Rzeka - Karolina Milik - E-Book

Rzeka E-Book

Karolina Milik

0,0
5,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Wszystko płynie i nic nie pozostaje takie samo.

SAMA NA ŚWIECIE? ALE CZY NA PEWNO SAMA?
CO KRYJĄ JEJ OSOBISTE PAMIĘTNIKI?
Zoja nigdy nie pasowała do współczesnego świata, dlatego stworzyła swój własny.
Jednak droga do spełnienia marzeń potrafi być kręta i wyboista.
Alicja trafiając do osady Zoi nie spodziewała się, że dzięki zapomnianym pamiętnikom wyruszy w podróż do przeszłości, ale też do własnego wnętrza, odkrywając przy tym świat magii, zapomnianych wierzeń, rytuałów i innego spojrzenia na życie i otaczającą ją rzeczywistość.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB

Veröffentlichungsjahr: 2020

Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.


Ähnliche


Copyright © by Karolina Milik 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana ani wykorzystywana w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody Autora. Z wyjątkiem krótkich cytatów.

Redakcja i korekta: Emilia Podbielska

Ilustracja: Sandra Serwatko

Oprawa graficzna okładki: Mariusz Bieniek

Wydanie I

Warszawa, 2020

ISBN 978-83-95788-20-8

E-book ISBN 978-83-95788-21-5

Książka dostępna na stronie www.karolinamilik.com, także w postaci e-booka.

Dla Ciebie…

Bądź źródłem…

Zoja siedziała na kanapie i przeglądała swoje piękne, ręcznie malowane karty. Brała każdą pojedynczo do ręki i przeciągała kilkakrotnie nad dymem unoszącym się ze srebrzystej rośliny, leżącej na muszli. Jej złote włosy, poprzetykane pojedynczymi srebrnymi nitkami, spływały falami po plecach. U jej stóp spokojnie spał ogromny bernardyn. Drugi pies, szary, przypominający wilka, leżał przy otwartych drzwiach, czujnie obserwując otoczenie.

Na drugim końcu pokoju stała drobna dziewczyna, z burzą rudych włosów i pojedynczymi piegami na policzkach. Przyglądała się zdjęciom przyklejonym do ściany. Można było na nich wypatrzeć Rzym, Paryż, Chiny ze sławnym Murem, Wielki Kanion, majestatyczny Taj Mahal, świątynie Majów, piramidy egipskie, czy Machu Picchu. Alicja wypatrzyła jedno zdjęcie i nie wytrzymała, musiała zapytać.

— Czy to prawdziwa ludzka czaszka?

— Mhm — wymruczała Zoja, nie przerywając swojego zajęcia.

Przyzwyczaiła się już do częstego towarzystwa, w końcu otworzyła swój mały raj dla „gości”. Uśmiechnęła się na tę myśl. Życie potrafi zaskakiwać — pomyślała. Ona, która nigdy nie potrafiła odnaleźć się wśród ludzi, w społeczeństwie, w dużych grupach, pozwoliła, żeby przypadkowi podróżni — ­starzy i nowi przyjaciele, autostopowicze w swojej drodze do szczęścia rozbijali swoje namioty na jej ogromnym terenie, otaczającym jej mały, drewniany dom. Z czasem wyznaczyła do tego konkretną przestrzeń, na skraju działki, gdzie z pomocą swoich gości wybudowała małe pomieszczenie z toaletą, prysznicem i zlewem. I tak powstało Dolunay. Oaza pośród tego głośnego i szybkiego świata. Momentami potrafiła zebrać się naprawdę pokaźna grupa, ale to byli jej ludzie, jej plemię, lubiła ich towarzystwo. Poza tym zawsze miała swoją chatę, swoje sanktuarium i schronienie.

Aż do dzisiaj.

Alicja z coraz większym zachwytem przyglądała się zdjęciom i nie potrafiła opanować fali pytań.

— Naprawdę tam byłaś? Przecież to cały świat! I ze wszystkich możliwych miejsc wybrałaś właśnie to?

Zoja odłożyła swoje karty. Bawiła ją ciekawość dziewczyny i ten nieustający potok pytań. Przecież sama też taka była, kiedy coś ją zainteresowało.

— Może po prostu zamiast tego przesłuchania opowiem ci wszystko od początku? — zasugerowała, tylko udając zirytowaną.

— Byłoby cudownie! — dziewczyna podekscytowała się, a jej duże, niebieskie oczy zrobiły się jeszcze większe. Usiadła na ogromnej kanapie w kształcie litery U. Na jej kolana od razu wskoczył czarny, puchaty kot, domagając się pieszczot.

— Ok… To wszystko zaczęło się w tysiąc dziewięćset… — rozpoczęła swoją opowieść Zoja, ale widząc skupioną minę Alicji, wybuchła śmiechem — Nie no żartuję. To nie taki typ historii.

Dziewczyna zarumieniła się, ale po chwili również zaczęła się śmiać.

— Miałam taki okres w życiu, że przez wiele lat byłam w trasie. Nigdzie nie potrafiłam zagrzać miejsca na dłużej. Ale jak to napisał Tolkien: Nie każdy kto wędruje, błądzi. — zaczęła opowiadać Zoja.

— I gdzie tak podróżowałaś? I jak? To musiało chyba dużo kosztować? — Ala kontynuowała swoje przesłuchanie.

— Są sposoby i powiedzmy szczerze, pewne standardy podróży, które naprawdę nie kosztują wiele. Trzeba pójść na pewne kompromisy, ale do wszystkiego można się przyzwyczaić — Zoja uśmiechnęła się do swoich wspomnień — No dobra, na pewno nie należą do najwygodniejszych, ale z nich też można czerpać ogromną radość.

— To w ilu miejscach byłaś zanim tu trafiłaś? — Nie poddawała się Ala.

— Odkryłam je dość wcześnie, ale nie od razu zostałam. Dopiero wiele lat później się tu sprowadziłam — zamyśliła się na chwilę. — Czasami, żeby mieć pewność, że dane miejsce jest idealne, musisz wiedzieć, że inne nie są. Bo kiedy odnajdziesz ten skrawek ziemi na początku swojej drogi i tak potrzebujesz porównania do tysiąca innych, żeby zrozumieć i docenić, że to jest właśnie TO.

Niestety z ludźmi czasami bywa podobnie — dokończyła w myślach kobieta. Spojrzała na jedno ze zdjęć przyklejonych do ściany i jej myśli poszybowały w stronę wydarzeń sprzed wielu lat.

— Mam jeszcze lepszy pomysł! Lubisz czytać? — zapytała.

— Uwielbiam! — Zdecydowanie za głośno odpowiedziała Alicja.

— To sobie poczytasz. Dzięki temu nie będę języka strzępić. — Wstała z kanapy i ruszyła w kierunku schodów.

Wilczur, który leżał przed drzwiami, zarejestrował jej ruch i od razu ruszył za swoją opiekunką.

— Ragana poważnie? Przecież ja zaraz wracam. — Zoja odezwała się do psa, który wlepił w nią swoje mądre, żółte oczy, ale zdania nie zmienił. — Jak chcesz.

— W międzyczasie możesz nam zrobić herbatę — dodała, odwracając się już na schodach.

Alicja zaczęła rozglądać się po wnętrzu domu, nie było duże. Kuchnia z wyspą na środku, salon z kominkiem, para drzwi prowadzących do łazienki i dodatkowego pokoju. Zoja nie miała dużo rzeczy, czy zbędnych mebli. Na kanapie leżało kilka poduszek i kolorowy koc. Obok stały dwa fotele i stolik, na którym zawsze coś zalegało. Tym razem oprócz kart i dymiącej rośliny, były tam książki, zeszyt, świeczki i kilka dziwnych kamieni. Ostatnim meblem, jaki spostrzegła Alicja, był nieduży, sięgający do pasa kredens z trzema szufladami. Dziewczyna chciała zapytać o niego już wcześniej, ale rozproszyła się oglądaniem zdjęć, które były poprzyklejane do ścian. Dosłownie. Przyklejone na plastelinę lub taśmę. Nie wisiały w ramkach, jak to zazwyczaj bywa. Miejscami tworzyły tematyczne kolaże z konkretnymi osobami, czy miejscami. Niektórym mogłoby się wydawać, że to niechlujne lub niezorganizowane, ale Zoja nie lubiła ramek na zdjęcia, uznawała je za zupełnie zbędne elementy, które tylko zagracały przestrzeń. Poza tym zawsze kiedy chciała spędzić trochę czasu z danym zdjęciem albo zabrać je ze sobą gdziekolwiek się wybierała, wystarczyło tylko podejść i odkleić je ze ściany.

