3,49 €
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, polska poetka oraz dramatopisarka, debiutowała trzema wierszami w „Skamandrze” (1922), z którego środowiskiem związała się na kolejne lata. Była poetką miłości – opisywała ją w bezpośredni i naturalny sposób. Ceniła atmosferę i język codzienności. Jej poezja często wykonywana była w formie piosenek, między innymi przez Ewę Demarczyk, Czesława Niemena czy Krystynę Jandę.
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska
Poezje zebrane
(1922–1937)
Warszawa 2021
NIEBIESKIE MIGDAŁY [1922]
HISTORIA O CZAROWNICACH
Świeciły trzy księżyce,
Leciały trzy czarownice.
Leciały z daleka po niebieskich drogach,
czasem ginęły w chmurze –
– a na Łysej górze
diabeł, diabeł na nie czekał,
o złotych rogach.
Jedna miała rudy włos,
na czarnej miotle leciała w skos.
Hej! Hej! Hej! Hej!
Druga, jak ćma siwa,
trzymała się ożoga
półżywa –
Hej! Hej! Hej! Hej!
A trzecia nieboga,
podobna do białej jaskółki;
miała złociste włosy, na nich wieniec z witułki
rwanej o północku na łące
w miesięcznej poświacie.
Miała usta czerwone, ciało kocim sadłem świecące
i oczy płonące cierpieniem upadłem.
Jechała na łopacie.
Hej! Hej! Hej! Hej!
Na Łysej górze, pod cieniem trzech krzyży,
diabeł zasiadł posępny przy ognisku czerwonem,
owinął się ogonem,
rękami objął kopyta
i czarownic się pyta:
tej, której włos ryży,
tej, co siwa trzęsąca
i tej, która srebrniejsza niźli talerz miesiąca: –
Za co go kochają –?
I rzecze ta ryża ruda:
„Kocham cię szatanie,
miłują cię me usta za twe całowanie,
za szaleństw cuda.
Tyś mąż!
Kto cię zaznał ten twój!
Ramieniem mnie zwiąż
i zawsze przy mnie stój!
Wszystko jest kłamstwem w świecie, prócz twego uścisku,
on jest trójkątem w gwieździe Salomona,
ku niemu lecę jak błyskawica
w drzew nocnym szumie, w nietoperzy pisku,
ja, czarownica szalona!”
– I rzecze ta stara siwa,
brzydka jak płaz:
„Ciało moje – pusta płachta,
skarby z niej wykradł mi czas.
Tak to bywa.
Kochali mnie księża, szlachta,
królowie, pany, sam Bóg!
Dziś jam zdeptana siłą młodych nóg,
jako szczypawka lub skorek,
i jeno dla ciebie jeszcze skarb zawiera
mój pusty worek.
Nocą gdy księżyc prószy
przychodzisz ku mnie –
stajesz u wezgłowia
i chciwymi rękami w ciała mego trumnie,
szukasz pięknej jak kwiat złotogłowia mej duszy.
Ty jeden, jeden jeszcze chcesz czegoś ode mnie.
Więc wlokę się za tobą w niepowrotne ciemnie,
i kocham cię, kocham szatanie
za łaskę twoją: – cudne pożądanie!”
– Szatan milczy, gładzi brodę,
Na trzeciej czarownicy spogląda urodę
i wzywa ją do siebie, sadza na kolanach,
– jałowiec trzaska w polanach.
I płyną ciche słowa, smutne jak śpiew łabędzi:
„Tęsknota mnie tu pędzi,
tęsknota wichrowa
i żałość bez miary. –
Zdradził mnie Jasiek jedyny.
– Ty mi dochowaj wiary
i nie krzywdź mnie bez winy.
Za miłość zapłać miłością,
za pożądanie pragnieniem, –
choć jesteś jeno ciemnością
i Bożym cieniem. –
Zabierz mnie do domu,
nie daj mnie nikomu,
ani ludziom, ani bogom,
przyjaciołom, ani wrogom,
gdyż nigdy nie słyszano,
nigdy nie mówiono,
by diabeł, diabeł rzucił duszę potępioną!”
Na Łysej górze czernią się trzy krzyże
tańczą w koło widma białe i cienie chyże.
Hej! Hej! Hej! Hej!
MGŁY I ŻURAWIE
Pilnujcie, pilnujcie, ostatnich dni lata,
kiedy jeszcze zielone bije zegar chwile,
w które się już nieżywy karmin gęsto wplata...
