Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Jaką cenę przyjdzie zapłacić za wejrzenie w otchłań? Rhys Vastel, doskonały szpieg i skrytobójca kroczący ścieżkami umarłych, wraca z misji ujawniającej spisek przeciwko koronie. Na miejscu odkrywa, że jego ojczysty Erland zaatakowały siły Vaangorian dowodzone przez Cadoka, potężnego chazmantę władającego niszczycielską magią otchłani, który pragnie zemsty za śmierć ojca, przywódcy buntu magów sprzed czterdziestu lat. Aby ocalić swój świat przed pożogą, Rhys musi stawić czoła bezwzględnym najeźdźcom, poznać sekrety Inkwizycji i ocalić dusze dotknięte mroczną potęgą. By pokonać przeciwników, sięgnie po moc, której istnienia dotąd nawet nie podejrzewał… W świecie, gdzie zemsta płonie jaśniej niż nadzieja, a granica między bohaterem a potworem zaciera się coraz bardziej, podróż Rhysa dopiero się zaczyna.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 432
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Andrzej Jakubiec
Saga
Piekielnik
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2025 Andrzej Jakubiec i Saga Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727252827
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.
Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania
Dla mojej żony, że mnie w końcu zmusiła.
Każde słowo to jej zasługa.
Każde to jej wina.
„No dzięki”
– żona
Mury twierdzy Tor miały kolor płynnej stali.
Fragmenty blanek topiły się pod nieustannym naporem potwornego żaru. Nic nie byłoby w stanie znosić takiej fali gorąca w nieskończoność. Tylko bóg taki jak Omm, Wszechojciec maeterium, był zdolny do wyrządzenia podobnych zniszczeń. Wzbudzane jego mocą wulkaniczne erupcje tworzyły rzeki magmy w niczym nieprzypominające litych skał, z których powstały. Tylko bóg taki jak Omm...
Oraz Cadoc.
Olbrzymi mężczyzna stał na skalnej półce górującej nad twierdzą, przewyższając zarówno wzrostem, jak i umiejętnościami otaczających go chazmantów. Z jego dłoni wypryskiwał rozżarzony do białości strumień ognia z najgłębszych czeluści otchłani.
Spora część murów spłynęła niczym pomarańczowy jęzor, którego rozgrzana powierzchnia lizała kamienie poniżej. Pęcherz na skraju kamiennego jęzora pękł z głuchym bulgotem. Płynne płomienie spłynęły w dół, zasypując roślinność u podnóży murów. Wyschnięte, wczesnowiosenne trawy zajęły się ogniem, tworząc małe pożary.
Pozostała część vaangoriańskich sił rozbiła obóz w dolinie, z dala od murów i łuków erlandzkich obrońców. Żaden wrogi żołnierz nie śmiał wdrapać się na mury twierdzy, a nieustające natarcie Cadoca groziło zawaleniem dużej części umocnień. Pozbawieni jakichkolwiek dróg ucieczki Erlandczycy zaszyli się za murami twierdzy, drżąc ze strachu niczym stłoczone w kurniku ptactwo, które czuje zbliżającego się lisa. A to jedynie rozbudzało apetyty Vaangorian.
Herebor, przyboczny Cadoca, usiadł na głazie zaledwie kilka kroków za plecami swojego pana. Dysząc z wysiłku, wsparł się na lasce, dając starym kościom wytchnąć po długiej wspinaczce. Spod półprzymkniętych powiek obserwował zniszczenia poczynione przez olbrzyma. Cmoknął, po czym zwilżył usta wysuszone od bijącego żaru.
– Wyjaśnisz w końcu, po co to wszystko?
Cadoc drgnął. Jego gładko ogoloną głowę rosiły duże krople potu, tyleż z gorąca, co z trudu.
– Co tam mamroczesz pod nosem, starcze? – stęknął.
Herebor parsknął cichym śmiechem.
– Dobrze wiem, że mnie słyszałeś, lordzie Cadocu – odparł, kładąc nacisk na tytuł swojego pana.
– Nie wiem, czy zauważyłeś, Herebor, ale właśnie coś robię.
– Jak na moje, już niemal skończyłeś.
Jak gdyby dla podkreślenia tych słów, mur twierdzy rozpękł się z gromkim hukiem. Cadocowi to jednak nie wystarczyło. Z wściekłym rykiem podwoił wysiłki, a z jego dłoni wytrysnął jeszcze jaśniejszy strumień ognia. Doprowadzone na skraj wytrzymałości kamienie trzasnęły i zaczęły odpadać całymi płatami. Fundament rozłamał się na dwie części i cały mur runął.
Kiedy skalne odłamki wymieszane z roztopioną magmą spłynęły kaskadą w dolinę, wzburzając chmury pyłu i dymu, od strony vaangoriańskiego obozu dało się słyszeć dzikie wiwaty.
– No i? – spytał Herebor, kiwając głową z uznaniem.
Cadoc opuścił ręce, łapczywie chwytając powietrze. Choć ogień w jego dłoniach przygasł, w przeszywającym spojrzeniu wciąż jeszcze tańczył płomień.
– No i co? – odparł niskim, chrapliwym głosem.
– Zadałem ci pytanie. Po co to wszystko? Po co niszczyć twierdzę, zamiast ją zdobyć? Z twoją mocą mógłbyś stopić żelazną bramę w kilka minut, miast marnować pół dnia na coś tak bezmyślnego. Mogłeś też kazać posłać kilku chazmerów, żeby nocą pozbyli się straży i otworzyli przed nami wrota. Pytam więc, po co?
Olbrzym zgrzytnął zębami, aż mięśnie jego kwadratowej szczęki wyraźnie zagrały pod skórą.
– Myślałem, że rozumiesz dlaczego.
– Oświeć mnie.
– Dobrze wiesz, co Erlandczycy myślą o Rogach. Niedostępne. Niezniszczalne. Żadna armia nigdy nie zdołała podbić bliźniaczych wież. Sag i Tor, brama północy. Duma Erlandu. – Cadoc splunął na ziemię. – Kurwie syny. Wsadzę tę ich dumę głęboko w rzyć.
– Pycha, zatem.
– Nawet nie zaczynaj, starcze. – Nie obracając głowy, Cadoc wskazał mięsistym palcem niemal identyczną twierdzę wykutą w zboczu góry po drugiej stronie przełęczy, zaledwie pół mili dalej. – Prawo tej krainy stanowi, że kiedy jeden z Rogów zostanie zaatakowany, dowódca bliźniaczej wieży musi iść z odsieczą. Widzisz, żeby ktokolwiek szedł im na ratunek? Myślisz, że moja magija ich oślepiła? Nie. Po prostu siedzą za tymi murami i robią w portki. O to mi chodzi. Niech posmakują strachu, którym karmili nas przez lata.
Herebor zamknął oczy w zamyśleniu. Rozgrzane powietrze miało zapach żywicy i dymu. Umilkłe wcześniej ptaki znów rozśpiewały się pośród drzew, jakby nieświadome otaczającego ich zniszczenia.
– W końcu jednak przyjdą – rzekł wreszcie. – I spróbują cię powstrzymać.
– Niech przychodzą. Zaskwierczą w płomieniach pozostali. Zbyt długo siedzieliśmy pod ich butem. Chyba nie zapomniałeś nagle ostatnich czterdziestu lat? Czy nie chciałeś, żeby spotkała ich kara?
Herebor westchnął.
– I tylko to mnie powstrzymuje przed zruganiem cię.
Cadoc ryknął śmiechem.
– Nawet o tym nie myśl.
Stopione kamienie w dolinie powoli stygły, przybierając barwę głębokiej czerwieni. Na pozostałych murach twierdzy nagle zaroiło się od Erlandczyków, którzy jęli czynić przygotowania przed spodziewanym szturmem. Cadoc zwrócił się do swoich pozostałych ludzi.
– Poślijcie chazmerów. Niech się pierwsi zabawią.
Twierdza milczała niczym grób. Cadoc nie potrafił znaleźć lepszych słów, by opisać to, co widział z wysokości blanek. Ciała obrońców skąpane w wątłym blasku pochodni zaścielały cały dziedziniec. Trupy były jedynym, co pozostało po ataku chazmerów. Herebor miał rację. Mogli osiągnąć dokładnie ten sam efekt bez niszczenia murów, ale Cadoc chciał przekazać wrogom jasną wiadomość. Chciał, żeby ich ciemiężcy zobaczyli, z kim mają do czynienia.
I tak właśnie się stało.
W bladym świetle księżyca w pełni na szczycie bliźniaczej Torowi wieży Sag zapłonął ogień.
Wróg, niebezpieczeństwo, ostrzeżenie, krzyczał w mrok po raz pierwszy od niepamiętnych czasów. Dla Erlandczyków był to znak nadchodzącej wojny.
Cadoc nie miał wątpliwości, że po tym, jak północno-wschodnia ściana legła w gruzach, reszta umocnień rozpadnie się wraz z nadejściem kolejnej zimy. Miał czas przyjrzeć się swojemu dziełu, widział pęknięcia w kamieniach, skruszałe spoiwa. Co on zaczął, pogoda dokończy w ciągu kilku kolejnych miesięcy spiekoty, dżdżu, mrozu i lodu. To musiało wystarczyć. Na razie.
Uwagę Cadoca zwróciły odgłosy kroków na schodach. Młoda kobieta, o ile w ogóle już można było ją tak nazwać, wdrapała się na przypalony podest przylegający do murów, po czym przystanęła ze spuszczoną głową.
