Ostatnie 10 sekund - Simon Kernick - E-Book

Ostatnie 10 sekund E-Book

Simon Kernick

0,0

Beschreibung

Media nadały mu przydomek Nocny Upiór. Przez 23 miesiące terroryzował Londyn, torturując i okrutnie mordując pięć młodych kobiet. Komisarz Tina Boyd jest przekonana, że sadystycznym zabójcą jest aresztowany przez nią Andrew Kent. Obciążają go niezbite dowody odnalezione w jego własnym mieszkaniu: narzędzie zbrodni z krwią ostatniej ofiary oraz zapisane na laptopie filmy ukazujące sceny zabójstw. Jest tylko jedno małe "ale" - Kent upiera się, że dowody jego winy zostały sfabrykowane. Sean Egan od prawie dziesięciu lat pracuje w CO10, elitarnej jednostce tajnych agentów Scotland Yardu. Działając pod przykryciem, infiltruje środowiska przestępcze. Właśnie udało mu się przeniknąć do jednego z najgroźniejszych londyńskich gangów. Na zlecenie anonimowego klienta ma wziąć udział w pierwszej poważnej robocie: odbiciu z rąk policji człowieka podejrzewanego o seryjne zabójstwa. Pewnym wpływowym ludziom bardzo zależy na tym, aby uciszyć Kenta na zawsze. Zaczyna się brutalna gra, w której obowiązuje tylko jedna zasada - ,,nie daj się zabić". Nikt nie jest tu tym, za kogo się podaje…

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 365

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Ostatnie 10 sekund

Ostatnie 10 sekund

© Simon Kernick 2010

© Copyright to the Polish Edition: Jentas ehf 2022

Tytuł oryginału: The Last 10 Seconds

ISBN: 978-9979-64-397-5

Dziś

8.05

Pusta skorupa budynku w centrum miasta. Jest wcześnie, pierwsze promienie słońca wpadają przez otwory w murze, gdzie powinny być okna. Patrzę, jak przede mną na zakurzonej betonowej podłodze moja krew tworzy coraz większą kałużę.

Oparty plecami o ścianę, z pistoletem wciąż zwisającym niepewnie z palca wskazującego, dokładam wszelkich starań, żeby nie zaniknąć oczu. Zmuszam się do skupienia wzroku na scenie rzezi w tym wielkim pustym pomieszczeniu.

Trzech martwych mężczyzn. Dwóch leży na brzuchach z dramatycznie rozpostartymi rękami. Leżą blisko siebie, dzielą ich może trzy metry podłogi, ale znaleźli się tutaj i zginęli z różnych powodów. Trzeci — potężnie zbudowany, ubrany w dżinsy i przesiąkniętą krwią błękitną koszulkę polo, młodszy od tamtych — siedzi na krześle ze zwieszoną głową, przywiązany kablem. Jego gęste rudawe włosy rozdziela wielka dziura, rana wylotowa kuli.

Z zewnątrz płynie ciche brzęczenie ruchu ulicznego. Napływa z daleka i gdy słucham, zdaje mi się, że słabnie, pochłaniane przez głuchą ciszę — ciszę jakby wznoszącą się z podłogi niczym jakaś mroczna, zła siła, która unicestwia życie. Niebawem unicestwi mnie. Wykrwawiam się na śmierć, uwięziony na trzecim piętrze tego opuszczonego budynku, z jedną kulą w trzewiach, a drugą w prawym udzie, niezdolny do ruchu. Ogarnia mnie odrętwienie i chłód.

Od lat często myślałem o śmierci, ale zawsze w ogólnikowy, abstrakcyjny sposób, nigdy z szacunkiem, na jaki zasługuje, choć ocierałem się o nią o wiele za często.

Gdy tak siedzę, ranny i bezradny, zachodząc w głowę, jak znalazłem się w tym strasznym, podobnym do grobowca miejscu, słyszę miarowe kroki idącej po mnie kostuchy i wiem, że nie ma ucieczki. Najtrudniejsze jest pogodzenie się z faktem, że moje życie zbliża się do końca. W tych ostatnich sekundach, gdy ból i szok skręcają mi trzewia, zastanawiam się przelotnie, czy ktoś będzie po mnie płakać. Czy ktoś będzie o mnie pamiętać za jakieś dziesięć lat.

I nagle naprawdę coś słyszę. Dźwięk tuż za drzwiami. Szurnięcie stopy po podłodze.

Jezu. Czy ten koszmar jeszcze się nie skończył? Czy pora na ostatni akt?

Zaciskam zęby i powoli, z niewyobrażalnym wysiłkiem podnoszę pistolet. Jak mi się zdaje, oddałem pięć strzałów, więc powinien zostać jeden nabój.

Cień pada od wejścia i w drzwiach staje ciemnowłosa kobieta w zwyczajnym, codziennym ubraniu. W wyciągniętej ręce trzyma legitymację, a w drugiej coś, co wygląda na puszkę gazu pieprzowego.

— Policja! — krzyczy i jej napięty głos rozbrzmiewa echem w pokoju.

Otwiera usta, żeby coś dodać, jej szeroko otwarte oczy ogarniają scenę rzezi. Wreszcie zatrzymują się na mnie.

Ściąga brwi zaskoczona, gdy mnie rozpoznaje.

— Sean?

Choć jestem ledwo żywy, zdobywam się na cień uśmiechu.

— Cześć, Tino.

— Do licha, co się stało? — pyta, robiąc krok w moją stronę, nie bacząc, że celuję w nią z pistoletu.

I wtedy padają strzały.

Część pierwsza

CZWARTEK, 19.00

37 GODZIN TEMU

1

Był niski, niespełna metr siedemdziesiąt — albo szczupły, albo wychudzony, w zależności od wielkoduszności oceniającego — ubrany w tanie szare spodnie i starannie wyprasowaną białą koszulę z ciemnym krawatem zawiązanym na niemodnie mały węzeł. Niekonwencjonalną miał tylko fryzurę: włosy proste jak druty i zaskakująco gęste, sięgające ramion, okrywające głowę jak średniowieczny hełm. Poza tym wyglądał najzupełniej zwyczajnie, aczkolwiek nieco gamoniowato. Ale z policyjnego doświadczenia świeżo upieczonej komisarz Tiny Boyd wynikało, że nawet najbardziej brutalni mordercy zwykle nie różnią się wyglądem od zwykłych ludzi.

Gdy patrzyła z tylnego fotela kii sorento przez przyciemnione szyby, które osłaniały ją przed światem zewnętrznym, trzydziestodwuletni monter systemów alarmowych Andrew Kent minął ciężarną kobietę, poświęcając jej tylko przelotne spojrzenie.

Andrew Kent. Nawet nazwisko brzmiało zwyczajnie.

Niósł mały plecak zarzucony niedbale na ramię i Tina się zastanawiała, czy ma w nim narzędzia swojego potajemnego rzemiosła. Dziesięć lat temu taka myśl przyprawiłaby ją o widoczne drżenie, ale teraz tylko patrzyła na niego chłodno, gdy skręcił w cichą ulicę, przy której mieszkał od czterech i pół roku, i leniwym krokiem nastolatka szedł do oddalonych o trzydzieści metrów drzwi frontowych. Wyglądał na człowieka wolnego od wszelkich trosk. Tina uśmiechnęła się z satysfakcją, że wreszcie go dopadli w wyniku śledztwa, które w takiej czy innej formie trwało prawie dwa lata.

Podniosła krótkofalówkę, napawając się myślą o wielce zasłużonym szoku, jaki czeka Kenta.

— Trójka do wszystkich jednostek, podejrzany idzie na północ Wisbey Crescent. Za chwilę powinniście go zobaczyć.

