Siostry Bunner - Edith Wharton - E-Book

Siostry Bunner E-Book

Edith Wharton

0,0

Beschreibung

Co lepsze: smutek braku perspektyw czy gorycz porażki?Anna Eliza i Ewelina, choć są siostrami, różnią się od siebie jak ogień i woda. Starsza stale się poświęca i podporządkowuje odgórnym zasadom. Młodsza nie ma tendencji do współodczuwania, skupia się raczej na sobie. Młode kobiety prowadzą wspólnie mały sklepik na przedmieściach Nowego Jorku i do tego właściwie ogranicza się cała ich życiowa aktywność. Sytuacja ulega zmianie, gdy starsza kupuje młodszej na urodziny zegar w sklepie prowadzonym przez interesującego mężczyznę. Anna Eliza pierwszy raz w życiu nabiera odwagi, by zawalczyć o siebie. Czy dostanie wsparcie od siostry? I czy dojrzały mężczyzna odwzajemni jej rozpaczliwe uczucie?Głęboka powieść psychologiczna laureatki Nagrody Pulitzera. Idealna propozycja lekturowa dla miłośników twórczości Marii Kuncewiczowej czy Zofii Nałkowskiej. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 106

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Edith Wharton

Siostry Bunner

Przekład: BEATA DŁUGAJCZYK

Saga

Siostry Bunner

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

 

Tłumaczenie Beata Długajczyk

 

Tytuł oryginału Bunner Sisters

 

Język oryginału angielski

Wybór i układ: Paweł Marszałek

Copyright © 2023 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728534038 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Część pierwsza

W czasach, kiedy ruch na ulicach Nowego Jorku odbywał się z prędkością zabiedzonej szkapy ciągnącej wagonik tramwaju konnego, kiedy wytworna publiczność oklaskiwała występy Christine Nilsson w sali Akademii Muzycznej i podziwiała zachody słońca na płótnach twórców Hudson River School w Narodowej Akademii Rysunku, żeńskiej części populacji zamieszkującej obrzeża Skweru Stuyvesant dobrze znany był pewien niepozorny sklepik z pojedynczym oknem wystawowym.

Ten niewielki przybytek zajmował zaniedbaną suterynę domu w jednej z zapuszczonych bocznych uliczek w pobliżu Skweru. Widząc drobiazgi za szybą wystawową i lakoniczny szyld (napis „Siostry Bunner” zwartymi, złotymi literami na czarnym tle), ktoś niewtajemniczony miałby spore trudności ze zorientowaniem się, jaką właściwie branżę reprezentuje to handlowe przedsięwzięcie, jednak dla jego powodzenia nie miało to w gruncie rzeczy większego znaczenia. Sława sklepiku była czysto lokalna i klientki, od których zależało jego istnienie, niemal od urodzenia wiedziały, co siostry Bunner mają im do zaoferowania.

Zaanektowana przez sklep suteryna mieściła się w przyziemiu trzykondygnacyjnej kamienicy z fasadą z cegły, zielonymi okiennicami na ledwo trzymających się zawiasach i szyldem szwaczki w oknie na piętrze. Flankujące ją budynki były wyższe, miały lica obłożone płytami z jasnobrązowego piaskowca, poznaczonego siatką spękań i liszajami zacieków, żeliwne balkony i powyginane płotki wokół spłachetków trawników, gromadnie nawiedzanych przez okoliczne koty. Dawniej mieściły się w nich mieszkania prywatne, jednak obecnie suterynę jednego zajęła tania jadłodajnia, a szyld nad krzewem wistarii, bujnymi pędami oplatającym środkowy balkon drugiego, zapraszał do skorzystania z usług Mendoza Family Hotel. Nieustanne szczękanie ustawionych przy wejściu pojemników na odpadki i zakurzone, pozbawione zasłon okna dobitnie świadczyły o tym, że zatrzymujący się w nim goście nie mieli zbyt wygórowanych wymagań, choć bez wątpienia hotel zapewniał im tyle udogodnień, na ile było ich stać, i z pewnością więcej, niż zdaniem właścicieli mieli prawo żądać.

