Pięć flakoników - Montague Rhodes James - E-Book

Pięć flakoników E-Book

Montague Rhodes James

0,0

Beschreibung

A co jeśli rzeczywistość, której doświadczamy, jest tylko drobnym przebłyskiem tego, co naprawdę nas otacza?Pewnego wrześniowego dnia mężczyzna postanawia odsapnąć na łonie natury. Szum strumyka i ciepło słońca usypiają go, a jednak on ma poczucie, że sen jest rzeczywistością. Cała natura dookoła podpowiada mu, co powinien zrobić w dalszych krokach. Dzięki zawartości tajemniczych flakonów bohater doznaje rozszerzenia zmysłów - widzi, słyszy i czuje więcej niż do tej pory. Jest gotów, by stawić czoła Mocom Ciemności. Fantasmagoryczna wizja przywodzi skojarzenia z "Alicją w Krainie Czarów" Lewisa Carolla.-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 75

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Montague Rhodes James

Pięć flakoników

Przekład: AGNIESZKA KLONOWSKA

Saga

Pięć flakoników

 

Tłumaczenie Agnieszka Klonowska

 

Tytuł oryginału The Five Jars

 

Język oryginału angielski

Wybór i układ: Paweł Marszałek

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2023 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728534014 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

ODKRYCIE

Moja droga Jane!

Pamiętasz zapewne swoje zdziwienie, kiedy oznajmiłem Ci, że słyszałem gadające sowy — a w każdym razie, o ile nie było to zdziwienie (gdyż wiadomo mi, że sama doświadczyłaś podobnych rzeczy), to przejawiłaś niezmierną chęć dowiedzenia się, jak do tego doszło. Być może właśnie teraz nadszedł właściwy moment, aby ci o tym opowiedzieć.

Tak naprawdę to, że znalazłem się w takich okolicznościach, było kwestią przypadku, nie zaś żadnych zdolności: przypadku i gotowości, by dać wiarę czemuś, co wykracza ponad postrzeganie wzrokowe. Obiecałem nie wyjawiać na piśmie nazwy lasu, w którym owo zdarzenie miało miejsce: zachowam ją w tajemnicy do naszego spotkania, resztę zaś opowiem dokładnie tak, jak było.

Na skraju lasu płynie strumyk; woda w nim jest brunatna, lecz przejrzysta. Po drugiej stronie owego lasu ciągną się płaskie łąki, a za nimi wznosi się zbocze wzgórza porośnięte dębami. Wzdłuż strumyka rosną olchy, jest więc on mocno zacieniony; słońce dociera tam tylko miejscami, rzucając cętki światła przez gęstwę liści.

Dzień, który teraz wspominam, zdarzył się na początku września i był bardzo gorący. Przemierzyłem łąki, by posiedzieć nad strumykiem i poczytać. Jedyne, co zmieniłem w swoich planach, to to, że zamiast usiąść, położyłem się, a zamiast poczytać, zasnąłem.

Sama wiesz, jak niekiedy — choć bardzo, bardzo rzadko — człowiek widzi we śnie coś, o czym wie na pewno, iż jest prawdziwe. Tak też było ze mną tamtego razu. Nie śniłem o zdarzeniach czy ludziach; śniłem o roślinie. We śnie nikt mi nic o niej nie mówił: widziałem tylko, jak rosła pod drzewem: w polu widzenia wyłonił się maleńki fragment korzenia tego drzewa; był stary, omszony i poskręcany, naznaczony trzema różnej wielkości sękami, okrągłymi, okalanymi mchem — na pewno takie widywałaś. To nie roślina zasługiwała na moją uwagę, choć bynajmniej nie wiedziałem, co to za rodzaj: nie miała kwiatów ani owoców i rosła nisko przy ziemi; coś jakby pozbawiony kwiecia tojad żółty. Na oko składała się z wachlarza sześciu liści rozłożonych płasko na boki, a każdy z nich był dziewięcioramienny. Jak powiadam, widziałem ją dość wyraźnie i zapamiętałem te szczegóły, gdyż sześć razy dziewięć daje pięćdziesiąt cztery, a tak się akurat złożyło, że miałem wówczas szczególny powód, by liczbę tę zachować w pamięci.