— Jedynka do wszystkich jednostek, jesteśmy gotowi — szczeknął jej bezpośredni przełożony, nadkomisarz Dougie MacLeod, szef wydziału zabójstw w Camden.

Wozy numer dwa, cztery i pięć powtórzyły komunikat, również gotowe do akcji. Zjawili się licznie: łącznie piętnastu policjantów na samej Wisbey Crescent, wszyscy po cywil nemu, i kolejne dwa tuziny mundurowych w czterech punk tach na sąsiednich ulicach, żeby odciąć drogę ucieczki. Aresztowanie Kenta zostanie szeroko nagłośnione i stołeczna policja nie mogła sobie pozwolić na żadne błędy.

Ale gdy Kent szedł spacerowym krokiem, teraz ledwie dziesięć metrów od drzwi zaniedbanej kamienicy, w której na pierwszym piętrze znajdowało się jego mieszkanie, coś się stało. Zaczął zwalniać, potem się zatrzymał, patrząc na auto zaparkowane tuż przed sobą. Był to biały ford transit z wymalowanym na boku napisem „STOLARSTWO Renham i syn”. Wóz numer trzy.

W tej chwili z niewiadomego powodu Andrew Kent odgadł, że jest celem obławy.

Odwrócił się i zaczął biec. Z nadajnika popłynął naglący krzyk MacLeoda: „Ruszać! Ruszać! Ruszać!”. Detektywi wyskoczyli z czterech samochodów w kakofonii komend i wrzasków, które miały na celu zastraszenie podejrzanego.

Z transita jedynki wyskoczył posterunkowy Dan Grier, wysoki na prawie dwa metry, młody, jasnowłosy absolwent uczelni, niejako predestynowany do szybkiego awansu, obdarzony długimi nogami, dzięki którym w ciągu kilku sekund pokonał odległość dzielącą go od Kenta. Ale gdy Grier chciał go złapać za kołnierz, Kent się odwrócił, jedną ręką uderzył go w przedramię, a drugą z chirurgiczną precyzją zadał mu cios w szyję. Tina z przerażeniem patrzyła, jak Grier pada niczym tyczka fasoli, podczas gdy Kent, znacznie od niego niższy niezdara, zadziwiająco zwinnie robi unik, kompletnie zaskakując posterunkową Anji Rodriguez, która do znudzenia lubiła powtarzać, że kiedyś grała w netball w angielskiej reprezentacji juniorów, a która teraz potknęła się jak amatorka, gdy próbowała go złapać. Prze chyliła się i z głośnym plaśnięciem uderzyła w asfalt, natychmiast stając się przeszkodą dla biegnących za nią policjantów. Jeden z nich, sierżant Simon Tilley, stracił równowagę, gdy usiłował przeskoczyć nad turlającą się koleżanką, i też runął na ziemię.

Scena wyglądała surrealistycznie, niczym żywcem wyjęta ze slapstickowej komedii o niewydarzonych gliniarzach. Obserwowanie, jak Kent zawraca tam, skąd przybył, biegnąc środkiem jezdni, a kilkunastu gliniarzy gramoli się jeden przez drugiego w pościgu prowadzonym przez zasapanego, czerwonego nadkomisarza Douga MacLeoda, byłoby nawet zabawne, gdyby nie świadomość, że ten człowiek jest niebezpieczny i nie wolno pozwolić mu uciec.

Tina chciała aktywnie uczestniczyć w aresztowaniu, chciała być jedną z tych, którzy zakują Andrew Kenta w kajdanki, ale kulała wskutek odniesionej w zeszłym roku rany po strzałowej i stopy. Ku jej irytacji lekarze uznali, że jeszcze nie jest w pełni zdolna do służby czynnej, co znaczyło, że musi zostawić aresztowanie kolegom. Wydawało się to ponurą ironią losu, gdy przez tylną szybę patrzyła, jak Kent szybko się zbliża do jej samochodu.

Na przekór swoim odczuciom była pod wrażeniem jego prędkości i opanowania mimo stresu. Biegł, skręcając ku chodnikowi po jej stronie ulicy, z wyrazem głębokiego skupienia na twarzy.

Dziesięć metrów, osiem metrów, sześć metrów...

Chwyciła klamkę i przyłożyła zdrową stopę do dolnej części drzwi.

Cztery metry. Słyszała jego sapanie.

Dwa metry. Gwałtownie kopnęła drzwi, mając nadzieję, że dobrze wyliczyła czas.

Udało się. Kent nie miał szans wyhamować. Wpadł na drzwi, gdy maksymalnie wychyliły się na zawiasach, i siłą rozpędu przekoziołkował nad nimi.

Czując kop adrenaliny, Tina wystrzeliła z samochodu niczym pocisk napędzany podnieceniem i wściekłością. Zachwiała się, gdy zraniona noga ugięła się pod nią, ale odzyskała równowagę wyłącznie dzięki sile woli. Nie zważała, że jej jedyną bronią jest puszka gazu łzawiącego.

Zderzenie z drzwiami i upadek wycisnęły Kentowi powietrze z płuc, ale już przekręcał się na plecy, podparty na ręce, gotów do podjęcia ucieczki. Szeroko otworzył oczy, gdy zobaczył rzucającą się na niego Tinę.

Przepisy regulujące procedurę aresztowania w Wielkiej Brytanii należą do najsurowszych na świecie. W celu obezwładnienia podejrzanego należy używać minimalnej skutecznej siły. Ale Tina zawsze elastycznie podchodziła do obowiązujących zasad. Skoczyła na brzuch Kenta, padła nań kolanami, naciskając całym ciężarem ciała, ignorując jego jęk bólu. Usadowiła się okrakiem na jego piersi, po czym obficie spryskała mu sprayem otwarte usta i oczy, odchylając się do tyłu, żeby uniknąć chmury gazu.

Kaszlał, pluł i szamotał się pod nią, wciąż skory do walki, czego się nie spodziewała. Gdy prawie zrzucił ją z siebie, z całej siły trzasnęła go w twarz. Uderzyła go raz, drugi i trzeci, czując przerażające radosne uniesienie, gdy jej pięść trafiała w miękki policzek. Jej wściekłe ciosy były tak silne, że za każdym razem tłukł głową o beton.

— Andrew Michaelu Kent — warknęła, gdy chwytał oddech, tracąc ochotę do stawiania oporu. Jej koledzy przybyli tłumnie, kilku przycisnęło mu ręce i nogi do ziemi. — Aresztuję cię pod zarzutem morderstwa. Masz prawo odmówić zeznań, ale wszystko, co zataisz w czasie przesłuchania, a następnie wyjawisz w sądzie, może zaszkodzić twojej obronie. Wszystko, co powiesz, może zostać użyte przeciwko tobie.

— Jestem niewinny! — zawył, po czym dostał ataku kaszlu.

— Podobnie jak wszyscy inni, których kiedykolwiek przyskrzyniłam — burknęła Tina, podnosząc się i zostawiając dokończenie aresztowania kolegom, wytrąconym z równowagi, ale wcale nie zaskoczonym, że zadawanie mu bólu sprawiało jej przyjemność.

2

Media nadały mu przydomek Nocny Upiór. Przez dwadzieścia trzy miesiące terroryzował Londyn, zgwałcił i zamordował łącznie pięć kobiet w ich własnych domach. Mogło się wydawać, że wybierał ofiary na chybił trafił, ale też każda pasowała do szeroko pojętego profilu. Wszystkie były białe, samotne, atrakcyjne i stawiały na pierwszym miejscu karierę zawodową. Najmłodsza miała ledwie dwadzieścia pięć lat, najstarsza trzydzieści siedem. Uwagę mediów przyciągnęło głównie to, że nie znaleziono śladu włamania, choć mieszkania były solidnie zabezpieczone i wyposażone w nowe systemy alarmowe. Wskutek tego Upiorowi przypisywano niemal mistyczną moc — bo czy zwyczajny człowiek może wejść tam, gdzie tylko zechce, bezgłośnie, nie pozostawiając śladów? — a to z kolei potęgowało strach wśród atrakcyjnych, samotnych kobiet sukcesu i ich rodzin.