– Mój lordzie Cadocu, wzięliśmy pozostałą część załogi żywcem. Zamknęliśmy ich w koszarach. Mamy ich dać pod nóż jak całą resztę?
Cadoc podszedł do niej i uniósł jej głowę, przytrzymując palec wskazujący pod brodą.
– Nie, moja droga Phi. Zakujcie ich w łańcuchy. Jeszcze mi się przydadzą. Wkrótce się przekonają, że istnieje los gorszy od śmierci.
Blizny przeszłości
Niemal niewyczuwalna woń zgniłych jaj i najcichszy chrzęst metalu to jedyne, co zdradzało obecność Rhysa w komnacie. Jednak, by je zauważyć, należało być choć po części świadomym swego otoczenia. Hrabia Samer sen Maakles, całkowicie pogrążony w gorączkowej pisaninie, nie spostrzegł nic.
Szlachcic zasiadał za ciężkim dębowym biurkiem, nerwowo kreśląc koślawe litery na kawałku pożółkłego pergaminu. Cienie zrodzone z migotliwych świec wprawionych w żelazne kandelabry tańczyły na pokrytych gobelinami ścianach niczym figlarne chochliki. W kominku trzaskał ogień, przeganiając wiosenny chłód z kamiennych ścian.
Kilka kropel potu spłynęło z czoła hrabiego na jego wydatny, podwójny podbródek. Mężczyzna w roztargnieniu otarł je mankietem jedwabnej koszuli, po czym wrócił do szaleńczej pracy.
Zakradłszy się za wysokie oparcie krzesła, Rhys zerknął ponad ramieniem hrabiego i zaczął czytać.
...popełniłem straszliwy błąd. Nie powinienem był posyłać chłopca z wiadomością, lecz z uwagi na nieprzewidziane okoliczności nie mogłem skorzystać z naszej zwyczajowej formy kontaktu. Lękam się, że królewskie ogary są już na moim tropie. Choć w pełni oczekuję kary za nonszalancję, obawiam się o swoje życie i żywię nadzieję, że Przekaziciel łaskawie pochyli się nad moją sprawą i...
Co za nudy. Rhys nie miał na to ani czasu, ani ochoty.
– Przekaziciel? – spytał ponad ramieniem szlachcica. – Co za dziwaczny tytuł...
Hrabia z piskiem wyskoczył z bogato zdobionego krzesła, przewracając kałamarz. Niebieska plama rozlała się po lakierowanym drewnie, zalewając niedokończony list.
Rhys słyszał, że w dworskich komnatach uważano sen Maaklesa za niezwykle zręcznego polityka. „Mąż o wielkim apetycie na ryzyko”, powiadali niektórzy. Wziąwszy pod uwagę tchórzliwą reakcję i ciężką posturę hrabiego, Rhys szedł o zakład, że ryzyko było jego najmniej ulubionym przysmakiem.
Hrabia sztywno odwrócił się w stronę nieznanego intruza. Kiedy ujrzał Rhysa stojącego za wysokim oparciem z drzewa krwawnikowego, jego twarz przybrała barwę popiołu.
– Ktoś ty? Jak się tu dostałeś? – wyjąkał, a jego małe, świńskie oczka co chwila zerkały w stronę drzwi.
Rhys zrobił krok naprzód, odsuwając zdobiony fotel.
– Wasza magnificencja zapewne się zastanawia, dlaczego zawiasy nie skrzypnęły, jak powinny, prawda? – zakpił. – Nie żeby miało to znaczenie. Chyba nie słyszałem o głupszym środku ostrożności.
– To moje osobiste komnaty! Nakazuję ci stąd wyjść! – Hrabia podniósł głow, jednak ten żałosny pokaz autorytetu nie zrobił na Rhysie żadnego wrażenia. Kącik ust sen Maaklesa drgnął nieznacznie. Hrabia zrobił szybki wdech, po czym znów otworzył usta.
– Kazałeś swoim ludziom sobie nie przeszkadzać, a najbliższe straże są na samym dole wieży – ubiegł go Rhys. – Na twoim miejscu nie robiłbym niczego niemądrego.
Hrabia zawahał się na moment.
– Straaa...! – Sen Maakles zdołał wydusić z siebie zaledwie pół słowa, zanim pięść w skórzanej rękawicy huknęła go w szczękę. Szczęknęły zęby. Hrabia padł na kolana z cichym szlochem, kryjąc usta w dłoniach. Kilka kropel krwi ściekło pomiędzy jego palcami na podłogę.
– Naprawdę myślałem, że będziesz mądrzejszy – powiedział Rhys.
Jedno kopnięcie wystarczyło, by przewrócić szlachcica na plecy. Rhys skoczył na niego niczym kot, przyciskając go kolanem do posadzki. Czubek wąskiej, czarnej klingi zawisł w powietrzu zaledwie kilka cali od hrabiowskiego oka.
– Teraz mnie posłuchaj, i posłuchaj uważnie, bo nie zamierzam się powtarzać. Mam kilka pytań. Będziesz mówił, kiedy pozwolę. I na miłość Gruuna, nie podnoś głosu, bo inaczej wypatroszę cię jak prosiaka. Rozumiemy się?
Pojedyncza łza spłynęła z szeroko otwartych oczu sen Maaklesa. Hrabia w końcu zebrał się na odwagę i skinął głową. Może jednak na dworze mieli odrobinę racji.
Rhys uśmiechnął się bez krztyny wesołości.
– Doskonale. Powiem krótko. Kilkoro ważnych ludzi opowiedziało mi o twoich działaniach i poprosili mnie, żebym z tobą porozmawiał. Po przyjacielsku.
W pełni uświadomiwszy sobie swoją sytuację, hrabia wytrzeszczył oczy. Nie mogąc nabrać oddechu, łykał jedynie małe hausty powietrza na tyle, na ile pozwalał mu ciężar na piersi. Przez moment Rhys miał wrażenie, że do hrabiego niewiele dociera. Oczy szlachcica strzelały na boki niczym u zwierzęcia w potrzasku, desperacko próbując unikać spojrzenia oprawcy. Siarczysty policzek nieco go otrzeźwił.
– Patrz na mnie, jak do ciebie mówię – warknął Rhys. – Kim jest ten Przekaziciel? To twój pośrednik? Gdzie wysyłasz listy? Chcę nazwiska. Miejsca. Już.
Odpowiedziała mu jedynie głucha cisza. Usta hrabiego drżały tuż nad jego napęczniałym podbródkiem. Krwawa piana wystąpiła mu na krawędź warg. Rhys chwycił mężczyznę za gardło i przyciągnął go do siebie, dysząc sen Maaklesowi prosto w twarz. Teraz hrabia zmuszony był spojrzeć w jego oczy tak upiornie ciemne, że niemal przypominały płynną smołę.
Rhys poczuł mrowienie w palcach.
– Gadaj, ty kupo khâ... – Zamilkł na chwilę, zbity z tropu przez osobliwe słowo, które właśnie przeszło mu przez usta. Nie dał tego jednak po sobie poznać. Zamiast tego wykrzywił usta, odsłaniając zęby. – Przysięgam, że potnę cię na tak małe kawałeczki, że nawet twoi słudzy nie będą cię w stanie odróżnić od gulaszu, którym ciągle zapychasz tę swoją parszywą gębę.
Pchnął szlachcica z powrotem na posadzkę. Głowa hrabiego głucho łupnęła o kamienną powierzchnię.
– Proszę... Błagam – skomlał osłupiały szlachcic. – Ja... ja nic nie wiem.
– Nie kłam.
– Błagam cię...
Rhys zakrył usta hrabiego i wykonał krótki ruch drugą ręką. Jego czernione ostrze z łatwością przecięto ubranie hrabiego, zostawiając płytką ranę na piersi mężczyzny.
Sen Maakles wydawał się nie rozumieć, co się właśnie wydarzyło, lecz po chwili zaczął się wić jak piskorz, kiedy jego ciało zareagowało na ból. Próbował krzyczeć, lecz wydusił z siebie jedynie kilka stłumionych stęknięć.
– To dopiero gra wstępna – oznajmił Rhys z gniewnym grymasem. – Nie wiem, czy spodoba ci się ciąg dalszy. A uwierz mi, że lubię ostro się zabawić.
W głębi duszy Rhys nie czerpał z tego żadnej przyjemności. Zamiast tkwić tutaj, wolałby ścigać prawdziwe zagrożenia. Maakles był zwykłą marionetką w czyichś rękach. Aż trudno było uwierzyć, że stanowił część jakiegoś wielkiego spisku. Jednak rozkazy arcykanclerza były jasne: wyciągnąć informacje, zlikwidować cel i zniknąć. Niczym innym miał się nie przejmować.
Rhys rzadko decydował się iść na skróty, lecz tym razem chciał to mieć szybko za sobą. Szczególnie po tym, co odkrył w ukrytym loszku sen Maaklesa. Chwilowo odepchnął tę myśl od siebie.
– Nie mogę – wykrztusił hrabia, odzyskując mowę. – Oni... Oni mnie...
– Kimkolwiek są „oni”, niewiele ci zrobią, kiedy z tobą skończę. Bo cóż ci mogą uczynić? Torturować? Okaleczyć? Zabić? Jaśnie hrabio, ja zabiorę cię w podróż życia. Byłeś kiedyś w piekle, mój panie?
Hrabia zrobił jeszcze większe oczy, choć wydawało się to niemożliwe. Nozdrza Rhysa zaatakował ostry zapach moczu, a na hrabiowskich pantalonach pojawiła się ciemna i mokra plama.