Wszystkie trzy budynki dobrze wpisywały się w ogólny charakter ulicy, na której — im dalej na wschód — tym częściej spotykało się obskurne, krzywo zwisające szyldy nad wahadłowymi drzwiami, za którymi znikali lub zza których wynurzali się mężczyźni o obrzękłych, zaczerwienionych twarzach i wymizerowane dziewczynki, dźwigające popękane dzbanki. Środek jezdni pełen był nieregularnych zagłębień, gdzie zalegały kłęby kurzu, słomy i pomiętych papierów, co chwila podrywane przez wiatr i przetaczane od jednego zapuszczonego końca ulicy do drugiego. Pod wieczór, po całym dniu wytężonego ruchu, na spękanych płytach tworzyła się barwna mozaika złożona z kolorowych ulotek reklamowych, wieczek oderwanych od puszek po zupie pomidorowej, starych trzewików, niedopałków cygar, skórek bananów i innych śmieci, w zależności od pogody posklejanych błotem albo przypudrowanych grubą warstwą pyłu.

Jedyny odpoczynek dla oka zmęczonego tym przygnębiającym widokiem stanowiła witryna sklepu sióstr Bunner. Szyba zawsze była starannie wymyta i choć wystawione za nią sztuczne kwiaty, flanelowe opaski z brzegami wycinanymi w ząbki, druciane stelaże kapeluszy i słoiki pełne domowych przetworów miały ten nieokreślony, szarawy nalot eksponatów od dawna spoczywających w muzealnej gablocie, to w głębi pomieszczenia widać było lśniącą czystością ladę i świeżo odmalowane ściany, przyjemnie kontrastujące z panującym wokół zaniedbaniem.

Siostry Bunner były bardzo dumne ze swojego schludnego sklepiku i usatysfakcjonowane skromnym dochodem, jaki im przynosił. Wprawdzie osiągane zyski nie były aż tak wysokie, jak to sobie kiedyś wyobrażały, jednak nawet w formie mocno zredukowanej w stosunku do przeszłych ambicji pozwalały im na opłacanie czynszu i skromne życie bez konieczności zaciągania długów. Wyżej nadzieje panien Bunner dawno już przestały szybować.

W szarym, codziennym bytowaniu obu sióstr zdarzały się także jaśniejsze chwile, nie tyle opromienione pełnią słonecznego blasku, co otulone srebrzystą poświatą, niczym krajobraz po ustaniu burzy. W pewien styczniowy wieczór, w jednej z takich rzadkich chwil, Anna Eliza, starsza z obu sióstr, siedziała w pokoju, który jej i młodszej Ewelinie służył jednocześnie za sypialnię, salonik i kuchnię. W sklepie story były już opuszczone, kontuar uprzątnięty, a towary w witrynie nakryte starym prześcieradłem, jednak drzwi wejściowe wciąż pozostawały otwarte, czekając aż Ewelina, która poszła z paczką do farbiarza, wróci do domu.

Na kuchence cicho syczał czajnik, stół nakryty był do posiłku; osłonięta zielonym abażurem lampa rzucała snop światła na rozpostarty obrus, na którym stały dwie filiżanki, dwa talerze, cukierniczka i patera z ciastem. Reszta pokoju tonęła w półmroku. Zielonkawy cień dyskretnie spowijał staroświeckie łóżko z mahoniowym wezgłowiem, barwną litografię na ścianie — na której młoda dama w białym negliżu wymownie wznosząc oczy ku niebu, czepiała się skalistej grani, opisanej płomiennymi literami jako Skała Wieków — maszynę do szycia i dwa bujane fotele stojące pod niezasłoniętym storą oknem.

Tego wieczoru drobna, wiecznie zatroskana twarz Anny Elizy przybrała wyraz niezwykłej łagodności, pasma siwych włosów zaczesanych na pożyłkowane skronie lśniły w świetle lampy. Siedząc przy stole, panna Bunner nieskładnymi ruchami obwiązywała jakiś pękaty przedmiot, owinięty w papier. Co chwila przerywała zmagania z przykrótkim sznurkiem, bo wydawało jej się, że słyszy skrzypienie drzwi do sklepu, zwiastujące nadejście siostry, po czym poprawiała okulary na nosie i przystępowała do dalszej walki z niesforną paczuszką. Wieczór musiał mieć dla niej jakieś szczególne znaczenie, gdyż wystrojona była w czarną jedwabną suknię, dwa razy farbowaną, a nicowaną nawet trzykrotnie. Wiek, który pokrył ową szatę patyną godną renesansowej figurki z brązu, jednocześnie odebrał materii całą miękkość, pozwalającą niegdyś ściśle oblegać prerafaelickie kształty okrytej nią kibici; obecnie sztywno układające się fałdy nadały jej charakter niemal liturgiczny, co jeszcze mocniej podkreślało wyjątkowość wieczoru.

