Ścigany - Simon Kernick - E-Book

Ścigany E-Book

Simon Kernick

0,0

Beschreibung

Ktoś zamordował twojego przyjaciela. Nie wiesz kto, ani dlaczego. Ale jedno wiesz na pewno – jesteś następny na liście... Dzwoni telefon. To twój przyjaciel, prawnik Jack Calley, z którym nie miałeś kontaktu od lat. Przerażonym głosem błaga cię o pomoc. Słysząc dźwięki dobiegające ze słuchawki, nie masz wątpliwości – Jack pada właśnie ofiarą morderstwa. Kim są jego zabójcy? I dlaczego w swoich ostatnich słowach Calley wyjawia im twój adres? Nazywasz się Tom Merton, jesteś sprzedawcą oprogramowania, przykładnym ojcem rodziny, prowadzisz całkowicie bezbarwne i bezkonfliktowe życie. Nie masz wrogów. Kogo może interesować taki człowiek i to gdzie mieszka? Wydaje się, że nikogo. A jednak musisz uciekać. Natychmiast, inaczej zginiesz. Niestety, to dopiero początek koszmaru. Ktoś tropi cię z wyjątkową bezwzględnością. Twoja żona, pracownica uniwersytetu, dosłownie rozpływa się w powietrzu, dzieci zostają porwane, a na dodatek wrabiają cię w kilka morderstw...

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 386

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Ścigany

Ścigany

© Simon Kernick 2006

© Copyright to the Polish Edition: Jentas ehf 2022

Tytuł oryginału: Relentless

ISBN: 978-9979-64-394-4

–––

Dla moich córek, Amy i Rache

Część pierwsza

SOBOT

1

Nie usłyszałbym telefonu, gdyby nie to, że drzwi do domu zostawiłem otwarte. Byłem wtedy w ogrodzie. Rozdzielałem moje dwa maluchy, które pokłóciły się o maszynkę do robienia baniek mydlanych — i właśnie przechodziły do rękoczynów. Aż po dzień mojej śmierci będę się zastanawiał, co by było, gdyby drzwi były zamknięte albo gdyby dzieciaki hałasowały tak głośno, że nie słyszałbym dzwonka.

Był koniec maja, sobota, dzień nie należał do słonecznych. Właśnie minęła piętnasta, a za moment cały mój świat miał się zawalić.

Pobiegłem do domu, wpadłem do salonu, gdzie w telewizji właśnie zaczynał się mecz, i złapałem słuchawkę chyba po czwartym dzwonku. Przypuszczałem, że to mój gnojkowaty, wiecznie opalony szef, Wesley „Mów mi Wes” O’Shea, chce omówić jakiś nieistotny szczegół oferty dla klienta. Lubił do mnie dzwonić w weekendy, szczególnie wtedy, gdy w telewizji właśnie leciał mecz. Dawało mu to jakieś perwersyjne poczucie władzy.

Spojrzałem na zegarek. Minuta po trzeciej.

— Halo?

— Tom, to ja, Jack — wydyszał jakiś glos.

Przez chwilę nie wiedziałem, o co chodzi.

— Jaki Jack?

— Jack... Jack Calley.

To był głos z przeszłości. Należał do mojego najlepszego przyjaciela z czasów szkolnych. Drużby na moim weselu przed dziewięcioma laty. Do mężczyzny, z którym nie rozmawiałem prawie od czterech lat. Coś było nie tak. Głos Jacka brzmiał, jakby go coś bolało. Jakby mówienie sprawiało mu kłopot.

— Kopę lat, Jack. Co słychać?

— Musisz mi pomóc.

Chyba biegł albo szedł bardzo szybko. W tle słyszałem jakiś hałas, ale nie potrafiłem go zidentyfikować. Jack na pewno był na dworze.

— Jak to?

— Pomóż mi. Musisz... — nagle przerwał i głośno wciągnął powietrze. — O Jezu, nie. Oni tu idą.

— Kto?

— Chryste!

Krzyknął tak głośno, że odruchowo odsunąłem słuchawkę od ucha. W telewizji wybuchła wrzawa — jeden z piłkarzy właśnie strzelił bramkę.

— Jack, co się, do cholery, dzieje? Gdzie ty jesteś?

W jego świszczącym, urywanym oddechu słyszałem cierpienie. Jack biegł.

— Co się dzieje? Powiedz coś!

Jack wrzasnął z przerażenia. Jednocześnie usłyszałem jakąś szamotaninę.

— Błagam! Nie! — krzyczał mój przyjaciel łamiącym się głosem.

Szamotanina trwała jeszcze kilka sekund i jakby się oddalała. A potem Jack znów zaczął mówić, ale już nie do mnie. Do kogoś innego. Mówił cicho, ale bez trudu mogłem go zrozumieć.

Wypowiedział sześć słów. Sześć prostych słów, które sprawiły, że serce mi zamarło, a cały mój świat się zatrząsł.

To były dwie pierwsze linijki mojego adresu.

Następnie rozległ się krótki, rozpaczliwy krzyk Jacka i chyba odciągnięto go od telefonu. Zaraz potem usłyszałem świszczący kaszel, z którego nawet ja — który całe swe życie spędziłem z dala od ludzkiej śmierci — wywnioskowałem, że mój przyjaciel umiera.

A później zaległa upiorna cisza.

Trwała może nawet dziesięć sekund — choć w rzeczywistości pewnie nie więcej niż dwie. Potem — kiedy tak stałem jak skamieniały, zbyt wstrząśnięty, by cokolwiek powiedzieć czy zrobić — ktoś po tamtej stronie przerwał połączenie.

Dwie pierwsze linijki mojego adresu. Prowadziły do miejsca, gdzie od dziewięciu lat wiodłem zwykłe, podmiejskie życie wraz z żoną i dwójką dzieci. Do miejsca, gdzie czułem się bezpieczny.

Przez krótką chwilę pomyślałem, że to musi być żart, okrutny podstęp, który ma mnie zmusić do jakiejś reakcji. Rzecz w tym, że ostatni raz rozmawiałem z Jackiem Calleyem cztery lata temu — i to jedynie dlatego, że przypadkiem spotkaliśmy się na ulicy. Gadaliśmy może pięć minut, podczas gdy dzieciaki — wówczas dużo młodsze; Max był ledwie niemowlakiem — krzyczały i wierciły się w wózku. Prawdziwej rozmowy — wiecie, takiej, jakie prowadzą przyjaciele — nie było od, bo ja wiem, pięciu, sześciu, może nawet siedmiu lat. Nasze drogi dawno temu się rozeszły.

Nie, to było coś poważnego. Nikt nie potrafi udawać takiego strachu. Był prawdziwy, wypływał z głębi duszy. Jack był przerażony, i to nie bez powodu. Jeśli miałem rację — a mógłbym przysiąc na Boga, że się nie myliłem — właśnie usłyszałem, jak wyzionął ducha. A jego ostatnimi słowami były dwie pierwsze linijki mojego adresu.

Kto chciał się dowiedzieć, gdzie mieszkam? I dlaczego?

Powiem wam jedno: jestem zwyczajnym człowiekiem, mam zwyczajną robotę, pracuję za biurkiem w dużym biurze, kieruję czteroosobowym zespołem sprzedawców oprogramowania komputerowego. Nie należy to do zajęć szczególnie przyjemnych, a na dodatek — jak już wspominałem — mój szef, Wesley, to kawał dupka. Ale przynajmniej mam z czego utrzymać siebie, rodzinę i w miarę przyzwoity domek na przedmieściach, i przez trzydzieści pięć lat życia ani razu nie miałem kłopotów z panami w niebieskich mundurach. Przeżywaliśmy z żoną wzloty i upadki, dzieci czasem dają nam się we znaki, ale generalnie jesteśmy szczęśliwi. Kathy od blisko dziesięciu lat prowadzi na uniwersytecie zajęcia z polityki ochrony środowiska. Jest lubiana, dobra w tym, co robi, a na dodatek — choć zapewne nie byłaby zadowolona, że to mówię — bardzo ładna. Jesteśmy w tym samym wieku, stanowimy parę od jedenastu lat i nie mamy żadnych tajemnic. Nie zrobiliśmy niczego złego — płacimy podatki i unikamy kłopotów. Krótko mówiąc, nie różnimy się niczym od wszystkich innych ludzi.