Kiedy Tina złożyła podanie o przyjęcie na stanowisko komisarza i cztery miesiące temu dołączyła do wydziału zabójstw w Camden, na policję wywierano ogromną presję, żeby dokonać aresztowania. Ale tropy były nieliczne. Zabójca doskonale znał się na technikach śledczych, dzięki czemu zostawiał niewiele śladów, i nikt nie zgłosił, że w pobliżu miejsca zbrodni widział podejrzanego osobnika.

W końcu to „stara dobra policyjna robota” doprowadziła do aresztowania, a osobą, która wpadła na trop, była właśnie Tina.

Przeprowadzając wywiad z bliskim przyjacielem ostatniej ofiary, Adrienne Menzies, Tina dowiedziała się, że system alarmowy w jej mieszkaniu zainstalowano zaledwie kilka tygodni wcześniej i że monter — jak stwierdził przyjaciel — „przyprawił Adrienne o ciarki”. Z powodu czasu, jaki upłynął od założenia alarmu do morderstwa, i wieloznaczności słów przyjaciela Tina z początku sceptycznie odnosiła się do możliwości istnienia związku. Kolega towarzyszący jej podczas wywiadu, młody, dobrze zapowiadający się posterunkowy Dan Grier, natychmiast wykluczył taką ewentualność. Ale po dłuższym namyśle Tina doszła do wniosku, że praktycznie tylko jedna osoba z zewnątrz może bez większych problemów obejść system alarmowy: ta, która go zakładała. Skontaktow ała się z firmami, które instalowały alarmy w domach ofiar, i poprosiła o nazwiska techników wykonujących zlecenia.

Miała na zawsze zapamiętać uczucie radosnego podniecenia, gdy za każdym razem usłyszała to samo nazwisko: Andrew Kent. Technik pracujący na zlecenia. Wykorzystujący swój status wolnego Strzelca, żeby wyprzedzać policję o krok i spokojnie wybierać ofiary. Zabójca.

I teraz wreszcie go dopadli, w znacznej mierze dzięki niej.

Tina głęboko zaciągnęła się papierosem i obcasem zdeptała niedopałek, nie zwracając uwagi na cierpką minę kobiety w średnim wieku, która stała w tłumie gapiów gromadzącym się wokół taśm rozpiętych przed domem Andrew Kenta. Zapadał zmierzch i sam Kent już przebywał na posterunku w Holbom, gdzie po pobraniu próbek DNA miał czekać na przesłuchanie i oczywiście uzyskać pomoc lekarską, której potrzebował wskutek zastosowanej przez nią niekonwencjonalnej metody aresztowania.

Tymczasem musieli przeszukać mieszkanie pod kątem obecności dowodów wiążących go z przestępstwami. Udało im się zdobyć nakaz dwa dni temu, gdy tylko Kent został głównym podejrzanym, ale systemy alarmowe chroniły mieszkanie do tego stopnia, że pomimo niebagatelnych umiejętności nie zdołaliby tam wejść niepostrzeżenie, bez uprzedzania go o zagrożeniu. Teraz jednakże mieli klucze. Tina włożyła foliowy kombinezon i ruszyła pomiędzy radiowozami do jego mieszkania, ignorując tępy ból w niedoleczonej stopie. Miała nadzieję, że z przeszukania wyniknie coś dobrego, ponieważ poza przebywaniem w mieszkaniu każdej ofiary wciąż niewiele wiązało Kenta ze zbrodniami. Być może był to zbieg okoliczności, wprawdzie niezwykle trudny do wyjaśnienia, ale z pewnością uniemożliwiający uzyskanie wyroku skazującego za seryjne zabójstwa.

— Jak szyja? — zapytała Dana Griera, gdy wpadli na siebie przy drzwiach frontowych budynku.

— Miał fuksa — odparł z ledwo słyszalną nutką wojowniczości, pocierając szyję przez kombinezon. — Nie spodziewałem się takiego zagrania.

— Nie, widziałam. Zadziorny gnojek, prawda?

— Nie ulega wątpliwości, że ćwiczył sztuki walki. Chyba powinniśmy lepiej się przyjrzeć jego przeszłości.

Tina się uśmiechnęła, myśląc, że Grier czasami jest nadętym palantem. W zasadzie od samego początku trudno im było się dogadać. Ona miała go za afektowanego i nadmiernie poważnego; on najwyraźniej uważał, że nie powinna być jego szefową. Ich relacje stały się jeszcze bardziej napięte po wywiadzie z przyjacielem Adrienne Menzies, gdy Grier zignorował jej trop i Tina podążyła nim na własną rękę. Grier chyba uważał, iż rozmyślnie zrobiła z niego idiotę, co wcale nie było jej zamiarem. Po prostu przeważnie lubiła pracować sama, polegając na własnej intuicji.

— Sam wiesz, Dan, jak to jest — powiedziała do niego. — Człowiek się uczy do końca życia. I najważniejsze, że wreszcie go mamy. — Wyciągnęła rękę. — Ty pierwszy.

Grier w milczeniu wszedł do budynku.

Gdy Tina ruszyła za nim, ktoś wykrzyknął jej imię. Odwróciła się i zobaczyła idącego ku niej nadkomisarza MacLeoda z telefonem w jednej ręce i z kombinezonem w drugiej. Choć wedle jej wyliczeń przebiegł co najwyżej trzydzieści metrów, twarz wciąż miał czerwoną z wysiłku, a pod pachami jego koszuli ciemniały plamy potu. W średnim wieku, ze zbyt szybko rosnącym brzuszkiem i niezdrową bladością, która pasowała do siwizny jego włosów, wyglądał, jakby czekał na atak serca.

— Słucham? — Nie miała okazji pogadać z nim od czasu aresztowania, bo non stop rozmawiał przez telefon, i teraz była ciekawa, co ma do powiedzenia.

— Dobrze się spisałaś, zatrzymując Kenta — oznajmił, stając przy niej. — Byłby wielki wstyd, gdyby uciekł.

Za to go lubiła. W przeciwieństwie do wielu starszych oficerów, z którymi miała do czynienia w ciągu lat pracy, był szczery i mówił to, co myślał.

— Nie ma sprawy. Miło było mieć okazję wkroczyć do akcji.

MacLeod ściągnął brwi.

— Wiesz, Tino, że gdybym mógł, piorunem przywróciłbym cię do czynnej służby. Ale obowiązują nas cholerne przepisy. Sama wiesz, jak to jest. Grzęźniemy w nich po uszy.

— Pańskie słówko mogłoby pomóc. Nie dołączyłam do wydziału, żeby patrzeć, jak inni pełnią chwalebną służbę.

— Pogadam, z kim trzeba. — Odetchnął głęboko i Tina odgadła, że przyszedł nie tylko po to, aby jej pogratulować. — Nie przypuszczam, żeby Kent złożył skargę na niekonieczne użycie siły...

— Wyobrażam sobie, że w tej chwili to najmniejszy z jego problemów.

— Ale będziesz musiała uważać, Tino — kontynuował, pochylając się w jej stronę, starannie dobierając słowa. — Czasami dajesz się porwać entuzjazmowi aresztowania. Nieźle mu przylałaś.

— Ktoś musiał go zatrzymać.

— Wiem i powiem ci coś szczerze. Prywatnie jestem zdania, że dostał za mało w porównaniu z tym, na co zasłużył. Musisz jednak pamiętać, że jesteś publicznie znanym oficerem policji.

Zaczęła protestować, ale podniósł rękę.

