Sonnet. Martwy - Ireneusz Mazurek - E-Book

Sonnet. Martwy E-Book

Ireneusz Mazurek

0,0

Beschreibung

Nawet w dalekiej podróży międzygalaktycznej największe tajemnice kryją się w zakamarkach ludzkiej duszy. Nieustraszony Sonnet jest w tarapatach. Ciało pirata zostało przejęte przez jego adwersarza. Podczas gdy świadomość Sonneta błąka się po wspomnieniach i dociera do traumy z przeszłości, Obcy podszywa się pod swoją ofiarę w rozmowach i spotkaniach. Jak daleko posunie się pasożytniczy byt? Kto nabierze się na jego podstęp i jakie przyniesie to skutki dla Znanego Wszechświata? Czy Sonnet zdoła się zreintegrować? Kontynuacja historii znanej z powieści "Sonnet. Obcy w krwiobiegu" oraz "Sonnet. Gwarant pokoju". Gratka dla miłośników filmów o lotach w kosmos, takich jak "Apollo 13", "Pasażerowie", "Marsjanin" czy "Ad Astra".

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 543

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Ireneusz Mazurek

Sonnet. Martwy

 

Saga

Sonnet. Martwy

Zdjęcie na okładce: Midjourney

Copyright © 2025, 2025 Ireneusz Mazurek i Saga Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727266206 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.

 

Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania

Rozdział pierwszy – Zbędny sojusznik

Każdy kosmiczny podróżnik lubujący się w podziwianiu widoków za oknem – jak małe by ono nie było – prędzej czy później zaczynał odczuwać specyficzny rodzaj frustracji. Wynikała ona z tego, że obiekt docelowy, widoczny na „horyzoncie”, nie oznaczał rychłego dotarcia do celu. Wręcz przeciwnie. O ile lot z prędkością „równoległą” mijał szybko i nie dostarczał z zasady żadnych wrażeń spragnionym oczom, więc i nie wzbudzał zainteresowania, tak zbliżanie się do samego portu potrafiło ciągnąć się długimi godzinami. To tak, jakby podczas podróży statkiem morskim marynarz wołał z bocianiego gniazda: „Ziemia! Ląd!”, po czym dodawał: „Dotrzemy tam już za tydzień”.

Między innymi z tego właśnie powodu, jak i z powodu wieloletniego lenistwa, Hrabia Henryk zwykł czas podejścia i dokowania przesypiać. I zrobiłby tak i tym razem, gdyby nie dopadły go problemy żołądkowe. Nie mógł narzekać na warunki w Space Count One – jego reprezentacyjnej rakiecie – gdyż te zaiste były luksusowe. Nie zmieniało to faktu, że Hrabia za podróżami międzyplanetarnymi nie przepadał. Sztuczna grawitacja wytworzona jednostajnym przyspieszaniem do prędkości „równoległej”, pozostawanie długi czas w stanie nieważkości oraz równie jednostajne wyhamowywanie coraz częściej skutkowały rewolucjami żołądkowymi. Coś, co reszta pasażerów uznawała za komfort, on odczuwał zgoła odwrotnie. Nie potrafił zignorować tych subtelnych, ale regularnych drgań silnika próbującego zniwelować turbulencje. Hrabia, wyczulony niczym akcelerometr, wyczekiwał każdej wibracji z wewnętrznym niepokojem, by w „nagrodę”, poczuć podchodzący do gardła żołądek. Błędne koło doprowadzało go do rozpaczy. W sukurs przychodziła mu medycyna i, jako że nie ma nic za darmo, zmieniała sensacje w rozleniwienie, ale nie senność.

Hrabia, nieco oszołomiony, wstał ze swojego łóżka, w którym spędził bezsenne godziny, gdy do celu pozostało ich jeszcze pięć. Wziął długi, gorący prysznic i oporządził się z pomocą służby, oceniając każdy ich ruch w wielkim, wbudowanym w ścianę lustrze. Mimo, że ekipa starała się zadbać o każdy aspekt jego wyglądu, efekt był średnio zadowalający.

– Ech… – westchnął, zniechęcony. – Źle jest przejrzeć na oczy. Lepiej byłoby pozostać w stanie błogiej nieświadomości.