Kobieto włóż maskę i skrzydła motyle
i biegaj i szukaj trwożliwie, ciekawie,
w chińskim pawilonie i w szpalerów cieniu –
(a mgła się już wznosi... Żurawie!!! Żurawie!!!)
gdzie oczy wołające ciebie po imieniu? –
Pilnujcie, pilnujcie ostatnich dni lata,
gdy zielone wachlarze drzew migocą złotem. –
O kobieto przecudna, kobieto bogata,
szukaj za jaworami, za różanym płotem, –
pytaj się pawiookich wód w okrągłym stawie,
gdy jęk wichru przepływa przez trzcin pióropusze –
(a mgła się już wznosi – Żurawie!! Żurawie!!)
gdzie usta, które miały całować twą duszę??
SEN
Iść przez sen ku tobie
w twe słodkie ręce obie...
przez pola długie ogromnie
sadzone w rzędy doniczek...
samych niebieskich konwalii
i szafirowych goryczek...
...przejść przez jezioro nieduże
zrobione z drewnianej balii...
i trochę nieprzytomnie
iść dalej przez bór ciemny, w którym kwitną róże,
lecz w którym się nie pali ani jedna świeca...
gdzie straszy stary niedźwiedź dziecinny z za pieca
dziś przerobiony na kota...
I widzieć w oddali już twoją psią budę
z kryształu, blachy i złota...
przedrzeć się z trudem poprzez dziwną grudę...
i jeszcze ten rów przebyć...
– potknąć się – i już nie być.
CZAS KRAWIEC KULAWY
Czas jak to Czas, krawiec kulawy,
z chińskim wąsem, suchotnik żwawy,
coraz to inne skrawki przed oczy mi kładzie,
spoczywające w ponurej szufladzie.
Czarne, bure, zielone i wesołe w kratki,
to zgrzebne szare płótno, to znów atłas gładki.
Raz – coś błysło jak złotem,
zamigotało zielonym klejnotem,
zatęczyło na zgięciu,
zachrzęściło w dotknięciu...
Więc krzyknęłam: „Ach! z tego, z tego chcę mieć suknię!”
Lecz Czas, jak to Czas, zły krawiec, tak pod wąsem fuknie:
„To sprzedane do nieba – cała sztuka –
szczęśliwy, kto ten skrawek widział – niech większego szczęścia nie szuka”.
– To rzekłszy, schował prędko próbkę do szuflady,
a mnie pokazał sukno barwy – czekolady. – –
ZAPOMNIANE POCAŁUNKI
Kto liczy nasze pocałunki,
kto na nie zważa?
Ludzie mają troski i sprawunki,
Bóg światy stwarza...
Zapomniane przez nas dwoje ich różowe mnóstwo
spada na dno naszych dusz,
jak płatki miękkich, najpiękniejszych róż...
Tam leżą i ciasno zduszone na sobie
słodkim olejkiem się pocą,
który rozpachnia się w nas każdą nocą
i każdym ranem,
i życia zwykłego jesienne ubóstwo
czyni róż krajem, perskim Gulistanem.
Kto nasze pocałunki liczy?
Kto na nie zważa?
Bóg światy stwarza,
nie zapisuje w księgach słodyczy...
* *
*
Moja miłość przeszła w wichr wiosenny –
w wichr wiosenny – me szaleństwo w burzę –
w burzę – moja rozkosz w dreszcz senny –
w dreszcz senny – moja wiosna w róże –
Z wichru spłynie moja miłość nowa –
miłość nowa – z burzy szał wystrzeli –
szał wystrzeli – sen rozkosz wychowa,
wiosna wstanie z różanej kąpieli.
ŚWIT
Zazieleniło się stalowe niebo – porosło trawą brzegiem widnokręga.
Z za gór wypełzły smoki granatowe i popłynęły, kędy wzrok nie sięga.
A po nich wielkie szafirowe ptaki swe długie skrzydła rozwiały w przestrzeni.
Zaś naprzeciwko świat był szarociemny, i jak sień pusty bez kształtów ni cieni.
Gwiazda świeciła mocna i rzęsista, pacierza czarnej nocy ciche amen.
Z pod ziemi barwa żółta wykwitała – w powietrzu pachniał jak gdyby cyklamen. –
SEN OPACZNY
Idzie węglarz zgarbiony, pod koszem się kłoni,
przez czarny, czarny śnieg. –
i znaczy węglem białym, jak kwiaty jabłoni,
biały na śniegu ścieg. –
Na zziębłą szybę w zamróz trzaskający, dziki
wypełzły barwne mchy,
rude, złote, czerwone werweny, gwoździki
i fioletowe bzy.
