Śmierć - Ignacy Dąbrowski - E-Book

Śmierć E-Book

Ignacy Dąbrowski

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Śmierć. Studium” to debiutancka powieść Ignacego Dąbrowskiego, wydana w 1893 r. Stanowi naturalistyczne studium osoby umierającej – młodego człowieka, studenta, zaskoczonego przez Śmierć u progu życia. Kontrowersyjna oraz wstrząsająco aktualna tematyka wynikająca z powszechności umieralności na suchoty na przełomie XIX i XX wieku zdecydowała o olbrzymiej poczytności książki. Sprzyjał jej także dekadencki nastrój epoki. Dziennik studenta dokumentuje kolejne fazy postawy wobec zbliżającej się śmierci: niedowierzanie, bunt, gniew, próby walki oraz pogodzenie się z wyrokiem. Jednak ostateczny wniosek jest jednoznaczny: wszyscy umieramy tak samo nieprzygotowani.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Ignacy Dąbrowski

Śmierć

Studium

Warszawa 2022

[Motto]

W pocie oblicza twego będziesz pożywał chleba, aż się nawrócisz do ziemi, gdyżeś z niej wzięty; boś jest proch i w proch się obrócisz.

Genesis: III, 19.

25 lutego

Licho wie, co mi tam znów w piersi wlazło: kręci, wierci, kłuje i strzyka, że zipnąć porządnie nie można. I z czego się to złe przyplątało? Jedno głupie przeziębienie nie powinno chyba takich brewerii z człowiekiem wyprawiać. A tu naprawdę wszyscy diabli piknik sobie w moich płucach wyprawiają. Pluję, charczę na wszystkie strony, mało płuc z tym kaszlem z piersi nie wyrzucę, a żadnego z tych figlarzów retro do piekła odesłać nie mogę. Dalibóg, cierpliwości braknie. Bo żeby to jeszcze była jakaś poważniejsza choroba, tak np. jaka dżuma, cholera, a choćby i suchoty, no, toby człowiekowi i nie żal fatygi było pomocować się trochę z taką grubą sztuką – a choćby w końcu i klapnąć trzeba było – to i wielka rzecz!... fiu!... Ale ja przecież czuję doskonale, że to tylko jakaś przemijająca faiblesse i nic więcej. Influenza czy co, u licha?!

Bo że Stach przesadza, to więcej niż pewno. Do dziś nie mogę mu tego darować, że mnie wtedy do łóżka zapakował. Gdybym się był uparł i na swoim postawił, byłaby się ta cała choroba moja rozeszła jakoś. Alboż to raz tak było? Wieczorem wracam z lekcji zmoczony do nitki, nogi pływają, coś mnie w piersiach gniecie i kłuje – a ja na drugi dzień zdrów jak ryba, znowu od świtu do nocy po błocie maszeruję. A że tam kaszlu trochę było, to i wielka rzecz! – Ale nigdy tego suchego, najbardziej męczącego. Ot – odchrząkiwałem tylko może więcej od innych, ale to już widać natura moja taka.

I trzebaż nieszczęścia, żem mu tę krew wtedy pokazał. Boże! Jaką on miał minę! Malować, słowo honoru, malować tylko! Oczy wytrzeszczone, ręce dygocą; aż mi się go żal zrobiło, doprawdy, bo my się ogromnie z sobą kochamy. Więcej się jego przerażenia zląkłem niż tej swojej krwi. Naturalnie zmiękłem od razu jak masło. Dałem mu już wyprawiać ze mną, co mu się tylko spodobało; a że przy tym i te szelmowskie piersi piekielnie jak nigdy mnie bolały, skapcaniałem do reszty. No i naturalnie stało się straszne głupstwo. Zaczęliśmy się rozczulać wzajemnie (niech licho porwie wszelkie czułości!), ja się nie wiadomo z czego i po co rozmazałem jak stara histeryczka – potem w nocy gorączka, majaczenie, krwotok, historie – rano doktor, bańki, lód – jednym słowem, taka chryja, jakiej świat nie widział. No i jak też szczęśliwie z kochanym doktorkiem zapakowali mnie do łóżka, tak czwarty tydzień prawie się z niego nie podnoszę. Rozbabrali tylko chorobę, nic więcej, a to wszystko funta kłaków nie było warte. Stach zaraz pompatycznie nazwał moją chorobę zapaleniem płuc i kazał mi w to wierzyć jak w ewangelię, co nie przeszkadzało, żem się śmiał z tego od początku do końca. Niegodziwiec, chciał mi nawet papierosy skonfiskować: wyprawiłem mu o to taką awanturę, że się na mnie pół dnia dąsał.

