8,00 €
Nie istnieje odejście bardziej ostateczne niż śmierć. Żadna moc nie jest w stanie sprawić, aby zmarli powrócili – jedynie moc literatury.
W powieści Adrianny Filimonowicz wskutek pewnego przedziwnego zdarzenia takie powroty stają się możliwe. Ale choć zmarli nie przypominają w niczym hollywoodzkich zombie, to ani oni, ani ich bliscy nie są – wbrew początkowym nadziejom – zadowoleni z tej sytuacji. Trzeba pozwolić im ponownie odejść: uwolnić ich i siebie. Czy to się uda?
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
Veröffentlichungsjahr: 2025
ADRIANNA FILIMONOWICZ
ODEJŚCIA
Olsztyn 2025
Redakcja
Ewa Klimek
Korekta
Anna Witkowska
Projekt okładki
Zofia Stybor
Skład
Seqoja
Druk i oprawa
Bookpress.eu
Copyright © by Adrianna Filimonowicz 2025
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Seqoja 2025
ISBN: 978-83-67935-28-9
Wydawnictwo Seqoja
ul. Żołnierska 11B/20, 10-558 Olsztyn
tel. 534 834 852
e-mail: [email protected]
www.seqojawydawnictwo.pl
Olsztyn 2025
wydanie I
Portowe powietrze lepiło się do włosów, skóry i ubrań. Wypierało surową woń morza z kajut zacumowanego w Pointe-à-Pitre jachtu Sea Story. Wciskało się do skrytek wypchanych bagażami i wylewało się z otworów wentylacyjnych. To było coś więcej niż duchota karaibskiego lipca, więcej niż zmieszany smród ryb i paliwa. To był jedyny w swoim rodzaju zapach ludzkiego życia w jego całej okazałości. Takiej, która obrastała zdziczałego człowieka niczym druga skóra i upodabniała go do innych.
Niektórzy marynarze umieli oprzeć się magii lądu. Innych formowała swobodnie, upodabniała do tłumów turystów i biznesmenów, zmieniała w obowiązkowy element wystroju mariny i portowych knajpek. Na to, kto ulegał jej wpływowi, nie było reguły. Czasem przypadkowy podróżnik okazywał się silniej zatruty morzem niż doświadczony szyper. Czasem było tak jak na Sea Story…
Załoga i turyści szykowali się do zejścia na brzeg, a w kabinie, na obitej skórą kanapie, siedział kucharz. W trakcie rejsu niezbędny, teraz mógł odpocząć, powierzając swoich klientów karaibskim szefom kuchni pichcącym francuskie specjały. Na tych kilka dni stawał się królem jachtu. Kapitanem albo przynajmniej Kucharzem przez wielkie K. Pożegnał długimi spojrzeniami pasażerów, pokładowego mechanika, bosmana i skippera, na którego czekały jeszcze jakieś formalności w marinie. Wreszcie na statku została tylko hostessa skryta w głębi kajuty. Gdy w kabinie zapanował spokój, powoli stamtąd wychynęła. Kucharz się skrzywił.
„Motyl przemieniony w poczwarkę” – pomyślał.
Nie była piękna. Zgarbiona i sucha, szybko dorobiła się przezwiska, które zepchnęło jej prawdziwe imię w niepamięć. Zamiast Róży była po prostu Garbuską. Na Sea Story nie wymagano jednak od stewardes nienagannego wyglądu. Gęste włosy pofarbowane na zielono i oczy, z których biła młodość, w zupełności wystarczyły.
Ale tylko dopóki kobietą nie zawładnęła magia lądu…
W porcie Garbuska zmieniała biały T-shirt i szorty na długą czarną spódnicę i luźną koszulę tegoż koloru. I gasła, przepoczwarzała się groteskowo. Żałoba dodawała masy jej garbowi i odbierała codzienną grację i sprężystość trzydziestolatki. Była jak uwierający niedopasowany pancerz, z którego człowiek przy każdym ruchu próbuje się wyswobodzić.