— Wiem, nie twoja wina, że ludzie wiedzą, kim jesteś, ale czy ci się to podoba, czy nie, po prostu musisz się z tym pogodzić. I będziesz musiała zapamiętać, że twoje poczynania przyciągają uwagę. Zacznij się wyłamywać, a ludzie surowo cię potępią. Mówię to tylko dlatego, że jesteś moją podwładną i chcę cię chronić. Poza tym uważam cię za wyjątkowo dobrego detektywa. Dokonałaś przełomu w sprawie Kenta i należy ci się uznanie. Nie niszcz swoich dokonań, w biały dzień tłukąc podejrzanych na środku ulicy.

Tina poczuła się atakowana i w pierwszym odruchu zamierzała odpowiedzieć ciosem na cios. Już miała warknąć, że użyła tylko niezbędnej siły i jeśli ktoś naprawdę nie potrafi tego pojąć, to już jego problem, ale zmieniła zdanie. Nie chciała starcia z szefem, który — jeśli miała być z sobą szczera — miał rację.

— Dziękuję. Będę o tym pamiętać. To wszystko?

Uśmiechnął się.

— Tak, to wszystko. Kazanie skończone. I oby tak dalej.

Odwróciła się i weszła do domu. Ruszyła po wysłużonych schodach na pierwsze piętro, świadoma, że stopa znów daje się jej we znaki. Była to druga rana postrzałowa w ciągu pięciu lat. Gdy się doda do tego, że zabiła człowieka i straciła dwóch kolegów, w tym kochanka, nie powinno dziwić, że zdobyła rozgłos.

Swego czasu zyskała przydomek Czarna Wdowa. Może nadal tak ją przezywano, co do tego nie miała pewności. Tak czy owak, ludzie na ogół woleli się trzymać od niej z daleka, jakby przynosiła pecha, i z tego powodu stała się odludkiem. Co więcej, była swego rodzaju nomadą, gdyż nie potrafiła nigdzie dłużej zagrzać miejsca. Już raz odeszła z policji, po czym po roku wstąpiła do SOCA1, agencji zajmującej się zwalczaniem przestępczości zorganizowanej. Wytrzymała tam rok przed powrotem do Islington, gdzie zaczynała jako posterunkowa w tamtejszej dochodzeniówce. Ale praca szeregowego detektywa nie spełniła jej oczekiwań, dlatego gdy tylko zwolniło się miejsce w wydziale zabójstw w Camden z szansą na awans, bez namysłu skorzystała z okazji. Może rozgłos nie zaszkodził jej tak bardzo, jak myślała, ponieważ została przyjęta i miała przed sobą przyzwoite perspektywy, choć nad kierowanie innymi przedkładała pracę detektywa.

Z otwartych, podpartych książką telefoniczną antywłamaniowych drzwi sączyła się nikła woń starego potu zmieszana z zapachem taniego odświeżacza powietrza. Andrew Kent mieszkał w ciasnej kawalerce z wąskim korytarzem łączącym poszczególne pomieszczenia. Każde z nich było dokładnie przetrząsane przez członków zespołu, którzy nie spoczną, dopóki nie rozbiorą wszystkiego na czynniki pierwsze. Seryjny morderca z reguły zabiera jakąś pamiątkę — coś, co pomaga mu na nowo przeżywać minione doświadczenia. Kent, sprawca brutalnych morderstw pięciu kobiet, z pewnością tak zrobił i bez względu na to, jak dobrze ukrył swoje trofea, oni je znajdą. Ponieważ teraz siedział w areszcie, czas działał na ich korzyść.

Tina ruszyła w głąb korytarza, po drodze zapalając światło, i weszła do sypialni Kenta.

Pokój okazał się zaskakująco przestronny, ze staroświeckimi szafami ściennymi po obu stronach rozgrzebanego szerokiego łóżka z pościelą, która od dawna prosiła się o pranie. Nad łóżkiem wisiała lekko przekrzywiona reprodu cja nocnego pejzażu Van Gogha, a na szafce nocnej leżała sterta książek w miękkich okładkach; jedną z nich był Nicholas Nickleby.

Anji Rodriguez i Grier już tam byli. Rodriguez nawet się nie obejrzała, zajęta przetrząsaniem szafy. Poklepywała ubrania z zaciekłością sugerującą, że wyobraża sobie, iż wciąż ma je na sobie Kent, po czym rzucała każdą sztukę na stos na podłodze. Nie ulegało wątpliwości, że jest w paskudnym humorze, bez wątpienia wskutek tego, że podczas aresztowania wyszła na idiotkę. Grier na klęczkach otwierał szuflady szafki nocnej i przeglądał bieliznę Kenta. Skinął głową na powitanie i wrócił do pracy. Tina stała w drzwiach, myśląc, jak trudno zrozumieć pobudki morderców. Na dobrą sprawę żyją jak wszyscy inni, oglądają telenowele, jedzą dania na wynos, czytają powieści Charlesa Dickensa. A jednak dopuszczają się straszliwych zbrodni, które wykraczają poza zdolność ludzkiego pojmowania. Zbrodnie Andrew Kenta były właśnie takie. Tina widziała, jak wyglądały ofiary, gdy już z nimi skończył. Przywiązane do łóżek, bestialsko pobite do tego stopnia, że trudno je było rozpoznać. Okaleczone przed śmiercią i po niej w taki sposób, że niektórzy z policjantów wezwani na miejsce przestępstwa dosłownie wymiotowali. Przede wszystkim dlatego z przyjemnością potraktowała łajdaka gazem i tłukła go z całej siły, gdy był już obezwładniony.

— A co to takiego? — zapytał Grier, wyrywając ją z zadumy.

Szarpał coś, co tkwiło za szafką nocną. Sekundę później rozległ się dźwięk, z jakim taśma samoprzylepna odrywa się od drewna. Grier powoli podniósł się z podłogi, stając plecami do Tiny i Rodriguez, które patrzyły na niego, czekając.

Gdy się odwrócił z szerokim uśmiechem pod kapturem kombinezonu, obie zobaczyły, co trzyma w ręku.

Tina się spięła i nagle zaschło jej w ustach, gdy doświadczała dziwnej mieszaniny radosnego uniesienia i mdłości.

Mieli przed sobą dowód.

1 SOCA — Serious Organized Crime Agency.

Część druga

WCZORAJ

3

Zawsze chciałem zostać policjantem. Chciałem chronić słabych i bezbronnych, ścigać przestępców. Jak tylko sięgam pamięcią, odczuwałem palące pragnienie sprawiedliwości. W szkole stawiałem czoło łobuzom, którzy wyżywali się na mniejszych dzieciakach. Gdy nie chcieli odpuścić, dochodziło do bójek. Z początku częściej przegrywałem, niż wygrywałem, dlatego zacząłem trenować boks i proporcje się szybko zmieniły. Mój tata zawsze powtarzał, że powinienem wstąpić do wojska, pójść w ślady mojego brata Johna. Mówił, że jestem zbyt wojowniczy jak na pracę w policji, i może miał rację, bo przez pierwsze trzy lata w mundurze musiałem walczyć z nudą i narastającym rozczarowaniem. Nie umiałem do końca pogodzić się z tym, że społeczeństwo może mnie bezkarnie obrażać i atakować do woli, podczas gdy mnie nie wolno odpłacić pięknym za nadobne. Dlatego postanowiłem zostać detektywem — by nazbyt szybko się przekonać, że robota w dochodzeniówce w dziewięćdziesięciu procentach sprowadza się do ślęczenia nad papierami, w dziewięciu polega na pracy detektywistycznej, a jeśli człowiek ma szczęście, jeden procent sprawia mu autentyczną satysfakcję. Słowem — Brudny Harry za biurkiem.

Mój ówczesny szef i człowiek, którego może z wyjątkiem taty zawsze szanowałem najbardziej na świecie, dostrzegł moją frustrację i poradził, żebym spróbował jako tajny agent.