Nie różnimy się niczym od was.

Więc dlaczego ktoś chciał poznać nasz adres? Dlaczego chciał tego tak bardzo, że gotowy był zabić?

Ogarnął mnie strach — to niezwykle silne uczucie przerażenia, które rodzi się gdzieś w podbrzuszu, po czym przebija się przez nas niczym pociąg ekspresowy, opanowuje każdy kawałek ciała i przeradza się w jawną panikę. Instynktowny mechanizm ucieczki. Mdlące uczucie, jakiego doznajemy, idąc nocą pustą ulicą, kiedy z tyłu słyszymy kroki. Albo wtedy, gdy jakiś mężczyzna rozbija szklankę po piwie o kant baru i pyta, co się, kurwa, gapimy. Autentyczny strach.

Odłożyłem słuchawkę i stałem bez ruchu przez dobrą chwilę, usiłując znaleźć racjonalne wytłumaczenie tego, co usłyszałem. Nic mi nie przychodziło do głowy, a co gorsza, nawet najbardziej paranoiczne pomysły nie miały ani krzty sensu. Przecież jeśli ktoś chciał ze mną rozmawiać, zapewne musiał wiedzieć, kim jestem. A skoro tak, mógł bez trudu sprawdzić, gdzie mieszkam, i nie musiał o to pytać człowieka, który po tych wszystkich latach ledwie mnie znał. Wystarczyło, żeby zajrzał do książki telefonicznej. Ale tego nie zrobił.

— Tato, Max mnie uderzył bez powodu.

To Chloe wracała z ogrodu ze zmierzwionymi blond włosami i śladami trawy na kolanach. Miała pięć lat — niewiele ponad rok więcej od swego brata, Maksa, jednak była od niego znacznie rozsądniejsza. Kłopot polegał na tym, że Max już teraz był od niej większy, a w anarchicznym świecie małych dzieci to właśnie wzrost bywa zwykle najważniejszym argumentem.

— Powiesz mu coś? — zapytała z obrażoną minką, kompletnie nieświadoma niebezpieczeństwa, jak to zwykle dzieci.

Ktoś tutaj jechał. Ktoś, kto właśnie zabił mojego przyjaciela z dawnych lat.

Z tego, co pamiętam, Jack Calley mieszkał jakieś osiem czy dziewięć kilometrów stąd, zaraz za Ruislip, czyli tam, gdzie wreszcie kończy się Londyn i zaczyna Green Belt. Jeśli dzwonił do mnie z okolic domu, to osoba, której podał mój adres, na dojazd o tej porze dnia potrzebowała około kwadransa. A może nawet mniej, gdyby się pospieszyła, a ruch był niewielki.

— Tato, co robisz?

— Poczekaj chwilkę, kochanie — odparłem z uśmiechem tak sztucznym, że zawstydziłby nawet polityka. — Po prostu myślę.

Od chwili gdy odłożyłem słuchawkę, minęły dwie minuty. Słyszałem, jak serce bębni mi w piersi. Bum bum, bum bum, bum bum. Jeśli tu zostanę, narażę rodzinę na niebezpieczeństwo. Jeśli ucieknę, w jaki sposób dowiem się, kto i dlaczego mnie szukał?

— Słuchaj, kochanie — powiedziałem, doskonale zdając sobie sprawę, jak bardzo drży mi głos — musimy teraz pojechać do babci.

— Dlaczego?

Przykucnąłem i podniosłem córeczkę.

— Bo babcia chce cię zobaczyć.

— Dlaczego?

Z pięciolatkami czasem lepiej nie wdawać się w dyskusję.

— Chodź już, skarbie, musimy jechać — powiedziałem, po czym ruszyłem na dwór, niosąc Chloe na rękach.

Max porzucił maszynkę do robienia baniek na środku trawnika i przeniósł się na skraj ogrodu. Z prowizorycznego płóciennego namiotu rozpiętego na szczycie drabinek wystawała mu tylko głowa. Kazałem mu zejść, tłumacząc, że musimy gdzieś jechać. Głowa Maksa natychmiast zniknęła w namiocie. Podobnie jak większość czterolatków, nie lubił wykonywać poleceń. Zwykle mi to nie przeszkadzało. Nie przejmowałem się i pozwalałem mu się dalej bawić. Ale tego dnia to był koszmar.

W głowie bez przerwy brzmiały mi słowa Jacka: „O Jezu, nie. Oni tu idą”. Ile w nich było niepokoju! Ile strachu. Oni tu idą.

Idą tutaj.

Spojrzałem na zegarek. 15.05. Minęły cztery minuty, odkąd odebrałem telefon. Wydawało mi się, że czas płynie szybciej niż zwykle.

— Chodź tu, Max. Musimy jechać. Natychmiast.

Podbiegłem do drabinki, wciąż trzymając Chloe w ramionach, obojętny na jej protesty. Próbowała mi się wyrwać, ale jej na to nie pozwoliłem.

— Ja się bawię — zawołał Max z wnętrza namiotu.

— Trudno. Musimy jechać.

Przed domem usłyszałem samochód. Było to dość niezwykłe, ponieważ droga, przy której leży nasze osiedle, donikąd nie prowadzi. To jedynie podkowa, od której odbijają ślepe uliczki. Jadąc nią, w końcu wraca się do głównej szosy. Nasz dom znajdował się na rogu jednego z owych ślepych zaułków — samochody nie pojawiały się tu częściej niż raz na dwadzieścia minut.

Wóz zwolnił. Zatrzymał się.

Usłyszałem trzask zamykanych drzwi — w naszej uliczce, ale nieco z oddali. Przesadzałem z tą paranoją. Jednak serce nie przestawało mi łomotać.

— Daj spokój, Max. Ja nie żartuję.

Zachichotał, błogo nieświadomy mojego strachu.

— Złap mnie.

Postawiłem Chloe na ziemi i sięgnąłem do namiotu. Max, wciąż chichocząc, cofnął się aż pod ścianę, ale gdy tylko zobaczył moją minę, natychmiast spoważniał.

— Co się stało, tato?

— Nic, wszystko w porządku. Ale musimy szybko jechać do babci.

Zmartwiony kiwnął głową i wygramolił się z namiotu.

Wziąłem dzieci za ręce i usiłując zachować spokój, poprowadziłem je do samochodu. Zarzucały mnie pytaniami, ale nawet ich nie słuchałem. Popędzałem je tylko, żeby się nie ociągały. W oddali słyszałem auta, które mknęły po szosie. Nad nami, niewidoczny za jednolitą powłoką białych chmur, huczał samolot. Nowy pies sąsiadów nie przestawał szczekać. Ktoś w pobliżu kosił trawnik. Ot, uspokajające dźwięki normalności — jednak tego dnia nie znajdowałem w nich nic kojącego. Czułem się tak, jakbym znalazł się w jakimś przerażającym równoległym świecie, gdzie zewsząd czyha niebezpieczeństwo, ale nikt poza mną go nie dostrzega.

Przypiąłem dzieci do fotelików i wtedy — gdy miałem właśnie usiąść za kierownicą — zdałem sobie sprawę z tego, że nie wiem, ile czasu spędzimy poza domem. Musiałem wziąć dla nich jakieś rzeczy na zmianę. Nie wiedziałem, co powiedzieć teściowej, kiedy pojawię się u niej z maluchami. Że właśnie zadzwonił do mnie mój drużba, po raz pierwszy od lat, i podczas tej rozmowy ktoś go zamordował, a teraz ten ktoś szuka mnie? Brzmiało to tak niedorzecznie, że nawet ja sam zacząłbym się zastanawiać, czy aby na pewno jestem normalny — gdybym tylko nie miał absolutnej pewności, że to prawda. Na dodatek Irene nigdy mnie za bardzo nie lubiła. Zawsze uważała, że jej córka, ze swoim solidnym uniwersyteckim wykształceniem i dyplomem z Cambridge, zasługiwała na kogoś lepszego niż facet ledwie oczko wyżej od sprzedawcy komputerów.