Alicja delikatnie zdjęła kota ze swoich kolan i wstała, jednak zamiast do kuchni skierowała się w stronę kredensu. Na jego szczycie znajdował się podłużny, czarno-purpurowy obrus przedstawiający księżyc we wszystkich fazach, na nim ustawiona była cała masa osobliwych przedmiotów. Po lewej stronie, pod ścianą stała figurka pięknej kobiety siedzącej ze skrzyżowanymi nogami i obejmującej Ziemię, która spoczywając na jej udach, tworzyła coś na kształt ciążowego brzucha. Dekoracja po prawej stronie przedstawiała natomiast drzewo dębu z twarzą mężczyzny wydrążoną w pniu. Pomiędzy nimi, w równej odległości od siebie leżało siedem kolorowych kamyków. Alicja nie znała ich nazw, więc nie wiedziała, że patrzy na czerwony karneol, pomarańczowy bursztyn, żółty cytryn, zielony malachit, niebieski turkus, granatowy sodalit i fioletowy ametyst. Lekko z przodu ustawiono sporej wielkości srebrny kielich, wyglądający jakby pochodził z innej epoki. Obok niego obsydianowa piramida, stojak na kadzidełka i świeczki. Na przodzie komody w lekkim nieładzie leżały liście laurowe i dębowe, pióra, kilka mniejszych muszelek oraz jeszcze więcej kamieni, między innymi kwarc dymny i różowy. Większe okazy minerałów stały na podłodze po obu stronach kredensu. Po lewej pokaźna geoda ametystu, a po prawej cytrynu. Musiały ważyć po kilka kilogramów, bo sięgały prawie do drugiej szuflady. Wszystko to otaczała prawdziwa dżungla kwiatów.

Alicja nie odważyła się niczego dotknąć, ale postanowiła, że przy najbliższej nadarzającej się okazji musi koniecznie dopytać o znaczenie kredensu. W końcu ruszyła w stronę kuchni, żeby przygotować herbatę. Trochę jej zajęło zorientowanie się gdzie co jest, ale w końcu znalazła dzbanek z sitkiem, puszki z herbatą i dwa kubki. Przygotowała wszystko i czekając, aż woda się zagotuje, zauważyła, że przedmioty, które teoretycznie mogły służyć do dekoracji, również znajdowały swoje praktyczne zastosowanie w tym nietypowym wnętrzu. Miska, w której leżały orzechy, była zrobiona z pokruszonych muszli. Wazonik z chińskimi znakami wypełniały długopisy i ołówki. Do tego rośliny. Wszędzie. Paprocie zwisały z podwieszanych doniczek. Dorodne fikusy stały na podłodze, a małe różnokolorowe fiołki zdobiły resztę powierzchni. Na kominku, podobnie jak na kredensie, leżały kamienie, muszle, a do tego szyszki i jakieś dziwnie powykręcane patyki. Na ścianach wisiały tylko dwa obrazy. Jeden przedstawiał nagą kobietę, wychodzącą z morza o zachodzie słońca, a drugi parę w tańcu.

Nagle Ala usłyszała huk dobiegający z góry i podbiegła do schodów.

— Wszystko w porządku?

— Tak, to tylko Raga rozrabia — usłyszała w odpowiedzi.

Wilczyca swoim silnym ogonem właśnie przewróciła kolumnę książek. Trzeba będzie w końcu się tym zająć — pomyślała Zoja, dalej przeglądając skrzynię wypełnioną różnorodnymi zeszytami. To właśnie na poddaszu znajdowała się jej sypialnia połączona z biblioteką. Pomieszczenie było ogromne. Jedną ścianę zajmował regał z książkami w kolorze wiśni. Przed nim stał okrągły, rattanowy fotel i szklany stolik na ozdobnych mosiężnych nóżkach. Tomy poustawiane były też na podłodze i pod ścianami, jakby regał rozrastał się, przejmując pozostałe powierzchnie. Po przeciwnej stronie stało łoże małżeńskie z dwiema szafkami nocnymi, ale tylko jedna wyglądała na używaną. Także ona była cała zawalona książkami i kamieniami, do tego kilka olejków i mazideł, a obok lampki nocnej stało średniej wielkości, piękne drewniane pudełko, ozdobione muszlami, gałązkami i liśćmi. Druga szafka była zupełnie pusta. Na całej ścianie za łóżkiem namalowany był zamglony las. Dopiero, kiedy ktoś dobrze się przyjrzał, mógł dostrzec małe wróżki pojawiające się gdzieniegdzie na malowidle, pokryte delikatną warstwą brokatu. Dodatkowo w pokoju stała duża szafa i sekretarzyk w stylu wiktoriańskim, zamykany na klucz. Na poddaszu była też kolejna, mniejsza łazienka z wanną.

— Mam! — Zoja zawyrokowała triumfalnie do Ragany, bo w końcu znalazła zeszyt, którego szukała.

Kiedy zeszła z góry, Alicja właśnie nalewała gorącą wodę do dzbanka.

— Chodź wyjdziemy na zewnątrz — zadecydowała kobieta i ruszyła w towarzystwie swoich psów.

Alicja poszła za nią, mijając po drodze fioletowe drzwi, na których zawieszona była żelazna podkowa.

Zadaszony taras otaczał dom z trzech stron i był prawie tak duży, jak reszta budynku. Stała na nim wiklinowa kanapa, wystarczająca, żeby się położyć i dwa zupełnie niepasujące do siebie fotele. Jeden bujany, a drugi okrągły z wielką poduszką na środku. W zasięgu ręki znajdował się też stolik kawowy, na którym leżało kilka książek i stały świeczki w szklanych lampionach, których większe okazy znajdowały się też na podłodze pomiędzy roślinami. Paprocie, lilie, fikusy, aloesy, orchidee, fiołki i wiele innych — zajmowały znaczną część tarasu. Miejscami można było też wypatrzeć zioła. Mięta, melisa, bazylia, kolendra — ten zielony koktajl wieczorami odurzał i uwodził swoją wonią.

Alicja ustawiła tacę z herbatą i kubkami na stoliku i zaczęła rozlewać napar o cytrusowej nucie. Podała jeden kubek Zoi, a w zamian dostała od niej w zielony notatnik, który od razu zaczęła dokładnie oglądać. Na okładce widniał piękny mroczny las, przez który przepływała rzeka. Na jej brzegach siedziały nagie rusałki o pięknych twarzach i długich, zielonkawych włosach spływających im po plecach. Zoja stała przy balustradzie i pozwalała aby letnie, ciepłe powietrze otuliło ją swoją ciężkością. Uwielbiała taką pogodę, między innymi dlatego wybrała właśnie to miejsce. Kochała swój dom, każdy jego centymetr był dokładnie taki jak sobie wymarzyła, a raczej wymarzyli… — znowu odpłynęła myślami w przeszłość.

— Rozsiądź się wygodnie i czytaj. Jak skończysz i nadal cię to będzie interesowało, to mam więcej — wygłosiła w końcu, upijając łyk herbaty.

Dziewczyna ostrożnie otworzyła stary zeszyt, żeby luźne papiery znajdujące się w środku nie powypadały. Kartki też były lekko zielone, a ich brzegi pozłacane. Nie było daty. Przekartkowała pierwsze kilka stron i zauważyła, że nigdzie nie ma dat. Zamiast tego na pierwszej stronie znajdował się tylko numer — 8.