– Jesteś piek... Piekie... – To jedno słowo nie chciało przejść sen Maaklesowi przez gardło.
Rhys posłał mu dziki uśmiech.
– We własnej osobie. A teraz powiesz mi wszystko, co wiesz.
Irka była z siebie tak dumna, że mogła zaraz pęknąć. To był jej pierwszy dzień w służbie hrabiego. Była jedną z kilku młodych dziewcząt przyjętych do pracy, jednak w ekscytacji uważała się za najlepszą z nich wszystkich.
Po tygodniowym przyuczeniu w końcu otrzymała niebiesko-złotą sukienkę służki. Zakładając ją, Irka sama czuła się jak szlachetnie urodzona dama.
Jej ojciec, piekarz z podgrodzia, ciężko pracował, by zapewnić córce pracę we dworku. Dla dziewczynki w tym wieku, na dodatek pochodzącej z niskiego stanu, służba w posiadłości hrabiego była wielkim zaszczytem. Irka miała nadzieję, że zarobione pieniądze pomogą rodzinie.
Pierwsze zadanie wydało jej się dziecięcą igraszką – miała zanieść kryształową karafę do prywatnych komnat hrabiego. Zamiast wina pan zażądał wody z miodem, chcąc zachować trzeźwość umysłu podczas pisania ważnych listów.
Irka stanęła przed ciężkimi drzwiami, zbierając się na odwagę. Chciała zrobić dobre pierwsze wrażenie. W głowie nieustannie obracała wszystkie otrzymane rady. Zapukaj, zanim wejdziesz. Wejdź dopiero, gdy hrabia pozwoli. Nic nie mów, chyba że zostaniesz o coś zapytana. Do hrabiego zwracaj się wyłącznie „mój panie”. Rób to, nie rób tamtego. Zasad było aż za wiele.
Irka miała już pukać, kiedy usłyszała czyjś gniewny głos. Była niemal pewna, że nie należał do jej pana, lecz ciężkie drzwi utrudniały rozróżnienie poszczególnych słów. Ręce jej zadrżały. Karafa zakołysała się na tacy, zadzwonił kryształ. Irka podtrzymała naczynie jedną ręką i zastygła na kilka sekund, jednak odgłosy dochodzące zza drzwi ucichły.
Irka przyłożyła ucho do drzwi i wstrzymała oddech, nasłuchując. Nie usłyszała nic poza biciem własnego serca. Po chwili rozległo się głuche uderzenie i stłumiony jęk. Ten sam głos, co wcześniej, powiedział coś brzmiącego jak: „Pozrowenia od kula, zajco”. Rozległ się urywany krzyk i bulgot, a następnie zapadła śmiertelna cisza.
Irka pisnęła, odskakując od drzwi. Dłonie miała mokre od potu, a oddech stał się nierówny i urywany. Uniosła jedną dłoń z wahaniem. Czy powinna była zapukać? Co to były za hałasy? Kręciło jej się w głowie. Przez całą tę ekscytację nie potrafiła rozróżnić, czy to, co usłyszała, było prawdziwe, czy stanowiło zaledwie wytwór jej rozgorączkowanego umysłu.
A co, jeśli pan był w niebezpieczeństwie? Lecz co mogło mu grozić na szczycie jego własnej wieży w samym sercu jego włości pilnie strzeżonych przez straże i sługi? Co jeśli nakryje hrabiego na robieniu czegoś, co powinno było pozostać tajemnicą? Kazaliby ją wychłostać. Albo jeszcze gorzej.
Nie myśląc dłużej, Irka zapukała w drzwi.
– Mój panie? – zawołała. Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, zastukała w okute drzwi mocniej. – Mój panie!
Jej dłoń zsunęła się na klamkę. Krople zimnego potu spłynęły jej po plecach. Zapominając wszystkie porady od starszych służek, pchnęła drzwi na oścież.
Zawiasy jęknęły niczym potępione dusze.
Irka wrzasnęła, zakrywając usta dłońmi. Upuszczona karafa rozbiła się na tysiące kryształowych odłamków, które rozprysnęły po całej posadzce.
Krew z poderżniętego gardła spływała na kamienie w rytmie wciąż bijącego serca hrabiego, mieszając się z inkaustem kapiącym kropla po kropli z pulpitu biurka. Gasnące oczy sen Maaklesa spoglądały na dziewczynkę z mieszanką żalu i skruchy. Jednak nie licząc umierającego hrabiego, w komnacie nie było śladu czyjejkolwiek obecności.
Prócz słabej woni zgniłych jaj.
Przeszywający wrzask, pełen rozpaczy i przerażenia, rozdarł ciszę. Dochodził od strony rzeki, płosząc stado gawronów, które wzbiły się w powietrze, głośno wyrażając swoje niezadowolenie.
Rhys wstrzymał konia i obrócił się w siodle. Po jego prawej stronie zachodzące słońce ledwo muskało wierzchołki drzew. Po lewej pagórek wznosił się ku zaokrąglonemu wierzchołkowi, a następnie opadał w stronę rzeki stanowiącej jeden z dopływów Alii. Na wprost Rhys był już w stanie dostrzec dym unoszący się z kominów we wsi Białe Wierzby.
Wątpił, by ktokolwiek inny usłyszał to wołanie o pomoc. W gorętszy dzień zapewne sam mógłby go nie dosłyszeć, jednak chłodna wilgoć nadchodzącego wieczora sprawiała, że głos niósł się dalej. Spojrzał na drogę prowadzącą do wsi.
Trakt między Żelazną Doliną a miasteczkiem Zgnilec przez większość czasu prowadził wzdłuż rzeki Alia. Białe Wierzby wraz z ich słynnym zajazdem leżały w połowie drogi między obiema osadami. Rhys miał nadzieję dotrzeć tam przed zmrokiem. Cała okolica przypominała rozległe bagniska. Zboczenie ze szlaku po ciemku mogło się skończyć kulawizną konia. Jak na razie wszystko szło zgodnie z planem. Spodziewał się, że dotrze do Zgnilca wieczorem następnego dnia. Stamtąd trakt do stołecznego miasta Kille prowadził prosto jak strzała.
– To nie twoja sprawa, Rhys – mruknął pod nosem. – Vea mówiła, żebyś się nie mieszał. Nie musisz zgrywać bohatera.
Uniósł spojrzenie ku zachmurzonemu niebu, westchnął i zawrócił konia w stronę pagórka. Zatrzymawszy wierzchowca na wzniesieniu, uważnie przepatrzył okolicę w poszukiwaniu źródła wrzasku. Jego wzrok przyciągnął błysk metalu. Chwilę później za drzewami dostrzegł ruch.
Rhys spiął konia, zjeżdżając w kierunku rzeki. Wkrótce gęsta roślinność zmusiła go do zejścia z wierzchowca. Przewiesił wodze przez gałąź drzewa, poklepał Szyszkę po zadzie i przecisnął się przez zarośla, wychodząc na podmokły teren przy brzegu.
W odległości dwudziestu kroków cztery postacie otaczały olbrzymie drzewo pochylone nad leniwie płynącymi wodami rzeki. Siwiejący, brodaty mężczyzna w poobijanym kapalinie siłował się z nastoletnią dziewczyną. Dziewka włosy miała mokre i brudne, podobnie jak sukienkę, a bose stopy czerniło błocko. Wyglądało na to, że chciała się rzucić w mętne wody rzeki, lecz nie zdołała uciec dostatecznie daleko. Teraz szarpała się w uścisku Siwobrodego, próbując się wyswobodzić. Mężczyzna był od niej jednak silniejszy i przynajmniej o kilka kamieni cięższy.
– Ejże, zdałaby mi się tu mała pomoc, Pot – zawołał siwy.
Zwalisty drab z pałką w dłoni powoli odwrócił głowę i ruszył w kierunku Siwobrodego, zostawiając leżącą na ziemi starszą kobietę. Z rany na jej głowie ciekła krew, plamiąc zgrzebną sukienkę.
Drab pochwycił dziewczynę, jakby ta była zwykłym workiem zboża, podczas gdy Siwobrody podniósł z ziemi linę i przerzucił ją przez jedną z grubszych gałęzi drzewa, szarpiąc kilkakrotnie dla sprawdzenia wytrzymałości.
Rhys nienawidził wielu rzeczy, ale dwóch w szczególności – krzywdzenia i zabijania niewinnych kobiet oraz dzieci. A to wyglądało na paskudne połączenie obu.
Zatrzymał się w niewielkiej odległości od pozostałych.
– Co, na przeklętą otchłań, się tutaj wyprawia?
Cała czwórka spostrzegła go dopiero teraz i cztery pary oczu zwróciły się ku niemu z wyraźnym zaskoczeniem.
Siwobrody zebrał myśli jako pierwszy.
– A tyś, kurwa, co za jeden? – powiedział mężczyzna z tak ciężkim, góralskim akcentem, że Rhys ledwo go zrozumiał.
Z bliska Rhys zauważył, że siwemu brakuje kilku zębów. Jego nos był wielokrotnie złamany i za każdym razem ktoś go źle nastawiał, przez co teraz przypominał rozgniecionego ziemniaka ze starą blizną biegnącą w poprzek grzbietu. Przy pasie wisiał mu prosty, żołnierski miecz z wyraźnie wytartą rękojeścią.
Starsza kobieta podniosła zakrwawioną głowę i wbiła w Rhysa błagalne spojrzenie.