Nadkomisarz Dougie MacLeod nauczył mnie cholernie dużo, łącznie ze sztuką cierpliwości, której — jak sądziłem — nigdy nie zdołam opanować. Do wczoraj myślałem, że jego największą oddaną mi przysługą była właśnie ta sugestia, ponieważ od dziewięciu lat pracowałem w CO 10, elitarnej (to ich określenie, nie moje) jednostce tajnych agentów Scotland Yardu. Praca pod przykrywką wreszcie zapewniła mi niezbędną dawkę emocji, a także satysfakcję, bo dzięki mnie kilku wyjątkowo wrednych drani, z których wielu wciąż pragnęło mojej śmierci, znalazło się za kratkami. Gdy tego dnia stałem w pozbawionym okien pokoju na zapleczu zapyziałego klubu nocnego w Soho, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że niewielu z tamtych drani było paskudniejszych od tych dwóch, którzy siedzieli naprzeciwko mnie przy stole.

— Słyszałem, że szukasz roboty — powiedział ten z prawej.

Miał około czterdziestu pięciu lat, krótko ścięte siwe włosy, zeza i pociągłą twarz o ostrych, bezwzględnych rysach, jakby ręcznie wyciosanych z twardego drewna, zdominowanych przez zdeformowany wskutek złamania nos. Jego bicepsy pęczniały w krótkich rękawach spłowiałej koszulki Lonsdale, a skórę muskularnych rąk pokrywały zblakłe tatuaże. Wlepiał we mnie zdrowe oko, szukając słabych punktów. Nazywał się Tyrone Wolfe i był podejrzany o udział w co najmniej pięciu morderstwach.

Mężczyzna siedzący obok niego nazywał się Clarence Haddock. Szczerze mówiąc, było to śmieszne nazwisko i zupełnie nie pasowało do ogromnego, budzącego lęk oprycha z brodą i dredami, od pięciu lat będącego wspólnikiem Tyrone’a Wolfe’a. Jego twarz zdobiło kilkanaście złotych kolczyków, w tym jeden w płaskim, szerokim nosie, nadający mu wygląd gotowego do szarży rozjuszonego byka. Jego grube jak pnie przedramiona leżały na stole, gdy w milczeniu piorunował mnie wzrokiem, z trudem hamując gniew, który emanował z niego krótkimi brutalnymi falami. Dzięki temu gniewowi stał się legendą. Podobno kiedyś Clarence Haddock poderżnął komuś gardło z taką siłą, że jednym pociągnięciem noża odciął głowę. Patrząc na niego teraz, mogłem bez trudu sobie wyobrazić, jak chłeptał krew wciąż podrygującego trupa. Wiedziałem o tym gościu wszystko, rzecz jasna, ale przebywanie wraz z nim w klaustrofobicznym pokoju przywiodło mi na myśl nurkowanie w klatce w pobliżu Gansbaai na wybrzeżu Afryki Południowej, gdzie pierwszy raz w życiu spotkałem się oko w oko z wielkim białym rekinem. Odczuwałem mieszaninę pierwotnego strachu, podziwu i respektu.

Wytrzymywałem ich spojrzenia, ignorując kropelkę potu spływającą mi po skroni.

— Tak, możliwe. Co macie?

Wolfe odwrócił się w stronę trzeciego obecnego tu mężczyzny, opartego o ścianę wielkiego faceta w średnim wieku z długimi, siwiejącymi jasnymi włosami i twarzą pobrużdżoną jak zaorane pole. Był to Tommy Allen, kolejny bliski współpracownik Wolfe’a i człowiek, którego poznałem trzy miesiące temu. To on sprowadził mnie do tego nocnego klubu o wpół do jedenastej przed południem, żeby mnie przedstawić.

— Tak, jest czysty — powiedział Tommy z przekonaniem. Głos miał chrapliwy od papierosów i mówił z akcentem typowym dla nizin społecznych East Endu. — Miałem w wozie wykrywacz podsłuchów, niczego nie wyłapał. Poza tym go przeszukałem. — Mrugnął do mnie. — Chyba mu się podobało.

Wolfe się nie uśmiechnął.

— Zegarek?

— Zabrałem mu zegarek, komórkę, co się dało. Nawet buty. Wszystko jest na zewnątrz.

Ci faceci byli bardzo skrupulatni, wyczuleni na inwigilację, zaznajomieni z tajnikami pracy policji. Wiedzieli, że nie należy zbyt długo używać tych samych telefonów, że trzeba regularnie szukać pluskiew w miejscach spotkań i zawsze sprawdzać, czy nie ma się ogona. Miałem nadzieję, że zarejestruję rozmowę na mikroskopijnym urządzeniu nagrywającym w zegarku, lecz pokrzyżowali mi szyki, co miało jeszcze bardziej utrudnić mi robotę. Ale przecież gdy jesteś uzbrojonym bandytą, przemycasz narkotyki, prowadzisz klub nocny z personelem złożonym z nielegalnych imigrantek o statusie tylko ciut wyższym niż niewolnice seksualne, ostrożność popłaca. Właśnie dlatego tam byłem.

Ponieważ konwencjonalne metody przymknięcia takich gości nie działają.

— Kiedyś słyszałem o tajniaku, który miał podsłuch w dupie — powiedział Wolfe powoli, niemal leniwie, z silnym akcentem ze wschodniego Londynu. — Podczas zakupu hery. Najwyraźniej pluskwa wyłapała każde słowo. Dwóch ludzi dostało po dwanaście lat.

Jego słowa nie przypadły mi do gustu. Po pierwsze, co nie powinno dziwić, nie bawił mnie pomysł szczegółowego badania odbytnicy, a po drugie i ważniejsze, rzeczonym tajniakiem byłem ja. I tak chodzenie z pluskwą w tyłku było cholernie nieprzyjemne, choć jak nadmienił Wolfe, operacja zakończyła się powodzeniem, co niepomiernie ucieszyło moich szefów. Wolfe nie mógł znać mojej tożsamości, ponieważ nie miał nic wspólnego z wystawionymi przeze mnie dealerami, ale mimo to przebiegł mnie dreszcz niepokoju.

Przestępcy są jak hieny albo szkolne łobuzy, z którymi walczyłem: błyskawicznie wyczuwają strach i ruszają prosto na tego, kto go okazuje. Na szczęście brałem udział w grze dość długo, żeby wiedzieć, jak się zachować. Spojrzałem z pogardą na Wolfe’a.

— Nie jestem gliną — oświadczyłem stanowczo — i nikt nie będzie od środka obmacywać mojej dupy. Zrozumiano? Jeśli masz coś dla mnie, mów. Nie mam czasu do stracenia.

— W wozie się nie wiercił, szefie... — Tommy zachichotał gardłowo — więc nie sądzę, żeby coś tam miał.

— Nie ma obawy, nikt nie będzie grzebać ci w dupie — powiedział Wolfe takim tonem, jakby wyświadczał mi wielką łaskę. — Ale muszę mieć co do ciebie pewność.

— A ja co do ciebie — warknąłem, świadom, że nie mogę się potulnie godzić na tego rodzaju traktowanie. — Skąd mam wiedzieć, że nie jesteście glinami?

— Nie jestem, kurwa, gliną. — Haddock odezwał się po raz pierwszy, wlepiając we mnie duże ciemne oczy. Głos miał wyższy, niż się spodziewałem, i lekko seplenił, co jednak nie złagodziło jego złowieszczego tonu. Czułem, jak atmosfera gęstnieje w tej zasranej klitce.

W tym momencie Tommy oderwał się od ściany i podszedł do stołu.

— Słuchaj, Sean — zaczął, zwracając się do mnie — mogę poręczyć za tych ludzi. Znam ich od lat, a wiesz, że jestem w porządku, więc nie zrobiłbym cię w konia.