15.08. Siedem minut od chwili, kiedy odebrałem telefon.

Postanowiłem powiedzieć Irene, że coś mi wypadło w pracy, więc najlepiej, gdyby dzieciaki przenocowały u niej. Ale co potem? Co będzie jutro?

Musiałem przestać wszystko analizować i po prostu zacząć działać.

— Nie ruszajcie się z samochodu, dobrze? Wezmę tylko jakieś rzeczy na zmianę.

Oboje zaczęli protestować, ale ja zatrzasnąłem drzwi i rzuciłem się biegiem w stronę domu. Wpadłem kolejno do ich pokojów, w pośpiechu zgarniając piżamy, zabawki i resztę rzeczy, których mogły potrzebować. Wszystko to wpychałem do podręcznej torby, dobrze wiedząc, że cały czas ścigam się z czasem.

15.11. Gdy wybiegałem z domu, przypomniałem sobie charczący kaszel Jacka w chwili, gdy go zaatakowano. Przedśmiertne rzężenie — to nie mogło być nic innego. Ale kto by zabijał przeciętnego adwokata, który owszem, nieźle sobie w życiu radził, ale trudno powiedzieć, żeby miał zawojować świat? No i co ważniejsze — o wiele ważniejsze — kto by chciał z niego wyciągnąć informację, gdzie mieszkam ja, podrzędny sprzedawca Tom Meron, i moja rodzina?

Kiedy wróciłem do samochodu, zakląłem. Dzieciaki rozpięły pasy i zaczęły się wygłupiać. Chloe przecisnęła się między przednimi siedzeniami i bawiła kierownicą, a co do Maksa, to widziałem tylko, jak macha nogami w powietrzu, szukając czegoś pod fotelem. Oboje głośno się śmieli, jakby w ich świecie wszystko było w najlepszym porządku. Bo przecież było. To tylko mój świat stanął na głowie.

Otworzyłem drzwi i rzuciłem torbę z rzeczami na fotel pasażera obok Chloe.

— Dajcie spokój, musimy już jechać — powiedziałem.

Podniosłem córkę i przepchnąłem ją z powrotem między siedzeniami.

— Aua! To boli.

— Chloe, natychmiast wracaj na swoje miejsce.

Pot spływał mi z czoła. Obiegłem samochód, otworzyłem drzwi po stronie pasażera, poderwałem Maksa do góry i wcisnąłem go w fotelik. Drżącymi dłońmi zapiąłem mu pasy, po czym nachyliłem się do wnętrza i zapiąłem Chloe.

— Tato, co się dzieje? — spytała.

Wyglądała na przestraszoną. Tata nigdy się tak dziwnie nie zachowywał.

Z natury nie jestem panikarzem. Szczerze mówiąc, w moim życiu raczej brakuje rzeczy, które mogłyby wywołać panikę — i właśnie dlatego teraz tak trudno było mi zachować spokój. Miałem wrażenie, że to wszystko jakiś zły sen, coś, co powinno się przytrafić komuś innemu. Wyrafinowany dowcip, który zakończy się ogólnym śmiechem.

Ale tak nie było. Miałem co do tego pewność.

Zacząłem szukać kluczyków po kieszeniach dżinsów. Wreszcie je znalazłem i uruchomiłem silnik. Zegar na desce rozdzielczej wskazywał godzinę 15.16, ale pamiętałem, że spieszy się cztery minuty. Czyli od telefonu minęło jedenaście minut. Boże, aż tyle? Wrzuciłem wsteczny, wyjechałem z podjazdu i ruszyłem w stronę skrzyżowania. Tam skręciłem w lewo, w kierunku szosy. Ulga, którą czułem, w miarę jak przyspieszałem i oddalałem się od domu, była niemal namacalna. Miałem wrażenie, że właśnie uciekłem przed czymś strasznym.

Pomyślałem, że zachowuję się jak idiota. Na pewno wszystko, co usłyszałem, można jakoś racjonalnie wytłumaczyć. Na pewno.

— Uspokój się — wymamrotałem pod nosem. — Uspokój się.

Wziąłem głęboki oddech i od razu poczułem się lepiej. Zawiozę dzieci do Irene — pomyślałem — zostawię je tam, zatelefonuję do Kathy, a potem wrócę do domu. I nikogo tam nie będzie. Znajdę numer do Jacka Calleya, przedzwonię do niego i dowiem się, czy u niego wszystko w porządku. Siedząc w bezpiecznym kokonie, jakim wydawał mi się samochód, zacząłem przekonywać samego siebie, że Jackowi nic się tak naprawdę nie stało. Że ten koszmarny odgłos dławienia wcale nie oznaczał, że mój przyjaciel umarł samotną śmiercią. Że wszystko jest w porządku.

Od wylotu naszej uliczki do skrzyżowania z szosą prowadzącą do Londynu wiedzie stumetrowy, w miarę prosty odcinek drogi. Gdy tam dotarliśmy, zwolniłem i włączyłem prawy kierunkowskaz. Szosą ze sporą szybkością zbliżała się w naszym kierunku czarna toyota land cruiser o konstrukcji przywodzącej na myśl czołg. Na przednich siedzeniach dostrzegłem dwie osoby w ciemnych okularach i czapkach z daszkiem. Dziesięć metrów od nas kierowca gwałtownie zahamował i nie włączając migacza, skręcił w osiedle. Właśnie miałem go w duchu zwymyślać za brak dobrych manier, kiedy zobaczyłem, że boczne szyby samochodu są ciemne. Obleciał mnie strach. Obcy samochód wjeżdża na nasze osiedle w jedenaście minut po telefonie Jacka. Na upartego można by powiedzieć, że Jack mieszkał jedenaście minut stąd. Zbyt duży zbieg okoliczności.

Obserwowałem toyotę we wstecznym lusterku. Momentalnie wyschło mi w ustach, poczułem cierpki smak strachu, a serce skoczyło do gardła. Mieszkaliśmy przy trzeciej uliczce na prawo, tuż przed ostrym zakrętem. Toyota minęła pierwszą uliczkę, potem drugą.

Piętnaście metrów przed naszą, trzecią, zabłysły światła hamowania.

O nie, nie. Proszę, nie.

— Tatusiu, dlaczego stoimy?

— Tato, jedzmy już. Tato, jedzmy już.

Toyota skręciła w naszą uliczkę, znikając mi z oczu. W tym momencie jak niczego na świecie byłem pewien, że jej pasażerowie przyjechali tu po mnie.

Wyjechałem na szosę i mocno wcisnąłem gaz. W głowie, niczym odległe, stłumione echo, pobrzmiewały mi głosy moich dzieci oraz Jacka Calleya — zrozpaczonego, umierającego Jacka Calleya.

2

— Wiesz co, Tom, mogłeś chociaż uprzedzić — skarciła mnie teściowa.

Była 15.35. Znajdowałem się jedenaście kilometrów od domu i pasażerów czarnej toyoty. I chyba byłem bezpieczny. Przynajmniej na razie.

— Wybacz. Coś mi wypadło. Nagła sprawa.

Wprowadziłem dzieci do holu wielkiego wiktoriańskiego bliźniaka, w którym mieszkała Irene Tyler. Stał przy spokojnej, wysadzanej drzewami ulicy. Podobnie jak wszystkie sąsiednie domy, miał wspaniałą malowaną fasadę w stylu szwajcarskim. To właśnie tu wychowała się Kathy i do takiego domu chciała w końcu wrócić.

— Jaka nagła sprawa? — spytała stanowczo teściowa, podejrzliwie unosząc brew.

Irene Tyler, emerytowana dyrektorka liceum, mogła działać na nerwy. Miała apodyktyczny charakter, który dodatkowo podkreślała jej słuszna postura oraz szerokie ramiona. Budziła respekt. Zawsze uważałem, że świetnie by się nadawała na strażnika więziennego, a gdyby urodziła się w czasach starożytnego Rzymu, byłaby bardzo dobrym trenerem gladiatorów. Jak na siedemdziesięcioletnią kobietę nie była jakoś szczególnie nieatrakcyjna — ale chyba rozumiecie, co mam na myśli. W bezpośredniej konfrontacji na dłuższą metę nie mielibyście z nią szans.