– Proszę, młody paniczu, pomóż nam...
– Zawrzyj gębę, stara wiedźmo – uciął Siwobrody, spluwając na ziemię obok niej. – Pytałem, coś ty za jeden, przybłędo?
– Puść dziewczynę, wtedy będziemy mogli porozmawiać – odparł Rhys, podkreślając ostatnie słowo.
– Albo co mi zrobisz? – Siwobrody wypuścił linę i zrobił krok do przodu, prowokacyjnie kładąc dłoń na głowicy miecza. – Co, chłopcze?
Rhys skrzyżował ręce na piersi, zachowując dystans.
– Tak właśnie myślałem – parsknął żołnierz z krzywym uśmieszkiem. – A teraz spieprzaj, nim komuś stanie się krzywda. To oficjalne sprawy sir Renwicka sen Aryana.
– A jakież to niby „łofisjalne” sprawy? – spytał Rhys, kpiąc z akcentu mężczyzny. – Jak dla mnie wyglądacie jak dwaj zbóje chcący powiesić dziecko.
Siwobrody zgrzytnął zębami, oczy mu pociemniały. Wyraźnie ważył odpowiedź, popatrując na Rhysa spode łba.
– Ta dziewka to wiedźma. – Ponownie splunął na ziemię. – Próbowała zatruć nasze studnie. Chciała nas potruć, nim przyjdą inni.
– Inni? Jacy inni?
– Cholerni Vaangorianie. Nic nie wiesz? Ostatnio coraz więcej tutaj tych psich synów.
– Czyli ta dziewka to wiedźma i szpieg? A to znaczy, że jesteś... inkwizytorem? Sędzią? Białą Maską?
– Błagam, paniczu, my tylko szukamy schronienia – odezwała się ponownie starsza kobieta. – Pochodzimy z Zapola, po drugiej stronie rzeki. My tylko...
– Powiedziałem: zawrzyj gębę! – Tym razem Siwobrody podszedł do niej i uderzył ją na odlew. Kobieta z płaczem skuliła się w pozycji płodowej. Rhys zmarszczył nos, czując ucisk w żołądku.
– Mamo! – Dziewczyna raz jeszcze zaczęła się szarpać, ale nie miała szans w starciu z żelaznym uściskiem wielkiego draba.
– Dość tego – ryknął Siwobrody. – Masz ostatnią szansę stąd spierdalać, chłopcze. To nie twoja sprawa. – Rhys ani drgnął. – Pot, pozbądź się go i wracaj tu szybko. Zaraz zmierzcha.
Wielkolud cisnął dziewczynę na ziemię. Ta zerwała się na równe nogi i dopadła do swojej matki. Pot kilkakrotnie uderzył pałką w otwartą dłoń i wykrzywił się paskudnie, szczerząc rząd nierównych zębów.
Rhys odpiął guzik podróżnej peleryny i pozwolił, by opadła na ziemię. Opuścił ramiona, kilkakrotnie zginając i prostując mrowiące palce, i czekał.
Mógłby załatwić sprawę w kilka chwil. Oczami wyobraźni ujrzał przebieg całej potyczki. Wystarczyłby jeden skok w otchłań i znalazłby się za plecami wielkiego draba. Jedno cięcie pod potylicę i ten złożyłby się jak szmaciana kukła. W kolejnym skoku dopadłby Siwobrodego i wbił mu sztych pod żuchwę. Dla tych dwóch wyglądałoby, jakby w mgnieniu oka przenosił się z miejsca na miejsce. Nie zdążyliby nawet zareagować. Okoliczności sprawiały, że wolał się nie zdradzać.
Zgodnie z jego przewidywaniami, wielkolud wykazał się zupełnym brakiem finezji. Zwyczajnie rzucił się naprzód, unosząc pałkę do uderzenia. Rhys jeszcze przez moment rozważał sięgnięcie ku otchłani, ale zupełnie nie było takiej potrzeby. Jego przeciwnik był równie zwinny, co przerośnięty kawał świńskiej giczy.
Rhys uchylił się przed pierwszym, zamaszystym ciosem wielkoluda. Musiał przyznać, że gdyby pałka go dosięgła, zapewne straciłby głowę. Pot natychmiast odwinął się po raz kolejny, ale Rhys zszedł z drogi i tego ataku, po czym ugiął lekko kolana w oczekiwaniu na następny ruch przeciwnika. Impet uderzenia obrócił wielkoluda bokiem. Teraz mógł jedynie zadać cios z góry.
Rhys wykorzystał tę okazję i skrócił dystans szybkim doskokiem. Drab był silny, ale nie miał pojęcia, jak to wykorzystać. Zamiast tego wymachiwał wielkimi ramionami jak przy młóceniu ziarna. Rhys zablokował atak przeciwnika na wysokości łokcia, po czym skręcił ciało, z całej siły uderzając wielkoluda w okolice wątroby.
Pot stęknął ciężko i zgiął się wpół, krzywiąc z bólu. Z rykiem ranionego zwierza, zebrał się w sobie i rąbnął raz jeszcze na odlew. Zadany na ślepo cios minął Rhysa o dobre pół łokcia. Rhys zrobił krok i kopnął mocno, skręcając biodra. Obcas jego buta z ohydnym trzaskiem trafił tuż pod kolano wielkoluda.
Pot zawył i upuścił pałkę, chwytając się za nogę dłońmi. Rhys odzyskał równowagę i grzmotnął pochylonego draba łokciem prosto w skroń. Wielkolud zrobił dwa chwiejne kroki w tył, ale prawa noga zupełnie się pod nim ugięła. Zatoczył się niczym pijak i z wielkim pluskiem runął w płytką wodę.
Cała wymiana trwała nie więcej niż dwadzieścia uderzeń serca.
Rhys czekał, ale wielkolud się nie podnosił. Raptem usłyszał zza pleców zgrzyt metalu o metal. Kiedy się odwrócił, Siwobrody zdążył już dobyć miecza.
Rhys pokręcił głową.
– Nie radzę.
Wściekły wyraz twarzy Siwobrodego świadczył, że było już za późno na pokojowe rozwiązania.
Postawa i sposób trzymania miecza utwierdziły Rhysa w przekonaniu, że tamten służył kiedyś w wojsku, ale musiało to być bardzo dawno. Naraz, bez żadnego ostrzeżenia, mężczyzna zaatakował. Wykonał prostą fintę w prawo, po czym zmienił kierunek natarcia, wykonując na pozór zdradliwe cięcie z lewej.
Rhys odczytał jego zamiary bez trudu. Sięgnął za plecy i wyszarpnął z pochwy własne, czernione ostrze. Trzymając nóż ostrzem skierowanym w dół, przyjął uderzenie na jelec. Siwobrody nie ustał jednak w atakach. Zajadle ciął i pchał krótkim mieczem, jednak żaden cios nie miał szans dosięgnąć Rhysa.
Stary żołnierz był kiepskim szermierzem. Jego styl pasował do walki w wojskowych szeregach z tarczą w jednej dłoni i mieczem w drugiej. W trakcie bitew nierzadko istotniejsze bywało, jak długo żołnierze byli w stanie machać żelastwem, a umiejętności schodziły na drugi plan.
Przedłużanie tego starcia nie miało żadnego sensu.
Rhys poczekał, aż przeciwnik zada kolejny cios, zbił wrogie ostrze i skontrował. Dwa wyćwiczone cięcia zakończyły walkę, jeszcze zanim zaczęła się na dobre.
Siwobrody postąpił krok w tył, upuszczając broń. Po chwili padł na kolana, ściskając zakrwawiony nadgarstek prawej ręki.
Rhys strząsnął pojedyncze krople krwi z ostrza i schował je do pochwy.
– To płytka rana – powiedział. – Zatamuj krwawienie, a nic ci nie będzie. Twojemu towarzyszowi też nie. Jedynie stracił przytomność.
Stary żołnierz zmierzył go wściekłym spojrzeniem spod krawędzi kapalinu. Knykcie na dłoni ściskającej ranę wyraźnie mu pobielały. Miecz spoczywał w błocie tuż przed nim.
– Możecie iść. – Rhys odwrócił się w stronę matki i córki. – Jeśli udacie się na południe, powinnyście...
Kolejny atak Siwobrodego wziął go z zaskoczenia. Krawędź żołnierskiego kapalinu zsunęła mu się po ramieniu i trafiła go w twarz. Rhys poleciał w tył, czując ciągnący go w dół ciężar przeciwnika. Usta wypełniła mu krew z rozciętego od wewnątrz policzka. W ostatniej chwili uwolnił się i odepchnął starego żołnierza od siebie, nie pozwalając mu przyszpilić się do ziemi.
– Ostrzegałem – syknął Rhys przez zaciśnięte zęby. Gniew w jednej chwili wezbrał mu w żyłach niczym płynny ogień.
Rzucił się na przeciwnika, jakby ktoś wystrzelił go z kuszy. Pierwszy cios trafił starego żołnierza prosto w nos, strącając mu hełm. Kolejne uderzenie posłało go na błotnisty grunt. Rhys natychmiast do niego doskoczył. Na Siwobrodego spadła lawina razów. Ciało Rhysa wypełniła lodowata furia, a przed oczami miał tylko krwawą mgłę. Nie był świadomy tego co robi, aż...
– Przestań! Proszę, przestań!