A wreszcie – co mi do tego: wiem, że to wszystko farsa; a że się oni tam pokłopocą troszeczkę o moje zdrowie, nic im to, co prawda, nie zaszkodzi. Niepotrzebnie mnie tylko na babę wykierowali. Ale i to głupstwo jeszcze. Ciekawa jednak bardzo rzecz, co to się z lekcjami moimi stanie? Marne one, prawda, ale w braku innych i te dobre; choć na jakie takie życie wystarczały i uniwersytet opłacałem; no, a teraz co będzie? Oni tylko jedno potrafią powtarzać: „zdrowie! zdrowie!” – a co jeść będzie owo zdrowie, jak się na siłach bardziej wzmocni? Ha? Co dzień Stachowi kładę w głowę jedno i to samo, a on tylko: „kpij tam sobie z tego”. Dobrze, kpij sobie z tego, kiedy masz ochotę, ale mnie, dalibóg, wszelka chęć do kpin odchodzi, jak o tym pomyślę. Bo to wszystkie moje elewy – piramidalne osły: piecem przełażą, każda trójka wymodlona, wyproszona, i bez pomocy korepetytora ani rusz. Niepodobieństwo, żeby moi pryncypałowie na moje szacowne zdrowie oczekiwali; i tak pełno miałem zawsze wymówek: „p. Rudnicki, Kazio znów ma dwójkę z ekstemporaliów” – „p. Józefie, Stefanek znów dziś w kozie siedział” – „Jasio ma pałkę z algebry!” – „Michasiowi oko podbili!” itp.

Przezacni chlebodawcy! A tożbym ja gagatkom waszym same piątki, nawet rzymskie, z plusami, podawał, słowo daję, gdybym tylko mógł. Dlaczego nie? – To wszystko zapoznane geniusze te wasze Kazie, Jasie i Michasie. Ja bym im od razu promocje do ósmej klasy podawał, bo i cóż by mi to szkodziło? Tylko, niestety, ja profesorem nie jestem, a oni... tacy wymagający! Nic nie zważają, że Kazio ma wrodzony wstręt do łaciny, że Stefanek lubi od czasu do czasu, zresztą rzadko, wesołe psikusy płatać, że Jasiowi nie nauka już w głowie itd. – a poza tym to wszystko niezmiernie genialne i doskonałe robaczki.

Co, u diabła! Znów widać mam gorączkę. Głowa rozpalona, oczy pieką. No... co oni mi narobili! Co oni mi narobili!

26 lutego

Jak babkę kocham, to dosyć przyjemna rzecz tak sobie niby pochorować odrobinkę. Ostatecznie człowiek nic nie robi, je (co prawda, nie zbytnio ja się i objadam znowu), pije, mógłby spać, gdyby mógł, niby się o nic nie troszczy, a za to wypoczywa, wypoczywa za wszystkie czasy, jak pamięcią sięgnę, nigdy takich długich i swobodnych nie miałem wakacji. A przecie już żyłem trochę. Jedenaście lat zeszło w gimnazjum, bo to rozmaicie się tam z tym przechodzeniem z klasy do klasy przytrafiało: i poprawki były, i zimowało się coś ze trzy razy w jednej klasie; a zawsze była praca, pośpiech, termin. Brrr... jak mi to wszystko obrzydło! A przede wszystkim łaciny i greckiego nie cierpiałem, całą antypatią mej duszy nie cierpiałem i z rozkoszą zapominałem wszystkich gramatycznych wyjątków tych językowych szpargałów. Teraz znów trzeci rok na prawie mija. Na trzecim kursie najwięcej pracy, egzaminów coś z mendel chyba, a wszystko jeden od drugiego nieznośniejsze. I znów praca i praca.

Wreszcie nie o pracę chodzi, bo i sam bym chwili na próżno nie zmarnował – ale ta terminowość, ten mus, ta nędza, co mi pracę potraja – to nuży i wściekle męczy.

A! Wypoczywam za wszystkie czasy! Pal już licho korepetycje: nie myślę teraz o tej zmorze. Przecież dostanę skądkolwiek choćby najmarniejsze; wreszcie to tylko cztery miesiące do końca roku, to się byle czym obędę. Aby tylko egzaminy zdać, a na lato mam już kondycję zapewnioną.