Ale dzieci ją lubiły. Podbiegły właśnie i cicho chichocząc, przytuliły się do jej potężnej figury. Ja natomiast głowiłem się, jak by tu wyjaśnić naszą obecność. Jako sprzedawca z dwunastoletnim doświadczeniem byłem całkiem niezły we wciskaniu ludziom kitu. Jednak ponura osobowość teściowej w kombinacji z nękającym mnie wciąż strachem powodowała, że wymyślenie wiarygodnej historyjki graniczyło z niemożliwością.

— Po prostu coś w pracy — powiedziałem. — Muszę tam jechać. Jeden z naszych najważniejszych klientów strasznie wybrzydza. Wiesz, jak to jest.

Cóż, jako emerytowany pracownik budżetówki, akurat zupełnie nie wiedziała, jak to jest. W mojej pracy jednak takie sytuacje wcale nie należały do rzadkości. W ciągu ostatnich kilku miesięcy Wesleyowi O’Shea już kilka razy wypadały w sobotę podobne nagłe sprawy, czyli kompletnie zmyślone kłopoty z klientami. W rezultacie ściągał do biura kierowników zespołów, żeby „urządzić burzę mózgów” i rozwiązać problem. Byłem przekonany, że robił to wszystko tylko po to, żeby poczuć się ważnym.

Mina Irene świadczyła o tym, że wciąż jej nie przekonałem. Ale z drugiej strony właściwie nigdy mi nie ufała. Była jedną z tych osób, które uważają, że każdy, kto zarabia na życie sprzedawaniem czegokolwiek, jest co najmniej lekko podejrzany. W dodatku nie mogła pojąć, dlaczego miałbym iść do pracy w sobotę, choć nie pracowałem ani w handlu detalicznym, ani w służbach ratunkowych. Tym razem jednak ustąpiła i spytała mnie, gdzie jest jej córka.

— Też w pracy — odparłem, stawiając torbę z rzeczami na podłodze obok wielkiego, bogato zdobionego zegara przy wejściu. — Jest na uniwersytecie. Zbiera materiały do artykułu.

Musiałem zadzwonić do Kathy. Zadbać o to, żeby nie pojechała do domu. Nie pamiętałem, o której godzinie miała skończyć, ale raczej jeszcze nie teraz.

— Kiedy wrócisz po dzieci?

— Babciu, możemy zostać na herbatkę? — spytała Chloe, tarmosząc skrawek jej sukienki.

— Oczywiście, kochanie — odparła teściowa i nareszcie się uśmiechnęła.

Pochyliła się i pogładziła wnuczkę po głowie, przesuwając dłonią po jej długich włosach.

— Nie wiem, o której wrócimy. Spakowałem trochę rzeczy dla dzieci.

— To znaczy chcesz, żeby zostały na noc?

— Tak, jeśli tylko nie masz nic przeciwko temu. Wpadnę po nie jutro z samego rana.

— Tato, a dlaczego idziesz do pracy w sobotę? — zapytał Max.

— Najwyższy czas, żebyś poinformował szefa, że poza pracą również masz obowiązki — rzekła Irene tonem nieznoszącym sprzeciwu.

— To jednorazowa sprawa — odparłem szybko.

Poczułem nagle nieodpartą chęć, żeby czym prędzej uciec od tego przesłuchania i dowiedzieć się, co, u diabła, dzieje się w moim życiu.

Udałem, że spoglądam na zegarek.

— Irene, słuchaj, naprawdę muszę już lecieć.

Przed moim domem stoi toyota land cruiser z ciemnymi szybami. W środku siedzą ludzie, którzy czegoś ode mnie chcą i są gotowi zabić, żeby to zdobyć, a ja nie mam nawet pojęcia, co to może być.

— Przede mną długa noc. Nie chciałbym się spóźnić.

Kiwnęła głową, ale w jej ciemnych oczach dostrzegłem błysk podejrzliwości. Następnie pochyliła się do Chloe i Toma.

— No to co będziemy robić? Chcecie najpierw iść nad rzekę nakarmić kaczki?

— Tak, tak, tak! — zawołały zgodnie.

Czułem, jak pot cieknie mi po skroni. Wiedziałem, że Irene na pewno to zauważyła i zinterpretowała po swojemu. Ucałowałem dzieciaki na do widzenia, ale one myślami były już nad rzeką i karmiły kaczki, więc moje czułości odwzajemniły na odczepnego. Podziękowałem Irene, uważając przy tym, by nie patrzeć jej w oczy. Potem wyszedłem na dwór i ruszyłem ścieżką w stronę samochodu.

Wsiadłem do auta i pojechałem aż do końca drogi przed domem Irene. Kiedy miałem już pewność, że mnie nie zobaczy, wyjąłem komórkę i wybrałem numer do Kathy. Po pięciu sygnałach odezwała się poczta głosowa. Szczerze mówiąc, wcale się nie zdziwiłem. Jeśli była w bibliotece, na pewno wyłączyła telefon. Wiedziałem, że nie lubi, kiedy jej ktoś przeszkadza. Postanowiłem się nie nagrywać i zamiast tego zadzwoniłem do jej gabinetu. Telefon dzwonił, dzwonił, aż wreszcie włączyła się automatyczna sekretarka.

Przez kilka chwil nie wiedziałem, co robić. Potem wrzuciłem bieg i ruszyłem w drogę powrotną. Teraz miałem już pewność, że moje obawy są uzasadnione, ale mimo to chciałem sprawdzić, przed którym domem stoi land cruiser i czy tak, jak przypuszczam, jest to właśnie mój dom.

Jadąc, myślałem o Jacku Calleyu. Znaliśmy się prawie całe życie. Wprowadził się na naszą uliczkę pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy obaj mieliśmy po osiem lat, i od początku zwracał na siebie uwagę. Był rosły jak na swój wiek, na głowie miał niesamowicie gęstą, kręconą czuprynę długich blond włosów, przez co wyglądał trochę jak Robert Plant z czasów Led Zeppelin. Kilka miesięcy wcześniej zmarł jego ojciec, więc matka przeprowadziła się ze wschodniej Anglii, żeby być bliżej rodziców. Moi rodzice od razu poczuli niechęć do Jacka — pewnie przez te włosy. A ponieważ nie chcieli, żebym się z nim zadawał, oczywiście zacząłem to robić.

Błyskawicznie się zaprzyjaźniliśmy. Jak na chłopaka, który właśnie stracił ojca, Jack był zaskakująco pełen życia, być może dlatego, że ciągle chciał coś udowadniać. Był typem awanturnika, który zawsze musi się wspiąć na najwyższe drzewo, odstawić najtrudniejszy numer. Jako pierwszy w naszej szkole zjechał na rowerze z niemal pionowego zbocza w Wąwozie Sketty’ego. Dno wąwozu było gęsto obrośnięte pokrzywami. Ja spróbowałem tej sztuki tylko raz i wróciłem do domu cały poparzony. Ale nie Jack. Dla niego to był numer popisowy — on zjeżdżał z wąwozu bez przerwy. Był lekkoduchem, a w towarzystwie takich nigdy nie jest nudno. I ani razu nie spadł z roweru.

Byliśmy przyjaciółmi przez całe dzieciństwo i chociaż nasze drogi się rozeszły, kiedy on poszedł na studia prawnicze, a ja dostałem pierwszą pracę na pełnym etacie jako sprzedawca kserokopiarek, odnowiliśmy znajomość, gdy mieliśmy po dwadzieścia parę lat. To był świetny okres, by przebywać w towarzystwie faceta takiego jak Jack. Wyrósł na wysokiego, przystojnego gościa, któremu nie brakowało ani uroku, ani forsy. Lgnęły do niego kobiety, a ponieważ wciąż krążyliśmy we dwóch po barach i klubach w City i centrum Londynu, także wokół mnie było ich sporo. Raz na jakiś czas miałem co prawda wrażenie, że dostają mi się tylko odrzuty, których nie chciał Jack. Jednak podobnie jak większość facetów, kiedy w grę wchodził seks, nie dopuszczałem do głosu poczucia godności. W tamtych czasach Jack Calley mi imponował, więc doceniałem sam fakt, że mogę być jego przyjacielem.