Piskliwy głos wyrwał go z morderczego transu. Zastygł z pięścią uniesioną do kolejnego uderzenia i podniósł głowę. Dziewczyna stała w odległości zaledwie kilku kroków. Zakryła dłońmi usta, zupełnie jakby ją samą przeraziło, że wypowiedziała te słowa na głos. Miała prostą twarz wiejskiej dziewki, lecz jej niebieskie oczy mokre od łez lśniły wewnętrznym blaskiem. Oczy dziecka tkniętego otchłanią.
Rhys spuścił wzrok na żołnierza, którego wciąż przygniatał do grząskiej ziemi. Mężczyzna łapczywie chwytał powietrze, charcząc krwawą plwociną. Jego twarz przypominała miazgę. Tym razem nosa uratować się raczej już nie dało.
Rhys wstał, poprawiając rękawice. Mimo skórzanej ochrony czuł w knykciach tępy ból.
– Ja... – wydukał, sięgając do pasa. Dziewczyna skryła głowę w ramionach. Rhys wyłuskał monetę, przytrzymując ją na wyciągniętej dłoni. – Uciekajcie na południe. Zanim dotrzecie do Zgnilca, kupicie za to strawę. Tam będziecie bezpieczniejsze. Uważajcie na siebie. Trudne czasy idą dla takich jak my.
Dziewczyna przyjęła monetę z rozdziawionymi ustami.
I już nigdy więcej się nie spotkali.
Rhys dotarł do Białych Wierzb po zmroku. Mimo niedużej odległości od pochyłego drzewa do wioski pokonał ten dystans niespiesznie. Zatrzymał się nawet nieco dalej nad rzeką, by obmyć twarz i schłodzić zsiniałe dłonie w lodowatych wodach. Po wszystkim, co się wydarzyło, musiał ochłonąć.
Pochyliwszy się nad taflą wody, zobaczył swoje odbicie. Prawa strona jego twarzy przybrała charakterystyczną barwę, odcinając się ciemną plamą na śniadej skórze. Obmył ranę pod okiem i zaczesał w tył rozczochrane włosy.
Kiedy dotarł do zajazdu, słońce dawno już zaszło. Dziedziniec głównego budynku i przylegających doń stajni oświetlały jedynie dwie nieduże latarnie wiszące nad wejściami. Ktoś otworzył drzwi i dochodzące z wnętrza światło zakreśliło na ziemi jaśniejszą plamę. Mężczyzna chwiejnym krokiem wytoczył się ze środka, rozwiązał portki i zaczął szczać na samym środku dziedzińca. Rhys cudem uniknął strumienia moczu, który niemal zapaskudził mu buty.
– Uważaj, obesrańcu!
– A tyś skąd się tu wziął? – wybełkotał pijak, wgapiając się w Rhysa przymglonym spojrzeniem. – Ledwom cię zauważył!
– Wcaleś mnie nie zauważył – odwarknął Rhys.
Zostawiwszy konia przed stajniami, wyminął pijaka i wszedł do zajazdu. Wnętrze pachniało rybami pod wszelkimi postaciami – wędzonymi, gotowanymi i pieczonymi – podobnie jak wszystkie inne tego typu przybytki wzdłuż Alii. Rozmowy ucichły. Kilkanaście par nieufnych spojrzeń zmierzyło go od stóp do głów.
Rhys zsunął z głowy kaptur i skinął na powitanie. Palenisko wraz z kontuarem umieszczono po prawej stronie od wejścia. Rhys zzuł rękawice i położył je na blacie. Spostrzegłszy pokiereszowane knykcie prawej dłoni, odruchowo zasłonił je drugą ręką.
– Polej mi czegoś mocniejszego, dobry człowieku – powiedział do mężczyzny za szynkwasem. – Strasznie dziś zimno.
– Masz pieniądze?
Rhys sięgnął do sakiewki. Na blacie zadzwoniły trzy srebrne miecze.
– Będę też potrzebował pokoju i nie pogardziłbym kolacją. Zostawiłem swoją klacz przed stajnią. Będę wdzięczny, jeśli ktoś ją rozkulbaczy i przyniesie juki.
Na widok monet karczmarz sięgnął po butelkę siwuchy i nalał ją do małego kubka. Rhys wychylił całą zawartość za jednym razem. Gorzałka była mocna, ale zostawiała w gardle uczucie przyjemnego ciepła.
– Za konia będzie dodatkowy miecz – rzekł karczmarz.
Rhys teatralnie wydął policzki i sięgnął do pasa po kolejną monetę.
– Przysięgam, jak ostatnim razem tędy przejeżdżałem, nie wziąłbyś nawet połowy tych pieniędzy.
– Ostatnim razem? – spytał gospodarz, mrużąc oczy.
– Jeszcze przed zimą – zełgał Rhys bez zająknięcia. – Moja kompania handlowa często wysyła mnie na trakt.
– Twoja, czyli która?
– To, mój dobry człowieku, byłaby tajemnica handlowa.
Karczmarz otaksował Rhysa spojrzeniem, na co ten zareagował wyuczonym uśmiechem. W kurtce z grubej skóry, dobrej jakości spodniach, solidnych butach do łydki i podróżnej pelerynie niepodrzędnej jakości Rhys przypominał posłańca wiozącego dokumenty handlowe albo coś równie bezwartościowego. To była solidna przykrywka.
Łysy mężczyzna pokiwał głową.
– Wybacz szorstkie przyjęcie, panie. Mieliśmy ostatnio kłopoty. Znajdź sobie miejsce przy stole. Niedługo przyniosę strawę. – Karczmarz odwrócił się do zaplecza. – Arlo! Masz konia do oporządzenia! I przynieś zaraz juki!
Rhys wybrał ławę niedaleko ognia i pozdrowił gestem trzech rumianych wieśniaków siedzących na przeciwległym krańcu. Mężczyźni odwzajemnili zdawkowe powitanie i wrócili do picia piwa. Wkrótce zajazd znów rozbrzmiał odgłosami rozmów, jak gdyby nigdy nic. Zrzuciwszy pelerynę, Rhys oparł się o ścianę i odetchnął z ulgą, rozluźniając mięśnie.
Zajazd był jednopiętrowym, drewnianym budynkiem. Parter zajmowała wspólna sala, zaś na górze znajdowały się pokoje gościnne do wynajęcia. Rhys kilkakrotnie przejeżdżał przez Białe Wierzby, ale ostatnim razem już dawno temu. W jego zawodzie lepiej było nie pokazywać się zbyt często w tym samym miejscu.
Wspólna sala była jedynie w połowie zapełniona. Miejscowi wieśniacy właśnie wracali z pól po ciężkim dniu pracy, by napić się cienkiego piwa, jednak sezon kupiecki jeszcze nie rozpoczął się w pełni. Siedzący w rogu mężczyzna, wyglądający na wędrownego handlarza, zajęty był graniem w kości z miejscowymi. Towarzyszący mu ponury typ miał wygląd najemnego zabijaki. W spokojniejszych czasach strażnicy chronili jedynie duże transporty, ale kiedy pojedynczy kupcy zatrudniali zbrojnych, oznaczało to tylko jedno – kłopoty.
Nie minęły trzy minuty, nim karczmarz postawił przed Rhysem misę pachnącą rybami i półbochenek świeżego chleba. Rhys od razu zabrał się do jedzenia czegoś, co okazało się rybnym gulaszem i smakowało o wiele lepiej, niż wyglądało. Przy okazji, zupełnie niechcący, podsłuchał przytłumioną rozmowę trzech wieśniaków przy wspólnym stole.
– ...rzekliśmy staremu Namorowi, że będą z nimi problemy.
– Gadasz o tych ludziskach z drugiej strony rzeki?
– Gadam o tej cholernej dziewce i tej starej raszpli. Tych, co gadały, że są z Zapola. Kuzynka mojej matki mieszka w Zapolu, był żem tam na ubiegłoroczne dożynki. Nigdym ich tam nie widział.
– Do stu ogni, bzdury pleciesz – wtrącił trzeci wieśniak. – W Zapolu stoi ze trzy tuziny chałup. Ty nie znasz nawet gęb wszystkich z Białych Wierzb.
– Ano, ale Białe Wierzby są większe. Gadam ci, byłyby z nimi kłopoty. Poza tym Barnes rzekł mi, że znaleźli przy nich jakiś konkokt.
– Co to, kurwa, jest konkokt? – spytał drugi wieśniak.
– Tak gadali na truciznę.
– Ale powiedzieli kon-kokt?
– Ano.
– A nie trucizna.
– Ano, nie.
– Więc skąd wiesz, do ciężkiego licha, że ta dwójka chciała nam zatruć studnie?
– Po prostu wiem. Nie dalej jak dwa dni temu Mugorowi padła krowa z rozdętym brzuchem.
– I co to ma wspólnego?
– Nie wiem. Pewno popróbowały tego najpierw na bydle. Dla mnie to pieruńsko podejrzane.
– Ejże, kumie... Kumie! – Czyjś pijacki głos nagle dołączył do rozmowy.
Zasłuchany w lokalnych plotkach Rhys aż podskoczył. Przełknął kawałek chleba i spojrzał na mężczyznę, który stał teraz wsparty jedną dłonią o stół. Był to ten sam pijak, który niemal obszczał go na dziedzińcu.
Rhys zmarszczył brwi.
– Nie przypominam sobie, żebyśmy byli kumami.
– Racja! Ale Branlow, czyli go-spo-dasz tego tu wspaniałego przybytku – czk – kazał mi cię sze-prosić i postawić ci – czk – napitek za moje nie-go-dneee zachowanie, dobry panie. Toast, na przeprosiny! – ciągnął niewzruszony pijak, ziejąc alkoholem, i postawił na stole kufel.