– Wiesz, że nie musisz robić sobie tego w każdym porcie? Wyrzuć te szmaty – mruknął Kucharz.
Spojrzała na niego spod gęstej grzywki, ale nic nie odpowiedziała. Przed każdym zejściem na ląd było tak samo. Garbuska przypominała sobie nagle, że zdjęcie rodzinne używane jako zakładka do książki niszczy się i gnie. Wyciągała je i kawałkiem taśmy klejącej przyczepiała na powrót do ściany kajuty. Odnajdowała w kalendarzu datę śmierci mamy i upewniała się, że alarm w telefonie przypomni jej o rocznicy. Podobnie było z urodzinami brata i babci. Myśląc o rodzinie, wyciągała z dna torby pogniecione czarne ubrania. Na koniec zakładała ulubiony naszyjnik mamy – ciężki wisior z agatu oprawionego w spatynowane srebro. Tak mogła wyjść, pokazać ludziom, że do nich należy. Kpiąca reakcja Kucharza, który sentymenty lubił tylko w szantach, upewniała ją, że wszystko zrobiła jak trzeba.
Prażące słońce zawieszone gdzieś między jedną a drugą ulewą i podeszczowa duchota przegoniły ludzi pod dachy kawiarń, knajp i hoteli. Nawet portowe życie musiało czasem ustąpić przed pogodą. Róża szła samotnie wzdłuż ciągu niskich białych budynków o pustych balkonach i oknach zasłoniętych roletami. Czuła się jak krab ciśnięty na rozgrzaną płytę pośrodku stołu. Każdy mógł obserwować, jak niezdarnie gra rolę, w której nawet sama nie umiała siebie zobaczyć.
Od dziecka kochała tłumy. Gapiono się na jej garb, ale i ona mogła się gapić. Z wiekiem nauczyła się dotykać spojrzeniem najobrzydliwszych przywar, najwstydliwszych wad. Zawsze dostrzegała tego jednego człowieka, który chciał zniknąć innym z oczu, albo to jedno znamię, które ktoś pieczołowicie próbował ukryć. W tłumie, podobnie jak ona okiełznanym smrodem życia, nie czuła wyrzutów sumienia z powodu swojej niedoskonałości.
Skręciła w stronę głównych ulic Pointe-à-Pitre. Uderzyły ją w twarz żarem rozgrzanego asfaltu i palącym słońcem, przed którym nie było jak się skryć. Przyspieszyła. Gdy po półgodzinie dotarła na Place de la Victoire, czarna koszula lepiła jej się do ciała, a włosy oklapły i nieprzyjemnie łaskotały policzki. Jednak zmęczenie się opłaciło. Dostała upragnione tłumy. Skryła się pod rozłożystym flamboyantem i obserwowała. Turyści krążyli po placu, fotografowali pomarańczowy budynek prefektury i przelewali się zbitą masą między kawiarenkami i knajpami mieszczącymi się w budynkach przywodzących na myśl południową Francję. Dzieci ciągnęły rodziców w stronę zadaszonego targu, na którym handlowano pamiątkami. Ciemnoskórzy sprzedawcy kolorowych kwiatów i owoców wymieniali między sobą zdawkowe komentarze i bacznie lustrowali potencjalnych klientów. Francuski mieszał się z rosyjskim i łamanym angielskim.
Róża ruszyła bezwiednie przed siebie. Zamyślona, prawie potknęła się o kilkuletnią dziewczynkę z warkoczykami przeplecionymi kolorowymi pasmami sztucznych włosów. Przestraszone dziecko zaczęło krzyczeć. Garbuska znała francuski, ale z histerycznej paplaniny była w stanie zrozumieć tylko wzywanie mamy. Rozejrzała się nerwowo. Wokół niej i dziewczynki zrobiło się nagle dużo miejsca. Nikt nie chciał mieć nic wspólnego z zajściem. Jakaś kobieta nadbiegała od nabrzeża. Przytuliła małą i zaczęła ją gwałtownie usprawiedliwiać.