Mniej więcej tak wyglądała prawda. Od czasu, gdy trzy miesiące temu poznałem Tommy’ego w popularnym wśród oprychów pubie w Stepney, nie tylko spędzałem z nim mnóstwo czasu na pogawędkach w różnych spelunkach, ale też wykonywałem dla niego pewne zlecenia. Obejmowały one na przykład dostarczanie koki niektórym z jego klientów hurtowników, a także ściągnięcie długu od dealera. Musiałem trzymać faceta za nogi, gdy Tommy wielokrotnie zanurzał jego głowę w muszli klozetowej. Nie chciałem tego robić, ale wiedziałem, że muszę się sprawdzić przed nowym szefem. Na szczęście handlarz wysupłał forsę, zanim naprawdę ucierpiał.

Powoli pokiwałem głową, robiąc usatysfakcjonowaną minę.

— Ufam ci, Tommy, jeśli więc za nich ręczysz, to mi wystarcza.

Rozciągnął usta w niemal ojcowskim uśmiechu, choć był starszy ode mnie tylko o dwanaście lat.

— Grzeczny chłopak. — Zwrócił się do Wolfe’a: — Daję głowę za Seana, Tyrone. Można na nim polegać.

— Nie podoba mi się z wyglądu — mruknął Haddock.

— A ty mnie — odszczeknąłem — lecz się nie uskarżam, co nie?

Haddock przymrużył oczy i spojrzał na mnie niemal z teatralnym gniewem, ale pozostali parsknęli śmiechem.

— Wyluzuj, Clarence — powiedział Wolfe, wstając. — Chodź, Sean. Może ty, ja i Clarence wybierzemy się na spacer?

Mógłbym wymienić dziesiątki powodów, dla których nie mam na to ochoty, ale wiedziałem, że jeśli z nimi nie pójdę, ta operacja spali na panewce. Zerknąłem na Tommy’ego, który skinął głową na znak, że będzie dobrze. Mógł być bandziorem i zawodowym kryminalistą, miał jednak coś, co budziło moje bezgraniczne zaufanie (może to jego ojcowskie podejście), dlatego mu uwierzyłem.

Wolfe wyszedł pierwszy, a ja za nim, dotkliwie świadom obecności zwalistego Haddocka za plecami. Szedł tak blisko, że słyszałem jego cichy oddech. Spiąłem się, gdyż byłem zupełnie bezbronny, ale wiedziałem, że nie wolno mi okazać strachu.

Przebyliśmy wąski korytarz i weszliśmy do właściwego klubu — słabo oświetlonej, pozbawionej okien nory z niskimi balkonami zagraconymi przez stoły i krzesła, otaczającymi parkiet i scenę. Wystrój był tandetny, wyposażenie podniszczone; tylko dwie lśniące rury pośrodku sceny mogły mieć mniej niż dwadzieścia lat.

— Byłeś żonaty, Sean? — zapytał Wolfe, nie odwracając się w moją stronę, gdy powoli szliśmy gęsiego przez salę.

— Nie.

— Siedziałeś?

— Tak.

— Jak długo?

— Siedem lat.

— Gdzie?

— W Parkhurst. Potem w Fordzie.

Zasypywał mnie pytaniami, gdy robiliśmy niespieszny obchód klubu, ale jakby od niechcenia, jakby zbytnio mu nie zależało na poznaniu odpowiedzi. W którym bloku siedziałem w Parkhurst? Kogo znałem w Fordzie? Kiedy wyszedłem? Czy znam takiego a takiego bandytę? Gdzie się wychowałem?

Wolfe sprawdzał mnie z nadzieją, że przy dybie mnie na błędzie, ale wykułem rolę na blachę i miałem w głowie każdy szczegół. Bo jeśli tego nie zrobisz, jesteś trupem. Człowiek przechodzi przez te korowody podczas każdej operacji, a im wyższą pozycję w łańcuchu pokarmowym zajmuje cel, tym przesłuchania są bardziej drobiazgowe. Odpowiedziałem na wszystkie pytania. Bez słowa skargi. I co ważniejsze, bez zająknięcia.

Posługiwałem się dawnym fałszywym nazwiskiem, którego pierwszy raz użyłem kilka lat temu, gdy zostałem oddelegowany do SOCA. Występowałem jako Sean Tatelli, były skazaniec z Coventry, który w latach dziewięćdziesiątych odsiedział siedem lat za handel twardymi narkotykami, napady z bronią i usiłowanie zabójstwa policjanta podczas aresztowania. Każdy zainteresowany szczegółami mógł się dowiedzieć, że Sean Tatelli rzeczywiście odsiedział siedem lat, najpierw w więzieniu Parkhurst, następnie w Ford Open, a jego wspólnikiem był gangster ze środkowej Anglii, niejaki Alan „Hokus” Pocus, który dostał pięć lat za handel narkotykami.

Oczywiście informacje dotyczące Tatellego były wyssane z palca. Opracowano je w SOCA i umieszczono w odpowiednich bazach danych, łącznie z centralnym rejestrem komputerowym policji. Moje fałszywe nazwisko opatrzono flagami, jeśli więc ktoś wchodził do bazy, żeby mnie sprawdzić, agencja o tym wiedziała. Hocus był autentycznym przestępcą i rzeczywiście siedział, ale obecnie był również policyjnym informatorem wyszkolonym do wydania mi pochlebnych referencji.

Wreszcie Wolfe zatrzymał się u stóp schodów wiodących na scenę i zwrócił ku mnie twardą, pociągłą twarz, dziwacznie oświetloną przez płynące z góry różowe fluorescencyjne światło.

— Zastrzeliłeś kiedy kogoś, Sean? — zapytał, wbijając we mnie zezowate oczy.

Zaczynałem się czuć wyjątkowo nieprzyjemnie. Dusiłem się w tym cichym pomieszczeniu z poręczami po jednej stronie, ze skupiskiem stołów i krzeseł po drugiej, z Haddockiem wiszącym nad moimi plecami. Ale gdy jesteś osaczony, sztuczka polega na postępowaniu zgodnie z regułami znanymi ze świata zwierząt: pokaż, że jesteś duży i silny, a nie mały i słaby. Dlatego z miejsca przeszedłem do ofensywy.

— Zaczekaj. Stajesz się odrobinę zbyt wścibski jak na kogoś, kogo nawet nie znam. Może teraz ty raczysz mi powiedzieć, kim, u diabła, jesteś i dlaczego miałbym odpowiadać na twoje pytania. Bo na razie tego mi nie wyjaśniłeś. — Odwróciłem się i spojrzałem na Haddocka. — I dlaczego się nie odsuniesz, zamiast dyszeć mi w kark jak nie przymierzając lokaj z Rodziny Addamsówl

Ku mojemu zaskoczeniu Haddock cofnął się o krok, a Tyrone naprawdę mnie przeprosił, po czym natychmiast przedstawił siebie i wspólnika.

— Mam w firmie wakat dla odpowiedniej osoby, a Tommy mówi, że jesteś przyzwoitym gościem, który może się nadać — wyjaśnił. — Uważaj więc naszą pogawędkę za rozmowę kwalifikacyjną.

— Czym się zajmujesz?

— Trochę tym — odparł z zaczątkami nieprzyjemnego uśmiechu — trochę tamtym. Nie wszystko jest zupełnie legalne.