— Wiesz, że zielony jest kolorem miłości? To kolor czakry serca — rzuciła z tajemniczym uśmiechem Zoja, widząc jak Alicja dokładnie ogląda zeszyt.

— A nie czerwony? — zapytała odruchowo Ala.

— Nie. Czerwony jest kolorem pożądania, pasji. To chyba będzie dobry początek mojej historii… tak mi się przynajmniej wydaje … to może być ciekawe doświadczenie… — dodała, mówiąc bardziej do siebie, niż do Alicji. Po czym obróciła się i znowu zniknęła w domu ze swoim psim stróżem u nogi. Drugi pies podniósł tylko głowę, żeby zorientować się w sytuacji i wrócił do swojej drzemki.

Zoja ponownie rozsiadła się wygodnie na kanapie i rozejrzała po domu swoich marzeń. Dla niektórych mało wtajemniczonych dusz, całe to wnętrze mogło wydawać się chaotyczne, ale czuć w nim było spokój, a każdy przedmiot miał tam swoje miejsce i cel. Żadna szyszka i gałązka nie były przypadkowe. Otaczała je aura miłości i ciepła. Wnętrze miejscami infantylne, miało swój tajemniczy klimat. Może właśnie dlatego niektórzy tak bardzo lubili tu przebywać i byli częstymi gośćmi.

Alicja usiadła w okrągłym fotelu na tarasie z herbatą w zasięgu ręki, otworzyła zeszyt i zaczęła czytać.

8

Co jest gorsze? Spotkać prawdziwą miłość i ją stracić, czy nigdy nie doświadczyć tego uczucia? I ja tu nie mówię „miłość”, tylko wchodzimy już na poziom filmowych bratnich dusz! Już od jakiegoś czasu się nad tym zastanawiam i nie wiem… Wiem natomiast jak to jest przeżyć prawdziwą wielką miłość. I są dni, kiedy za nic w świecie nie oddałabym tych wszystkich wspomnień, ale są też momenty, kiedy najchętniej poddałabym się hipnozie, żeby nie pamiętać, co straciłam. Jestem jednak pewna, co do jednego. Nie ma nic gorszego niż spotkać tę właściwą osobę w złym momencie swojego życia. Może to być w trakcie związku z kimś innym, dzień przed wyprowadzką za granicę lub w dniu swojego ślubu (oczywiście z kimś innym). W moim przypadku było mniej dramatycznie. Był to etap: młoda i głupia.

Bo właśnie w tym okresie nic się nie wie o życiu, ale ma się wielkie nadzieje na wszystko. Tak więc spotykasz swojego księcia z bajki, tylko że zamiast przybyć na białym koniu, żeby wszystko było jasne, to on czai się w postaci kolegi ze studiów. I dopiero lata rozłąki, rozczarowań i porównywań pozwalają zorientować się, że pod tą flanelowa koszulą i wytartymi jeansami kryła się lśniąca zbroja naszego rycerza! … Trochę mnie poniosło. Zwłaszcza, że ja osobiście o księciu nigdy nie marzyłam, bardziej o takim Robin Hoodzie czy Indianie Jonesie.

Tak, więc miałam to szczęście czy nieszczęście (to jeszcze do ustalenia), że spotkałam swojego księcia Robina Jonesa. I właśnie dzisiaj jest jego ślub.

To ten ślub tak mnie nastroił, że muszę wylać z siebie te wszystkie emocje, które we mnie krążą, buzują, czy co tam emocje robią, bo inaczej nie będę potrafiła funkcjonować. (I tak nie wychodzi mi to najlepiej, a w takim stanie jeszcze mnie gdzieś zamkną). Bo to jest tak: moje serce jest pęknięte i płacze, ale też cieszę się, że on jest szczęśliwy i że znalazł kogoś, kto go kocha i jeszcze z trzeciej strony, nie umiem sobie poradzić z tym, że znalazł i że to nie jestem ja. Taki pies ogrodnika się odzywa.

Ale to nie mają być wywody o miłości. Nie wydaje mi się żebym miała jakieś pojęcie o tym tajemniczym uczuciu. Nie jest to nawet wykład o poszukiwaniu miłości. Jest to bardziej forma obrony przed szaleństwem, a przy okazji oczyszczenie życia i atmosfery. Taka moja prywatna terapia. Wyrzucenie z siebie wszelkich wzlotów i upadków, osobista pogoń za szczęściem. Bo będąc szczęśliwym cała reszta nie ma znaczenia. Zawsze to wiedziałam. Nawet jak byłam mała i trzeba było poukładać najważniejsze dla nas wartości, to z pierwszą nigdy nie miałam problemu. Od razu sięgałam po kartkę z napisem SZCZĘŚCIE. Bo ile jest osób na świecie, mających miłość, pieniądze, czy sławę, ale kończących swoje życie, albo jadących na antydepresantach. Może dlatego, że szukają go w złych miejscach. Gdzieś na zewnątrz w otaczającym ich świecie. W większych domach, w dzieciach, mężach itd. A tak naprawdę jedyne miejsce, gdzie można znaleźć prawdziwe i trwałe szczęście, jest wewnątrz nas. Trzeba zajrzeć w głąb siebie. No tak. Łatwo powiedzieć!

Dobrze się tak teraz mądrzyć, jak spędziło się tyle lat, biegając z wywieszonym językiem i szukając właśnie tego szczęścia w miejscach, ludziach, książkach, przeżyciach. Zawsze tak jest, że łatwiej radzi się innym, niż samemu słucha własnych rad. Ale co tam! W życiu też trzeba trochę pobłądzić, żeby się odnaleźć.

Ale wracając do mojej doliny rozpaczy i utraconej miłości. Wiedziałam już od dłuższego czasu, że jest zaręczony, ale co z tego, ja przecież też byłam (i to nie raz). Jednak w momencie, kiedy dowiedziałam się o jego ślubie, moje serce fizycznie przestało bić na kilka chwil. I to żadna romantyczna przenośnia. Przeszedł mnie najbardziej realny ból klatki piersiowej, jaki czułam w życiu. Rozchodził się po wszystkich komórkach ciała. Jakby jakaś część mnie umarła. A znajdowałam się właśnie na zatłoczonym lotnisku, ze swoim aktualnym ukochanym u boku. Wryło mnie w ziemię i zrobiło mi się ciemno przed oczami. Potem usłyszałam w oddali:

— Coś się stało? Czemu jesteś taka blada?

— Nie nic, to tylko zmęczenie podróżą. — Zdołałam z siebie wykrztusić, ale to wystarczyło, żeby zamknąć temat.

Wracałam z podróży życia, jak określili ją moi znajomi (mniej więcej, co drugą moją podróż nazywali „podróżą życia”). To była właśnie jedna z tych wypraw, kiedy szukałam szczęścia nie tam, gdzie trzeba.

Sama po sobie nie spodziewałam się takiej reakcji. Przecież już pogodziłam się z przeszłością dawno temu. Przecież nawet o Nim nie myślałam. A może jednak gdzieś głęboko, po cichutku tliła się we mnie nadzieja, że jednak znowu się odnajdziemy, że mi wybaczy i będziemy razem. Złapiemy się za ręce i powędrujemy w stronę zachodzącego słońca. Może nawet nie zdawałam sobie sprawy z tej tlącej się iskierki, dopóki nie poczułam jak boleśnie gaśnie.

*

Pamiętam pierwszy raz, kiedy go zobaczyłam. Czekając w kolejce do uniwersyteckiego sekretariatu. Jak to ja wśród obcych ludzi, w obcym miejscu, byłam mega zestresowana, a on tam stał pod ścianą, zupełne wyluzowany, jakby ta cała kolejka była do niego. Biła od niego pewność siebie, która mnie onieśmielała. Ktoś zadał mu pytanie o jego tatuaż, a on najzwyczajniej na świecie, bez żadnych ogródek, odpowiedział, że to nie jego sprawa! Jakże byłam w szoku, że można tak bezpośrednio, a nawet chamsko się do kogoś odezwać! Szczególnie bez jakiegoś większego powodu. Przez to wydarzenie, ponad pół roku później, kiedy już się spotykaliśmy, bałam się zapytać Go o ten tatuaż, bo nie wiedziałam, czy na mnie też tak nie naskoczy. Tak! Wiem! Miałam wtedy ciężkie życie! Bojąc się i tak wszystko rozkminiając, można było nabawić się bólu głowy i nerwicy.