– Proszę się nie gniewać. Ona jest bardzo wrażliwa. Boi się ludzi. Zwłaszcza ubranych na czarno, rozumie pani.
– Rozumiem, rozumiem. Nie gniewam się.
Róża chciała odejść, ale kobieta dalej mówiła, przykuwając ją do miejsca i wystawiając na krytyczne i ciekawskie spojrzenia.
– A odwal się – wydukała wreszcie po polsku, uśmiechając się sztucznie.
Niezrozumiałe słowa wybiły Francuzkę z rytmu i łańcuch się zerwał. Garbuska wyrwała w kierunku katedry Piotra i Pawła, sprawnie meandrując między turystami i lokalnymi sprzedawcami. Zwolniła po chwili i skręciła w uliczkę, na której resztki eleganckiej architektury – kolonialnej czy też próbującej do niej nawiązywać – przegrywały beznadziejną walkę z niskimi betonowymi bloczkami o obszernych balkonach i obrośniętych systemami klimatyzacji ścianach. Gdzieniegdzie wyróżniały się lepiej utrzymane wille, obwieszone kwiatami i otoczone kutymi ogrodzeniami. Większość jednak poddała się bylejakości.
Z podwieszanej galerii jednego ze zniszczonych domów dosięgły Różę znajomo brzmiące słowa, koślawo ze sobą sklejone. Polski. Ułomny, spłaszczony nieco, ale polski… Kobieta zadarła głowę. Na plastikowych krzesłach siedziało kilku mężczyzn w jeansach i przepoconych bawełnianych koszulach z podwiniętymi rękawami. Pochylali się nad tandetnym stołem zastawionym dzbankami soku z mango i gujawy, pogryzając krewetki. Nad ich głowami unosiły się smużki papierosowego dymu. Róża zrobiła krok w tył, żeby lepiej widzieć, i zasłuchała się w słowa. Rozmowa, choć prowadzona w swobodnej atmosferze, dotykała śmierci. Łysawy Azjata, wpatrzony w twarz rozpartego pod ścianą chudego mężczyzny o sięgających ramion rdzawych włosach, perorował o zmarłych, szeroko przy tym gestykulując. W jego ruchach była jakaś szczególna godność, bez której cały wywód brzmiałby płytko i pijacko. Róża wpatrywała się jak zahipnotyzowana. Z transu wytrąciła ją dopiero odpowiedź jednego z mężczyzn, rzucona nieco kpiącym tonem.
– My to wszystko wiemy, Takeshi. Nie przeczę, że zmarłemu lepiej, jeśli żywi mu zostawią swobodę. Ale z naszej perspektywy… Sam wiesz. Jak takiego przemienią we wspomnienia albo nawet uwiężą w jakiejś pamiątce, to nam łatwiej. Różaniec czy szal do worka i z głowy. Nie trzeba namawiać, gadać, odprowadzać na cmentarz…
Japończyk nachmurzył się.
– Czołowiek zawsze musi być czołowiek – oświadczył z mocą, upychając w sylaby dodatkowe samogłoski.
– Tak, ale…
– Tu nie ma miejsca na „ale” – odezwał się nagle mężczyzna o rdzawych włosach. – Zmarły zakotwiczony w przedmiotach też może sprawić sporo kłopotów. Pamiętacie tę sypiącą się kaszę w Holendrach? Albo ten dom przerośnięty winoroślą? Takeshi ma rację. Zmarły po śmierci powinien pozostać człowiekiem. Najlepiej, gdy zostaje we wspomnieniach, ale jeśli już musi przyjść, to jako człowiek. Dla nas może trudniej, ale od tego jesteśmy. Łatwą wyprowadzkę wspomnień może przeprowadzić ktokolwiek.
