? Czy że koszula była taka czarna jak sadze, czy że na grzbiecie chłopaka było tyle sińców, czy że mu żebra omal nie wyłaziły przez skórę...

Wymywszy Jaśka dobywała Urbanowa czystą koszulę, z którą chłopak szedł za komin, a gdy wylazł z tej kryjówki już obleczony, czesała go, szturkając w kark, jeśli nie dość głowę przychylał, przy czym znów zaczynała płakać i nos wycierać co chwila. Po tej dopiero operacji dobywała z pieca rynki i garnuszki, a kiedy Jasiek jadł, łatała jego ubranie, popłakując i wzdychając ciężko. Celem mojego czatowania przez dziurkę od klucza było właśnie jak najrychlejsze wypatrzenie tej szczęśliwej chwili. Wpadałam wtedy do kuchni, a Jasiek zaczynał mi na nowo opowiadać, po raz setny może, jakie to będą owe Anusine trzewiczki.

Miałam je dostać na gwiazdkę, ale nie dostałam, bo Jasiek był srodze czymś zaturbowany.

Tymczasem przyszła wigilia Trzech Króli...

Wieczór był mroźny, pogodny, szopka chodziła po mieście; nie taka tam stajenka malowana, z wołem osłem i „Małgorzatką tańcującą z huzarami”, ale prawdziwy teatr, z żywych, mówiących osób, między którymi była śmierć, anioł i diabeł.

Kiedy pokojówka wpadła na schody z krzykiem, że już idą, serce we mnie zatrzęsło się tak, żem głosu wydać nie mogła.

Był to pierwszy teatr, jaki widziałam w mym życiu.

Trzeba było wszakże czekać długą jeszcze chwilę, zanim przedstawienie odbyło się na dole u gospodarza. Myślałam, że się to nigdy nie skończy. Rozległy się nareszcie na schodach ciężkie, kroki i brzęki łańcucha, a do stołowego pokoju weszli aktorzy, poprzedzeni przez straszliwego czarnego, z wywieszonym aż na piersi, czerwonym, sukiennym językiem diabła, który się skłonił i rzekł piekielnym basem:

– Niech będzie pochwalony!

Chwyciłam pokojówkę za kaftan. Dusza we mnie zamierała...

Za diabłem wbiegł lekkim krokiem minister króla Heroda. Ten miał na sobie obcisłe do kolan pantalony, niebieską zarzuconą na ramię pelerynę z jakiejś rozprutej spódnicy i biret z pięknym, białym piórem z angielskiej bibułki.

Dworak skłonił się uprzejmie, wziął krzesło spod ściany, postawił na środku pokoju, po czym schyliwszy głowę drzwi przed monarchą otworzył. Król Herod wszedł chmurny, „w zamysłach”, ze spuszczoną głową; miał długi, czerwony, widocznie z poszwy jakiejś zaimprowizowany płaszcz, berło w ręku i złotą koronę. Twarz jego wydała mi się jakby znajoma jakaś...

Tuż za nim wsunęła się nieludzko biała śmierć, odziana prześcieradłem, spod którego wyglądały buty z cholewami, i z kosą w ręku stanęła za królewskim tronem.

Nie widział jej wszakże zbrodniczym myślom oddany Herod, a rozparłszy się w swojej trochę jeszcze zapierzonej purpurze rozpoczął sztukę krwawym monologiem.

Zaledwie jednak wymówił pierwsze jego słowa, kiedy ode drzwi dało się słyszeć głośne klaśnięcie w dłonie i krzyk przenikliwy:

– Jasiek! Mój Jasiek! Mój król! Mój królewicz złoty!

I zanim Herod mógł się opamiętać, już Urbanowa rzuciła się przed nim na ziemię i w uniesieniu najwyższej radości ręce jego i kraj szaty z płaczem całować zaczęła.

Zrazu monarcha, nie chcąc wychodzić z swej roli, próbował monologować dalej; nagle przecież głos mu się załamał, usta zadrgały, a po zbladłej twarzy łzy niby iskry srebrne migały jedna za drugą...

Zrobiło się zamieszanie. Minister głośno sarkał, że się król „na nic zagapił”. Śmierć radziła raz jeszcze wszystko rozpocząć na nowo, tło zaś tej jedynej w swoim rodzaju sytuacji tworzył piskliwy, perliczy głos anioła, który od początku przedstawienia, w równych odstępach, wyśpiewywał zza pieca: „Gloria! Gloria in excelsis Deo!”. I znowu: „Gloria! Gloria! in excelsis Deo!”.

Co do diabła – ten ani na chwilę nie stracił rezonu, ale stanąwszy przed królem Herodem uderzył w podłogę wielkim, czarnym drągiem i brzęknąwszy łańcuchem zaryczał:

Zaklinam cię, przeklinam cię przez ten kij dębowy!...