– Nie chcę twojego piwa.
– Dajże spokój, panie, odrobinka piwa i świat będzie weselszy. Ja stawiam! Żebyś sobie, panie, nie pomyślał, że białowierzbianie to same psubraty.
Rhys zacisnął zęby. Wieśniak zaczynał mu grać na nerwach. W palcach dłoni poczuł znajome mrowienie. Powoli wypuścił powietrze.
– A jeśli się z tobą napiję, zostawisz mnie w spokoju?
– Ano, kumie. Na zdrowie! – Mężczyzna wzniósł toast własnym kuflem.
Rhys chwycił kufel postawiony na stole i udał, że pije. Ustami ledwo musnął krawędź naczynia, ale na tyle, żeby na ustach osiadła mu odrobina piany. Odstawił kufel na stół, rozlewając nieco trunku. – Zadowolony?
– Ano, panie. Już ci nie wadzę.
Rhys odsunął kufel na bok i wrócił do rybnego gulaszu. W międzyczasie brązowowłosy chłopak przyniósł juki. Rhys sięgnął do ich wnętrza i wyczuł palcami swój długi nóż, który wcześniej ukrył.
Skończywszy posiłek, opadł na ławę, czując, jak ogarnia go znużenie. Czekało go jeszcze kilka dni konnej jazdy. Wziął klucz od karczmarza i udał się na piętro. Jego pokój przypominał niewielką celę, w której znalazło się miejsce jedynie na łóżko, stolik z ogarkiem świecy na cynowej podstawie, stołek i wiadro na nieczystości. Przynajmniej nie śmierdziało.
Rhys przekręcił klucz w zamku, rzucił juki na stół, wyjął nóż i na wszelki wypadek wsunął go pod koc tuż przy boku. Nie zzuwszy choćby butów, padł na pryczę i natychmiast usnął.
Rhys przebudził się nagle, choć nie miało to nic wspólnego z faktem, że ktoś siedział na nim okrakiem, przyciskając do siennika. Zwyczajnie bardzo, ale to bardzo potrzebował się wysikać, a ciężar na jego podbrzuszu wcale nie pomagał.
Powoli otworzył oczy. Powieki miał jak odlane z ołowiu. Tępy ból łomotał w czaszce, a na żołądku zaległo nieprzyjemne uczucie mdłości. Czuł, że w każdej chwili może się porzygać.
Po lewej stronie, tuż obok drzwi, dostrzegł światło lampy, którą ktoś celowo przesłaniał kawałkiem tkaniny. Nie potrafił skupić wzroku na tyle, by dostrzec, kim była trzymająca go osoba.
Sądząc jednak po smrodzie i ciężarze, człowiek siedzący mu na brzuchu był mężczyzną. Rhys nie mógł poruszyć ramionami, które nieznajomy przygwoździł kolanami do pryczy po obu bokach. Pełzające cienie uniemożliwiały dojrzenie twarzy napastnika, jednak Rhys nie pomyliłby jego ciężkiego akcentu z niczym innym.
– O, naszsz chłoptaśśś ssię obussił – z wyraźnym wysiłkiem wyseplenił nosowo Siwobrody. Rhys wyobrażał sobie, że usta mężczyzny musiały przypominać przejrzały owoc. Wydało mu się wprost nieprawdopodobne, że tak szybko doszedł do siebie. Ile czasu minęło od ich wcześniejszego spotkania? Kilka godzin? Ból głowy utrudniał trzeźwe myślenie.
– Tak szybko? – rzekł drugi z intruzów nieco bełkotliwie. Rhysowi zdało się, że ten głos również już gdzieś słyszał.
– Mosze gdybyś uszył więsssej wilczomleszsza, ty głupku...
– Jak? Sukinsyn ledwo tknął piwo. Jeno udało mi się wsypać mu trochę do zupy.
Oczywiście, pomyślał Rhys.
– Terasss to besss sssnaczenia, więc ssstul pyssk i tszszymaj cholerną latarnię, szszebym wisssiał, co robię.
Źródło światła zmieniło pozycję i teraz Rhys ujrzał więcej. Drzwi do jego pokoju były uchylone, jednak zamek wyglądał na nienaruszony. Czy nie usłyszałby, gdyby ktoś próbował wyważyć drzwi? Z zewnątrz dochodziło jedynie czyjeś chrapanie.
– Pamiętaszsz mnie? – zaświszczał Siwobrody.
Rhys spojrzał mężczyźnie prosto w twarz. Zgodnie z przypuszczeniami, wyglądała paskudnie. Jego prawy policzek przypominał jeden wielki siniec, usta miał napuchnięte, a paskudne rozcięcie nad okiem zamieniło się w czarny strup.
– Złaź ze mnie, ty sukinsynu – wycharczał Rhys, czując żółć podchodzącą mu do gardła.
– Sssadarłeś sss niewłaśiwymi lućmi. Terasss ssię doigrałeś.
Mężczyzna uniósł dłoń. Światło lampy błysnęło na ostrzu noża.
Siwobrody klęczał na przedramionach Rhysa, a ten był zbyt słaby, żeby się uwolnić. Wyprężył palce, sięgając pod koc. Twarda, skórzasta powierzchnia rękojeści dodała mu odrobiny otuchy. Jak tylko dłoń Siwobrodego opadła, Rhys szarpnął się i sięgnął w otchłań.
Czas zdawał się rozciągnąć w nieskończoność, niemal zupełnie się zatrzymując. Przez moment Rhys widział powoli opadające ostrze, jakby nagle utonął w beczce gęstej smoły. W jego nozdrza wdarł się ostry smród palonej siarki. Rozgrzane powietrze omiotło mu twarz niczym podmuch wiatru w upalny letni dzień. Kiedy przebił zasłonę, przed oczami rozkwitły mu setki płonących kwiatów – czerwonych, pomarańczowych i żółtych – namazanych na niebie niczym gorączkowymi pociągnięciami pędzla szalonego artysty.
Jakiś kształt zatańczył mu na skraju wzroku. Smugi błyskawicznie namierzyły swoją zwierzynę. Miał wrażenie, że robiły to coraz szybciej wraz z każdym jego skokiem.
Na razie nie zaprzątał sobie tym głowy. Wiedział, że za ułamek sekundy zacznie spadać. Zawieszony w powietrzu wykorzystał odrobinę impetu, jaką zyskał, zrywając się z łóżka. Tuż przed upadkiem na ziemię wycofał się z otchłani, zostawiając za sobą spalony piekielnym ogniem świat.
Wylądował na twardej podłodze, uderzając ramieniem o jedną ze stołowych nóg. Cynowa podstawka świecy zakołysała się i spadła z brzękiem tuż obok. Niewielki pokój wypełnił siarkowy odór. Rozległ się głuchy odgłos uderzenia, a następnie dźwięk ostrza rozdzierającego poduszkę, na której jeszcze chwilę temu leżał Rhys.
Siwobrodemu chwilę zajęło zrozumienie, co właśnie zaszło. Rhysowi to wystarczyło, żeby zerwać się na równe nogi. Czarne ostrze niemal samoistnie wysunęło się z pochwy. W słabym świetle lampy jego przyczajona sylwetka przypominała drapieżnika gotowego skoczyć na swoją ofiarę.
Role się odwróciły.
Mężczyzna z lampą wcisnął się w kąt pomiędzy drzwiami a pryczą, potrącając po drodze wiadro na nieczystości. Twarz okryta migotliwymi cieniami wyrażała skrajne przerażenie.
Usta mu drżały, powtarzając spanikowanym szeptem jedno słowo.
– Piekielnik.
Rhys dyszał przez zaciśnięte zęby. Knykcie dłoni ściskającej broń mu pobielały. Splunął na ziemię, pozbywając się z ust siarkowego posmaku. Siwobrody, który jeszcze przed momentem przygniatał go do łóżka, spojrzał na niego z wykrzywionymi ustami. Jego towarzysz, trzymający lampę w rozdygotanych dłoniach, próbował zniknąć, wciskając się w najgłębszy kąt pokoju.
– Nie chcę... cię znowu... skrzywdzić – wycedził Rhys. Mrowienie w palcach się nasiliło, mięśnie naprężyły, krew uderzyła do głowy.
– Jak sss tobo ssskończę, nikogo juszsz nie ssskrzywciszsz...
– Odważne słowa jak na kogoś, kto dał sobie zrobić z gęby miazgę – odwarknął Rhys, z trudem hamując wściekłość. Natychmiast ugryzł się w język i złajał w duchu. W ten sposób na pewno nie rozładowałby sytuacji. Wziął głęboki oddech. – Popełniasz ogromny błąd. Jestem wysłannikiem... Króla Leifa II, podróżuję do stolicy.
Siwobrody parsknął.
– Dość tych łgarstw. Ten kraj szszcza na takich jak ty.
Zdziwiłbyś się, przemknęło Rhysowi przez myśl.
– Wiem, że jesteśśś vaangoriańssskim szszpiegiem, odszszczepieńcu – warknął Siwobrody. – Najpierw puśściłeś trussisielkę, prawie zabiłeśśś wioskowego zarządcę, a zarasss posswolisz, żeby possabijały nass inne dziwaki!
– Co? Nie mówiłeś, że jesteś tutejszym zarządcą. – Dopiero teraz Rhys przypomniał sobie wcześniejsze słowa Siwobrodego. „Oficjalne sprawy sir Renwicka sen Aryana”, mówił stary żołnierz. Rhys je wtedy zignorował i teraz w gardle urosła mu wielka gula. Przełknął ją z trudem. – Chcieliście powiesić dziecko jak bandyci. A teraz próbowaliście zamordować człowieka we śnie!