Znajoma nazwa polskiej wsi zadźwięczała w uszach Róży, po czym rozwinęła się przed jej oczami z rozległymi polami i rozrzuconymi między nimi gospodarstwami. Garbuska znała te obrazy z pochłaniających ją w dzieciństwie opowieści babci. Hanna wielokrotnie opisywała wnuczce pochód ponurych mężczyzn prowadzonych przez żylastego Wojciecha o orlim nosie i rdzawych włosach. Szli wyprowadzać wymarłe domy, których po wojnie nie brakowało. Wymiatali wrośnięte wspomnienia i odprowadzali zasiedziałych zmarłych, których obecność wypierała spomiędzy ścian teraźniejszość i przyszłość. Bywali ponoć wszędzie. Wojciech czasem pozwalał się zaprosić na herbatę albo łyk wina z jabłek i wówczas niechętnie wspominał o pracy w Hiszpanii, Chinach, na morzach, wyspach i w położonych wśród Himalajów wioskach.
Takeshi dalej coś tłumaczył, ale Garbuska słyszała tylko bicie własnego serca. Czuła, że spotkanie z babcinym wspomnieniem jest szansą, której nie wolno jej przegapić. Postąpiła ostrożnie w stronę domu. Była już przy drzwiach, gdy mężczyźni na balkonie ryknęli śmiechem. Ktoś zaproponował ti’punch i wizja alkoholowego rauszu momentalnie wyparła poważne rozmowy. Kobieta obróciła się na pięcie i ruszyła prędko ulicą, zawstydzona tym, co przed chwilą chciała zrobić. Niedaleko pobliskiego targu przypraw – jak wszystko w turystycznym rejonie zarażonego wysypką pamiątek – był barek, w którym siadywała, ilekroć jacht zawijał do Pointe-à-Pitre. Bez namysłu obrała go za cel. Spojrzała raz jeszcze przez ramię i dostrzegła, że chudy mężczyzna o rdzawych włosach odłączył się od swoich kompanów i stanął oparty o barierkę na rogu długiego balkonu. Miała wrażenie, że ją obserwował.
Ulica, przy której mieścił się czynny do późna lokal, nawet za dnia wydawała się obskurna i odstraszająca. Nocą, skąpana w słabym świetle brudnych latarni, nabierała życia, którego odruchowo unikali zarówno turyści, jak i lokalni mieszkańcy. Z betonowych ścian i zasłaniających okna stalowych rolet błyskały oczy nasprayowanych twarzy. W podwórkach i zaułkach drżała wybuchająca wśród betonu roślinność. Wygrażała pochylonym nad ulicami blokom krzyczącym niezrozumiałym językiem chuligańskiego graffiti.
Garbuska szła powolnym, ciężkim krokiem, z zapalonym papierosem w ręku. Co jakiś czas strzepywała popiół, ale nie zaciągnęła się ani razu. Żarzące się światełko tańczyło w ciemnościach niczym błędny ognik. Choć powinna poszukać taksówki albo zmierzać wprost ku marinie, ulegała temu dziwnemu przewodnikowi, który wiódł ją ciasnymi, dusznymi uliczkami.
Gdy Róża pojawiła się ponownie pod domem, spocona, w lepiącej się do ud spódnicy, Wojciech stał na balkonie oparty wygodnie o giętą balustradę. Papieros w ręku kobiety zgasł, zatrzymała się więc i uniosła głowę. Patrzyli na siebie przez chwilę. Mężczyzna był niewysoki, żylasty, o harmonijnej sylwetce człowieka ukształtowanego fizyczną pracą.
– Dzieje się z panią coś złego – rzucił.
– Właśnie nie. Ale chciałam z panem porozmawiać.
Obrócił się bez słowa i zniknął w domu. Po chwili stanął na schodach ganku.
– Proszę. – Wskazał na słabo oświetlony przedpokój.
Znalazła się wśród odłażących tapet i zapachu butwiejącego drewna. Z głębi domu dochodziło chrapanie. Wojciech starannie zamknął za nią drzwi.
– Jest nas tu sporo, ale w pokoju na górze znajdzie się wolna sofa. Proszę się przespać, porozmawiamy rano.