Zaś w łagodnej cieplarni wybujał skwapliwie
lodowy koral chwast,
wzrosły szklane łopuchy na srebrnej pokrzywie,
i szczawie pełne gwiazd. –
– Dziś obalone cudem, jako kulą kręgiel,
spoczęto w śnie niepamięci –
a słodkie wielkie Niegdyś od nowa się święci –
– W czerń śniegu padł biały węgiel. –
MAGNOLIA
Na liściu leży kwiat
drzemiący,
żółtawo biały, jak słoniowa kość.
Słodki, że aż nudzi.
Przedmiot pachnący –
złośliwie tajemniczy świat –
dziwny gość,
wśród nas ludzi. –
BARWY
Oto jest fiolet – drzewa cień idący żwirem,
fiolet łączący miłość czerwieni z szafirem. –
Tam brzóz różowa kora i zieleń wesoła,
a w jej ruchliwej sukni nieb błękitne koła
A we mnie biało, biało, cicho, jednostajnie –
bo noszę w sobie wszystkich barw skupioną tajnię. –
O jakże się w białości mojej bieli męczę –
chcę barwą być – a któż mnie rozbije na tęczę?
PYSZNE LATO
Pyszne lato, paw olbrzymi
stojący za parku kratą,
roztoczywszy wachlarz ogona
który się czernią i fioletem dymi
spogląda wkoło oczyma płowymi,
wzruszając złotą i błękitną rzęsą.
I z błyszczącego łona
wydaje krzepkie krzyki
aż drży łopuchów zieleniste mięso,
trzęsą się wielkie serca rumbarbaru
i jaskry, które wywracają płatki
z miłości skwaru,
i rozśpiewane, więdnące storczyki.
O siądź na moim oknie przecudowne lato,
niech wtulę mocno głowę w twoje ciepłe pióra
korzennej woni,
na wietrze drżące – –
niech żółte słońce
gorącą ręką oczy mi przesłoni,
niech się z rozkoszy ma dusza wygina
jak poskręcany wąs dzikiego wina. –
CZERWONY ZEGAR
Biją śpiesznie zegary,
terczą, tętnią i kują,
w progu życia warują,
siekąc czasu obszary.
Tną godziny w pstre chwile,
a chwile w oka mgnienia,
miłość w śmiech się przemienia,
a poczwarki w motyle.
Biją śpiesznie zegary –
i z tej i z tamtej strony,
zegar złocisty, stary,
brązowy i czerwony.
W tym czerwonym zegarze
o niemilknącym gwarze
mieszka kukułka złota,
która w każdej godzinie
wypada, skrzydłem miota,
po czym kuka żałośnie,
obraca się i ginie,
jak w wydrążonej sośnie.
Kiedyś, gdy zegar stanie
i ucichnie tykanie –
kukułka zeń wyskoczy
i kukając szalenie
poleci ku uboczy,
gdzie się kłębią zielenie,
poleci w modrą trawę
na czerwcową zabawę! –
DOM NA MODRZEWIU
Na niebotycznym modrzewiu,
modrzewiu o lekkich włosach,
który się w światła zarzewiu
kołysze i w złotych rosach,
wisi ptaszęce gniazdko –
gniazdko, skorupka orzecha –
domek, nad drzwiami strzecha,
strzecha ze słońca gwiazdką.
Wysoko, wysoko, wyżej,
wyżej, niż sięgnie drabina,
niż człowiek sam się wyspina,
czerni się domek w mgle ryżej.
Z wierzchołkiem cofa się, stoi,
wraca, kołuje w niebiosach –
w niebiosach skąd blask się roi
i plącze w modrzewia włosach.
Był modrzew rosą opity –
nie wiedząc po co i czemu
włożono ciężar młodemu
i wyniósł ciężar w błękity. –
Tam! tam wysoko na drzewie
w poszumach zamieszkać chcę!
Chcę! w mym żałosnym gniewie
pod złoto skryć się i rdzę!
I w domku pod chmur koroną
przekrzywić na bok głowę,
głowę, zatulnie wtuloną
w piórka czerwone i płowe.
I płowe... I nic nie żądać
lecz w bezpieczeństwie głębokiem,
głupio, o głupio spoglądać
na ziemię, w dół, jednym okiem. –
GOBELIN
W gobelin modro zielony, w gobelin żółty i siwy
dajcie mi uciec, o ludzie!