W sakramentalnej czerni, z koronkowym kołnierzykiem spiętym pod brodą mozaikową broszką, z twarzą uwolnioną od troski, Anna Eliza wyglądała dziesięć lat młodziej niż w chwilach, kiedy stała za sklepową ladą, zmęczona upałem, znękana troskami dnia codziennego. Trudno byłoby powiedzieć, ile mogła mieć lat; wydawała się być równie znoszona i spłowiała jak jej suknia, ale policzki wciąż miała leciutko zaróżowione, niczym niebo na zachodzie, które czasami nadal barwi się bladą łuną, choć słońce już dawno skryło się za horyzontem.

Uporawszy się wreszcie ze sznurkiem, Anna Eliza troskliwie umieściła paczuszkę obok nakrycia siostry, po czym z udawaną obojętnością usiadła w jednym z bujanych foteli pod oknem. W chwilę później drzwi otworzyły się i do pokoju weszła Ewelina.

Młodsza panna Bunner była odrobinę wyższa od siostry i miała bardziej wydatny nos, za to linię ust i podbródka mniej zdecydowaną. Wciąż pozwalała sobie na frywolność fryzowania włosów; pod sięgającą koniuszka zaczerwienionego z zimna nosa nakrapianą woalką widać było drobno karbowane fale, sztywne niczym brody asyryjskich posągów. W kusej salopce i spódnicy z czarnego kaszmiru wyglądała na przygaszoną i zszarzałą, ale niewykluczone, że gdyby życie potraktowało ją łagodniej, zachowałaby więcej kolorów młodości.

— A cóż to, Anno Elizo? — odezwała się wysokim głosem, nastrojonym w tonacji wiecznego rozdrażnienia i wyrzutu. — Co cię skłoniło do założenia najlepszej jedwabnej sukni?

Anna Eliza spłonęła rumieńcem, przy którym szara, metalowa oprawka staroświeckich okularów nagle wydała się dziwnie niestosowna.

— Ewelino, czyżbyś zapomniała? Kochanie, wszak dziś wypadają twoje urodziny.

Wyciągnęła ku siostrze ramiona, niezdarnym ruchem osoby nienawykłej do demonstrowania uczuć.

Ewelina jakby nie zauważyła tego gestu. Obojętnie ściągnęła okrywający jej szczupłe ramiona żakiet i cisnęła go na krzesło.

— Też coś — powiedziała już łagodniej. — W naszej sytuacji rozsądniej byłoby zapomnieć o urodzinach. Ledwo stać nas na urządzenie świąt Bożego Narodzenia.

— Naprawdę nie powinnaś tak mówić, Ewelino. Przecież nie cierpimy prawdziwej biedy. Po prostu jesteś przemarznięta i zmęczona. Usiądź, a ja zaparzę herbatę; woda zaraz się zagotuje.

Anna Eliza delikatnie pchnęła siostrę w stronę stołu. Podczas gdy ręce zajęte miała imbrykiem, kątem oka śledziła jej apatyczne ruchy. W chwilę później rozległ się okrzyk, na który czekała.

— Ależ Anno Elizo! — Na widok paczuszki przy swoim talerzu, Ewelina zastygła w pół kroku. Napełniając drżącymi dłońmi imbryczek, Anna Eliza rzuciła jej spojrzenie pełne udanego zdumienia.

— Ewelino, cóż się takiego stało?

Młodsza siostra pospiesznie rozwiązywała sznurek i rozwijała papier, spowijający okrągły, niklowany zegar, z gatunku tych, jakie można dostać po dolarze i siedemdziesiąt pięć centów.

— Och, Anno Elizo, jak mogłaś? — wykrzyknęła, ostrożnie stawiając go na stole.

Obie siostry popatrzyły po sobie, z trudem tłumiąc podekscytowanie.

— W końcu są twoje urodziny, może nie? — odezwała się starsza.

— Tak, ale...

— No właśnie. Odkąd w lipcu sprzedałyśmy zegar po mamie, co rano biegasz na Skwer, obojętnie w słońce czy w deszcz, żeby sprawdzić godzinę. Może nie tak, Ewelino?