— Słuchaj, coś ci powiem. Wyszedłem z mamra osiem miesięcy temu. Nikt nie chce mnie przyjąć do legalnej pracy. Odwaliłem parę robótek dla Tommy’ego, ale wciąż tkwię w długach po uszy i potrzebuję czegoś od zaraz. Minimalna płaca albo przewracanie hamburgerów w McDonald’s odpada. Interesuje mnie prawdziwa robota za prawdziwe pieniądze. Znasz moją przeszłość, sprawdziłeś mnie, w przeciwnym razie nie byłoby mnie tutaj. Wiesz, że nie boję się użyć broni i nie jestem narwanym gówniarzem, który najpierw pociąga za spust, a później zadaj e pytania. Można na mnie polegać, jeśli więc chcesz o czymś pogadać, to gadaj. Inaczej się stąd zrywam. Decyzja należy do ciebie. Bądź tak miły i podejmij ją teraz.

Znałem tę całą gadkę wte i wewte. Pewnie z tysiąc razy powtórzyłem ją przed lustrem, pewnie ze dwadzieścia w terenie w sytuacjach takich jak ta, od czasu do czasu zastępując jakieś słowo czy wyrażenie, ale zawsze z całkowitym przekonaniem człowieka, który jest w zgodzie ze swoim sumieniem. Aby pracować pod przykrywką tak długo jak ja, trzeba być znakomitym aktorem, Robertem de Niro wśród gliniarzy, zanurzającym się w roli, pracującym z bezustannie zmieniającym się scenariuszem, co wymaga improwizowania na żądanie i wciskania kitu, żeby wyjść cało z każdej podbramkowej sytuacji. Pozwolę sobie dodać coś jeszcze. Taka gadka nigdy nie zawodzi. Wręcz przeciwnie, przełamuje lody i otwiera furtkę.

Wolfe i Haddock wymienili spojrzenia. Wolfe miał pytającą minę, jakby zdawał się na osąd swojego zwalistego kumpla.

Haddock skinął głową i Wolfe popatrzył na mnie.

— Mam jednodniową robotę — rzekł cicho. — Niedługo, na pewno w ciągu paru dni, ale data jeszcze nie jest ustalona. Za okrągłe sto kawałków. Zainteresowany?

Oczywiście byłem zainteresowany. Nie liczyłem na wiele po pierwszym spotkaniu, a tu proszę. Wolfe proponuje poważną robotę. Nie okazałem zbytniego entuzjazmu, ponieważ takie zachowanie włącza dzwonki alarmowe. Wzruszyłem ramionami.

— Zależy, o co chodzi.

— Napad na nieuzbrojony pojazd w trakcie przewozu.

— Wołałbym udział w zyskach.

Wolfe pokręcił głową.

— To nie taka robota. Przewożony będzie jeden człowiek.

— Kto?

— Tego nie mogę powiedzieć. Jeszcze nie. Ale powiem ci, że dostaniesz trzydzieści kawałków zaliczki. Siedemdziesiąt po wykonaniu zadania.

Udałem, że się zastanawiam. Chciałem się dowiedzieć więcej, ponieważ w ten sposób mógłbym zakończyć operację tu i teraz, lecz wiedziałem, że lepiej nie naciskać na tak wczesnym etapie.

— To mi się podoba, ale muszę wiedzieć coś więcej, zanim się zobowiążę.

— Wszystko ci powiem, ale najpierw chcę, żebyś coś dla mnie zrobił.

— Co takiego?

To Haddock udzielił odpowiedzi. Pochylił się tak bardzo, że jego usta znalazły się w nieprzyjemnie bliskim sąsiedztwie mojego ucha, gdy wymawiał słowa tym swoim dziwnie kobiecym głosem.

— Coś, co dowiedzie ponad wszelką wątpliwość, że nie jesteś gliną.

4

W gorącym, dusznym pokoju przesłuchań komisarz Tina Boyd marzyła o papierosie.

— Skoro nie jest pan winny zarzucanych mu czynów, dlaczego pan uciekał, brutalnie atakując dwoje funkcjonariuszy policji? — zapytała.

— A jak pani sądzi? — odpowiedział pytaniem Andrew Kent. Miał ten sam przestraszony wyraz twarzy co prawie dwie godziny temu, gdy Tina i jej szef, nadkomisarz MacLeod, zaczęli go przesłuchiwać. — Wracałem z pracy do domu i nagle znikąd pojawili się wszyscy ci ludzie, wrzeszcząc i krzycząc. Spanikowałem i rzuciłem się do ucieczki.

— Przecież poinformowali, że są policjantami — zaznaczyła Tina.

— Nie słyszałem — odparł Kent niemal histerycznym tonem. — Po prostu biegłem, a kiedy mnie złapali, pomyślałem, że to napad czy coś w tym rodzaju, więc się broniłem. Przykro mi, że skrzywdziłem tych policjantów, ale to nie była moja wina.

Jego papuga — młody, z wyglądu skrupulatny obrońca z urzędu w wielkich okularach z emblematem Nike na oprawce, cuchnący ambicją na kilometr — krzepiąco położył rękę na jego ramieniu.

— Wszystko w porządku, Andrew — rzekł uspokajająco. — Możesz odpowiadać, gdy będziesz gotowy.

Kent pokiwał głową.

Siedząc po drugiej stronie stołu, wydawał się jeszcze mniejszy i bardziej nieszkodliwy niż wczoraj wieczorem tuż przed aresztowaniem, gdy Tina patrzyła, jak wraca do domu. Jego postawa wyrażała uległość i strach, z jego jasnych oczu wyzierała konsternacja. Ale widziała, jak walczył z policjantami, widziała jego chłodną determinację i nie dała się wywieść w pole, choć musiała mu przyznać maksymalne noty za zdolności aktorskie.

— Jak na przerażonego cywila dobrze się pan spisał, panie Kent — podjęła. — Oboje funkcjonariusze potrzebowali pomocy medycznej, a ja musiałam użyć gazu łzawiącego, żeby pana obezwładnić.

— Mam czarny pas w karate — oznajmił Kent z westchnieniem. — W przeszłości dwa razy na mnie napadnięto i chciałem mieć pewność, że będę się umiał obronić, gdyby sytuacja się powtórzyła. Od sześciu lat chodzę na treningi i nie zamierzam za to przepraszać.

— To również wcale nie znaczy, że mój klient jest winien — wtrącił Jacobs, adwokat.

Tina go zignorowała.

— Nadal więc pan zapewnia, że nie popełnił tych morderstw? — zapytała Kenta.

— Oczywiście, jestem niewinny. Nigdy nikogo nie zabiłem i nie rozumiem, dlaczego sądzicie...

— Jak w takim razie wyjaśni pan obecność swojego DNA w mieszkaniach każdej z pięciu ofiar?

— Zakładałem alarmy w wielu miejscach. Już to mówiłem.

— Niezbyt dobre systemy, panie Kent, skoro zabójca zdołał obejść każdy z nich, prawda? — odezwał się MacLeod.

— Uważałem, że są dobre.

— Mój klient nie jest chyba przesłuchiwany w sprawie swoich umiejętności zawodowych? — Jacobs popatrzył znad okularów na nadkomisarza z powagą człowieka dwa razy starszego.

MacLeod nie dał się zbić z tropu.

— Nie uważa pan za dziwne, że każda z pięciu ofiar miała nowiutki system alarmowy zainstalowany przez pana? Jak pan sądzi, jakie jest prawdopodobieństwo takiego zbiegu okoliczności?

— Proszę posłuchać, przez lata zainstalowałem tysiące alarmów. Jestem pracowity. Miewam dwóch, trzech klientów dziennie, więc szanse prawdopodobnie nie są takie małe.

— A co z szansą, że zabójca zdołał obejść wszystkie pańskie alarmy?

Kent powtórzył, że jest niewinny, a Jacobs znów zgłosił ten sam sprzeciw — jego klient nie został aresztowany z powodu umiejętności zawodowych.

— W jaki sposób pańskie DNA znalazło się w sypialniach czterech ofiar, jeśli pan tylko zakładał alarmy? — zapytała Tina, chcąc pchnąć przesłuchanie do przodu.