Spojrzała na niego bacznie. Na opalonych przedramionach mężczyzny odznaczały się wyraźne linie żył. Mocne dłonie wsparł na biodrach, patrzył nieco spode łba. Z jego postawy biła spokojna stanowczość. Ruchem głowy wskazał szerokie drewniane schody. Róża podeszła do nich, oparła dłoń na rzeźbionej poręczy, która, niegdyś piękna, teraz przeżarta przez robactwo, zdawała się sypać pod dotykiem.
– Tak się kończą te wyprowadzki? – spytała.
– Nie. Po nich nie ma śladu.
Uśmiechnęła się blado.
– To dobrze trafiłam.
Ruszyła po schodach, bezkształtna w niedopasowanej czerni, przytłoczona ciężarem fałszywej żałoby zawieszonej na szyi. Za plecami usłyszała głębokie westchnienie Wojciecha.
Noc odeszła, zabierając ze sobą odurzającą atmosferę. Wiercąc się na niewygodnym łóżku, Róża na próżno próbowała zrozumieć myśli, które przywiodły ją do tego domu. Ponad nią wisiały niewyraźne wspomnienia jego dawnej świetności – spłowiały pejzaż w złoconej ramie i okazały, lecz zakurzony i zmatowiały kryształowy żyrandol. Usiadła i zaczęła poprawiać podciągniętą spódnicę i wymiętą bluzkę. Poza kanapą w pokoju stały trzy głębokie fotele i obdrapany stolik. Zarówno drzwi, jak i okna były zamknięte, a z podwórza dochodził miarowy szum deszczu. Garbuska sięgnęła po telefon. Kucharz i kapitan wydzwaniali do niej od rana. Zawsze wracała nocować na pokładzie, unikała długich zabaw, poznawania ludzi, picia alkoholu, a tym razem… Ledwo mogła uwierzyć, że zrobiła coś tak głupiego. Nocować po pijanemu w domu zamieszkanym przez grupę obcych mężczyzn?! To nie zdarzało się w jej świecie. A jednak czuła, że było niezbędne.
Pisała właśnie SMS-a do załogi, gdy drzwi otworzyły się i w progu stanął Wojciech, niepewnie balansując filiżankami z kawą. Wraz z nim do pokoju wtargnęły niskie głosy i silna woń smażonego tłuszczu. Mężczyzna ustawił ostrożnie filiżanki na stoliku i usiadł naprzeciw Róży. Uważnie patrzył, jak spracowanymi dłońmi chwyta spodeczek, jak zatapia spojrzenie w kawie, jakby szukała w niej odpowiedzi, po co tu przyszła. Poranek odciążył ją nieco z tej niechcianej żałoby, światło wpadające przez brudne szyby podkreślało młodość twarzy i szaloną zieleń włosów. Nawet jej figura zaczęła na powrót rysować się pod czarnym ubraniem.
Odwlekała tę nieodwołalnie nadchodzącą godzinę zwierzeń. Podeszła do okna i zaczęła siłować się z klamką. Zaklęła. Wojciech wstał, pomógł jej poruszyć zaklejone brudem ramy i do pokoju wlał się zapach skąpanych w deszczu ulic. Róża oparła się ciężko o parapet, schyliła nisko głowę i tak trwała. Garb na jej plecach rósł i rósł, w miarę jak aura ludzkiego życia wypełniała zatrzymany w czasie dom. Wojciech ujął ją ostrożnie pod ramię i odprowadził z powrotem na kanapę. Usiadła, splatając dłonie na podołku ruchem matrony z klasycznych powieści.
– Może ja się wytłumaczę – rzekła bezbarwnym głosem. – Nazywam się Róża Wis. Przyszłam, bo potrzebuję pańskiej pomocy.
– Dlatego przypłynęła pani aż na Gwadelupę?
Zaśmiała się.
– Nie. Do wczoraj nie wiedziałam, że pana potrzebuję, ale usłyszałam pańską rozmowę z pracownikami i…
Urwała, patrząc niepewnie na mężczyznę. Gestem zachęcił ją, by mówiła dalej.