Oh gdybym wtedy wiedziała tyle, co teraz! Jednak dziesięć lat doświadczenia i pracy nad sobą robi swoje. Nie ma bardziej wyniszczającej emocji niż strach. To z niej rodzi się wszystko co nam nie służy: nieśmiałość, zazdrość, agresja, można tak wymieniać bez końca. Wtedy jednak tego nie wiedziałam i duża część mojego życia była nim wypełniona. Szczególnie rzutowało to na relacje międzyludzkie i funkcjonowanie w społeczeństwie. Te wieczne pytania i wątpliwości — Co ktoś pomyśli? Czy nie zrobię z siebie pośmiewiska? Czy zostanę zaakceptowana? Czy mi się uda? Biedna, mała, zagubiona Zojka, a przecież już taka dorosła i samodzielna w wielkim mieście. No nic. Każdy musi odrobić swoją lekcję, żeby w końcu zaakceptować siebie w pełni i czerpać radość z tego kim jest.

Idę spać, może dzięki tym mądrościom i wszystkiemu czego się przez lata nauczyłam, już jutro o Nim zapomnę i skupię się na tym, co tu i teraz. Na budowaniu swojej przyszłości, a nie grzebaniu w przeszłości.

*

Taaa…

Najbardziej boje się tego, że ja dla Niego nie byłam taka wyjątkowa, jak On dla mnie. Że jestem jedną z wielu byłych, które już nic nie znaczą. Nie wiem czy to jest egoistyczne, ale mam nadzieje, że chociaż czasami o mnie pomyśli „a co by było gdyby?”. Jeśli tak nie jest, to chyba nie chcę o tym wiedzieć. Wolę żyć w swoim wyimaginowanym świecie, w którym to ja jestem miłością jego życia, ale skoro nie możemy być razem, to On stworzył sobie szczęście w ramionach innej, bo przecież lepiej iść przez życie z kimś, niż zupełnie samemu. (Tak mi przynajmniej mama zawsze powtarzała).

Po naszej pierwszej randce opowiedziałam Elenie, że było bardzo fajnie i że na pewno zostaniemy przyjaciółmi. Tyle mieliśmy wspólnych tematów. Siedzieliśmy przy piwie, w przy uniwersyteckim barze. Nie przestawaliśmy gadać, mieliśmy tyle spraw do omówienia, od arbuzów, po fascynację Ameryką Południową. Nigdy nie miałam tendencji do stresowania się randkami, (może dlatego, że jeden człowiek to nie tłum :-)) ale tym razem naprawdę miałam wrażenie, jakbyśmy znali się od lat. Biła od niego taka mądrość i spokój, takie poczucie bezpieczeństwa.

Siedzieliśmy na kanapie niedaleko wejścia, przy wielkim oknie. On zamawiał piwa, mi nie pozwolił postawić żadnej kolejki. Najtańsze, lane, bez soku. Potem odwiózł mnie autobusem pod mieszkanie, a ja miałam wyrzuty sumienia, że to zupełnie inna strona miasta, ale jednocześnie cieszyłam się, że jest ze mną. Podobał mi się ten przeciągający moment rozstania.

Mieszkałam w dużym mieście od kilku miesięcy, ale już zdążyłam się przekonać, że większość facetów, jakich spotykałam, to nie były typy hollywoodzkich romantyków, których ogląda się w kinie. Oni lubili „niezależne” dziewczyny, a mówiąc niezależne, mam na myśli takie, które w ich mniemaniu same za siebie płacą i których nie trzeba przepuszczać w drzwiach. Tacy, dla których każdy rachunek jest na pół, a przytrzymanie drzwi, to im się niechcący zdarzy na pierwszej randce. Ok, rozumiem, chciałyśmy równouprawnienia, to mamy, ale mnie o zdanie nikt nie pytał. A jak trzeba głosować, to i tak oddaję swój głos bardziej doświadczonemu „dorosłemu”. (Chociaż w sumie bez tego równouprawnienia chyba nie mogłabym na uniwersytecie studiować? Nieważne, teraz dramatyzujemy.) Dlatego właśnie to spotkanie z prawdziwym facetem, który nie był bardziej wymuskany ode mnie i miał staroświeckie zasady, sprawiło mi niespodziankę i przywróciło wiarę w ludzkość :-).

Ach! Gdzie ci mężczyźni?

— Alaaa!! Alicja!!! — Dobiegło z wnętrza domu. Dziewczyna oderwała się od zeszytu i nie odkładając go, wbiegła do wnętrza domu. Zoja kręciła się przy swoim kredensie i zbierała stojące na nim kamienie, kryształy i muszle. Ragana leżała spokojnie przy kanapie, przyglądając się całemu zamieszaniu.

— Chodź, zrobisz sobie przerwę i przy okazji mi pomożesz.

Ala ostrożnie odłożyła otwarty zeszyt na stoliku i podeszła do kobiety.

— Co chcesz z tym zrobić? Dlaczego wszystko zbierasz? — zapytała z zainteresowaniem dziewczyna.

— Wynieśmy je na zewnątrz przed taras. Zobaczysz, tam jest takie puste miejsce między ścianą, a lawendą. Zacznij je tam układać, a ja w tym czasie pójdę po moje rzeczy z góry — wydała polecenia Zoja i skierowała się w stronę schodów.

— Ale dlaczego to wszystko wynosisz? — dopytywała Ala, nie wiedząc po co to zamieszanie.

— Przecież dzisiaj pełnia!!! — dobiegło już ze schodów.

Tym razem wilczyca tylko podniosła głowę, zerknęła na Zoję i uznając, że na poddaszu nic jej pani nie grozi, z powrotem ułożyła ją na podłodze.

No to się dowiedziałam — pomyślała dziewczyna. Czasami rozmowy z Zoją rodziły więcej pytań, niż wyjaśnień. No nic, Alicja będzie musiała poczekać, aż kobieta znowu się pojawi.

W międzyczasie zajmie się wypełnieniem powierzonego jej zadania.

W pierwszej kolejności postanowiła wynieść duże kamienie stojące na podłodze przy kredensie. Nigdy nie przyglądała im się z bliska, ale teraz kiedy sięgnęła po fioletową geodę ametystu, dostrzegła jej piękno. Był to naprawę pokaźny okaz, sięgał jej do kolan. Z zewnątrz wyglądał jak zwykły szary kamień przepiłowany na pół. Dopiero w jego wnętrzu kryło się tysiące małych kryształów we wszystkich odcieniach fioletu. Zaczynając od delikatnie liliowych odłamków, przez soczyste purpurowe barwy, a kończąc na prawie czarnych jagodowych. Miejscami kawałki kryształu były tak jasne, że aż bezbarwne, co sprawiało, że całość przypominała wszechświat zaklęty we fragmencie skały. Ala dziwiła się, że wcześniej tego nie zauważyła. Delikatnie podniosła kryształ, chociaż musiała w to włożyć całą swoją siłę, bo okazał się naprawdę ciężki, mimo że był pusty w środku. Dziewczyna wyniosła go na zewnątrz i postawiła we wcześniej wyznaczonym miejscu. Kiedy w końcu bezpiecznie ustawiła geodę i odsunęła się, żeby iść po kolejną, promienie słoneczne wpadły do wnętrza kryształu. Alicja nie mogła oderwać wzroku. Wydrążenie ametystu wydało jej się dwa razy głębsze i jakby żywe. Mogła dostrzec migocące gwiazdy w tym niewielkim wszechświecie, mieniące się jak drobiny brokatu. Wpatrywała się w niego jak zaczarowana, nawet ukucnęła, żeby dotknąć dłonią jego wnętrza. Była prawie pewna, że przeniesie ją to do innego, magicznego wymiaru. Nawet nie usłyszała zbliżającej się Zoi.