No, nie zginę; nie nowość dla mnie, jak czterdziestki na tanią kuchnię zabraknie, kawa i dwa serdelki na obiad; żeby choć na to starczyło – a przecież i gorzej bywało.

Tylko czy te niegodziwe kamasze przetrzymają jako przyzwoicie te parę miesięcy: tak się bezwstydnie rozklapały po błocie, że mi raz z nogi jeden o mały włos nie zleciał, kiedym się na psa zamierzył.

Da Bóg może ładną, suchą wiosnę, to przekołacę w nich jeszcze jako tako, bo o nowych nie ma co marzyć nawet. Skądże bym ja teraz pięć rubli gotówką wydobył?

A więc pozbywszy się już z głowy takich ciężarów, jak troska o lekcje i buty, nie mam na niej żadnych innych zaległości. Hm... – słowo daję, mógłbym się nazwać szczęśliwym teraz...

Tylko znów ta szelmowska choroba, a raczej ten przeklęty ból w piersiach. Naprawdę, że jak na farsę to już go za wiele. Świdrowanie ciągle takie, że wytrzymać trudno. Cała lewa strona piersi obolała do tego stopnia, że głębiej odetchnąć nie sposób. Naturalnie jest to tylko skutkiem choroby serca, gdyż i krwotok podobno tylko z powodu jakiejś nieprawidłowości serca nastąpił. Tak Starzecki mówi. Bo i z czegóż by innego? Nie z płuc chyba, boć ja przecie suchot nie mam. No, no... ładna by była historia, żeby to były suchoty, he... he... he!...

Kiedy się to jednak wszystko skończy? Ciekawym bardzo. Z sił opadłem już zupełnie, że i przez pokój przejść trudno, a przecież najdalej za trzy tygodnie muszę być zdrów jak ryba: trzeba będzie generalną bibę na swoje imieniny wyprawić. Można przecież choćby raz w rok, około swoich imienin, zabawić się troszeczkę. Aby tylko ten nieznośny ból z piersi ustąpił – aby on ustąpił i sił odrobinę przybyło, to i wszystko dobrze pójdzie.

27 lutego

Kiepsko jakoś ze mną. Wczoraj, rad nie rad, musiałem całe popołudnie w łóżku spędzić, pomimo żem się już zarzekł leżenia, jak grzechu śmiertelnego. Naturalnie, że jeżeli siły tracę, to tylko przez leżenie; tożby najzdrowszego chłopa ścięło z nóg takie przykucie do łóżka. Muskuły się tylko rozleniwiają i, jak przyjdzie do pracy, odmawiają posłuszeństwa. Bezwarunkowo trzeba będzie choćby przemocą podnosić się z łóżka. Rozpieściłbym się do reszty i może by przyszło z miesiąc jeszcze pokutować. Od dziś zacząłem racjonalną kurację: sam się ubrałem (pomimo komiczno-rozpaczliwych protestów Stacha), przywlekłem się do stolika i ot piszę sobie spokojnie; a choć mi głowa tańcuje na wszystkie strony i czuję, jak mi krew nieraz aż oczy zasłania, tak do głowy uderza, przesiedzę jednak do samego wieczora, żeby się umyślnie Stachowi sprezentować, jak po lekcjach wróci. Naśmieję się porządnie z jego tragicznych poglądów na moją chorobę.

 

Tylko co była u mnie Zosia i musiałem przerwać pisanie. A dobrze zrobiła, że przyszła, bo ją ogromnie lubię za jej niewyczerpany nigdy humor. Gdyby nie była moją siostrą, wyśmienita by z nas była para małżeńska; przynajmniej nigdy by nam smutno nie było. I skąd się u niej ten humor bierze? Nie ze zbytku szczęścia chyba, bo pracuje biedaczka od rana do nocy, lata po lekcjach, musi znosić czyjeś grymasy i fantazje, a mimo to wiecznie wesoła i zadowolona.