– Wiem o panu od babci. Mieszkała kiedyś w takiej podupadającej wsi pełnej opuszczonych po wojnie domów. Robił pan tam wyprowadzki. Opowiadała czasem o tym. Zwykle kiedy dowiadywała się o śmierci kolejnych dawnych sąsiadów, to do tego wracała. Nigdy bym nie pomyślała, ale… – Znów się zacięła. Upiła łyk niesłodzonej lury, którą jej podano. – Chciałabym, żeby ktoś wyprowadził z mojego mieszkania zmarłą.
– To po niej nosi pani żałobę?
– Muszę.
– Bo tak trzeba?
Róża odwróciła spojrzenie ku oknu. Skinęła tylko głową.
– Dlaczego? – kontynuował pytania. – Dlaczego chce się pani jej pozbyć? Zbyt boli?
– Mnie? Nie. Babcię i mojego brata tak. Bardzo.
– Była dla pani zła?
– Wręcz przeciwnie. Ja po prostu…
Nie potrafiła ubrać w słowa odmienności, która dla niej zawsze była normalnością. Od dziecka czuła, że wyróżnia się nie tylko garbem. Szła w kondukcie żałobnym dziadka albo stała nad otwartym grobem koleżanki z klasy i była co najwyżej lekko zaciekawiona widowiskiem. Nie martwiło ją to, że umarli. Płakała, bo czuła, że tak trzeba, dopasowywała się do spektaklu, ale nie rozumiała, dlaczego ten spektakl jest grany. Z czasem odkryła, że inni go nie grają, inni w nim żyją. Wtedy zaczęła pytać, obserwować i zrozumiała, że czegoś jej brakuje.
– Ja po prostu mam gdzieś śmierć – wyrzuciła z siebie. – Nie wiem, jak to inaczej nazwać. Nie obchodzi mnie ona, nie przejmuję się nią. Nie tęsknię, nie płaczę, nie robię i nie czuję nic z tego, co trzeba. Nie zależy mi, by ludzie żyli dłużej. Żyją, ile żyją, to mi odpowiada. Nawet bliscy. I… Zżera mnie to. Czuję się winna. Umarła mi matka, najlepsza kobieta na świecie, a ja potrafię tylko ze zrozumieniem pokiwać głową. Nic więcej.
Wpatrzyła się w zielone oczy Wojciecha, szukając osądu. Na co dzień kryła swoją ułomność pod czarnym strojem, ale teraz, obnażona, chciała chociaż zobaczyć, czy została zrozumiana, potępiona, czy może… Odetchnęła spokojniej… Mężczyźnie, który całe życie poświęcił umarłym, była równie obojętna jak umarli jej.
– Pomoże mi pan? Muszę się jej pozbyć z domu. Muszę, inaczej tam nie wrócę.
– Czyli jednak dlatego przypłynęła pani na Gwadelupę. Dlatego przesiada się pani z jachtu na jacht i szoruje kadłuby z alg i skorupiaków. Minęliśmy się już na Haiti i w Kadyksie.
– Jeśli tak to ująć… Na pewno nie mogę wrócić.
– Wyczyszczone mieszkanie nie przepędzi wyrzutów sumienia.
– Nie. Ale babcia i brat już nie będą tą śmiercią oddychać, żyć. Przed nimi nie mogę się ukryć. Mikołaj czuje wszystko. Nienawidzi mnie.
Wojciech pokiwał do siebie głową. Wstał i teraz to on podszedł do okna i wpatrzył się w deszcz. Przeczesał palcami rdzawe włosy, zacisnął dłoń w pięść, rozluźnił. Jeśli bił się z myślami, robił to spokojnie. Ciszę przerwało pukanie do drzwi. Do środka wszedł Japończyk, niosąc dwa talerze. Bez uśmiechu czy choćby spojrzenia ustawił jeden przed Różą, drugi zostawił dla Wojciecha. Kobieta poczuła zapach najzwyklejszych domowych naleśników z twarogiem. Podziękowała skinieniem głowy.
– Takeshi! – Wojciech zatrzymał współpracownika w progu.