Wkopać się w świat obcy światu, w wełniany dziw ponad dziwy,
po życia niesłodkim trudzie. –
Przecedzić duszę przez wełnę, przecedzić przez barwy pawie,
z trosk się oczyścić i łez –
wejść i odpocząć i zasnąć, odpocząć z ustami w trawie
koloru vert Veronêse. –
Nade mną liść się rozmnoży, liść się ku ziemi pokłoni,
i kwiat się stłoczy w wiązanki –
wachlarzyk pstry zamajaczy, wachlarzyk w mej żółtej dłoni
spoczywającej kochanki. –
Na drzewie siądzie gołąbek, spokojny gołąbek z wełny,
w zaroślach jeleń się zdziwi, –
brodaty pan stanie przy mnie, brodaty, miłości pełny,
pełniejszy niż ludzie żywi, –
ten który nigdy nie zmierzy potęgi ani słodyczy
mych ust, spłowiałych korali, –
który miłości nie szepnie, nie wyśni i nie wykrzyczy,
i nigdy się nie oddali. –
W gobelin modro zielony, w gobelin żółty i siwy,
dajcie mi uciec, o ludzie –
wkopać się w świat obcy światu, w wełniany dziw ponad dziwy,
po życia niesłodkim trudzie. –
NA CIEPŁEJ NIEBIESKIEJ ŁĄCE
Na ciepłej niebieskiej łące
pasą się białe zające
pasą się białe baranki
w kwitnące złotem poranki.
– Niebieskie łąki bez granic
nie służą nikomu na nic –
są dla tych białych zajęcy
są dla tych białych baranków
i dla skrzydlatych tysięcy
myśli radosnych kochanków. –
NASTRÓJ
Za oknem wygląda świat,
jak batystu szarego szmat,
w białe łatki
w białe gwiazdki –
świat nudnej dziecinnej powiastki, –
świat matki,
szyjącej nudne majteczki
i myślącej podczas zawiei
o swojej nudnej nadziei
i o tym, by na drzewko kupić kolorowe świeczki. –
ZWIĘDŁE KWIATY W SALONIE
Zżółkłe strzępy,
jedwabiste włosy,
jakby w błocie
nurzane, szargane.
Gwoździk tępy
wynędzniałe kłosy,
w których złocie
strzępi suchość ranę.
Wyschłe dzwony,
których odma klęśnie,
lepkie miody
żegnając na wieki.
Muł zielony,
zwiędłe wiotkie mięśnie,
błotne brody,
kaprawe powieki. –
Zeschłej róży
żółta trupia głowa
przy piwonii,
której płatki rzedną. –
Liść się nuży,
liść zwisa bez słowa,
jak ruch dłoni –
wszystko, wszystko jedno. –
POCAŁUNEK SŁOŃCA
Pocałunek słońca jałowy jest choć złoty, –
spojrzenie kwiatu cudze, choć rzewne, –
szum wody: obce narzecze, ni to bełkot idioty –
Trawy – jakże dalekie to krewne.
Pies o ileż młodszy i głupszy braciszek,
a co znaczą mrówek nudne kopce?
Co mówi zapach świeżo z nieba spadłych szyszek,
i to, że motyl ma na skrzydłach po kropce?
– Ty człowieku, tyś bliski jeden, tyś przemiły,
tyś mojej duszy żywność słodka, –
wolę cię bracie pełen rozkoszy i siły
niż srebrnego na wierzbie kotka.
HEJ MOJE MŁODE LATA
Hej moje młode lata
nie zobaczyły świata!
Żyły w ciasnym ogrodzie,
znały bratków aksamit,
deszcz kwietnia, błoto grudnia,
i kamienie kamienic.
Nie upoiły źrenic
blaskiem Krzyża Południa,
nie widziały Piramid
ni słonia na swobodzie. –
Nie dla nich skwitły zioła
na Himalajów zboczu,
nie dla nich dżungli ciemnie
dyszały w cudów ścisku...
W wielkim świata igrzysku
obyło się beze mnie,
bez mych patrzących oczu
i myślącego czoła...
HISTORIA O ADMIRALE
Kiedyś mi o tym mówiły
garbate kościelne babki...
W swym locie pstry i zawiły
wpadł motyl raz do pułapki.
I nikt nie myślał go szukać,
w pułapce pachnącej myszą,
więc począł o ściany stukać –
krzyczał – lecz było to ciszą...
Przecudny motyl admirał
w czerni i w czystym karminie,
skrzydło na żółtej słoninie
położył i dogorywał...