— Wspaniały prawda?

Ala podskoczyła, jak wyrwana z transu i odsunęła rękę.

— Jest przepiękny! Jak to możliwe, że wcześniej go nie zauważyłam?

— To jeszcze nic. Zobaczysz jaki będzie cudowny po pełni.

Ali przypomniało się, że nadal nie wie co pełnia ma wspólnego z tą reorganizacją.

— A co ma pełnia do wynoszenia kamieni? — zapytała, korzystając z sytuacji.

— Ooo urocze — Zoja uśmiechnęła się, przechyliła lekko głowę i popatrzyła na Alę z czułością. — Jak ogarniemy to wszystko, to usiądziemy i ci opowiem. — Po czym zaczęła pojedynczo wyciągać różnorodne kryształy z wiklinowego koszyka, który ze sobą przyniosła i starannie ustawiać je na ziemi.

Ala wróciła do domu po kolejny co do wielkości kamień. Cytryn nie był aż tak pokaźny i bardziej przypominał klaster, niż wydrążoną geodę. Również był piękny, ale w zupełnie inny sposób. Biło od niego ciepło i radość, jakby w intensywnie żółtych fragmentach zaklęte były promienie słońca. Podobnie i w tym przypadku padające światło dnia spotęgowało urodę kamienia, jednak nie było w nim tyle tajemniczości, co w ametyście. Cytryn roztaczał zupełnie inne wibracje błogości, szczęścia oraz energii do działania.

Zoja skończyła wykładać swoje kamienie z koszyka i podała go Alicji.

— Zbierz do środka wszystko z komody, nie będziesz musiała tyle razy chodzić. Ja pójdę jeszcze po resztę mojej biżuterii i koniec.

Razem weszły do środka, po czym Zoja ponownie zniknęła na górze. Dopiero wtedy Ala zdała sobie sprawę, że nigdy tam nie była. Podobnie jak w pokoju gościnnym, znajdującym się na dole. Tak naprawdę kuchnia, salon i łazienka to jedyne miejsca, które widziała w tym domu. Podeszła do kredensu i zaczęła zbierać z niego pozostałe przedmioty. Na dnie koszyka ustawiła najcięższe kamienie takie jak piramidkę z onyksu, czy kryształ dymny, potem zebrała tęczowe kamyki. Na samej górze delikatnie ułożyła muszle i wyniosła wszystko na zewnątrz, tam gdzie kobieta już układała swoje pierścionki i bransoletki. Kiedy wszystko zostało już rozłożone, Zoja wstała i przyjrzała się swojej wystawce.

— Hmm. Czegoś tu brakuje. — Pomyślała przez chwilę i ponownie skierowała się w stronę domu.

Po minucie wróciła, w jednej ręce niosąc jeszcze jeden koszyczek wypełniony kamieniami w kilku odcieniach błękitu. Ustawiła wszystko delikatnie na ziemi i odezwała się do Ali.

— Chodź, przejdziemy się nad strumień — i ponownie zniknęła w domu, tym razem wracając ze srebrnym, ozdobnym kielichem i szklaną butelką.

— Baj rusz dupeczkę. Też się z nami przejdziesz, dobrze ci to zrobi. — Zoja zwróciła się łagodnie do bernardynki odpoczywającej na werandzie, która na dźwięk swojego imienia podniosła głowę, ale nie była przekonana co do pomysłu swojej pani. — Chodź, chodź. — delikatnie ponagliła ją Zoja.

Baj leniwie i jakby w zwolnionym tempie podniosła się i ruszyła ciężkim krokiem za kobietą. Przodem radośnie biegła Ragana, zadowolona z perspektywy spaceru. Zoja podała butelkę Alicji i skierowała się w głąb działki. Ala zauważyła, że kobieta była boso. Kiedy bardziej się nad tym zastanowiła, stwierdziła, że chyba nigdy nie widziała jej w butach. Wcześniej o tym nie myślała, bo głównie widziała ją w okolicach domu. Poza tym na tarasie stała para japonek, trampki i botki, więc buty na pewno miała. Alicja wiedziała, że gdzieś za posiadłością Zoi płynie niewielki strumień. Słyszała jak inni o tym mówili, ale sama jeszcze nigdy tam nie była. Niektóre osoby, które zatrzymywały się w Dolunay, były tutaj już całkiem długo i dobrze znały okolicę. Alicja nie wiedziała jak długi to będzie spacer, ale skoro Zoja postanowiła nie zakładać żadnych butów, to strumień musiał być naprawdę blisko.

Jeszcze wtedy Alicja nie wiedziała, że Zoja bardzo rzadko korzysta ze swoich trzech par butów. Stwierdzenie, że zakłada obuwie tylko na specjalne okazje, też było mało trafne, gdyż zwłaszcza wtedy żadnych butów nie potrzebowała. Tak naprawdę przydawały się tylko na wyjścia do miasta. Chodzenie boso po betonie i innych cywilizowanych powierzchniach nie sprawiało jej żadnej radości. Można nawet stwierdzić, że trochę ją obrzydzało.

Strumień znajdował się dalej niż spodziewała się tego Alicja. Dom Zoi był otoczony bujną roślinnością, ale większa część jej posiadłości pokryta była łąką, na której miejscami rosły wielkie pojedyncze drzewa. Cała ta przestrzeń stanowiła idealne miejsce na ule na jednym krańcu i Dolunay na drugim. Przechodząc obok jednego z wielkich drzew, którego nie potrafiła nazwać, Ala zauważyła dwa duże kamienie ustawione po różnych jego stronach. Widziała już wcześniej takie kamienie, ale dopiero teraz dostrzegła, że wyskrobane są na nich jakieś znaki. Zatrzymała się przy jednym, ale oprócz pierwszej litery T nie mogła rozszyfrować reszty.

— Co to za kamienie? I co jest na nich napisane? — zapytała dziewczyna, wskazując na najbliższy głaz.

Oczy Zoi posmutniały. Podeszła do dużego kamienia, przykucnęła i czule go pogłaskała.

— To są moje anioły, które teraz strzegą tego terenu i mnie. — Kobieta kucnęła i przejechała palcami po wyrytych znakach.

Tym razem Alicja nie musiała pytać o nic więcej, od razu zrozumiała. Sama przeżyła to niecały rok temu, kiedy odszedł jej czworonożny przyjaciel. Utrata ukochanego zwierzęcia to ogromny ból. Taki, który przeżywa się głównie w samotności, bo większość ludzi nie rozumie i bagatelizuje całe to wydarzenie. Rzucą parę nic nie znaczących słów, że współczują, że im też się to przytrafiło i oczekują, że to poprawi twoje samopoczucie i sprawi, że szybko powrócisz do normalności. Ale to nie takie łatwe. To pustka w sercu, którą ciężko zapełnić. Złość i smutek przeplatają się ze sobą, bo nie da się zrozumieć przyczyny, a funkcjonowanie wśród ludzi wymaga olbrzymiej koncentracji. Ala nie chciała być jedną z tych osób. Uważała, że kiedy ktoś cierpi, nie potrzebuje słuchać o cierpieniach, czy podobnych sytuacjach innych ludzi, bo to wcale nie sprawia, że własny ból jest mniejszy. Zawsze wydawało jej się to egoistyczne. Komuś rozpadł się świat, a jedyne co druga osoba ma do powiedzenia to: „bo ja…” „bo mi…”. Ale to nie jesteś TY, to nie przytrafiło się TOBIE, tylko MNIE, więc może zamiast gadać o sobie, warto skupić się na uczuciach, czy emocjach tej drugiej osoby. Właśnie dlatego Ala tylko podeszła do Zoi i nic nie mówiąc, delikatnie pogłaskała ją po plecach. Kobieta spojrzała na nią z lekkim zaskoczeniem, uśmiechnęła się łagodnie i wyszeptała tylko:

— Dziękuję.