– Milcz! – ryknął Siwobrody, zeskakując z łóżka. Prawą rękę miał obwiązaną zakrwawionymi szarpiami i teraz wyprowadził proste pchnięcie ostrzem trzymanym w lewej dłoni.
Rhys zbił niezdarny cios. Nóż Siwobrodego ześliznął się po ostrzu Rhysa, żłobiąc długą rysę w blacie stołu, kiedy mężczyzna wpadł na mebel.
Rhys chciał się wycofać, jednak rozmiary pomieszczenia na to nie pozwalały. Zrobił pół kroku w tył, nadeptując na cynową podstawkę świecy, i uderzył plecami o ścianę. Nie było dokąd uciekać. Jedyna droga na zewnątrz prowadziła przez okno. Przez chwilę rozważał skok przez otchłań do sąsiedniego pokoju, ale nie miał pojęcia, czego się tam spodziewać. Poza tym ucieczka byłaby równoznaczna z przyznaniem się do winy.
Siwobrody nie miał takich dylematów. Odepchnąwszy się od blatu, wykonał dwa szybkie cięcia, które jedynie świsnęły w powietrzu. Nie mając innego wyboru, Rhys przygotował broń, sparował kolejne uderzenie i wykonał błyskawiczne pchnięcie.
Sztych ostrza przebił ciało mężczyzny. Rhys poczuł zgrzytnięcie, kiedy klinga skrobnęła o kość. Stary żołnierz zawył i padł na łóżko. Upuszczony nóż zabrzęczał na ziemi.
Rhys wymierzył czarne ostrze w przeciwnika.
– Ani drgnij. Dość tej błazenady.
Teraz Rhys miał już pewność, że ranny mężczyzna mu nie zaszkodzi. Siwobrody wił się na pryczy, przyciskając przedramię do rany. Na rękawie jego koszuli wykwitły szkarłatne kwiaty.
– Ty! – Rhys przeniósł spojrzenie na drugiego mężczyznę, kucającego nad przewróconym wiadrem w kącie. – Sprowadź karczmarza. Żądam wyjaśnienia tej sytuacji.
Mężczyzna z lampą nawet nie drgnął.
– Słyszysz mnie, durniu? Sprowadź...
Drzwi otworzyły się nagle, uderzając o ścianę. Jasne światło na chwilę oślepiło Rhysa. Potem dostrzegł niewyraźną sylwetkę młodzieńca trzymającego lampę na długiej tyczce. Mógł to być stajenny Arlo. Następnie Rhys dojrzał skąpanego w blasku karczmarza w nocnym przyodziewku, ściskającego w dłoniach naładowaną kuszę. Gdy oczy przywykły do jasności, Rhys uświadomił sobie, że znalazł się po niewłaściwej stronie zabójczego bełtu.
– Na Trójkę, co tu się wyprawia? – huknął karczmarz.
– Dobrze, że jesteś, panie. Właśnie miałem...
– Milcz, obcy! Jeśli dobrze widzę, stoisz nad zakrwawionym człowiekiem z nagim ostrzem, więc stul gębę. Co to ma znaczyć, Reduk? Czemu jesteś w pokoju tego człowieka?
– To szszpieg, Branlow. Dziwak sss półnosssy. Jebany piekielny pomiot. To on wypuścił tę trująssą dziwkę!
– I dlatego postanowiłeś ukraść mi klucze i zakraść się do pokoju mojego gościa? A potem co, sam chciałeś wymierzyć sprawiedliwość? – spytał karczmarz, wskazując upuszczony nóż. – Jesteś jeszcze głupszy, niż sądziłem, Reduk.
– To szszpieg, mówię ssi. Ssstrzelaj z tej cholernej kuszszy i ssałatw go!
– Oni... – próbował wtrącić Rhys.
– Mówiłem, żebyś się zamknął! – ryknął Branlow. Następnie zwrócił się do przerażonego mężczyzny w kącie. – Elrick, prawdą jest, co mówi Reduk? Ten tutaj jest tknięty? Widziałeś to na własne oczy i potwierdzisz jego słowa? – Karczmarz dwukrotnie pstryknął palcami. – Hej, Elrick, gadam do ciebie!
Oszołomiony mężczyzna oderwał spojrzenie od Rhysa i pokiwał głową.
– Cóż, obcy... – Nie opuszczając kuszy, karczmarz zwrócił się z powrotem do Rhysa. – ...mamy dwóch świadków mówiących, żeś jest tknięty i raniłeś człowieka w moim zajeździe. W Białych Wierzbach mieszkają sami bogobojni ludzie. Poślę teraz po Namora, naszego starszego, i po Górską Straż, a oni już rozmówią się z inkwizycją. Zrobimy to po dobroci. Rozumiemy się?
Rhys uniósł otwarte dłonie, przytrzymując czarne ostrze samym kciukiem, by pokazać najlepsze intencje.
– To wszystko nieporozumienie, mój panie. Jestem wysłannikiem króla Leifa II w drodze do stolicy. Niosę ważne posłanie, a tych dwóch dosypało mi do jedzenia wilczomlecza i...
– Ssstszszelaj, Branlow! Jestem ssarządcą Aryana. Moje sssłowa ssą waszszniejsze niż Namora!
– Teraz ty stul pysk, Reduk! Namyśliłem się. To mój zajazd i ja tu decyduję. A ty, obcy, pierwej twierdziłeś, że jesteś posłańcem kompanii, a nagle zostałeś wysłannikiem króla? Sam chyba widzisz, jak to wygląda. Masz jakiś dowód na swoje słowa?
Rhys zacisnął usta w wąską linię.
– Nie.
– Nie – powtórzył za nim karczmarz, przechylając głowę. – Zatem sugeruję, byś rzucił broń i robił, co mówię. Chyba że myślisz, że masz szanse z bełtem.
Rhys się zawahał. Szanse przeciwko całej czwórce miał spore, ale obawiał się, że skończy się to kolejnymi czterema trupami. A to było jeszcze gorsze rozwiązanie. Rozważywszy wszystkie opcje, zdecydował się na jedyne wyjście, które wydało mu się rozsądne. Choć odrobinę szalone.
Opuścił dłonie i zrobił ostrożny krok w kierunku okna. Chwycił juki za plecami i skoczył w tył, sięgając do otchłani.
Raz jeszcze cały jego świat utonął w gorącej i lepkiej zupie, śmierdzącej tak, jak wyobrażał sobie smród piekieł.
Chwilę później był już za oknem, zsuwając się po krytym strzechą dachu, z nagim ostrzem w jednej i skórzanymi jukami w drugiej ręce. Zamknięte okiennice z głośnym trzaskiem eksplodowały tysiącem drzazg, kiedy bełt z kuszy przebił je na wylot. Jeszcze zanim spadł na dziedziniec, Rhys wykręcił ciało i przetoczył się na bok.
Przewrót po ześliźnięciu się ze spadzistego dachu pozwolił mu złagodzić twarde lądowanie. Zerwał się na równe nogi i popędził ku stajniom, gdzie nad wejściem wciąż jeszcze płonęła samotna lampa. Z wnętrza zajazdu dobiegły go odgłosy szamotaniny, ciężkich kroków na schodach, krzyki i przekleństwa.
Rhys wpadł do stajni. Jego klacz stała w boksie z derką przerzuconą przez grzbiet, skubiąc siano. Odwróciła ku niemu głowę, najwyraźniej słysząc znajome kroki i wyciągnęła szyję, żeby dotknąć Rhysa chrapami.
– Dobra kobyłka. – Poklepał ją między oczami, otwierając bramę. – Wybacz, że przerywam kolację, ale musimy się zbierać.
Klacz zarżała gderliwie. Siodło i ogłowie wisiały na haku obok boksu. Rhys ledwie zerknął na siodło. Chwycił jedynie ogłowie i przerzucił je przez szyję konia. Juki zarzucił mu na grzbiet, po czym wskoczył na oklep.
Kierując samymi nogami, wyprowadził Szyszkę ze stajni. Gdy tylko wyjechali na dziedziniec, coś świsnęło mu nad głową. Kolejny bełt wbił się z głuchym trzaskiem w drewniany słupek tuż za nim. Karczmarz wyraźnie nie żartował, a biorąc pod uwagę jego celność, również mógł służyć w wojsku.
Rhys chwycił konia za grzywę, cmoknął dwa razy i uderzył go łydkami po bokach. Szyszka poderwała się, zaskoczona gwałtownością, po czym od razu poszła w galop, zostawiając za plecami wściekłe krzyki.
Kobyłka wypadła przez bramę i skręciła na południe, mknąc między uśpionymi domostwami. Chociaż księżyc stał wysoko, świat wciąż spowijała ciemność. Rhys nie potrafił powiedzieć, ile czasu minęło, odkąd przybył do zajazdu.
Spoglądając przez ramię, dostrzegł między chatami ruch kołyszących się nad głowami lamp i pochodni. Najwyraźniej ktoś postanowił podjąć pościg.
Z każdym końskim krokiem Rhys czuł, że jego pęcherz zaraz wybuchnie. Przed nim majaczyła czarna ściana lasu z ledwo odróżnialnymi sylwetkami ponurych drzew. Za plecami słyszał odgłosy pogoni. Kierując wierzchowca w prawą stronę, Rhys wjechał między drzewa, mając nadzieję – wręcz się modląc – żeby Szyszka nie potknęła się w półmroku.