Na widzach zrobiło to piorunujący efekt, a monarsze przywróciło straconą równowagę umysłu. Ponieważ zaś Józka, pokojówka, i młodsza z drugiego piętra odciągnęły tymczasem Urbanowa na stronę, przedstawienie odbyło się szczęśliwie aż do tej stanowczej chwili, kiedy król, ścięty kosą śmierci, opuszcza na ramię ukoronowaną głowę, a diabeł nadziewa go na widły mówiąc:

Królu Herodzie! Za twe zbytki

Pójdź do piekła, boś ty brzydki!

Od owej szopki to i owo zmieniło się u nas.

Garnki wprawdzie po dawnemu się tłukły, ale o „państwu Asnyk” nie było tak często mowy. Za to czas zaczął się liczyć w naszej kuchni od całkiem nowej ery.

– Olaboga! – mówiła teraz Urbanowa – a toć ja ten garnek kupiłam w tydzień potem, jak Jasiek był królem! A on już ciecze, choroba!

Albo też:

– Ale gdzie zaś, panienko! Przecie my ten sążeń drzewa zaczęli akurat trzy dni przed tym, nim Jasiek był królem!

A mówiła to z taką powagą, z takim przekonaniem, jakby królestwo Jaśka było spełnionym faktem politycznym i dało się w ściśle oznaczonych granicach na karcie geograficznej wykazać. Zaczęła też w tym czasie przebąkiwać, że musi Jaśka od Pośpieszyńskiego odebrać, bo „co mu ta po siewstwie”.

Jeszcze i w tym zaszła zmiana, że Urbanowa nie myła teraz króla Heroda sama, ale szturchnąwszy go na powitanie, nalewała wodę, dawała mu mydło do ręki i kazała samemu sobie kosierować – jak mówiła – uszy, twarz, szyję i głowę, tylko stojąc nad nim pilnowała, żeby to zrobił dokumentnie. Czesania przecież nie wyrzekła się jeszcze.

Mniej się jej także ręce jakoś trzęsły. Do dawniej już uprzywilejowanej pod tym względem soboty przybyła teraz i niedziela jeszcze.

W niedzielę po południu, uprzątnąwszy kuchnię, otwierała Urbanowa swój kufer i wydobywszy z niego monarszą Jaśka purpurę tudzież koronę z pozłotka kładła je na swoim łóżku i przypatrywała im się długo z uśmiechem na zwiędłych ustach, kiwając głową i ocierając oczy świeżo wypranym fartuchem.

– Mój Jasiek! Mój złocisty! Zawdziej no na siebie ten ornat i koronę!... Niech ja się na ciebie napatrzę! Niech ja się nacieszę!

Jasiek się wzdragał, ale zwykle kończyło się na tym, że zawdziewał, co matka chciała, a stara uderzała z klaskiem w dłonie, wołając:

– Istny król! Na króla się rodził! Żebym tak zdrowa była, jak na króla! Przypatrzcie się, moi ludzie... Istny król!...

Był to wszakże ciągle jeszcze ten sam czarniawy, chudy, ospowaty drągal, tylko że purpura coraz krótszą na niego się stawała.

Czasem też recytował swoją rolę. Słuchałam go z zachwytem, a Urbanowa zalewała się łzami. Żaden najgenialniejszy nawet tragik nie miał tak wzruszonych słuchaczy.

W trzy lata coś potem – podlotkiem już byłam – przyniósł ktoś wiadomość, że Urbanowa dogorywa w bliskiej suterenie. Jak stałam, tak zbiegłam po schodach. Od dawna już wprawdzie stara pijaczka nie służyła u nas, ale zawsze bardzo ją lubiłam.

Kiedym weszła, nie widziałam nic zrazu w tej wilgotnej, dusznej izbie, bo pod pułapem błąkały się dymy ze spalonego świeżo przez kumoszki ziela. W pośrodku stała kupka kobiet gwarząc półgłosem o różnych rodzajach śmierci. W głębi, na wysoko zasłanym kraciastą pierzyną łóżku, leżała stara Urbanowa. Twarz jej zaszła już cieniem śmierci; nikły oddech ledwo piersi jej poruszał, oczy tylko z wyrazem błogości i zachwytu wzniesione były do góry.

Lewa jej ręka przytrzymywała zapaloną gromnicę, prawa leżała na ramieniu Jaśka, który wstrząsany głuchym łkaniem, z twarzą ukrytą w matczynej pierzynie, klęczał przy łóżku w królewskiej purpurze i złotej koronie na głowie.

Spod purpury ukazywały się od dawna widać niełatane przez matkę stare, spłowiałe spodnie i trepy na bosych wychudzonych nogach...

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!