O definitywnym rozluźnieniu naszej przyjaźni przesądziło małżeństwo — szczególnie moje z Kathy. Widywaliśmy się coraz rzadziej. Jack związał się z przebojową prawniczką, a Kathy zaszła w ciążę. W naszym życiu dużo się działo, więc nie spotykaliśmy się częściej niż raz, dwa razy do roku, a w końcu przestaliśmy się widywać w ogóle. Zawsze miałem wrażenie, że bardziej niż ja przyczynił się do tego Jack. Kilka razy zostawiałem mu wiadomość, ale nigdy nie oddzwaniał. Również moje e-maile — mimo że odpisywał na nie z wielkim entuzjazmem, powtarzając, że musimy się jak najszybciej spotkać — do niczego w końcu nie prowadziły. Jeśli dobrze pamiętam, przez ostatnie parę lat nie wysyłaliśmy sobie nawet kartek na święta.

Niecały kilometr od domu postanowiłem złamać prawo i zadzwonić do Kathy zza kierownicy. Znów nie odebrała i tym razem zaczynało mnie to niepokoić. Koniecznie chciałem komuś o wszystkim opowiedzieć, a ona jako jedyna potrafiłaby znaleźć logiczne wytłumaczenie, a przynajmniej obmyślić rozsądny plan działania. Bo jeśli ktoś naprawdę chciał mnie dorwać, będzie mnie przecież dalej szukał — i jutro, i pojutrze, i każdego kolejnego dnia. A to oznaczało, że nie mam wyboru: muszę się dowiedzieć, czego, u diabła, oni ode mnie chcą.

Zajechałem na nasze osiedle za pięć czwarta. Zwykle kiedy skręcam w drogę wewnętrzną, która prowadzi do domu, odczuwam głęboką satysfakcję — jestem już prawie u siebie, mam za sobą dzień pracy. Ładne, zadbane domki z lat sześćdziesiątych z równo przystrzyżonymi trawnikami sprawiały, że to miejsce wydawało mi się cudowną oazą spokoju pośród zgiełku przedmieść Londynu. Jednak tego dnia czułem wyłącznie niepokój, gdyż nie wiedziałem, co zastanę na miejscu.

Nie zwalniając, minąłem moją uliczkę i rzuciłem okiem w stronę domu. Toyoty z ciemnymi szybami już tam nie było. Dotarłem do zakrętu u podnóża wzgórka, jechałem przed siebie jeszcze kilkaset metrów, po czym zawróciłem. Zbliżając się, tym razem z drugiej strony, do dróżki, przy której mieszkaliśmy, spojrzałem jeszcze raz — land cruisera nie było tam na pewno. Może po prostu zobaczyli, że mnie nie ma, i odjechali. Naprzeciw naszego domu mali Hendersonowie — dwóch wrzaskliwych urwisów w wieku siedmiu i dziewięciu lat — myli samochód ojca. Martin Henderson zdradził mi kiedyś, że nakłonił ich do tego, obracając całą rzecz w grę. Każdy z chłopców myl jedną stronę auta, a wygrywał ten, który lepiej się spisał. Cały wic polegał na tym, że za zwycięstwo nie było żadnej nagrody, więc Martin otrzymywał czyściutki samochód całkiem za darmo. Kiedy patrzyłem na tę scenę, wydała mi się tak boleśnie normalna, że aż ścisnęło mnie w gardle.

Zatrzymałem się kilka metrów za wylotem naszej uliczki. Zaparkowałem pod murkiem, który okalał mój ogród. Wysiadłem, nie gasząc silnika, i podszedłem do miejsca, skąd przez obrośniętą bluszczem kratę mogłem zajrzeć do środka. Widać stąd było nie tylko ogród za domem, ale także wnętrze jadalni, a przez jej otwarte drzwi widziałem również hol i drzwi frontowe.

Patrzyłem nieruchomo przez jakieś pół minuty. W środku nikt się nie ruszał. Mój dom był chyba pusty. Przyszło mi do głowy, żeby wejść i poszukać numeru Jacka, ale uznałem, że to nie ma sensu. Przecież wiedziałem, że i tak nie odbierze.

Przez hol pewnym krokiem przeszedł mężczyzna w ciemnych okularach i czapce z daszkiem, po czym zniknął w gabinecie. Ubrany był na czarno i chyba miał na sobie rękawiczki. Widziałem go tylko przez chwilę — może nawet mógłby być wytworem mojej wyobraźni. Ale ja wiedziałem, że nic mi się nie przywidziało.

W moim domu był obcy człowiek.

Czekałem i obserwowałem. Żadnego ruchu. Z tyłu dobiegał dźwięk równo pracującego silnika mojego samochodu. Czułem się jak podglądacz, mimo że przecież chodziło o mój własny dom. Po raz pierwszy poczułem także przypływ gniewu. Wdarł się do mnie jakiś sukinsyn i łaził tam sobie, jakby był u siebie.

Kiedy go tak w duchu przeklinałem, znowu się pojawił. Stanąłw holu. Odgarnąłem sprzed oczu gałęzie bluszczu, ale wciąż nie mogłem mu się dobrze przyjrzeć. Był średniej postury, średniego wzrostu, a w rękach miał teczki, które na pewno wyciągnął z mojej szafy na dokumenty. Nie było tam nic ciekawego — same rachunki i stare zeznania podatkowe. Czego ten facet szukał?

Patrzyłem, jak otwiera jedną z teczek i pospiesznie przegląda zawartość. Najwyraźniej sam doszedł do wniosku, że nie ma tam nic przydatnego, bo niedbale rzucił teczkę na podłogę. Papiery rozsypały się po całym dywanie, on zaś zaczął sprawdzać następną.

— Ty gnoju — wycedziłem przez zaciśnięte zęby.

Zaraz potem podjąłem decyzję.

Wróciłem do samochodu, wyjąłem komórkę, wystukałem 141, żeby zablokować identyfikację numeru, po czym zadzwoniłem pod numer ratunkowy 999. Kiedy odezwał się operator, poprosiłem o połączenie z policją.

— Chcę zgłosić włamanie — powiedziałem kobiecie po drugiej stronie, po czym podałem jej adres. — Sprawca jest uzbrojony w nóż i chyba zaatakował właścicielkę. — Starałem się, żeby w moim głosie słychać było zdenerwowanie, co biorąc pod uwagę okoliczności, nie było zbyt trudne. — Mieszka tam samotna kobieta z małymi dziećmi. One też tam chyba są.

Policjantka wydawała się stosownie zaniepokojona, na czym mi właśnie zależało. Chciałem, żeby policja była tu w ciągu pięciu minut, a nie w dwie godziny po tym, jak facet sobie pojedzie. Gdybym nie naściemniał, wcześniej by pewnie nie przyjechali. Kiedy kobieta zapytała mnie o nazwisko, powiedziałem, żeby się pospieszyli, bo właśnie usłyszałem jakiś krzyk. Potem się rozłączyłem i uruchomiłem silnik.

Nadeszła pora, żeby wreszcie odnaleźć Kathy.

3

Z domu na uniwersytet, gdzie moja żona prowadzi zajęcia z polityki ochrony środowiska (temat, który — muszę przyznać — nie interesuje mnie nawet w najmniejszym stopniu), jechało się zwykle dwadzieścia pięć minut, jednak tego dnia udało mi się tam dotrzeć w dwadzieścia. Na ulicach nie było dużego ruchu, a ja się spieszyłem. W połowie drogi po raz trzeci spróbowałem dodzwonić się na komórkę Kathy. Znowu bez skutku. To samo z numerem do gabinetu. Była niedostępna już od czterdziestu minut. Nie było w tym nic niezwykłego, ale biorąc pod uwagę wszystkie wydarzenia tego dnia, zaczynałem się martwić. Tym razem nagrałem się i tu, i tu. Poprosiłem Kathy, żeby jak najprędzej do mnie zadzwoniła. Nie próbowałem nawet ukrywać zdenerwowania. Zależało mi tylko na tym, żeby nie pojechała do domu. Wolałem nie myśleć, co by się stało, gdyby natknęła się na naszego nieproszonego gościa. Miałem silne przeczucie, że nie byłby zbyt uprzejmy.