Cały ten sen sprowadzał się właściwie do tego jednego obrazu, i to on właśnie uwiecznił się w mojej pamięci niczym fotografia; wiedziałem już, że jeśli kiedykolwiek ujrzę ponownie ten stary korzeń i roślinę, to na pewno je rozpoznam. I choć nigdy nie słyszałem ani nie widziałem nic więcej ponad to, co zawarłem w tym liście do ciebie, z czasem przyszło mi na myśl, że warto by tę roślinę odszukać.

Po przebudzeniu leżałem wciąż na trawie ogromnie rozleniwiony, z głową spoczywającą niecały metr od brzegu strumyka, wsłuchując się w jego szum, aż po kilku minutach — podczas których być może znów zapadłem w drzemkę, lecz to nieistotne — szemranie wody zaczęło układać się w słowa: pod prąd, pod prąd, powtarzając je niezliczoną ilość razy. Ucieszyłem się, bo choć w poezji sporo się czyta o gadających potokach, a wsłuchiwanie się w ich szum sprawia mi niesamowitą przyjemność, to nigdy przedtem nie zdarzyło mi się wychwycić spośród tych dźwięków żadnych słów. A gdy wyrwany ze snu wreszcie podniosłem się z ziemi, pomyślałem, że posłucham rady strumyka i zamiast z jego nurtem udam się właśnie pod prąd. Tak też zrobiłem: strumyk wiódł mnie po płaskich łąkach, nie odbijając jednak od skraju lasu, i co jakiś czas słyszałem ten dziwny głos, który zdawał się nakazywać mi iść pod prąd.

Niebawem doszedłem do miejsca, gdzie inny wypływający z lasu strumyk łączył się z tym, wzdłuż którego podążałem, a poniżej miejsca spotkania tych dwóch cieków znajdował się — nie mostek, tylko przerzucona nad wodą kładka oraz służąca za poręcz tyczka, dzięki którym można było swobodnie przedostać się na drugą stronę. Przeszedłem więc bez dłuższego namysłu, z zamiarem przyjrzenia się drugiemu ze strumyków, który rwał wartko naprzód, obiecując nieco dalej małe bystrza i wodospady. Kiedy dotarłem nad jego brzeg, nie miałem już żadnych wątpliwości, że szepce: pod prąd, a wręcz nakazuje: podążaj pod prąd, co brzmiało o wiele wyraźniej niż przy pierwszym strumyku. Przedtem, zanim oba strumyki się połączyły, nie słyszałem takiego ponaglania. Zbliżyłem się do tego drugiego: jego mowa była teraz wyraźnie słyszalna. Rzecz jasna wiedziałem już, co należy dalej robić, i to bez dwóch zdań. Tu zaczynało się coś całkiem nowego i warto było się temu przyjrzeć nawet za cenę podwieczorku, na który mogłem nie zdążyć. Ruszyłem więc wzdłuż drugiego strumyka w głąb lasu.

Mimo iż nader uważnie wypatrywałem rzeczy niezwykłych — zwłaszcza roślin, o których mimowolnie nie mogłem przestać myśleć — przyznać muszę, że idąc po płaskim leśnym terenie, nie dostrzegłem ani w strumyku, ani w bylinach, owadach czy drzewach nic nadzwyczajnego (poza szepcącą wodą). Wkrótce jednak znalazłem się przy dość stromym nasypie — teren niespodziewanie zaczął się wznosić, a bystrza i wodospady wyglądały barwnie i beztrosko. Ponadto prócz ponaglenia, abym podążał pod prąd, słyszałem też niekiedy słowa naprzód, żwawo, które brzmiały urokliwie i kusząco. I choć nieustannie wytężałem wzrok, to nie zauważyłem po drodze zupełnie nic.