Stojący za nim szczupły mężczyzna w sztruksowych spodniach i marynarce, spod której wystawała błękitna koszula, uśmiechnął się dobrotliwie. Ku konsternacji garderobianej, zbliżył się i osobiście poprawił Hrabiemu kołnierzyk. Był on średniego wzrostu, o pociągłej twarzy, suchych, szarych oczach i rzadkich, kasztanowych włosach. Przewyższał Henryka o głowę z okładem.

– Jesteś wielki sercem, Hrabio – powiedział, stając obok i oceniając w odbiciu lustra swoją pracę wiązania aksamitki. – Wiemy o tym od dnia, gdy się przed nami otworzyłeś na Struth. Wykazałeś się wtedy wielką odwagą i nie schowałeś głowy w piasek, jak zapewne zrobiłby niejeden człowiek na twoim miejscu. Dlatego również teraz zaufaj swojemu sercu, a zapomnij o wzroście. Zamień tę błahą wadę w zaletę. Nie byłbyś pierwszy. Jeszcze na Ziemi, zasłynął…

– Proszę, tylko nie Bonaparte – żachnął się Hrabia. – Czemu wszyscy, przy każdej okazji, wypominają mi tego konusa? Pamiętaj, Wirch, że ja już jedną wojnę przegrałem i próbuję się podnieść po tej porażce, co Napoleonowi się nie udało.

Wirch chrząknął zakłopotany i cofnął się o krok. Skłonił głowę, opuścił dłonie i splótł je za plecami. Henrykowi ten młody człowiek średniego wzrostu jawił się jako przystojny dryblas, którego ubiór tylko podkreślał szczupłą sylwetkę.

– Tamten wielki karzeł miał jeszcze jedną przewagę – nie odpuszczał Henryk, gdy przysadzista kobieta, klęcząc przed nim, wiązała mu cienkie sznurówki brązowych lakierków. Magnetyczne buty traciły nieco na fasonie, ale ich funkcja była ważniejsza od ich

stanu. – Miał syna, w którego mógł uwierzyć. Ja miałem tylko namiastkę dziedzica, i straciłem go na rzecz tego pirata – Sonneta, a i on stracił go wkrótce potem, pozwalając, by zabiła go ta suka z KP, Mellody Karma.

– Karma – powtórzył Wirch, wyraźnie odnosząc się do relacji nazwiska ze oryginalnym znaczeniem słowa. Hrabia przemilczał tę dygresję, a Wirch nie kontynuował, widząc w odbiciu dużego lustra grymas na twarzy przełożonego. Błędnie zrozumiał, że nie przypadła ona Hrabiemu do gustu.

Hrabia skrzywił się z innego powodu, a mianowicie na wspomnienie dziecka, które usilnie próbował ignorować, gdyż nie było jego potomkiem. Najpiękniejsza kobieta świata, jego żona, Hrabina, pozwoliła się zapłodnić temu piratowi i mimo że była to część ich wspólnego planu, Henryk już nigdy więcej nie ujrzał w niej kobiety sprzed narodzin owego dziecka. Stracił ją, bo już jej nie chciał i zyskał niemowlę, które nie było jego. Nic dziwnego, że w konsekwencji zaczęło mu odbijać.

– Ja straciłem wszystko prócz tej niewielkiej garstki poddanych, która pozostała mi wierna. – Pokiwał głową z powagą. – I dla niej postanowiłem zawalczyć, by odbudować swoją pozycję. Chcę to zrobić, żeby wam służyć, Wirch. Pragnę przywrócić nam wielkość.

Wirch skinął głową, widząc, jak Hrabia prostuje się i unosi dumnie podbródek.

„Wpierw przestań mylić pojęcia my i wy ”, pomyślał Wirch, choć jego twarz pozostała uprzejma i jowialna.

– A do tego, żeby odzyskać wpływy, potrzebuję Ziemi.

– Kolebki Ludzkości – dodał kasztanowłosy.

– Tak – zgodził się Hrabia, z trudem ukrywając zniecierpliwienie. – To miejsce, które naprawił mój ojciec, kosztem innych światów, w tym i twojego, Wirch, ale tym razem tak nie będzie. Jeśli wszystko się powiedzie, odzyskamy, co nasze.