Ot i teraz wpadła do mnie taka rozradowana, jakby ją Bóg wie co radosnego spotkało. Słucham, słucham, co takiego, aż tu raptem tyle tylko, że jedna z jej uczennic zakrajała się w okrutny sposób w palec i nie będzie mogła co najmniej przez tydzień grać na fortepianie; a że lekcje nie na bilety, tylko miesięcznie, więc i wytrącać nie będą, a ona będzie mogła co dzień wpaść do mnie na godzinkę. Poczciwa, kochana dziewczyna, przyniosła mi w prezencie od dawna upragniony słownik niemiecki i... parę serdelków na śniadanie: biedaczka, zapomniała, że jestem na diecie. Ona często takie bąki strzela.

Przez cały czas nie dała mi przyjść do słowa, opowiadając, jak zwykle bezładnie, najrozmaitsze historie, a wszystkie ogromnie naiwne.

Podziwiam zawsze, skąd, przy takiej wietrzności i braku poważniejszego poglądu na życie, ta dziewczyna bierze natchnienie do muzyki? Bo przy fortepianie przeistacza się w zupełności: gra całą duszą, całą swoją istotą i dochodzi do zupełnego zapamiętania się. Dawniej nigdy nie wierzyłem ani w jej talent, ani w powodzenie, jakie miała w konserwatorium. Dopiero 3. Symfonia Haydna i Sonata Księżycowa Beethovena pogodziły mnie z jej talentem i na koniec uwierzyłem, że go posiada. Wiele, bardzo wiele chwil upojenia jej zawdzięczam. Szkoda tylko, że się ten talent na pięćdziesięciogroszowych lekcjach tak marnuje. Być może, iż większą tym korzyść przynosi społeczeństwu, niż gdyby miała po Europie na koncertach rozbijać fortepiany – zawsze to jednak przykro widzieć tę iskrę bożą tak zaprzedaną za kęs chleba.

Zresztą Zosia niewiele sobie z tego zdaje sprawy. Nie dostrzegłem w niej dotąd ani cienia zarozumiałości, a przez to niezadowolenia z życia. Ona przyjmuje wszystkie przymusy losu tak spokojnie, tak chętnie, jakby je uważała za spełnienie własnych marzeń. Dziecko z niej jeszcze takie, że nie zadaje sobie trudu nad dociekaniami w kwestiach życia. Przypuszczam, iż gdyby kto w nią wmówił, że powinna się wyrzec i muzyki nawet, zdołałaby się zastosować do takiego przymusu, choć z wielkim żalem, ale bez cienia goryczy i pretensji. I nie dlatego, żeby ta muzyka nie była dla niej niemal niezbędnym warunkiem umysłowej egzystencji – bo jest ona dotąd jedyną rozkoszą jej życia – ale po prostu dlatego, że w jej głowie nie postała nigdy myśl jakiegoś oporu względem tego, do czego zniewala życiowa walka.

Do jednego tylko los nie potrafiłby jej nagiąć – do samodzielności. Ta jej zupełna bierność i uległość dla wszystkiego i wszystkich nie pozwala mi zrobić nawet najdalszych przypuszczeń, coby to dziecko poczęło samo, pozostawione zupełnie bez opieki, bez poddawania myślowego, co ma robić i jak sobie radzić.

Często zadaję sobie pytanie, o ile to dziecinne jej usposobienie jest stanem przejściowym młodego wieku, a o ile wrodzonym i stale się już przejawiającym temperamentem życiowym. Jej lat 18 bardziej za tym drugim przypuszczeniem przemawia. Co ją czeka?

Z takim usposobieniem może przejść przez życie jak przez raj rozkoszy – ale może też paść ofiarą pierwszego wypadku, który wstrząśnie jej umysł swoją bezwzględnością, tym brutalniej, im mniej będzie do niego przygotowana. Oby tylko miała zawsze obok siebie jakieś serce kochające, o które by się wesprzeć mogła! Z niego zaczerpnie sił do zniesienia wszystkiego.

Zresztą ja nie opuszczę jej nigdy. Dotychczas ja jestem dla niej tym bożkiem, przed którym ona unicestwia się w zupełności. Kocha mnie tak ślepo, tak bezkrytycznie, iż jej do głowy nie przyszła dotąd myśl, że mogę się mylić w czymkolwiek. Ja wiem o tym i dlatego mimo woli tyranizuję ją nieraz. Znosi wszystkie moje kaprysy i dziwactwa z taką cierpliwością, prawie namaszczeniem, jak gdybym miał z góry udzielony patent nieomylności. Jestem dla niej ostatnią instancją we wszystkim, jej sumieniem i wyrocznią stanowczą. Mnie to śmieszy czasami, szczególniej kiedy się mnie radzi, jakiego koloru ma sobie suknię sprawić – bo i tych kwestii nie mogłaby bez mojej porady rozstrzygnąć.