Kampus uniwersytetu składał się z szeregu ponurych budynków z czerwonej cegły, wzniesionych w latach sześćdziesiątych. Wszystkie miały za duże, czarne dachy, które robiły wrażenie nie do końca przymocowanych, i wszystkie przylegały jedną ścianą do znacznie większego budynku, ciągnącego się w poprzek całego kompleksu. Po drugiej stronie znajdował się rozległy parking. Jak zwykle w sobotę, był on w trzech czwartych pusty. Zaparkowałem możliwie blisko głównego wejścia, po czym popędziłem do środka.

W recepcji siedziała tylko jedna kobieta, jednak zajęta odpowiadaniem na pytania dwóch studentów z Chin zupełnie nie zwróciła na mnie uwagi. Za biurkiem w holu wejściowym siedział wyraźnie znudzony ochroniarz w wieku emerytalnym. W założeniu powinien kontrolować każdego, kto wchodził do budynku — było tak od czasu, kiedy kilka lat wcześniej zgwałcono tu studentkę. Jednak najwyraźniej jego zdolności kontrolerskie nieco szwankowały, ledwie na mnie spojrzał. Ruszyłem korytarzem, mijając po lewej stronie sale wykładowe, a po prawej — barek oraz kilka rzędów komputerów z dostępem do Internetu. To w tym budynku odbywała się większość zajęć, jednak dziś był on prawie pusty — tylko tu i ówdzie kręcili się pojedynczy studenci.

Nie pasowałem tam, starszy od wszystkich dookoła o przynajmniej kilkanaście lat. Na drodze do biblioteki i wydziału politologii nikt mnie jednak nie zatrzymywał. Byłem kolejnym nieistotnym zgredem. A przecież mógłbym być kimkolwiek. Mogłem być nawet gwałcicielem, ale najwyraźniej nikogo to nie obchodziło. Mówi się, że ludzie zauważają tylko to, co chcą zauważać — i rzeczywiście jest w tym sporo prawdy. Często są tak zajęci własnymi sprawami, że najzwyczajniej ignorują wszystko dookoła. Pomyślałem, że może ja też ostatnio tak się zachowywałem i przez to umknęło mi coś istotnego. Gdybym był uważniejszy, może wcześniej bym się zorientował, co się święci.

Odkąd minąłem barek i komputery, ludzi wokół mnie było coraz mniej, a gdy skręciłem w lewo i wspiąłem się schodami na pierwsze piętro, okazało się, że jestem tam sam. Odgłos moich kroków niósł się echem po korytarzu. W holu panowała absolutna cisza. Przyszło mi do głowy, że gwałciciel mógł tutaj działać z łatwością — w miejscu, które wydawało się bezpieczne, bo przecież zwykle pełne jest ludzi. Teraz jednak było puste, a w ciemnych korytarzach lub za którymiś drzwiami mógł się czaić każdy.

Zacząłem się denerwować. Nie o siebie — nikt nie wiedział, że tu jestem — ale o Kathy, która musiała tu przychodzić i pracować w samotności. Mówiła, że nie ma powodu do obaw, bo uczelnia zainstalowała w całym budynku monitoring i że nad wszystkim stale czuwa firma ochroniarska. Wiedziałem jednak, że co głupszych przestępców, nie mówiąc o tych, którzy nie panują nad własnymi popędami, nawet kamery nie powstrzymają. W przeciwnym razie Wielka Brytania, gdzie pracuje więcej kamer telewizji przemysłowej niż w jakimkolwiek innym kraju na świecie, byłaby krajem bezpiecznym i spokojnym. A nie jest.

Na końcu korytarza znajdowały się szklane, dwuskrzydłowe drzwi, za którymi rozpoczynał się wydział nauk politycznych. Były zamknięte. Po drugiej stronie nie widziałem ani nie słyszałem żadnego ruchu. Kompletna cisza.

Przystanąłem i spojrzałem na zegarek. Była 16.25. Za szybą kolejny hol prowadził do półkolistego okna, które wychodziło na dwór. Na lewej ścianie korytarza znajdowało się czworo drzwi, na prawej — tylko jedne. Gabinet Kathy był za drugimi z lewej. Zauważyłem, że jest zamknięty, podobnie jak cała reszta, z wyjątkiem jednego pomieszczenia.

Pchnąłem podwójne drzwi i przestąpiłem próg. Zatrzasnęły się za mną z głośnym hukiem, który rozniósł się w ciszy niczym wystrzał z pistoletu. Wzdrygnąłem się, tłumiąc w sobie chęć zawołania: „czy ktoś tu jest?”. Po chwili stanąłem przed drzwiami gabinetu Kathy i nacisnąłem klamkę.

Były zamknięte, co bardzo mnie zdziwiło. Wiedziałem, że nie pomyliłem pokoi — na solidnej tabliczce z nierdzewnej stali wygrawerowano jej nazwisko: DR KATHERINE C. MERON. C od Cynthia — imienia, którego nie znosiła. Zacząłem się zastanawiać, po co w ogóle kazała dodać tę literę. Dla pewności jeszcze raz nacisnąłem klamkę. Zamknięte.

Zrobiło mi się sucho w ustach. Coś tu było nie tak. Cisza wydała mi się teraz gęsta i nienaturalna. Nie słyszałem nawet samochodów na ulicy. Wtedy sobie przypomniałem. Ściany były dokładnie wytłumione, żeby pracownikom naukowym nie przeszkadzał miejski harmider, który cała reszta społeczeństwa musi cierpliwie znosić.

Odwróciłem się i poszedłem do wydziałowej biblioteki. Wewnątrz było ciemno i wyglądało na to, że nikogo tam nie ma. Wszedłem do środka i cichutko zamknąłem drzwi.

Znalazłem się w dużym pomieszczeniu na planie kwadratu, którego boki miały pewnie z piętnaście metrów. Przez środek, aż do okien na przeciwległej ścianie, biegło przejście między rzędami prostokątnych ławek, które zajmowały mniej więcej jedną trzecią sali. Na niektórych stały komputery, wszystkie blaty były jednak puste. Żadnych plecaków, żadnych kurtek, które sugerowałyby, że ktoś tu jest, żadnych otwartych książek pozostawionych na stołach. Wyłączone były także wszystkie monitory. Nieco dalej kończyły się stoły, a zaczynały sięgające sufitu regały pełne książek. Biegły od ściany do ściany, z przerwą na przejście, i przesłaniały większość naturalnego światła, przez co w pomieszczeniu panował charakterystyczny dla bibliotek mrok. Na samym końcu, pod oknami, stał jeszcze jeden rząd stołów. One również były puste.

Tym razem nie wytrzymałem.

— Halo! Jest tu kto?

Cisza.

Wyciągnąłem z kieszeni telefon i po raz kolejny wybrałem numer Kathy. Jednocześnie ruszyłem w kierunku regałów, pełnych tomów z zakresu teorii politycznej. Kiedy znów włączyła się poczta głosowa, nie byłem może zaskoczony, ale za to coraz bardziej zaniepokojony. Skoro tutaj też jej nie było, to gdzie ona się, u diabła, podziewała?

Wiedziałem, że muszę zachować spokój. Może już wyszła z pracy, tylko zapomniała włączyć komórkę. Ale skoro tak, to mogła już wrócić do domu i natknąć się na człowieka, który grzebie w naszych rzeczach. Wyglądało to kiepsko.

Gdy chowałem telefon, mój wzrok padł na coś na ziemi. Tuż przed jednym z regałów. Coś trudno zauważalnego na ciemnej zieleni wykładziny.

Plama. Miała nie więcej niż kilka centymetrów.