Przylgnął do końskiego grzbietu, chcąc uniknąć zbłąkanych gałęzi. Ujechawszy pół mili, poczuł się na tyle pewnie, żeby zerknąć przez ramię. Wyglądało na to, że odsadził grupę pościgową.
Odruchowo się wyprostował. Coś trzepnęło go w skroń, zmiotło z konia i chwilę później głową w dół leciał na niechybne spotkanie z ziemią.
Świtało, gdy się przebudził. Wciąż był na koniu, nawet na własnej klaczy, jednak ktoś przewiesił go przez jej grzbiet. Nawet najmniejszy ruch sprawiał, że głowa eksplodowała mu ostrym bólem w okolicach potylicy, powodując nową falę mdłości. Choć nie mógł jej dosięgnąć, czuł na głowie solidnego guza i włosy zlepione zakrzepniętą krwią. Co gorsza, jego wilgotne spodnie cuchnęły nawet z daleka.
Otaczało go kilku jeźdźców w ciemnozielonych płaszczach Górskiej Straży. Jeden z nich prowadził jego klacz jak luzaka. Rhys spróbował się przekręcić, ale ręce i nogi związano mu sznurem. Posunęli się nawet do zakucia mu obu dłoni w metalową kulę zabitą nitem. Metal promieniował energią otchłani.
Czyżby mieli go za zbiegłego chazmantę? Cudownie.
– Sierżancie – wydyszał do mężczyzny z oficerskimi insygniami na piersi, wykręcając głowę. – Rozumiem, że jestem jeńcem i tak dalej, ale muszę się wyrzygać.
– I potrzebujesz mojego pozwolenia? – odparł szorstko sierżant. – Jak spróbujesz uciekać, ustrzelimy cię. Spróbujesz jakichś chazmackich sztuczek, ustrzelimy cię. Spróbujesz magii, ustrzelimy cię. Poza tym, rób co chcesz. Za to cię nie ustrzelimy.
Na potwierdzenie słów sierżanta jeden z jeźdźców uśmiechnął się do Rhysa niepełnym rzędem zębów i szarpnął za cięciwę swojego łuku. Rhys przełknął żółć podchodzącą mu do gardła i nie dyskutował dalej.
Kiedy słońce wzniosło się ponad linię drzew, przeganiając poranną mgłę, dotarli do grupy budynków wzniesionych w leśnej przecince. Konie rżały, psy szczekały, a czyjś młotek wystukiwał na kowadle równy rytm. Gdzieś w oddali śpiewały drwalskie topory. Zapach pieczonej sarniny niósł się po całym obozie.
– Ściągnijcie go – rozkazał sierżant, kiedy wjechali przez bramę posterunku. – Zabierzcie go do kapitan.
Ktoś zsunął Rhysa z grzbietu konia. Nogi się pod nim ugięły, kiedy tylko dotknęły ziemi. Podtrzymało go czyjeś krzepkie ramię. Jeden ze strażników rozwiązał linę wokół jego kostek. Przez chwilę Rhys rozważał ucieczkę, ale wtedy naszła go kolejna fala mdłości. W tym stanie daleko by nie uciekł, nawet mając do dyspozycji wszystkie moce otchłani.
Zaprowadzili go do jednej z chat. Wewnątrz stało biurko zarzucone najróżniejszymi przyborami do pisania, kilka krzeseł i regałów. Drzwi po prawej prowadziły do innego pomieszczenia. Obok biurka stał wyprostowany mężczyzna w wykrochmalonym mundurze porucznika. Ręce trzymał za plecami, obserwując Rhysa niewzruszonym spojrzeniem wodnistych oczu.
Strażnik podtrzymujący Rhysa posadził go na krześle naprzeciwko biurka.
– Siedź tu cicho – powiedział, po czym wyszedł.
Rhys zamknął oczy. Zaczął już przysypiać, kiedy drzwi po prawej się otworzyły. Odwrócił gwałtownie głowę i natychmiast tego pożałował, kiedy straszliwy ból wbił mu się w czaszkę od wewnątrz. Ujrzawszy krępą kobietę wychodzącą z sąsiedniego pomieszczenia, Rhys poczuł, że serce zabiło mu szybciej.
– Proszę, proszę – powiedziała kobieta, wycierając twarz i włosy ręcznikiem. – Toż to przecież chędożony Rhys Vastel.
Mężczyzna w wykrochmalonym mundurze drgnął, ale Rhys to zignorował, czując nagłą potrzebę wybuchnięcia śmiechem. Bez wątpienia by to zrobił, gdyby nie obawiał się kolejnego bolesnego epizodu. Przed nim stała najgorsza suka, jaką kiedykolwiek poznał. A przy okazji najtwardsza kobieta, z jaką kiedykolwiek miał przyjemność pracować.
– Neira Garte – powiedział, tłumiąc uśmiech. – Nawet nie wiesz, jak się cieszę.
– Teraz to kapitan Neira Garte, więc nie bądź taki pewny. Wiesz, że sprowadzono cię tutaj pod zarzutem zaatakowania wioskowego zarządcy, szpiegowania na rzecz wroga i trucicielstwa? To ziemie Renwicka sen Aryana, a mieszkańcy Białych Wierzb posłali już słowo do swego pana. Masz szczęście, że Renwick wybył gdzieś w swoich sprawach, inaczej posłaliby cię do niego w kajdanach, powiesili, a potem nabili na pal. Niekoniecznie w tej kolejności.
– To wszystko nieporozumienie.
Neira nachmurzyła się, odgarniając właśnie zapleciony, gruby warkocz kasztanowych włosów. Skrzyżowała ręce na piersi.
– Z tobą to zawsze są jakieś nieporozumienia, Rhys. Na miłość Vaan, w co się wpieprzyłeś tym razem?
– Wszystko ci wyjaśnię, gdybyś tylko mogła... – Spojrzał na metalową kulę, w której tkwiły jego drętwiejące dłonie.
Neira westchnęła.
– Poruczniku Grothbart, proszę go rozkuć.
– Pani? – Mężczyzna stojący obok biurka spojrzał na nią z zaskoczeniem.
– Powiedziałam: rozkuć go. To rozkaz.
– Tak jest, kapitanie. – Grothbart wyprężył się, strzelił obcasami, po czym podszedł do Rhysa i wyciągnął szpilę przytrzymującą obie półkule razem.
– Więzy też.
Porucznik zawahał się na chwilę, ale wyjął nóż i przeciął sznur pętający nadgarstki. Dłonie Rhysa wypełniło piekące uczucie napływającej krwi. Roztarł ręce, by choć odrobinę uśmierzyć ból. Niewiele to pomogło.
– Na Trójkę, Rhys, ale cuchniesz – powiedziała Neira, gdy w końcu był wolny. – Villgar zapomniał ci zmienić pieluchę?
– Ha, ha. – Rhys pokręcił głową ze zrezygnowanym uśmiechem.
– Poruczniku, proszę nam przynieść parę czystych spodni – rozkazała Neira. – I coś do jedzenia.
– Tak jest, pani.
Grothbart zasalutował, posyłając Rhysowi poirytowane spojrzenie. Dopiero teraz Rhys dostrzegł w jego oczach jeszcze coś, czego nie dało się pomylić z czymkolwiek innym.
Kiedy porucznik wyszedł, zamykając za sobą drzwi, to Rhys odezwał się pierwszy.
– Twój nowy przydupas?
– Nie nazywaj go tak. To świetny przyboczny. Bardzo lojalny.
– Pewnie łatwo rozkazywać mu w łóżku?
Strzeliła go po twarzy tak mocno, że aż odskoczyła mu głowa. W uszach mu zadzwoniło, a całą czaszkę wypełnił przeszywający ból. Rhys się tego zupełnie nie spodziewał. Albo zapomniał, jak mocno Neira potrafiła uderzyć.
– Ty bezczelny skurwysynu. Za kogo ty się masz?
– Za bezczelnego skurwysyna. Widzę przecież, że jest zazdrosny. Czy on...? – Rhys zrobił sugestywną pauzę, rozmasowując szczękę.
– Czy wie, coś ty za jeden? – Wzruszyła ramionami. – Może. Wiesz, że mielę ozorem, jak popiję.
Rhys miło wspominał ten język, ale powiedział jedynie:
– To wiele wyjaśnia.
– Nie rób tutaj maślanych oczu, Rhys. Było miło przez jakiś czas, ale oboje dobrze wiemy, że to był najgorszy możliwy sposób na odwdzięczenie się za uratowanie mi tyłka. Dwa lata to dla mnie cała wieczność. Co było, to było.
Rhys uniósł brwi. Nie był rozczarowany, ale... jej szczerość ubodła jego dumę.
– Jak kolano? – spytał.
– Boli jak sam skurczybyk na zmianę pogody, ale jakoś żyję. Przynajmniej jestem przydatna. Dali mi tytuł kapitan Górskiej Straży, dasz wiarę? Dwadzieścioro jeden mężczyzn i kobiet. Niezgorsza grupa.
– Słyszałem. Vea mówiła, że rozszarpałabyś ją na strzępy, gdyby nie znalazła ci czegoś odpowiedniego.
– Możliwe. – Neira pokiwała głową na boki z niewinną miną.
– Co to za pomysł z tym nasyconym żelazem? Nie wiedziałem, że straż używa czegoś takiego. – Rhys wskazał dwie półkule, które teraz leżały w uśpieniu na biurku.