– „Kiedy”, Hrabio – poprawił go Wirch – kiedy się powiedzie.

– Tak. – Hrabia czuł, jak marzenia dodają mu skrzydeł. Znów zaczynał wierzyć, że jego misja ma szansę się powieść. ¬¬– Przywrócimy Hrabstwu znaczenie, a jej fundamentem będzie Ziemia. Kolebka Ludzkości – dodał szybko, nim Wirch zdołał go uprzedzić.

Wyszli z garderoby. Przy ostatniej fazie podejścia nie było już mowy o dającej stabilne oparcie sztucznej grawitacji, więc towarzyszyło im ciche klikanie magnetycznych butów. Była to kolejna rzecz, której Hrabia nie znosił. Po prawdzie dopiero od paru miesięcy uczył się znaczenia słowa „lubić”. Uczyli go uczynni psychologowie, którym zazdrościł niezmąconej cierpliwości. Najpierw, podczas pierwszych sesji, miał ochotę rugać ich, szarpać i pluć w twarz, ale każde najmniejsze objawy zapowiadające takie rewelacje przeczekiwali bez komentarza, więc szybko uznawał swą agresję za bezcelową. Był to ten typ człowieka, który zamiast odpowiadać na pytania, zadawał je, żeby nakierować myślenie rozmówcy ku właściwym wnioskom. I, jak to miało miejsce w przypadku Hrabiego, gdy mówił, że czegoś nie znosił, nie próbowali mu tego wyperswadować, tylko pytali, dlaczego tak to odczuwa. On zaś odpowiadał, stosując wypracowane pustosłowie, aż uświadamiał sobie, że gada straszne bzdury, wnioskując, że nie lubi czegoś dla zasady, z prostoty, egoizmu i, cóż, zwyczajnej, zawziętej i głęboko zakorzenionej głupoty.

Lekcje te z jednej strony upokarzały go, a z drugiej czyniły lepszym i silniejszym człowiekiem.

Teraz, gdy czegoś nie znosił, wiedział, dlaczego tak się działo i ta wiedza sprawiała, że potrafił tę niechęć okiełznać. Nie działało to jednak w każdej sytuacji, gdyż dosyć szybko uświadomił sobie, że tym, czego nie znosił w swoim życiu najbardziej, był on sam. Obecne w przeszłości narcystyczne cechy ustąpiły miejsca braku akceptacji siebie, przez co Henryk ledwie tolerował swój widok przy porannej toalecie. Potem, podczas kolejnych rozmów, uświadamiał sobie, jakie miny pojawiały się na jego twarzy. Nie znosił ich. Nie znosił tonu swojego głosu, często zahaczającego o niezamierzony falset. Nie znosił swojej przesadnie wyprostowanej postawy, która nie dodawała mu ani wzrostu, ani powagi, a jedynie przyprawiała go o ból karku. Najważniejsze było jednak to, że uświadomienie sobie problemu otwierało nową drogę w jego życiu – drogę kuracji uzdrawiającej. To albo depresja.

Nie chciał się poddawać. Chciał być użyteczny. Wymyślił więc własną metodę małych kroczków. Postanowił, że każdy dobry czyn będzie nadawał mu namiastkę wartości i, być może, pewnego dnia, ziarnko do ziarnka, uzbiera jej się ich tyle, żeby wreszcie mógł spojrzeć w lustro bez poczucia niesmaku. Żeby to osiągnąć, musiał jednak uwierzyć w siebie, i tu zaczynało się błędne koło.