* *
*
Świat, jak mydlana bania
na słomce wisząc Bożej,
drży, chwieje się i kłania,
kręcąc się w barwach zorzy.
Potrącił o mą duszę
ze siedmiobarwnym śmiechem,
świat jak mydlana bania,
w złociste pióropusze
wydęta bożym dechem.
ZACHÓD SŁOŃCA
Kto pogubił te pióra różowe na niebie?
Aniołowie kochania, kochania, kochania. –
Popłynęli daleko – nie do mnie i ciebie,
lecz tam, gdzie szyby płoną snem oczekiwania.
Aniołowie miłości pióra pogubili,
niosąc w oddal rozkosze, rozkosze, rozkosze,
różowe pocałunki, nieskończoność chwili
i pełne łez amfory i róż pełne kosze.
Jedno pióro wionęło nad tym naszym domem,
gdzie w oknie brak złotego, złotego płomienia,
i zawisło nad nami różowym ogromem,
i zawisło nad nami żałością wspomnienia...
Kto pogubił te pióra różowe na niebie?
Aniołowie kochania, kochania, kochania. –
Popłynęli daleko – nie do mnie i ciebie
lecz tam, gdzie szyby płoną snem oczekiwania. –
BERCEUSE
Oczy twe ciche są jeszcze, oczy twe ciche są jeszcze,
kiedy mnie bierzesz w ramiona, –
spokojnych gwiazd płyną deszcze, łagodnych gwiazd płyną deszcze
i śnieg na śniegu gdzieś kona...
W milczeniu zbladły nam twarze, w milczeniu zgasły nam twarze,
i dusze bledną w miłości...
w błękitnym stoi oparze, w półsennym stoi oparze
różowe serce światłości...
Spoczywam na twoim łożu, zasypiam na twoim łożu,
jak na dnie srebrzystych noszy,
stojących gdzieś na rozdrożu, wstrzymanych gdzieś na rozdrożu
w oczekiwaniu rozkoszy...
OKNEM WYGLĄDAŁO
Oknem wyglądało,
stawało przed bramą,
wracało –
zawsze samo...
Szło przed siebie w wiosenną rozwichrzoną słotę,
trącane parasolami czarnymi –
a szło po to, co jest bladozielone i złote,
co pachnie, jak gwoździk chiński i olbrzymi,
i co się każdemu należy.
Chodziło, szukało,
na jarmarki się pchało, na targi,
patrzało z wieży,
wracało –
Nagle znalazło w tłumie twe wargi,
przywarło,
upadło, znieruchomiało, zamarło.
PANTOFELKI SZKLANE
Pantofelki szklane,
skrami malowane,
z dwoma skrzydełkami szarańczy
po bokach,
by tańczyć tak lekko, jako światło tańczy,
menuetowym krokiem,
by tchu nabrawszy westchnieniem głębokiem,
w oddal wzlatywać na żurawią drogę,
i siadać na obłokach,
lub na zamkowej wieży chwiejnym szczycie,
założywszy nogę na nogę.
Pantofelki szklane
skrami malowane,
rżnięte w błękicie,
dane mi z rąk przemądrej, doświadczonej wróżki,
abyś ty w niebo wpatrzony
gwiazdami strojne złotemi,
które mi duszę twą kradnie, –
dojrzał nad sobą moje małe nóżki
zwieszone ku ziemi,
i przyjrzał się im dokładnie,
myśląc, że oto nóżki twojej żony
i jej szklane pantofelki
zasłaniają ci wszechświat gwiaździsty i wielki. –
O KACIE PAŹDZIERNIKU
Ucięte złote ręce
lecą z wysokich klonów,
spadają przez mgłę białą
w szarzyznę dróg, zagonów...
Czerwony kat jesienny,
zmęczony kat Październik
idzie przez las, przez łąki,
przez pola i przez ściernik,
i wszystko co jest życiem
jasnością, barwą, wonią,
dojrzawszy, niszczy krwawą
katowską swoją dłonią.
– Idzie i wnet spotyka
starego robotnika,
który tak z trwogą rzecze
do złego Października:
„O kacie Październiku,
patrz: kości me ułomne,
młodość mą, włosy, rozum
straciłem, – gdzie? nie pomnę.
Trzęsie się we mnie serce
i chorób mam bez liku –
pozwól mi przejść spokojnie,
mój kacie Październiku!”
– Ucięte złote dłonie
kładą się w krąg na drodze...
Podumał kat Październik,
ustąpił się niebodze.