Po czym podniosła się i razem ruszyły w dalszą drogę. Kiedy przeszły cały teren i minęły ule, dotarły do skraju lasu, gdzie było już słychać szum strumienia. Jednak dostrzec go można było dopiero po przebiciu się przez krzewy.

— Z drugiej strony, bardziej na zachód jest łatwiejszy dostęp, bo nie ma tylu krzaków, ale tędy było szybciej — wyjaśniła Zoja Alicji, która właśnie utknęła w zaroślach. Jej bluzka zaczepiła się o jedną z gałązek, a kiedy próbowała się wyplątać, zahaczyła o inną. Zoja nie potrafiła ukryć rozbawienia.

— Poradzisz sobie? To pewnie leśne wróżki się z tobą droczą.

— Raczej chochliki! Mogłyby już przestać — odpowiedziała lekko zirytowana dziewczyna, ale widząc rozbawienie Zoi, przestała się złościć i sama zaczęła śmiać się ze swojej niezdarności.

Po wygranej walce z chochliko-wróżkami Alicja stanęła na brzegu niewielkiego strumyka. Zoja stała już w nim po kostki i zachęcała dziewczynę do zrobienia tego samego. Ala schyliła się, żeby dotknąć wody. Była lodowata. Mimo to ściągnęła swoje sandały i powoli zanurzyła stopę w wodzie. Jednak, kiedy tylko przeniosła ciężar ciała tak, żeby zanurzyć też drugą, straciła równowagę. Jakby przewidując co się stanie, Zoja była już przy niej, łapiąc ją za rękę w ostatniej chwili.

— Trzymasz się? — zapytała, cały czas się śmiejąc. — Nie chcemy, żebyś się zniechęciła do naszych lasów. One tylko na pierwszy rzut wydają się nieokrzesane.

Alicja odzyskała równowagę, ale dopiero kiedy pewnie i stabilnie stanęła na większym kamieniu, puściła rękę Zoi. — Jak ona to robi, że tak sprawnie i bezboleśnie porusza się po tych małych, mokrych kamykach? — zastanawiała się dziewczyna.

— Lata praktyki — uśmiechnęła się kobieta, wskazując na swoje stopy.

— Skąd wiedziałaś…?

— Miałaś to wymalowane na całej twarzy — odpowiedziała Zoja i mrugnęła do niej tajemniczo, zanim Ala skończyła zadawać swoje pytanie.

Od momentu kiedy Ala trafiła do domu Zoi, czuła się z nią swobodnie i dobrze, jakby spotkała starszą siostrę czy ciocię. Chociaż coraz częściej zaczynała o niej myśleć bardziej jak o odnalezionej wróżce chrzestnej. Cieszyła się, że przypadkowo poznani w hostelu podróżnicy polecili jej to miejsce. Kiedy przekroczyła furtkę i skierowała się w stronę domu, ogarnęło ją dziwne wrażenie, że od początku to właśnie tutaj miała trafić. I pomyśleć ile miała przejść z rodzicami, bo postanowiła zrobić rok przerwy w studiowaniu. W podróży była już ponad trzy miesiące, a tutaj od około tygodnia. I jak na razie nigdzie indziej się nie wybierała.

Były jednak takie momenty, Alicja zauważyła to już po kilku dniach spędzonych z Zoją, kiedy przebywanie w jej towarzystwie potrafiło krępować, jakby kobieta widziała i wiedziała o danej osobie wszystko, jakby czytała jej w myślach. Uczucie to potęgowało swoiste „zawieszanie się” kobiety, która przechylając głowę na bok, wpatrywała się w drugą osobę ze skupieniem, nic przy tym nie mówiąc. Może dlatego niektórzy nazywali ją czarodziejką. Początkowo, kiedy usłyszała, że chłopak z namiotu obok, woła tak na widok Zoi, pomyślała, że to przez stroje jakie ta nosiła. Głównie sukienki, często wzorzyste i kolorowe, nawet kiedy miała na sobie spodnie, w pasie przewiązywała wielobarwną chustę. Jednak im dłużej Ala przebywała z Zoją, zaczynała podejrzewać, że w tym określeniu kryje się coś więcej.

I w tym właśnie momencie, po tych wszystkich przemyśleniach, kiedy Ala przekonała już samą siebie, że ponosi ją fantazja, Zoja powiedziała.

— Nabierz wody do butelki. Zrobimy z niej dzisiaj wodę księżycową.

Alicja dalej stała jak wryta, patrząc to na Zoję, to na butelkę, którą trzymała w ręku. Psy zadowolone z możliwości kąpieli, brodziły w wodzie. Nawet Baj weszła do strumyka, żeby się schłodzić.

— No dalej, woda ze strumienia jest do tego najlepsza, bo prosto z natury. Z oceanu jest za słona i nie można jej wykorzystać do wszystkiego.

No tak to wiele wyjaśnia — pomyślała Ala, zupełnie nie wiedząc o co chodzi. Mimo to ostrożnie zaczęła nabierać wody do butelki. Zoja miała już napełniony kielich i spacerowała po strumieniu, mamrocząc coś pod nosem.

— Dobra, to co? Wracamy? — zapytała po chwili, wychodząc ze strumienia. — Baj, Raga idziemy!

— Opowiesz mi o co chodzi z tym księżycem? — ponownie dopytała Alicja.

— Oczywiście! — odpowiedziała Zoja pełna entuzjazmu. — Księżyc jest niesamowity! Nie należy do żadnej religii czy ścieżki duchowej, jest dla wszystkich i każdy może żyć bardziej uważnie w zgodzie z jego fazami. Kiedyś ludzie przywiązywali większe znaczenie do natury, faz księżycowych i zmian zachodzących w przyrodzie, bo od tego uzależniona była ich codzienność. Dzisiaj nie ma już takiej konieczności, ale zwolnienie i przyjrzenie się swojemu życiu pozwala lepiej poznać siebie i odnaleźć wewnętrzny spokój i szczęście.

— I to wszystko dzięki księżycowi? — dziwiła się Ala. — Nie zrozum mnie źle, księżyc jest piękny, ale nie rozumiem co ma wspólnego z wewnętrznym spokojem czy uważnym życiem.

— Jeden cykl księżyca trwa dwadzieścia osiem dni, tyle samo co cykl kobiecy. To nie jest przypadek — stwierdziła z mocą Zoja. — W naturze wszystko jest ze sobą połączone. I tak jak księżyc wpływa na świat natury, na przykład na pływy morskie, tak samo wpływa na nas — czy sobie z tego zdajemy sprawę, czy nie. Jedni mogą być bardziej podatni na jego działanie, inni mniej. Ile razy słyszy się, że była pełnia i ktoś nie mógł spać z tego powodu, albo był niespokojny, czy miał więcej energii.

— Czyli co, skoro dzisiaj pełnia, to jakieś nagie tańce pod gołym niebem, przy ognisku? — zapytała Ala żartobliwie, chociaż nie była pewna czy zostanie to potraktowane jako żart, czy raczej zachęta.

— Jeśli masz ochotę, to proszę bardzo. — Uśmiechnęła się Zoja — Może nawet więcej osób się do ciebie przyłączy — dodała i puściła do niej oko.

— Nie, no co ty! — wystraszyła się dziewczyna. — A ty co będziesz robiła w pełnię? I po co ta cała wystawka przed domem?

— Każdy może robić to, na co ma ochotę. Najlepiej coś, co pomaga ci zajrzeć w głąb siebie, w głąb twojej duszy, zrelaksować się. Może to być zwyczajna kąpiel z olejkami i świeczkami. Spacer po lesie czy plaży, rozpalenie ogniska, nawet świętowanie nago pod gołym niebem. Podoba mi się twój tok myślenia. — Znowu roześmiała się kobieta. — Pełnia jest też dobrym okresem, żeby zacząć coś nowego, bo jest najbardziej charakterystyczną fazą księżyca, najłatwiej ją zauważyć, no i energia jest wtedy największa. Ja w tym miesiącu odpuszczę sobie nagie pląsy, ale mam ochotę na spacer po plaży i kąpiel w ocenie.