Wspinanie się pod górę zajęło mi dość długą chwilę. Na szczycie nasypu znajdowało się coś w rodzaju terasy, wyraźnie spłaszczonej i porośniętej wielkimi, starymi drzewami, głównie dębami. Za nimi piął się inny stok i dalej ciągnął się las: ale to już bez znaczenia. W owej chwili dotarłem bowiem do kresu swej wędrówki. Nie było tam strumyka, lecz ujrzałem coś, co spośród wszelkich darów natury cieszy mnie chyba najbardziej, prawdziwe nienaruszone źródełko.

Pośrodku płaskiego terenu, przed rosnącymi półkoliście kilkoma dębami, tkwiła niemalże idealnie okrągła sadzawka mierząca niecały metr wszerz. Biały piach na dnie to wzbijał się drobnymi, jajowatymi grudkami, to znów opadał. Było to najczystsze i najżywsze źródełko, jakie kiedykolwiek widziałem, i mógłbym wpatrywać się w nie godzinami. Przysiadłem więc obok, zapatrzony przez chwilę, myśląc wyłącznie o tym, jakie to szczęście, że trafiłem nad tę sadzawkę. Po chwili jednak zacząłem zastanawiać się, czy woda do mnie przemówi. Rzecz jasna, tym razem nie spodziewałem się usłyszeć, że mam iść pod prąd, gdyż dotarłem już do ujścia strumyka. Wsłuchiwałem się więc z zaciekawieniem. Woda nie szumiała tutaj tak głośno jak w strumyku: sadzawka była głębsza. Mimo wszystko pomyślałem, że pewnie i ona zechce coś mi przekazać, dlatego przysunąłem ucho możliwie najbliżej tafli wody. O ile się nie mylę (a jak się później okazało, miałem rację), jej słowa brzmiały: zrywaj, bierz, bierz albo  spiesz się, spiesz.

Zapomniałem na chwilę o roślinie, lecz, jak zapewne się domyślasz, słowa te przywołały ją w mojej pamięci. Podniosłem się i powiodłem wzrokiem po korzeniach starych dębów wokół źródełka. Niestety, patrząc od strony wody, żaden korzeń nie przypominał tego z mojego snu — miałem jednakże silne przeczucie, iż spośród wszystkich miejsc to właśnie tu prawdopodobnie, a wręcz na pewno rośnie owo ziele. Poszedłem więc od strony lasu, pamiętając, by podążać z prawa do lewa, zgodnie z ruchem słońca.

I się nie pomyliłem. Z drugiej strony rosnącego pośrodku dębu znajdowały się korzenie z mojego snu, omszone i usiane sękami przypominającymi ślepia, a spomiędzy nich wyrastała moja roślina. Jedyną jej cechą, której nie dostrzegłem we śnie, było to, że emanowała niesamowitą zielenią. Zdawało się, iż skupiała w sobie wszelką istniejącą zieleń, która wystarczyłaby do pokrycia wielkiej połaci trawy.

Nie miałem śmiałości jej dotknąć, toteż wróciłem do źródełka przekonać się, czy woda wciąż szepce te same słowa. Rzeczywiście, nadal zachęcała: zrywaj, bierz. Od czasu do czasu słyszałem jednak coś jeszcze, czego początkowo za nic nie mogłem zrozumieć. Położyłem się na ziemi, otoczyłem dłonią ucho i wstrzymałem oddech. Brzmiało to jak chwytaj drzewo albo witaj, drzewo czy też czytaj, Ewo. Zniecierpliwiony przemówiłem wreszcie:

— Bardzo przepraszam, ale za nic w świecie nie rozumiem, co do mnie mówisz.

Naraz krople wody musnęły moje ucho i usłyszałem już bardzo wyraźnie: spytaj drzewo.

Poderwałem się z ziemi. — Ależ oczywiście — rzekłem — proszę mi wybaczyć.

Woda tymczasem szeptała dalej: Zrywaj, zrywaj żwawo, zanurz, zanurz.

Po chwili zastanowienia nad właściwym powitaniem podszedłem do dębu, stanąłem przed nim i rzekłem (uchylając, rzecz jasna, czapki):

— Uniżenie proszę cię, Dębie, byś pozwolił mi zerwać rosnące między twoimi korzeniami ziele. Jeśli ześlesz mi żołądź — tu wysunąłem prawą dłoń — uznam to za znak twego przyzwolenia... i okażę swą wdzięczność.