Nerwowo przełknąłem ślinę, pochyliłem się i dotknąłem jej palcem. Wzdrygnąłem się — była wilgotna. Podniosłem palec do oczu. Nie miałem wątpliwości. Żadnych.

Krew.

I to świeża.

Wolno powiodłem wzrokiem po podłodze. Nieco dalej była druga, nieco mniejsza plama. A potem następna. Ścieżka utworzona ze śladów krwi.

Zesztywniałem. Proszę, nie. Proszę, tylko nie Kathy. Nie moja żona, kobieta, która nigdy w życiu nikogo nie skrzywdziła. Wszystko, tylko nie to.

— Uspokój się — powiedziałem, tym razem na głos. — Nie panikuj.

Podniosłem wzrok. Pięć metrów ode mnie, tam gdzie kończył się regał, znajdowały się drzwi. Były uchylone na jakieś trzydzieści centymetrów. Widziałem za nimi tylko ciemność. Ponownie spojrzałem na wykładzinę. Ślady krwi biegły dokładnie w tamtą stronę. Wbiłem wzrok w drzwi, usiłując wyczuć jakiś ruch.

Wtedy zaczęła dzwonić komórka. Nie, nie moja. Jakaś inna. Z innym dzwonkiem. Mój jest dosyć normalny — ten był bardziej skoczny. Wręcz wkurzająco skoczny. Dźwięk dobiegał zza drzwi.

A potem zamilkł.

Cisza była tak przytłaczająca, że niemal fizycznie czułem jej ciężar. Instynkt kazał mi uciekać, zjeżdżać stamtąd byle dalej. A jeśli w środku jest Kathy? Jeśli tam się wykrwawia? To nie jej telefon dzwonił. Jednak to wcale nie znaczyło, że jej tam nie ma.

Zrobiłem krok naprzód. I zaraz się zatrzymałem. Przecież nawet nie byłem uzbrojony. Co ja sobie wyobrażam? Co zrobię, jeśli ktoś mnie zaatakuje? Powinienem sprowadzić pomoc. Natychmiast.

Drzwi otwarły się na pełną szerokość. Przede mną stanęła wysoka postać w błękitnym kombinezonie poplamionym farbą, w czarnej kominiarce na głowie i w rękawiczkach. Mężczyzna trzymał przed sobą nóż z żółtym uchwytem i długim, zakrzywionym ostrzem. Przypominał nóż do filetowania ryb. Na czubku widać było ciemne ślady krwi.

Zamarliśmy w bezruchu, przyglądając się sobie nawzajem. Dzieliło nas zaledwie pięć metrów. Nie miałem czasu się bać. Zamiast tego w jednej chwili doznałem potwornego wstrząsu, który sprawił, że nie mogłem się ruszyć z miejsca. Nagle mężczyzna ruszył w moją stronę. Zbliżał się długimi, pewnymi krokami z nożem uniesionym do ciosu.

Instynktownie chwyciłem książkę z najbliższej półki i cisnąłem w niego. Następnie odwróciłem się i zacząłem uciekać, jednak w panice wybrałem zły kierunek. Zamiast ku drzwiom, skręciłem w stronę okien. Nie mogłem zawrócić, bo mężczyzna był tuż za mną, więc popędziłem przed siebie. Za plecami słyszałem jego oddech oraz rytmiczny stukot butów o laminowaną posadzkę. Musiałem biec dalej.

Przed jednym z regałów stał drewniany wózek na książki. Przebiegając obok, złapałem jego krawędź i szybkim ruchem wyciągnąłem go na środek przejścia. Usłyszałem, jak mój napastnik wpada na niego, książki sypią się na ziemię, a on po chwili odpycha wózek na bok. W ten sposób zyskałem może półtorej sekundy. Nie odważyłem się spojrzeć za siebie — byłem zbyt skupiony na tym, by dotrzeć do okien. Miały klamki, więc przypuszczałem — liczyłem na to — że się otwierają. Biblioteka znajdowała się dość wysoko, przynajmniej sześć metrów nad ziemią, może więcej. Nieważne. Musiałem się wydostać.

Przebiegłem pomiędzy dwoma okrągłymi stołami przy oknach i rozpaczliwie pociągnąłem za pierwszą klamkę, do której dopadłem. Nawet nie drgnęła. Cholerstwo było zamknięte. Kroki mojego prześladowcy były coraz bliżej. Odwróciłem się i zobaczyłem go tuż przede mną. Dzieliło nas ledwie półtora metra, a on wciąż biegł w moim kierunku, z zakrwawionym nożem wyciągniętym na wysokości pasa. Gotowym, żeby zrobić ze mnie filety.

Usłyszałem własny okrzyk przerażenia. Miałem jednak wystarczająco dużo instynktu samozachowawczego, żeby złapać najbliższe krzesło i ruszyć na napastnika, wpychając mu nogi krzesła w twarz i tors z nadzieją, że uda mi się go przewrócić. Zrobił kilka chwiejnych kroków w tył, osłaniając się rękami. Dało mi to chwilę, żeby przesunąć się tam, gdzie było więcej miejsca. Kątem oka zauważyłem otwarte drzwi z napisem TOALETY. Moja potencjalna droga ucieczki — ale nie miałem czasu o tym myśleć. Chcąc wykorzystać przewagę, napierałem. Ponownie zaatakowałem krzesłem, ale tym razem był na to przygotowany. Zwinnie uskoczył na bok, chwycił nogę krzesła i zaczął wyrywać mi je z rąk.

Siłowaliśmy się tak przez chwilę, jednak przez to stałem się łatwiejszym celem. Mężczyzna nagle machnął nożem i dosięgnął mojego odsłoniętego przedramienia. Ostro zapiekło, ale nie poczułem bólu. Nie pozwoliła na to adrenalina. Zacisnąłem zęby. Przez rozcięty materiał koszuli widziałem wąską ranę, która napełniała się krwią. W chwilę później nóż ponownie śmignął w moim kierunku. Zrobiłem unik, ale kiedy cofałem twarz przed ciosem, ostrze prześlizgnęło się po policzku. Znów zapiekło, a zaraz potem poczułem, jak strużka krwi cieknie mi po szyi.

W tym momencie naprawdę dotarło do mnie, co tu się dzieje. Właśnie walczyłem o życie. Ten człowiek chciał mnie zabić. A w pomieszczeniu cały czas panowała grobowa cisza.

Spróbował podstawić mi nogę, po czym ponownie szarpnął krzesło i wycelował mi nożem w przeponę. Tym razem zdążyłem uskoczyć, wpadając z impetem na najbliższy regał. Wypuściłem krzesło, ale najpierw pchnąłem je tak mocno, jak tylko potrafiłem. Chyba go zaskoczyłem, bo się zachwiał, zrobił kilka kroków w tył i prawie się przewrócił.

To była moja szansa. Odwróciłem się i puściłem biegiem w kierunku toalet. Nigdy w życiu nie biegłem tak szybko. Wiedziałem, że jeśli spieprzę sprawę, jestem trupem. Panicznie boję się śmierci od noża. Wyobrażam sobie, jak zimne ostrze otwiera moje wnętrzności, jak wraz z krwią upływa ze mnie życie, a ja przyglądam się temu kompletnie bezsilny. Jest tak, odkąd dziesięć lat temu chłopak, z którym chodziliśmy do szkoły, zginął właśnie w ten sposób w klubie nocnym. Dwa ciosy nożem, oba prosto w serce. Ochroniarze wyrzucili go z lokalu, nieświadomi tego, co się stało. Skonał na chodniku przed wejściem. Taki właśnie los mnie czekał. Samotna, przerażająca, paskudna śmierć.

Wbiegłem przez otwarte drzwi i zatrzasnąłem je za sobą. Odnotowałem obecność dwóch kolejnych: jednych na lewo, drugich na prawo. Wybrałem te drugie. Męska toaleta. Za mną główne drzwi znów się otworzyły. Prześladowca wciąż deptał mi po piętach.