Space Count One leciał Gościńcem, jak dumnie nazywano tunel w Obłoku Oorta, którym można było dostać się do skarlałej planety będącej siedzibą Strzegących Tarczy, służącą do przyjmowania świeckich interesantów. Otworzywszy nieco szerzej oczy na świat, Hrabia zastanawiał się, w jaki sposób powstał ów gościniec. Jego ateizm znany był już na Ziemi, gdy bezcześcił na niej swoją osobą najświętsze przyczółki wiary chrześcijańskiej i nie tylko. Najsłynniejszym jego przykładem była chyba sjesta pod Baldachimem w Bazylice Świętego Piotra. Oddając sobie jednak sprawiedliwość, musiał przyznać, że miejsca religijne traktował tak samo, jak i inne zabytki, choćby związane z mitologiami, czyli wciąż religiami, tyle tylko, że zaszłymi. Impreza w Partenonie, z kolei, stała się przebojem na miarę Znanego Wszechświata. Tak czy inaczej, po tych wszystkich sprofanowaniach, żadne bóstwo nie ukarało go nawet pogrożeniem palca. Na niebie nie pojawił się ognisty piorun, a świata nie nawiedziły żadne plagi. Nie obrazili się ani starzy bogowie, ani ten ostatni, jedyny, pisany wielką literą. A skoro tak, przypisując ich zachowanie do jego bluźnierczego życia i ich zatwardziałej, obojętnej reakcji, Hrabiemu trudno było uwierzyć, że taki Gościniec mógłby powstać jako odzew Pana na modły jego najmłodszego odłamu, czyli Strażników Świętej Tarczy vel Obłoku Oorta, bądź – określenia, którego nienawidzili – Oortodoksów.

Wielka to była tajemnica, gdyż Strażnicy nie mogli ingerować w Tarczę, którą chronili z pełną zaciekłością swojej doktryny. Hrabia uśmiechnął się do siebie z ironią. Ciekaw był, jak ów doktryna miała się do handlu zasobami Obłoku. Hrabia chętnie kupował od Strażników wszystko, czego potrzebował. Ceny mieli niskie, co wcale nie przeszkadzało im bogacić się na potęgę. Mowa też tu była o poufności. Żadna frakcja nie mogła się dowiedzieć, że Hrabia z nimi handlował. Wynikał z tego oczywisty fakt, że wszystkie frakcje były częścią procederu i tolerowały jego istnienie. Hrabiego martwiło raczej, co się stanie, gdy sprawa wyjdzie na jaw. Jak wtedy zareagują KP i OST? Jak on sam będzie zmuszony zareagować, gdy Znany Wszechświat dowie się, jak haniebnie został oszukany? Cicha współpraca i przymykanie oka to jedno, a stawianie czoła nie znającej faktów opinii publicznej reprezentującej trzy frakcje, to zupełnie co innego. Z pewnością zrobi się nieprzyjemnie. I agresywnie.

Hrabia potrząsnął głową. To nie był czas na takie przemyślenia. Jeszcze nie.

Siedział w salce bufetowej, w której zwykł oczekiwać na dokowanie. Jako że teraz ciążenie regulowane było jedynie prędkością hamowania i nieznacznych korekt podejścia, wystarczył zaciśnięty na jego biodrach zwykły pas bezpieczeństwa, jaki stosuje się w pojazdach naziemnych. Przeciążenia nie sięgały nawet jednej dziesiątej g, więc mógł napić się białego wina i przekąsić kilka kawałków sera. O ile z winem nie miał problemu, to przełykanie przekąsek szło mu już bardziej opornie.

Słaby, zamortyzowany, ale wciąż odczuwalny wstrząs poinformował Hrabiego i jego świtę, że rakieta połączyła się z wieżą. Hrabia obejrzał się na siedzącego obok Wircha. Ten skinął głową w jego stronę i obdarzył go tym swoim charakterystycznym, dobrotliwym uśmiechem. Odpięli pasy i klikając butami magnetycznymi, udali się do śluzy. Opuściwszy ją, znaleźli się w opornym, kompozytowym tunelu. Ściany miały tu bagienny, brązowawy kolor, a chodnik pod nimi pracował, jakby uginając się pod ich ciężarem. Kilkadziesiąt metrów dalej otworzyły się przed nimi drzwi równie surowej w wystroju windy. Zjeżdżali tym – w ich odczuciu – kartonowym pudełkiem przez kilkanaście minut, stojąc obok siebie w przestrzeni dwóch metrów kwadratowych. Z każdą minutą odczuwali lekko zwiększające się ciążenie, które na powierzchni nie miało przekroczyć jednej czwartej ziemskiego. Winda trzęsła się i piszczała, jakby była tymczasową konstrukcją na ścianie wznoszonej właśnie budowy, ale jako że nie posiadała okien, nie dało się ocenić, na jakim etapie podróży się znajdowali. Hrabia bał się, ale starał się tego nie okazywać. Wirch z kolei stał niewzruszony, jak gdyby podróże takimi kolejkami należały do jego codzienności.