— Tylko tyle? A ta wystawka przed domem? — nie poddawała się Ala.

— A to taki ołtarzyk, żebym mogła złożyć kilka małych kociąt w ofierze starym bogom. Weles[1] się ucieszy — całkowicie poważnie odpowiedziała Zoja. — Tylko nie mów nikomu — dodała na koniec.

Alicja aż zbladła i zatrzymała się w pół kroku. Dobrze, że jej butelka była zamknięta, bo gdyby to ona niosła kielich, cała woda właśnie by się wylała. Zoja nie wytrzymała i wybuchła głośnym śmiechem. Skoro ona tak łatwo we wszystko wierzy, to będzie miała z nią niezły ubaw.

— Nie wiem, czy dalej się śmiać, czy jednak zmartwić, że tak szybko uwierzyłaś w to, że byłabym do tego zdolna — powiedziała kobieta, nadal pokładając się ze śmiechu.

Ala oblała się rumieńcem i ruszyła dalej.

— Czasami opowiadasz o tak niezwykłych i nieznanych mi rzeczach, że nie wiem czy mówisz poważnie, czy żartujesz — zaczęła się tłumaczyć dziewczyna. — Przepraszam.

— No co ty! Nie masz za co przepraszać i nie musisz się tłumaczyć. Dam ci wskazówkę na przyszłość. Cokolwiek zrobisz i jakąkolwiek ścieżkę wybierzesz, nie warto iść drogą, która wymagałaby krzywdzenia innych istot żywych. W jakikolwiek sposób.

Ala zaczęła się głębiej zastanawiać nad tymi słowami i przez resztę drogi nie zadawała już więcej pytań.

Kiedy dotarły przed dom, Zoja poleciła jej postawienie szklanej butelki z wodą między wystawionymi kamieniami.

— Wyniosłam to wszystko z domu, żeby mogło wchłonąć energię księżyca. Raz na jakiś czas dobrze tak naładować swoje skarby — odpowiedziała, nie czekając na powtórne pytanie, po czym ustawiła swój kielich bezpiecznie przy samej ścianie werandy i weszła do środka.

Ala postanowiła przemyśleć temat księżyca i pełni. Czy ona też czuła się w tym okresie jakoś inaczej? Póki co jednak wróciła do lektury zielonego notatnika.

[1] Słowiański bóg podziemi

8

Właśnie leci „I wanna marry you” Bruce’a i znowu mam łzy w oczach. (Weź się dziewczyno w końcu ogarnij!!!) Ale przecież to On dał mi Bruce’a!! Przecież to ze mną miał się ożenić, jak już będę gotowa!!! I jak to na Niego przystało, poinformował mnie o tym w ten swój nietuzinkowy sposób. Siedzieliśmy wtedy na kanapie w jego mieszkaniu. Dokładniej to on siedział, a ja leżałam z głową opartą na jego nogach. Bawił się moimi włosami i właśnie kiedy leciała ta piosenka, zapytał mnie:

— Ty wiesz, że ja się kiedyś z tobą ożenię?

— Wiem — odparłam udając stoicki spokój, chociaż w środku skakałam z radości i serce zaczęło mi szybciej bić.

— Tylko jeszcze jesteś za młoda i nie jesteś gotowa — dodał.

— Wiem — powtórzyłam już w swoim rozmarzeniu.

Następnym razem kiedy się zobaczyliśmy, wręczył mi wielki, staroświecki słoik ze szklaną przykrywką, cały wypełniony cukierkami.

— Masz, to dla ciebie — oznajmił.

— O jak miło! Cukierki! — Ucieszyłam się, chociaż jeszcze nie znałam ukrytego motywu (bo niby skąd), ale wizja całego słoja słodyczy tylko dla mnie bardzo mi się spodobała. (Życie jest zdecydowanie łatwiejsze, jeśli nie wierzy się w kalorie).

— To specjalny słoik. Jak zjesz wszystkie słodycze i będzie pusty, to będzie dla mnie znak, że jesteś gotowa — wytłumaczył

— Gotowa na co? — dalej nie ogarniałam.

— No na ślub. — W końcu przypomniała mi się nasza wcześniejsza wymiana zdań i zrozumiałam.

Tym razem nie było stoickiego spokoju, bo moja twarz zdradzała wszystkie emocje. Od zawstydzenia rozlewającego się różem po moich policzkach (tak, wspomniałam już, że to były ciężkie czasy), po wszechogarniające szczęście.

Oczywiście z moim łakomstwem zjadłam większość cukierków w ciągu kilku dni, ale pamiętając o naszej umowie, zostawiłam na dnie kilka sztuk. Czekały tam, aż nie będę za młoda na małżeństwo. Nawet po naszym rozstaniu te cukierki wciąż tam były.

Oh… Ciekawe jak wyglądałby mój świat teraz, gdybym po prostu zjadła te wszystkie pieprzone słodycze od razu. Potem szybka wizyta u Elvisa w Las Vegas i żyli długo i szczęśliwie … Albo wręcz odwrotnie … pozabijali się przez „różnice nie do pogodzenia”.

*

Hmm… Bruce. Bruce Springsteen, który jest ze mną już od tylu lat. Niektóre jego piosenki zawsze wywołują u mnie melancholię, inne radość czy smutek. Cokolwiek to jest, zawsze czuję, że nie jestem sama na świecie. Słucham go zarówno w te lepsze dni, jak i w te gorsze. Słucham jak chcę się pocieszyć, ale też żeby zagłębić się w mojej dolinie rozpaczy albo trochę poużalać nad swoim życiem. (W sumie tylko po to, żeby po chwili mieć już kolejny plan i nową dawkę energii na jego realizację i walkę ze wszystkimi, którzy starają się mnie powstrzymać :-D). No tak, ale jeśli ktoś jest zawsze uśmiechnięty, wesoły i widzi wszystko przez różowe okulary, to czasami potrzebuje takiej godziny, wieczora czy dnia, żeby wyrzucić z siebie wszystkie nagromadzone „smutne” emocje. I właśnie w takich momentach muzyka i filmy bardzo pomagają.

Teraz na przykład towarzyszy mi jedna z moich ulubionych: „Because the Night”. ♥

*

Wszystko bym oddała, żeby cofnąć czas!!! Żebym tylko mogła mieć w głowie to, co teraz i cofnąć się o dziesięć lat! Uczyniłabym go najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. W filmach czasami się tak zdarza… może jest jakiś sposób… magiczny pyłek… zmieniacz czasu… bardzo nowoczesny zegarek… Wyruszę na poszukiwania!!

A jednak, czas się nie cofnął. Pozostaje mi iść dalej przez życie z nadzieją, że nasze drogi skrzyżują się w bardziej sprzyjających okolicznościach. Jeśli nie w tym, to w następnym życiu. Ale jak w następnym i znowu w wieku osiemnastu lat, to składam reklamację! Chociaż jest szansa, że skoro to kolejny etap egzystencji, będę już wtedy mądrzejsza.

Czas się nie cofnął, więc powspominajmy dalej. Wiem, że to już ewidentnie paranoja, że wszystko mi się z nim kojarzy. Muzyka, miejsca, filmy… A jak akurat nie mam nic, co by mi się skojarzyło, to sama sobie wyszukam, żeby się trochę potorturować i przypadkiem nie wyjść z mojej doliny rozpaczy za wcześnie. Kiedyś mi przejdzie. Zawsze mi przechodzi. Muszę tylko najpierw podramatyzować.

Po naszej pierwszej randce widywaliśmy się prawie codziennie, robiąc coś wspólnie i po tygodniu zaprosił mnie do siebie. To był piątek i mieliśmy oglądać film. Wciąż mam tę bluzkę, którą miałam wtedy na sobie. Tego dnia zostałam u niego na noc, ale tylko się przytulaliśmy i całowaliśmy.