Dotychczas uczuwałem trochę jakby wyrzutów sumienia za to mimowolne zgodzenie się służenia mojej Zosi za punkt oparcia w życiu, choć Bóg widzi, żem się nie starał zupełnie łudzić jej co do siebie. Teraz pozbywam się tych skrupułów, ponieważ dzielę moją rolę opiekuna ze Stachem, a on jest taką antytezą mojej istoty, że gdzie u mnie wada, tam u niego zaleta – gdzie u mnie nadmiar czego lub brak, u niego, przeciwnie, brak lub nadmiar. Gdyby z duszy mojej i Stacha można było zrobić jaką mieszaninę, a z tej dopiero sfabrykować nową duszę, sądzę, iż byłaby ona najwszechstronniejsza w świecie.

Zastanawiam się nieraz nad tym, co mnie ze Stachem, a raczej jego ze mną, wiązać może; bo rzeczywiście, od lat siedmiu, jak się znamy, a od trzech, jak wspólnie mieszkamy, trzymamy się razem, jak wierzch i podszewka jednego ubrania. Ja często tę kwestię poruszam w rozmowach ze Stachem, ale on nie lubi roztrząsać podobnych subtelności i nazywa to głupstwem. Może ma i słuszność, ale mnie, nie wiem czemu, kwestia ta interesuje niezmiernie. Może dlatego, że i ja kocham go bardzo – a ja lubię sobie zdawać sprawę ze wszystkich moich czynów i uczuć. Ale tu, dalibóg, analiza moja nic poradzić nie umie.

Bo nie było chyba nigdy dwóch natur tak zupełnie różnych, jak on i ja. On – powaga chodząca, wypchana dogmatami, człowiek olbrzymiej woli, dla siebie nieubłagany – przy tym natura z gruntu poczciwa, prosta, przede wszystkim prosta, i szczera aż do naiwności. Nerwy, rozczarowania, pesymizm, subtylizowanie uczuć i wrażeń nie istnieją dla niego. Uznaje je chyba tylko we mnie i mnie jednemu, jako wyjątkowi, pozwala być takim, jakim jestem i chcę być. Całą resztę świata mierzy swoim łokciem i gwałtem chciałby ją mieć według swego modelu. Wypływa to u niego z tej niewzruszonej siły przekonań, jaką się szczyci. Tak niezachwianie wierzy w te prawdy, które zdaje mu się, że posiadł, iż kwestię istnienia odmiennych przekonań spycha zawsze na grunt patologii umysłowej, jeśli naturalnie zechce uwierzyć w szczerość sądów stron przeciwnych. Inaczej – obwinia wszystkich o uprzedzenia kastowe, o nieszczery upór bronienia interesów osobistych i swojej kliki itd. Ach, te kasty, te kasty! Ileżem ja się nasłuchał już o nich!

Taka uparta niewyrozumiałość, zdawałoby się, powinna by go uczynić oschłym i obojętnym względem ludzi innych przekonań – a tymczasem nie. Potrafi zasiekać, pognębić, zbić na miazgę słowami swego przeciwnika; ale niech tenże sam przeciwnik powie, że go brzuch zabolał, potrafi także pobiec dla niego na dziesiątą ulicę po rumianek. Słowami nienawidzi niemal całego świata, rzuca przekleństwa, groźby, złorzeczenia – a w gruncie kocha go pewnie lepiej od wielu filantropów i dobroczyńców ludzkości. Sądzę nawet, że właśnie dlatego tak nienawidzi głośno, bo kocha po cichu, i boli go, że ta umiłowana z głębi duszy ludzkość tak się nie umie poznać na jego jedynie zbawiennej recepcie szczęścia i kroczy drogą, którą on za mylną uważa.

Takim jest mój Stasisko.

A ja? Ja właściwie nie jestem jeszcze niczym w porównaniu z jego wyrobionymi już i niezmiennymi przekonaniami – a więc właśnie dlatego jestem jeszcze wszystkim po trochu, i wszystkie wady i cechy całego świata znajdują we mnie swój odblask. Chociaż nie głęboko, ale choćby w zarodkach lub szczątkach, tkwią we mnie te wszystkie piętna świata, jakie mój Stach tak niezmordowanie zbija.