— Tak, ale...

— Żadnych ale. Zawsze chciałyśmy mieć zegar, i teraz mamy, co tu więcej mówić. Śliczny jest, prawda? — Anna Eliza odstawiła imbryk na piec i pochylając się nad ramieniem siostry, z uznaniem musnęła palcami okrągłą, metalową krawędź. — A jak głośno tyka. Bałam się, że usłyszysz go zaraz od wejścia.

— Nic nie słyszałam — szepnęła Ewelina.

— I co, nie jesteś zadowolona? — W łagodnej przymówce nie było ani cienia urazy. Starsza panna Bunner dobrze wiedziała, że obojętna poza siostry skrywa całe mnóstwo niewypowiedzianych skrupułów i wątpliwości.

— Jestem bardzo rada, ale ty naprawdę nie powinnaś była. Równie dobrze mogłyśmy nadal obchodzić się bez zegara.

— Ewelino Bunner, siadaj mi tu zaraz i napij się herbaty. Chyba jestem wystarczająco dorosła, by beż twoich wskazówek wiedzieć, co mi wolno, a czego mi nie wolno.

— Prawdziwy anioł z ciebie, ale przecież wiem, że chcąc sprezentować mi zegar, musiałaś zrezygnować z czegoś, co ci jest potrzebne.

— Chciałabym wiedzieć, cóż takiego mogłabym potrzebować. Wyjściową suknię z czarnego jedwabiu przecież mam — zachichotała nerwowo Anna Eliza.

Napełniła filiżankę siostry herbatą, dolała skondensowanego mleka z dzbanka, odkroiła dla Eweliny spory kawałek ciasta, wreszcie przysunęła do stołu swoje krzesło i usiadła.

Przez długą chwilę obie posilały się w milczeniu, wreszcie Ewelina odezwała się ponownie.

— Zegar jest śliczny i jestem naprawdę bardzo rada, ale kiedy pomyślę, ile cię musiał kosztować...

— Wcale nie tak dużo — pospieszyła z wyjaśnieniem Anna Eliza. — Jeśli chcesz wiedzieć, dostałam go bardzo tanio. A zapłaciłam z pieniędzy otrzymanych za szycie dla pani Hawkins.

— Za ubranka dla dziecka?

— Tak.

— No właśnie, wiedziałam! Przecież przysięgałaś, że za te pieniądze kupisz sobie parę nowych trzewików.

— A nie pomyślałaś, że nowe trzewiki mogły mi nie być potrzebne? Załatałam stare i okazały się jeszcze całkiem dobre. Ewelino Bunner, jeśli nie przestaniesz mnie dręczyć, popsujesz mi całą przyjemność.

— W takim razie nie pytam więcej — ustąpiła młodsza siostra.

Na chwilę znowu zapadło milczenie. Wreszcie Ewelina sięgnęła po ostatni kawałek ciasta i dolała sobie herbaty, którą osłodziła ostatnią kostką cukru. Stojący na stole między talerzami zegar tykał pracowicie.

— Gdzie go kupiłaś? — nie wytrzymała Ewelina.

— A jak sądzisz? W takim małym sklepiku po drugiej stronie Skweru. Akurat przechodziłam tamtędy i zobaczyłam go w witrynie, więc od razu wstąpiłam do środka i zapytałam o cenę. Właściciel okazał się niezwykle uprzejmy. Zdaje się, że to Niemiec z pochodzenia. Powiedziałam, że nie mogę zapłacić zbyt wiele, a on na to, że dobrze wie, co znaczą ciężkie czasy. Nazywa się Ramy, Herman Ramy — takie nazwisko widnieje na szyldzie nad wejściem. Dawniej pracował u Tiffany’ego w dziale zegarków, ale trzy lata temu został zwolniony. Przez długi czas chorował na gorączkę, a kiedy wydobrzał i chciał wrócić do pracy, okazało się, że zatrudnili kogoś na jego miejsce, a jego zwolnili. Wtedy właśnie otworzył własny interes — ten malutki sklepik. Faktycznie wygląda na schorowanego, ale maniery ma uprzejme i wyraża się jak człowiek edukowany.

Ewelina chciwie chłonęła każde słowo. Obie siostry wiodły na tyle ubogie i monotonne życie, że nawet tak drobny epizod urastał do rangi wydarzenia wielkiej wagi.