W tym momencie jeden z żołędzi spadł prosto na moją dłoń. Dodałem więc:

— Dziękuję, Dębie: rośnij zdrów. Zerwę zatem ziele, a w jego miejscu położę twój owoc.

Następnie bardzo ostrożnie ująłem łodygę rośliny (była króciusieńka, gdyż, jak wspomniałem, rosła niziutko tuż nad ziemią) i pociągnąłem; ku memu zdziwieniu dała się wyrwać równie łatwo jak grzyb. Miała gładką, okrągłą bulwkę bez korzonków, po której zostało w ziemi równe wgłębienie, gdzie, zgodnie z obietnicą, umieściłem żołądź i przysypałem ziemią. Najpewniej wyrośnie z niego nowa taka roślinka.

Wówczas przypomniałem sobie ostatnie słowa wyszeptane przez wodę w źródełku. Spełniając jej prośbę, wpadłem w zdumienie; całe szczęście, że roślina tkwiła mocno między moimi palcami, bo jak tylko dotknęła wody, zaczęła rzucać się i wić jak piskorz, o mały włos nie wyślizgując mi się z ręki. Zanurzywszy ją trzykrotnie, miałem wrażenie, że kurczy się w moich palcach: istotnie, kiedy się jej przyjrzałem, dostrzegłem zwinięte listki, poskręcane tak mocno, że w dłoni została mi już tylko niemal sama bulwka. Wpatrując się w nią, zdałem sobie sprawę, iż woda szepce teraz już inne słowa: dość, dość.

Uznałem więc, że pora podziękować wodzie za wszelką pomóc, choć jak się pewnie domyślasz, wciąż jeszcze nie miałem pojęcia, co mam uczynić z tą rośliną i jaki zrobić z niej użytek.

Schyliłem się więc i najpiękniej, jak umiałem, wyraziłem wodzie swą ogromną wdzięczność, dodając, że gdybym tylko mógł jakkolwiek ją odwzajemnić, z chęcią to zrobię. Potem nasłuchiwałem uważnie, gdyż tym razem oczywiste było dla mnie, iż powinienem usłyszeć odpowiedź. I usłyszałem. Woda zaszumiała nagle innym tonem, mówiąc szybko i wyraźnie: srebro, srebro, srebro, srebro. Sięgnąłem do kieszeni. Szczęśliwym trafem miałem parę szylingów, sześciopensówek i półkoronówek. Pomyślałem, że najlepiej będzie oddać je wszystkie, więc położyłem je na prawej dłoni i zanurzyłem w wodzie, rozwierając palce tuż nad roztańczonym piaszczystym dnem. Najpierw woda tylko przelewała się po monetach, aż zdawały się lśnić czystym blaskiem. Po chwili z mojej dłoni zsunął się gładko i równiutko jeden szyling, po nim drugi i sześciopensówka. Czekałem, lecz nic ponadto się nie wydarzyło; woda jakby odpłynęła od mojej ręki, szumiąc, że  już wystarczy. Wyprostowałem się.

Na dnie sadzawki spoczywały trzy monety, lśniąc jaśniej niż świeżo wybite, które kiedyś widziałem, a leżąc tam, wydawały się coraz większe. Szylingi przypominały teraz półkoronówki, zaś sześciopensówka osiągnęła wielkość szylinga. Pomyślałem przez chwilę, że to pewnie dlatego, iż w wodzie wszystko wydaje się większe, lecz wkrótce okazało się, że wcale nie, bo monety wciąż rosły i, rzecz jasna, robiły się przy tym coraz cieńsze, aż wreszcie pokryły srebrną mgiełką całe dno sadzawki i wtedy woda zaczęła wydawać melodyjne dźwięki podobne do tych, które słychać, gdy przesunie się wilgotną opuszką palca po krawędzi kieliszka (jak to czynią niektórzy, nie dbając o dobre maniery przy stole). Było to przyjemne zarówno dla ucha, jak i dla oka, toteż długo stałem zasłuchany, wpatrując się w źródełko.