Wpadłem do środka, wprost na rząd kabin, skręciłem w prawo, ślizgając się i niemal przewracając na wyłożonej kafelkami posadzce, i dalej za róg, gdzie w półkolu zamontowane były pisuary. Nad jednym z nich znajdowało się wąskie okno, może pół metra na metr. U dołu miało starą zasuwkę, niemal kompletnie odrapaną z farby. Wskoczywszy na pisuar, odsunąłem ją jednym ruchem, po czym obiema rękami pchnąłem okno. Po chwili przeciskałem się głową naprzód, machając nogami w powietrzu. Jakieś dwa metry pode mną znajdował się płaski dach — w tej części gmach miał parterową przybudówkę. Mój ratunek. Byłem już do połowy na zewnątrz, wyciągnąłem przed siebie ramiona, przygotowując się na upadek, kiedy w środku usłyszałem kroki mojego prześladowcy. W chwilę później trzymał mnie już za nogę i podciągał nogawkę dżinsów, odsłaniając łydkę. Poczułem dotyk noża, jednak zanim mężczyzna zdążył mnie zranić, z całej siły wierzgnąłem wolną nogą. Trafiłem go w twarz. Po raz pierwszy krzyknął, a ja kopnąłem jeszcze raz, niczym osioł, i zaraz potem odepchnąłem się dłońmi od zewnętrznej strony muru. Pofrunąłem naprzód, zupełnie jakbym brał udział w konkursie skoków z trampoliny.

Wylądowałem na rękach — ból w nadgarstkach był ogromny. Moje nogi zawisły na moment w powietrzu, po czym przekoziołkowałem i wyrżnąłem głową w pokrycie dachu. Przez myśl mi nawet nie przeszło, żeby się obejrzeć, sprawdzić, czy mój napastnik mnie goni. Wspomagając się rękami, dobiegłem do skraju budynku, złapałem za krawędź dachu, zeskoczyłem, zsunąłem się wzdłuż muru i odbiłem od niego kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią.

Znalazłem się na niewielkiej, zamkniętej przestrzeni, otoczonej ceglanym murem trzymetrowej wysokości. Wzdłuż niego stały dwa rzędy śmietników na kółkach. Większość była przepełniona odpadkami, których woń unosiła się w powietrzu. Po drugiej stronie muru przejechał samochód. Wolność.

Stałem nieruchomo przez kilka sekund i ciężko dyszałem. Potem usłyszałem nad głową ruch. Czułem się jak w koszmarze. Ten sukinsyn wciąż mnie gonił.

Zebrawszy w sobie całą siłę, na jaką było mnie jeszcze stać, wbiegłem między rzędy śmietników i spróbowałem wdrapać się na jeden z tych, które przylegały do muru. Za pierwszym razem mi się nie udało. Nie mam już tej formy co kiedyś. Moja karta na siłownię straciła ważność trzy lata temu, więc obecnie poza sporadyczną grą w tenisa latem praktycznie w ogóle nie ćwiczę. Choć brzmi to absurdalnie, to kiedy po raz drugi usiłowałem wspiąć się na śmietnik, postanowiłem, że jeśli tylko moje życie kiedykolwiek wróci do normy, znów zapiszę się na siłownię.

Tym razem, sapiąc z wysiłku, dopiąłem swego. Opadłem brzuchem na plastikową pokrywę. Po chwili się podniosłem i wciągnąłem na murek, kilkadziesiąt centymetrów wyższy niż śmietnik. Nigdzie nie dostrzegłem mojego prześladowcy. Przekaraskałem się na drugą stronę.

Spadłem na obie nogi. Znajdowałem się teraz na nieznanej mi ulicy z szeregową zabudową. Obok przejechał jakiś samochód, ale kierowca najwyraźniej mnie nie zauważył. Byłem kompletnie zdezorientowany — nigdy wcześniej nie opuszczałem uniwersytetu tą drogą. Wiedziałem tylko, że mam bardzo daleko do samochodu.

Przebiegłem przez ulicę i dysząc głośno, podążyłem w kierunku, gdzie na mój nos powinien znajdować się parking. Musiałem przedstawiać nie lada widok. Czułem, jak krew ścieka mi po twarzy i wsiąka w kołnierzyk. Ręka krwawiła jeszcze bardziej. Piekła, jakby ktoś wbijał mi w skórę rozgrzane do białości igły. Przyglądałem się jej, na wpół biegnąc, na wpół kuśtykając. Otwartymi szeroko ustami łapczywie chwytałem powietrze. Po raz pierwszy zrobiło mi się niedobrze. Co się tu dzieje? Czym sobie na to wszystko zasłużyłem?

Z jednego z domów wyszła atrakcyjna kobieta koło trzydziestki, ubrana w długą cygańską spódnicę i skąpy top. Gdy tylko na mnie spojrzała, natychmiast się cofnęła i zatrzasnęła drzwi. Tutaj był Londyn. Miasto, gdzie lepiej pilnować swojego nosa i trzymać się z dala od kłopotów. Jakieś pięć lat temu koleżankę Kathy napadli o czwartej po południu przy stacji metra Oval. Nie chciała oddać torebki, więc dwóch napastników powaliło ją kopniakami na ziemię. Przez parę długich minut walczyli o zdobycz, okładając kobietę pięściami, żeby osłabić jej opór. Opowiadała, że przez ten czas minęło ją przynajmniej pięćdziesiąt osób. Większość z nich tylko przyspieszała kroku. Kilka zwolniło, żeby się lepiej przyjrzeć. Nikt nie interweniował. Kathy zarzekała się, że ona by coś zrobiła. „Inaczej nie mogłabym spojrzeć w lustro — mówiła. — Jeśli się odwracamy, to tak, jakbyśmy przyznawali się do porażki. Ja bym tak nie mogła”. Cała Kathy. Kobieta z zasadami. Kobieta, której na czymś zależało. Ale gdzie ona teraz była? I co ważniejsze, czy to jej krew znalazłem w bibliotece, gdzie napadł na mnie ten szaleniec?

Musiałem ją znaleźć. Dotrzeć do niej jak najszybciej.

Nie zwalniając kroku, zacząłem szukać telefonu. Proszę, teraz odbierz. Proszę.

Minął mnie następny samochód. Tym razem kierowca zwolnił. Gdy nasze spojrzenia się spotkały, oczy mężczyzny gwałtownie się rozszerzyły. Biegłem dalej, nie zważając na ból w płucach. Usłyszałem, jak samochód zatrzymuje się za mną, wysiada z niego kierowca.

— Hej, kolego! — zawołał. — Wszystko w porządku?

Nie chciałem z nim rozmawiać. Nie chciałem rozmawiać z nikim poza moją żoną. Musiałem do niej dotrzeć. Wyciągnąłem telefon, ale mężczyzna podążał za mną.

Nie, tylko znowu nie to. Czy on jest też jednym z nich? Sukinsyny były chyba wszędzie. W moim domu — w moim pieprzonym domu. W pracy mojej żony.

Przyspieszyłem. Dotarłszy do skrzyżowania, wypadłem na drogę z telefonem w garści, nie zwracając uwagi na to, co krzyczy goniący mnie mężczyzna. Z prawej strony usłyszałem warkot samochodu. Klakson, potem głośny pisk opon. Kątem oka dostrzegłem wielki biały kształt, który zbliżał się do mnie, i wiedziałem, że mnie potrąci. Zdążyłem tylko zauważyć, że na dachu ma niebieskie światła, a potem uderzył we mnie z hukiem, który zlał się z odgłosem hamowania. Przeturlałem się przez maskę, odbiłem i osunąłem po drugiej stronie. Opadłem na asfalt zwinięty w kłębek, niecały metr od samochodu.

Drzwi się otworzyły, a przede mną stanęły czarne, starannie wypastowane buty policyjne.

— Hej hej hej! — powiedziałem i z niezrozumiałego powodu zacząłem się śmiać.

W jednej chwili wszystkie chyba części mojego ciała przeszył ból.

Wreszcie chociaż na chwilę mogłem przestać uciekać. Poczułem ulgę, która trwała dokładnie tyle czasu, ile policjant potrzebował na to, żeby się pochylić, wykręcić mi ręce na plecach i poinformować, że jestem aresztowany pod zarzutem morderstwa.

4