Przez chwilę rozmawiali po japońsku. Niezrozumiałe zdania zderzały się gdzieś nad głową Róży, która zanurzała się w zapachu babcinej kuchni, zawieszona pomiędzy pragnieniem powrotu do domu a przerażeniem na myśl o nim. Słowa Wojciecha brutalnie sprowadziły ją do rzeczywistości.
– Ja nie mogę pani pomóc. Nie mogę nic z tym zrobić.
– Dlaczego?
– To nie jest wymarłe mieszkanie zasiedziałego nieboszczyka. Żywi hodują w nim starannie śmierć i wyniesienie rzeczy czy nawet odprowadzenie pani matki ponownie na cmentarz, jeśli wciąż bywa w domu, niczego tu nie zmieni. Nową przyszłość można otworzyć tylko tam, gdzie już zamknęła się teraźniejszość.
Kobieta pokiwała głową. Znów zdawała się tracić kształty pod ciężarem żałoby.
– I cóż mam na to odpowiedzieć? – Uśmiechnęła się kwaśno. – Pan się zna, pan brzmi mądrze… – Wzruszyła ramionami.
Podszedł i wcisnął jej w dłoń widelec.
– A pani powinna zjeść. Ja jeszcze pomyślę.
Usiadł naprzeciw, ale nie tknął śniadania. Gdy Róża skończyła swoją porcję, podsunął jej drugi talerz.
– Może mi pani pokazać ten naszyjnik?
Garbuska z bezwiedną troską przetarła ciężki kamień i podała go mężczyźnie.
– A gdybym chciał go teraz od pani odkupić?
Uśmiechnęła się półgębkiem. Wiedziała, dokąd zmierzał. Wiele razy wyobrażała sobie, jak ciska pamiątkę w fale oceanu.
– To po matce – odparła. – Gdyby ktoś mi go ukradł, cieszyłabym się. Najpierw. Może potem bym sobie to wyrzucała. – Palcem kreśliła w powietrzu kółka. – Pan rozumie. Jeśli człowiek czuje, że powinien się umartwiać, zawsze znajdzie sposób.
– Przecież pani czuje, że nie powinna.
– Powinnam. Brakuje mi podstawowej ludzkiej empatii.
– Przecież pani uważa, że rozpacz po śmierci człowieka nie jest niezbędna. Jej brak nie oznacza braku empatii.
– Ja… Tak. Tak uważam. Tylko że świat uważa inaczej, a człowiek jest zestawem stawianych mu oczekiwań. Ja ich nie spełniam. – Uniosła filiżankę z resztką kawy. – Zostawmy to. Miałam nadzieję, że dzięki panu chociaż we własnym domu będę się czuła wolna od tych oczekiwań. Ale skoro nie… Mam szczęście, że chociaż mogę uciec na morze.
Wojciech zamknął w dłoniach oprawiony w srebro agat.
– Jeśli będzie pani musiała jednak porzucić morze, proszę pojechać do miejscowości Samołówka. Myślę, że jest tam dom, który dałby pani przynajmniej namiastkę tego, czego pani szuka. Będzie stał pusty, jestem pewien.
Odłożył kamień na stół.
– Tymczasem będę musiał panią pożegnać. Już i tak za długo zamarudziłem z chłopakami w Pointe-à-Pitre, a robota czeka.
– Mogę spytać, co wyprowadzacie?
Twarz mężczyzny spochmurniała jeszcze bardziej.
– Bardzo stare i kiedyś bardzo piękne hacjendy.
– Trudna robota?
– Tak.
Jego ton nie pozostawiał złudzeń: na rozmowę o jego pracy nie było tu miejsca. Róża otarła usta wierzchem dłoni.
– Pójdę już w takim razie. Dziękuję za wyrozumiałość.
Wyciągnęła rękę ponad stołem. Wojciech uścisnął ją mocno; opuścił spojrzenie na wciąż leżący na blacie naszyjnik.
– Zabiorę go – odpowiedziała na niewypowiedziane pytanie. – Przyjedzie pan po niego kiedyś do Warszawy.
Rozdział 1
Cover