Winda zwolniła dość raptownie, dowodząc, że braciszkom daleko było do kultu ciała. Po chwili zatrzymała się, a jej drzwi się otworzyły. Do jej wnętrza wpadło słabe światło żółtych lamp sodowych i powiew świeżego, choć nieco dusznego powietrza. Hrabia miał ochotę wyskoczyć z tej klaustrofobicznej puszki, w której unosiły się kwasowe wyziewy Wircha i jego własne, ale opanował emocje. Wyprostowawszy się dumnie, ruszył przed siebie spokojnym krokiem. Wirch szedł za nim. Słabe ciążenie sprawiało, że jedynie powolny krok mógł oddać godną postawę wysokiej rangi gościa, nie narażając go na śmieszność niekontrolowanego podlatywania.

W żółtym, słabym świetle holu czekały na nich dwie postacie. Różniły się one od siebie jak ogień i woda, choć ubrane były identycznie. Obaj zakonnicy mieli na sobie szare, proste habity. Niższy z nich, o wielkim brzuchu, miał zaciągnięty kaptur na okrągłą głowę przypominającą księżyc w pełni. Ten przyglądał im się nieufnie spode łba i sponad splecionych na brzuchu dłoni o pałeczkowatych palcach. Drugi, z odsłoniętą głową, o wygolonej na gładko glacy, wysoki i, co można było wywnioskować pomimo ciała zakrytego liturgiczną suknią, atletycznie zbudowany, twarz miał sympatyczną i nieco kpiącą. Wyglądał na niespełna czterdzieści ziemskich lat i był wyraźnie młodszy i bardziej witalny od swojego towarzysza. Spoglądał na gości odważnie i otwarcie. Jego dłonie rozwarły się w chrześcijańskim geście powitania.

– Witam cię, Hrabio, w imieniu Strzegących Świętej Tarczy – powiedział uprzejmym, rześkim barytonem. – Ja, twój uniżony sługa, za patrona wziąłem sobie Brunona. Noszę godność biskupa i zajmę się wami w imieniu naszego Ojca Kardynała. Brat mój, który mi towarzyszy, mianował się Szymonem i jest moim wikariuszem. Wybaczcie mu milczenie. Zdaje się bez przerwy medytować ku chwale Pana.

Przypatrujący się Szymonowi Wirch doszedł do wniosku, że ten milczek nie tyle medytuje, co bacznie ich obserwuje i ocenia.

– Ach, tak – pokiwał nerwowo głową Henryk. – Ja jestem Hrabią… do niedawna Stu Dwóch Planet. To się zmieniło – dodał szybko tonem usprawiedliwienia. – Mój towarzysz nazywa się Wirch Grunn, pochodzi z planety Struth, obecnej stolicy Hrabstwa i jest synem jej zacnego gubernatora, Rohara Grunna.

– Rozumiem, że pełni funkcję twojego przybocznego, Hrabio? – zapytał Brunon z szelmowskim uśmiechem. Wirch, niezrażony, skinął głową.

– Jest też moim oddanym przyjacielem – odpowiedział Hrabia, czując, że ten młody biskup przypadł mu do gustu. – I doradcą, gdyż zdaje sobie sprawę, że każdemu zdarza się zbłądzić.

Brunon klasnął bezgłośnie w ręce. Zsuwające się rękawy habitu odsłoniły jego silne, blade przedramiona.

– Wspaniale, zatem chodźmy. Ze względu na wasze przybycie musieliśmy przesunąć godzinę Ofiary. Nie pozwólmy więc naszym braciom czekać ani minuty dłużej.

Hrabia z Wirchem wymienili spojrzenia, ale nic nie powiedzieli. Brunon wskazał Hrabiemu miejsce obok siebie i wkrótce, opuściwszy niewielki hol, szli ramię w ramię surowym, niedostatecznie oświetlonym korytarzem. Siłą rzeczy, porzucony przez Hrabiego Wirch szedł teraz obok niskiego, cichego wikariusza.