Wtem znów nadchodzi z dala
babusia stara, słaba,
rozpłaszcza się pod koszem,
jak pod kamieniem żaba,
i mówi: „Panie Kacie,
pozwól mi przejść bez krzyku,
na sprzedaż niosę jaja
i gęsi dwie w koszyku, –
spódnica stara, bura,
kaftanik na mnie siwy,
puszczaj-że dobrodzieju,
przecieżeś mi nie krzywy!”
– Ucięte złote dłonie
kładą się w krąg na drodze.
Podumał kat Październik –
ustąpił się niebodze.
Patrzy – aż tu znów idzie
dziewucha nad dziewuchy:
spódnica jak ambona,
warkocze jak łańcuchy.
W spódnicy kwitną róże,
bławatki i paprocie –
oczy, jak modre szkiełka,
a włos skąpany w złocie.
Pierś jako gliniany dwojak,
brwi czarne jak sadza. –
Zmęczony kat Październik
ścieżynę jej zagradza.
– „O Panie Październiku
nie zachodź ty mi drogi –
późno już, nów na niebie
białe wystawił rogi.
Puść-że mnie, panie kacie,
śpieszno mi do kochanka”. –
– „Hej! kiedy mi zapachniał
gwoździk i macierzanka!”
– „Puszczajże, panie kacie,
pięknie ci podziękuję...”
– „Hej! kiedy gdzieś zakwitły
piwonie i leluje! –
Hej! kiedy krasa twoja
za bardzo mi różowa...”
– „O panie Październiku –
słońce się w chatach chowa,
a mnie tu na złej drodze
godziny lecą płone...”
– „Hej! Kiedy mi twe serce,
twe serce za czerwone!”
Toczą się złote ręce,
trzęsie się brzoza łysa,
Październik ujął dziewkę
i krasę z niej wysysa. –
* *
*
Gdy pochylisz nade mną twe usta pocałunkami nabrzmiałe
usta moje ulecą, jak dwa skrzydełka ze strachu białe, –
krew moja się zerwie, aby uciekać daleko, daleko,
i o twarz mi uderzy płonącą czerwoną rzeką.
Oczy moje, które pod wzrokiem twym słodkim się niebią,
oczy moje umrą, a powieki je cicho pogrzebią.
Pierś moja w objęciu twej ręki stopi się jakby śnieg,
i cała zniknę jak obłok, na którym za mocny wicher legł. –
JESIENNE NIEBO
Jesienne niebo słodkie, pełne łaski,
spowite w szal kaukaski,
przez drzew bezlistnych rozszczepione pędzle
przeciąga różową frędzlę.
I ku nadziei mej podchodzi z bliska,
słodyczą mnie uciska,
i na tęsknocie mej opiera dłonie,
– pachną ostatnie lewkonie. –
Jesienne niebo, słodkie, pełne łaski,
zwija swój szal kaukaski –
a odrzuciwszy go, staje bez ruchu
z cekinem złotym w uchu. –
PAMIĄTKI
Niebieskie oczy, krągłe paciory,
kąpane w niebie w dawne wieczory,
leżą w komodzie, w starej szufladzie, –
kurz na nie pada, warstwą się kładzie...
Pocałowania, słodkie pieszczoty,
pachnące jeszcze wonią tęsknoty,
z dala od ludzi, z dala od zgiełku,
na dnie szuflady więdną w pudełku. –
I nic już więcej, tylko dwie róże,
i jedno słowo złote i duże,
zwinięte w papier leży w ukryciu –
może się przydać jeszcze raz w życiu. –
O BISKUPIE FIOŁKOWYM
Był raz biskup fiołkowy,
urodzony w Niedzielę.
Chodził sobie w fioletach,
mieszkał w wiejskim kościele.
Miał usta w bladej twarzy
na kształt spalonych kłosów:
nie całował przenigdy
świętości złotych włosów.
Miał oczy chore, lśniące
z ponad zgiętego nosa:
nie widział jak się oczy
zamieniają w niebiosa.
Choć miał serce bijące
jak i u innych ludzi,
nie poczuł jak Bóg w sercu
przeciąga się i budzi.
Miał jeszcze księgę starą,
pisaną mądrze z głupia:
Niechaj radości zamrą –
czuwaj duszo biskupia!
– Słuchał dzwonów w południe,
później wdychał kadzidło,
patrzał w złote ołtarze, –
aż mu wszystko obrzydło.
Więc był smutny i gorzki
w swym fioletowym sercu –
klękały przed nim babki
na dużym pstrym kobiercu.