— Podczas pracy miałem dostęp do wszystkich pomieszczeń, ponieważ w każdym z nich musiałem umieścić czujniki.

— Nie zamontował pan czujników w sypialni żadnej ofiary. Sprawdziliśmy. Poza tym pańscy pracodawcy uważają, że akurat w tych pokojach nie powinien pan przebywać. Jak zatem znalazło się tam pańskie DNA?

— Nie wiem. Może w jakiś sposób zostało przeniesione z innych miejsc w domu. Czy coś takiego jest możliwe?

Formalnie rzecz biorąc, było to możliwe, choć mało prawdopodobne. Kiedy Tina to powiedziała, Kent przesadnie wzruszył ramionami i stwierdził, że w takim razie nie ma pojęcia.

— Jak rozumiemy, ofiary zostały zgwałcone, a następnie brutalnie zamordowane. Czy próbki DNA z sypialni, jak mówicie, pasujące do profilu mojego klienta, znaleziono na samych ciałach? — zapytał Jacobs tonem łączącym odpowiednie dawki znużenia i sceptycyzmu.

Tina i MacLeod wymienili spojrzenia. To był ich wielki problem. Zabójca skrupulatnie oczyścił ciała, używając wybielacza, więc na razie nie mieli żadnych dowodów DNA.

— Nie — przyznał niechętnie MacLeod — ale to nic nie znaczy.

— Znaczy, panie nadkomisarzu, ponieważ mój klient już podał idealnie adekwatne wyjaśnienie obecności swojego DNA w sypialniach niektórych ofiar. A teraz, jeśli nie macie dalszych dowodów, proszę o natychmiastowe zwolnienie pana Kenta.

Tina przeszyła podejrzanego zimnym spojrzeniem.

— Niech pan nam powie o młotku — poleciła prosto z mostu.

Kent szeroko otworzył oczy.

— O jakim młotku? O co pani chodzi?

— O młotek, który znaleźliśmy w pańskiej sypialni, panie Kent. O ten pokryty krwią i tkanką mózgową pańskiej ostatniej ofiary Adrienne Menzies, o czym właśnie nas poinformowano. Na trzonku jest również pańskie DNA.

Kent pokręcił głową.

— Nie. Wykluczone.

— Tak. Laboratorium dwa razy przeprowadziło testy, po prostu dla pewności.

— Nic... nic mi nie wiadomo o młotku — wyjąkał. — Naprawdę nic nie wiem. Jezu, to się nie dzieje naprawdę. — Popatrzył rozpaczliwie na Jacobsa, który również wydawał się zaskoczony tą rewelacją, po czym przeniósł spojrzenie na prowadzących przesłuchanie. — Jestem niewinny, przysięgam. Ktoś mnie wrabia.

Tina pomyślała, że przypomina przerażone dziecko, ledwie jej wzrostu, ale chudszy, kulący się na krześle, gdy przedstawiono mu dowód. Po raz pierwszy zaczęła wątpić, czy dopadli właściwego człowieka. Wszystkie dowody świadczyły przeciwko niemu, ale nie sposób, w jaki reagował. Sprawiał wrażenie niewinnego w przeciwieństwie do większości podejrzanych, z którymi miała do czynienia. Większość z nich była winna i z reguły ograniczali swoje odpowiedzi do monotonnego refrenu „bez komentarza”. Andrew Kent zachowywał się jak zwyczajny człowiek uwikłany w przerażającą sytuację, nad którą nie ma żadnej kontroli.

— Jak pan myśli, kto pana wrabia? — zapytał MacLeod głosem pełnym sceptycyzmu.

— Już mówiłem, nie wiem. Naprawdę nie wiem. Ale gdybym nawet zrobił coś takiego, czy trzymałbym narzędzie zbrodni w pokoju? To byłoby szaleństwo...

Słowa zamarły mu w gardle, gdy zobaczył wyraz twarzy przesłuchujących.

Tina już miała zareagować, gdy MacLeod poklepał ją po ramieniu i pokręcił głową.

— Zapewne chce pan porozmawiać ze swoim klientem, panie Jacobs, na temat tego ostatniego dowodu. Przesłuchanie zostało przerwane o jedenastej czterdzieści sześć. — Wstał i skinął ręką, zapraszając Tinę za drzwi.

— Mieliśmy go na widelcu. Dlaczego przerwaliśmy? — zapytała Tina, gdy wyszli na korytarz.

— Wynikło coś nowego. Posterunkowy Grier powiadomił mnie przez zestaw słuchawkowy. Musimy to zobaczyć.

— Jakieś szczegóły?

— Nie — odparł, patrząc na nią z powagą — ale już teraz mi się to nie podoba.

5

W centrum operacyjnym wydziału zabójstw na czwartym piętrze komisariatu Holborn, gdzie prowadzono dochodzenie w sprawie Upiora, panowała absolutna cisza.

Sześciu policjantów z zespołu, który dokonał aresztowania Andrew Kenta, zebrało się w luźnym półkolu przed szerokoekranowym laptopem Apple Mac leżącym na biurku pośrodku pokoju. Posterunkowy Grier stał najbliżej, twarz miał bladą i ściągniętą, jego wystające jabłko Adama, wciąż posiniaczone po spotkaniu z ręką Kenta, poruszało się gwałtownie, jakby próbował pohamować wymioty. Miny pozostałych — ponura mieszanina odrazy, przygnębienia, napięcia i stoicyzmu — mówiły to samo. To, co właśnie oglądali, wstrząsnęło każdym z nich, a oczy posterunkowej Rodriguez mokre były od łez.

— Co mamy? — zapytał MacLeod, gdy wszedł razem z Tiną.

Jego miękka edynburska wymowa nieco złagodziła napiętą atmosferę. Cechowała go cicha przyzwoitość, w naturalny sposób przyciągająca do niego ludzi, a także aura spokojnej pewności siebie, która sprawiała, że człowiek nie zauważał wydętego od piwa brzucha, rzedniejących siwych włosów oraz niemodnych wąsów, tylko widział urodzonego przywódcę. Tina po raz kolejny była rada, że dla niego pracuje.

— To, co tu znaleźliśmy — powiedział z westchnieniem Grier, mocno przeciągając ręką po twarzy, jakby próbował się pozbyć jakichś wspomnień. — Filmy.

— Jakie? — zapytała Tina z dreszczem niezdrowego podniecenia.

— Nagrania z morderstwa dwóch ofiar. Wygląda na to, że sam filmował. — Grier urwał. — Wyjątkowo drastyczne.

— Mało powiedziane — odezwał się sierżant Simon Tilley, zwykle tryskający energią gliniarz o silnej osobowości i śmiechu jak bęben basowy, ojciec dwójki małych dzieci. — W życiu nie widziałem czegoś równie potwornego.

MacLeod odetchnął głęboko. Sam będąc ojcem, miał niewielką ochotę zająć się tym zadaniem, ale jako profesjonalista nie mógł pozwolić, żeby powstrzymały go względy osobiste.

— Rzućmy okiem.

Odwrócił się w stronę Tiny, wyraz jego twarzy sugerował, że nie wymaga, by to oglądała, jeśli nie chce. Zauważyła, że inni też na nią patrzą, łącznie z Grierem i Rodriguez. Przeczuwała, że chcą ją z tego wyłączyć.

— Nie ma obawy — powiedziała obcesowo do MacLeoda, nie patrząc na pozostałych. — Dam radę.

— Ja nie dam — wyznał Grier. — Jeden raz wystarczy. Włącz odtwarzanie, gdy będziecie gotowi.

Policjanci mrukliwie przyznali mu rację i odsunęli się od biurka. Choć nie opuścili pokoju, Tina miała wrażenie, że trzymają się jak najdalej od laptopa, jakby mógł ich czymś zarazić.