Henryk obserwował, jak krok Brunona stawał się coraz szybszy, co pozwoliło im wkrótce nabrać niemal zwykłego tempa spacerowego. Sam jednak wciąż popełniał małe błędy, przez co niektóre jego kroki były ponad metrowej długości. Brunon uśmiechał się ze zrozumieniem na ten widok.

– Trzeba przywyknąć. Zarówno do ciążenia, jak i faktu, że zmuszeni jesteśmy przebywać wciąż pod powierzchnią. Łatwiej jest wypełnić tlenem węższe korytarze i mniejsze pomieszczenia. Ważniejsza jest szczelność ścian niż ich wygląd. Owocuje to pewnym, że się tak wyrażę, zapaszkiem. Nic nie poradzimy, że otrzymywanie azotu już nie jest tak bezwonne jak tlenu, a i tego gazu potrzebujemy, żeby zachować znośne warunki życia na tej skarlałej planecie. Oczywiście nie skarżę się – Brunon przeżegnał się ostentacyjnie. – Bóg dał, więc w pokorze to przyjmuję.

– Rozumiem – powiedział Hrabia, dopiero teraz zauważając nutę amoniaku w powietrzu. Nic strasznego, choć dla czulszego powonienia mogłoby to stanowić problem. – Wspominał pan… khm… wspominał biskup o Ofierze. Czy to znaczy, że weźmiemy udział we mszy?

Brunon rzucił Hrabiemu rozbawione spojrzenie.

– Och, gdzieżbym miał to sugerować? Jesteśmy postępową kongregacją, panie Hrabio, i zdajemy sobie sprawę, że nasze porządki nie muszą odpowiadać świeckim gościom. Dlatego też nie będziemy narzucać panu obecności w spełnianiu bezkrwawej ofiary Naszemu Panu.

– Ależ to nie byłby żaden…

– Mamy za to zwyczaj – kontynuował biskup, ignorując wtrącenie Hrabiego – każdemu z naszych nieczęstych gości pokazać Ofiarę Krwawą – tu uśmiechnął się rozbrajająco. – Zapraszam.

Ostatnie słowo zgrało się z dotarciem do kolejnego, niewielkiego holu. Panowała tu ta sama surowość co wszędzie. Proste ściany nie miały na sobie żadnych ozdobników, z wyjątkiem miejsca po prawej stronie, ponad podwójnymi drzwiami. Wisiał tam prosty krzyż, a obok niego symbol półksiężyca, o który rozbijały się trzy uderzające w niego promienie. Był to symbol Świętej Tarczy chroniącej przed diabelskim promieniowaniem kosmosu. Hrabia oczywiście go znał i niejednokrotnie z niego drwił w różnym towarzystwie. Najpopularniejszym argumentem przeciwko jego sensowności było pytanie: jeżeli to diabelskie promieniowanie wszechświata miało być tak zgubne dla Układu Słonecznego, to dlaczego ludzie z powodzeniem żyli poza nim? Tę myśl również przemilczał.

Brunon pchnął drzwi, a Hrabiemu ukazała się niewielka sala, równie słabo oświetlona jak korytarz, o powierzchni nie przekraczającej stu metrów kwadratowych. W dwóch trzecich wypełniona była czterema rzędami drewnianych krzeseł. Pozostałą jedną trzecią powierzchni zajmowała scena podniesiona o pół metra względem podłogi. Na ścianie za sceną wymalowane zostały białą farbą znaki takie jak te nad drzwiami wejściowymi. Krzyż i Tarcza, tyle, że znacznie większe. Brunon poprowadził gości wzdłuż ściany i usadził w połowie pierwszego rzędu krzeseł. Hrabia usiadł, lecz nie poczuł większej ulgi. Małe ciążenie nie dociskało go z siłą, do której był przyzwyczajony. Nawet w podróżach kosmicznych wymagał od pilotów, żeby przyspieszenie rakiety tworzyło grawitację możliwie jak najbardziej zbliżoną do ziemskiej. Swego czasu prowadził teoretyczną dysputę z Roharem Grunnem na temat zrównania ciążenia Struth z Ziemskim. Okazało się, że fizycy już dawno to przeliczyli. Stwierdzili, że należałoby spowolnić rotację planety o dziewięćdziesiąt sześć metrów na sekundę, co obniżyłoby siłę odśrodkową. Ciążenie wtedy byłoby identyczne z tym występującym na powierzchni Ziemi. Obliczenia obliczeniami, ale do realizacji takiego projektu brakowało technologii i – jak to określił z przekąsem gubernator – wystarczającego szaleństwa.