Siedzieliśmy na kanapie w jego mieszkaniu. Zawsze je lubiłam, bo mimo że było stare, to miało spory potencjał i duszę. Nad kanapą wisiało ogromne, abstrakcyjne płótno. Na przeciwnej ścianie wielki, minimalistyczny plakat z bajki Pocahontas (nigdy wcześniej nie widziałam takiej jego wersji). Do tego, sławne zdjęcie z placu Tienanmen w Chinach. Wtedy nawet nie wiedziałam, co to zdjęcie przedstawia. To on nauczył mnie tyle o świecie. Rzeczy, których nie uczą na lekcjach historii czy geografii. Czasami czułam się przy nim skrępowana swoją niewiedzą i małomiasteczkowością, ale On tłumaczył mi różne rzeczy albo opowiadał o nich, zanim zdążyłam zadać jakiekolwiek pytanie. (Jejku teraz to brzmi jakby był ze dwadzieścia lat starszy :-)) Tak naprawdę różnica wieku nie była aż tak duża, bardziej liczyła się różnica w doświadczeniu życiowym. Może stąd wypływała ta jego wewnętrzna pewność siebie i spokój? Bo tyle widział i przeżył.

Kiedy kilka lat później kręciłam się po tym placu w Chinach, myślałam o Nim. Gdzie teraz jest? Co by powiedział, gdyby wiedział, gdzie dotarłam? Czy byłby ze mnie dumny? Czy jemu udało się kiedyś tutaj dotrzeć? Tym bardziej, że przy naszym rozstaniu powiedział mi, że z nim zobaczyłabym cały świat, a ktoś inny pokaże mi co najwyżej snorkowanie w Egipcie. Nie wiedział wtedy, że ja nie potrzebuje nikogo do „pokazania” mi świata. Że jak się ogarnę, zrobię porządek w tej swojej szalonej głowie i zaakceptuję to jaka jestem, sama będę tą, która pokazuje świat innym.

*

Inny dzień, ta sama zużyta kanapa i to samo mieszkanie. Do tego jeszcze butelka wina. On głaskał mnie po dłoni, potem powoli, delikatnie zaczął się nią bawić. Po chwili zaczął dotykać moich włosów, policzków, szyi… delikatnie jeździł palcami od ucha w dół do obojczyków, a ja się rozpływałam. Potem ujął moją twarz w te swoje wielkie dłonie i pocałował w czoło, następnie przeszedł do policzków, nosa, brody. Delikatnie muskał mnie pocałunkami po całej twarzy, nie omijając nawet powiek. Pamiętam, że wyrwałam się, żeby go w końcu pocałować w usta.

— Poczekaj, chcę się tobą nacieszyć zanim pocałujemy się po raz pierwszy — powiedział, kontynuując swój rytuał.

Kiedy w końcu się „nacieszył”, znowu ujął moją twarz w dłonie (ach te jego dłonie) i pocałował mnie delikatnie w usta.

Są takie pocałunki, które w ogóle nie powinny mieć miejsca. Są takie, po których chce się uciekać jak najdalej i nigdy więcej nie spotkać tej „całującej” osoby. Są pocałunki miłe, czułe, namiętne. Ile kombinacji ludzkich, tyle rodzajów pocałunków. Ale są też takie pocałunki, które sprawiają, że czujesz jakbyś znowu była całością. Jakbyś wróciła do domu, do którego tak tęskniłaś, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.

Platon miał swoją teorię na ten temat. Zaczerpnął ją ze starożytnego Egiptu, więc skoro powtarza się w kilku kulturach, to coś w tym musi być). Pierwotnie ludzie posiadali podwójne ciało, złożone z czterech rąk, czterech nóg, dwóch twarzy. W tym skomplikowanym ciele znajdowała się jednak tylko jedna dusza. I teraz pojawiają się dwie teorie. Jedna mówi, że ci niezwykli ludzie posiadali ogromną siłę (moim skromnym zdaniem nie tylko fizyczną) i budzili niepokój wśród bogów. Druga, znacznie prostsza i bardziej „ludzka” mówi, że czymś bogów zdenerwowali. Tak czy inaczej doprowadziło to do tego, że ci właśnie bogowie postanowili rozpołowić człowieka i skazać go na wieczne poszukiwania. Bo cały haczyk tkwił w tym, że z jednego ciała powstały dwie osoby z duszą rozdartą na pół. I tacy biedni „nowi” ludzie tułają się po świecie, szukając swojej drugiej połowy duszy.

I właśnie są takie pocałunki, które sprawiają, że nasza dusza z powrotem staje się całością. Jak Dementor przez pocałunek wysysa dusze, tak w tym przypadku, przez pocałunek odzyskuje się tę część duszy, która była od zawsze zaginiona, brakująca. Dlatego po takim właśnie połączeniu, ma się wrażenie, że już wszystko będzie dobrze, że w końcu cały świat jest taki, jaki powinien być, że nic nie może się nie udać. To był też moment, kiedy moje myśli „fajny chłopak, na pewno zostaniemy przyjaciółmi” przeszły płynnie w „nie chcę spędzić nawet jednego dnia bez niego.”

Tak, są takie pocałunki, które potrafią całe życie przewrócić do góry nogami… A potem pojawiają się ludzie, ze swoimi mądrościami i radami, ale to już inna historia.

Ponosi mnie czasami z tymi romantyzmami, ale ja nie umiem być pomiędzy. Albo grubo, albo wcale. Albo rozpacz, albo ogrom szczęścia. Nawet moja twarz ma tylko dwie emocje: pełnia szczęścia i totalna rozpacz. Jakoś nie ogarnęłam tego stanu neutralnego. Może stąd te wszystkie życiowe konflikty. Bo ludzie nie rozumieli tej mojej mimiki i wszystko odbierali osobiście, nie wiedząc, co akurat rozgrywa się w mojej głowie. Nawet próbowałam kiedyś nauczyć się takiego neutralnego wyrazu twarzy, ale zamiast tego doszła tylko trzecia emocja: złość. Tak, to właśnie dorosłe życie robi z człowiekiem. Oprócz tego, że można sobie samemu kupować tyle słodyczy na ile ma się ochotę, to jest całkowicie przereklamowane!

Dlatego dobra rada od Disneya[1], że lepiej nie dorastać, a dorosłego zawsze można poudawać :-D.

*

Zbliżają się Święta! W radiu grają właśnie „Santa is coming to town” i to nie byle jaką wersję, tylko tę śpiewaną przez The Boss!!! Bruce’a Springsteena. I może to też nie byłoby nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że ja tę piosenkę, w tym wykonaniu słyszałam na żywo! Tak! Ponad dziesięć lat temu w Niemczech…

Boże, ile wspomnień! Może jak je wszystkie wyrzucę z siebie teraz, to będę mogła normalnie funkcjonować. Bo to już robi się niewygodne, irytujące i nawet żałosne. Bo ileż można użalać się nad czymś, co przytrafiło się ponad dekadę temu. Jakbym ja była swoja własną przyjaciółką, to bym sobie dała z liścia w twarz. Hmm…. Może zamiast przelewać te smęty na papier, powinnam powiedzieć o tym komuś, kto być może doprowadzi mnie do porządku. No ale zanim kogoś znajdę, spróbuję wyrzucić te wspomnienia tu i zobaczymy jakie przyniesie to efekty.

Pierwszy lot samolotem…

Pierwszy raz za granicą…

Pierwszy raz w górach …

Pierwszy prawdziwy związek…

Pierwsza miłość … (nie licząc tych platonicznych — Christopher Walken czy Rambo)

Pierwszy seks…

Pierwszy film, na jaki poszliśmy do kina, to Prestiż z Christianem Balem i Hugh Jackmanem. Nadal mam te bilety.

Pierwszy film, jaki obejrzeliśmy razem w domu, to Forrest Gump. Wtedy też pierwszy raz przy nim płakałam.

Spis treści

Rzeka

8

8

8

9

9

15

15

15

15

15

15

16

16

16

20

20

EPILOG