— Jak on się nazywa? — zapytała, gdy Anna Eliza urwała dla nabrania tchu.

— Herman Ramy.

— Ile może mieć lat?

— Przez ten chorowity wygląd trudno dokładnie powiedzieć. Ze czterdzieści kilka, nie więcej.

Kiedy z talerzy zniknęły ostatnie okruchy ciasta, a z imbryka ostatnie krople herbaty, siostry podniosły się od stołu. Osłoniwszy jedwabną suknię szerokim fartuchem, Anna Eliza ostrożnie sprzątnęła naczynia ze stołu, pomyła je i powstawiała do kredensu, po czym przysunęła do światła bujany fotel i zabrała się do cerowania. W międzyczasie Ewelina krążyła po pokoju w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na ustawienie zegara. Na ścianie obok wizerunku rozmodlonej niewiasty w negliżu wisiała ozdobna półka z palisandru, wycinana w ażurowe wzory. Po długich deliberacjach obie siostry postanowiły zdetronizować stojący na niej pęknięty wazon, wypełniony pękiem suchych traw, i zastąpić go zegarem. Relegowany wazon powędrował na niewielki stoliczek nakryty matą z białych i błękitnych paciorków, gdzie zajął miejsce obok Biblii i ilustrowanego egzemplarza Poematów Longfellowa, który ojciec panien Bunner otrzymał kiedyś jako nagrodę szkolną.

Kiedy zmiana została dokonana, a efekt oceniony ze wszystkich stron, Ewelina niechętnie postawiła na stole maszynę do ząbkowania jedwabiu i zabrała się do pracy. Długie wstęgi czarnych jedwabnych falban, wycięte po brzegach w regularne ząbki, powoli zsuwały się na podłogę, a stojący na wysokości zegar solennie odmierzał czas, swoim tykaniem akompaniując przygnębiającemu stukotowi maszyny.

II 

Młodsza siostra nawet nie przypuszczała, jak ważnym wydarzeniem w życiu Anny Elizy okazało się kupno zegara. Przede wszystkim napełniło ją poczuciem demoralizującej satysfakcji, że oto znalazła się w posiadaniu pieniędzy, których nie musiała dokładać do wspólnej kasy, tylko mogła wydać według własnego uznania, bez konieczności konsultacji z Eweliną. Po drugie dostarczyło podniety, jaka towarzyszyła jej zawsze podczas tych rzadkich okazji, kiedy miała godziwy pretekst, żeby wyrwać się ze sklepu; okazji naprawdę nielicznych, bo zgodnie z niepisaną umową to Ewelina chodziła z materiałami do farbiarza i odnosiła zamówione towary tym klientkom, które uważały się za zbyt wytworne, by paradować po ulicy z pudłem na kapelusze albo zawiniątkiem wyciętych w ząbki falban, tak że gdyby nie pani Hawkins i jej niemowlę, Anna Eliza miałaby naprawdę spory kłopot ze znalezieniem wymówki pozwalającej jej opuścić posterunek za ladą.

Sporadyczność tych wypadów sprawiała, że były one w jej życiu czymś naprawdę wyjątkowym. Sam akt opuszczania pogrążonego w niemal klasztornej ciszy sklepu i wychodzenia na tętniącą gwarem ulicę napełniał ją poczuciem ekscytacji, która — w miarę jak pochłaniał ją wzbierający z każdą chwilą ryk Broadwayu albo Trzeciej Alei i musiała toczyć nieśmiałą walkę z wartkimi prądami ludzkich mas, rwącymi w dwóch przeciwstawnych kierunkach — stawała się zbyt intensywna, by móc ją odbierać jako przyjemną. Obejrzawszy jedną czy dwie witryny wielkich magazynów, chroniła się w zaciszu jakiejś bocznej uliczki, by na koniec wrócić pod własny dach, oszołomiona, bez tchu, całkowicie wyzuta z sił. Ale kiedy w znajomym otoczeniu stopniowo odzyskiwała spokój ducha, kiedy regularny turkot maszyny do ząbkowania falban przygłuszył zgiełk ulicy, stopniowo cichnący w jej uszach, wówczas zaczynała odtwarzać w myślach poszczególne epizody przebytej wyprawy, dopóki nie ułożyły się w wyraźny, barwny ciąg, z którego potem przez kolejne tygodnie wybierała pojedyncze fragmenty, roztrząsane następnie podczas długich rozmów z siostrą.