Do pomieszczenia z bocznych wejść weszło jeszcze dziesięciu szarych duchownych i zajęło krzesła w kolejnych rzędach. Oprócz szurania butów i ciężkich oddechów co bardziej otyłych z nich, panowała tu cisza niemal absolutna. „Grobowa”, pomyślał Hrabia, nie zdając sobie sprawy, jak trafnego słowa użył. Nikt nie miał odwagi choćby szepnąć, żeby jej nie zakłócić. Hrabia czekał cierpliwie, choć zaczęło mu dokuczać uciążliwe świerzbienie w podeszwie prawej stopy.

Nagle, bez żadnej zapowiedzi, na scenę, przez boczne drzwi, wjechał wózek pchany przez jakiegoś mężczyznę. Koła wózka poskrzypiwały nieco. Po chwili na podest wszedł ubrany w ciemny habit zakonnik. Ramiona jego pokryte były pobłyskującym szkaplerzem. Szedł on spokojnie ze złożonymi dłońmi i pochyloną do modlitwy głową. Ten jednak nie przykuł uwagi Hrabiego tak, jak mężczyzna przywiązany do konstrukcji, która spoczywała na wózku. Był około pięćdziesiątki, włosy miał siwe, kręcone. Na jego twarzy widać było kilkudniowy zarost, a w oczach – przerażone, błędne spojrzenie, którym szukał wsparcia wśród obecnych na sali. Był niemal zupełnie nagi. Jego nieładną, ani chudą, ani otyłą, mocno owłosioną i zupełnie niekorpulentną budowę ciała zasłaniała jedynie przepaska biodrowa.

„Krwawa ofiara”, pomyślał Hrabia, spojrzawszy na siedzącego obok młodego biskupa. „To tutaj norma, czy tylko przedstawienie dla gości?”

– Ofiarę spełniamy co najmniej raz dziennie. Oddajemy w ten sposób sprawiedliwość Świętej Tarczy. Nie mogę powiedzieć, żeby sprawiało nam to przyjemność – powiedział Brunon, po czym westchnął, dość teatralnie wyrażając smutek – ale złodziei Świętej Tarczy nie ubędzie jeśli będziemy im pobłażać.

– Aha, a czy nasza obecność…

– Świadków powinno być zawsze jak najwięcej. Niczego nie chcemy ukrywać. Tak sprawujemy naszą powinność, a nauka z niej wynikająca musi rozejść się we wszystkie sześć stron wszechświata.

Hrabia zauważył, że Brunon nie dodał określenia „znanego”, co było typowe dla wszelkiej maści zakonników. Nie odnosili się oni bowiem do ludzkich ograniczeń, a przynajmniej sprawiali takie wrażenie.

Przez drzwi po przeciwnej stronie sceny wjechał wózek z małym paleniskiem zawierającym kilka rozgrzanych do czerwoności węgli. Był w nie wetknięty żelazny pręt, którego zanurzony w opale koniec jarzył się żółtawym światłem. Mężczyzna przymocowany do konstrukcji wózka patrzył na niego, ogłupiały. Z unieruchomionymi rękami i nogami, i dodatkowymi pasami w talii i szyi, zaczął stroić dziwaczne miny.

– Aaa… – odezwał się ochrypłym, niskim głosem – ale co wy chcecie z tym zrobić? Co to jest? Ależ, panowie…

Hrabia szarpnął się na siedzeniu. Brunon położył mu rękę na nodze w uspokajającym geście.

– Sprawiedliwość musi być zdecydowana i niezachwiana – powiedział cicho – jak decyzje Pana Naszego.

Duchowny podszedł do męczennika.

– Nędzniku – powiedział bez egzaltacji – naruszyłeś Świętą Tarczę, którą Pan Nasz pobudował ku protekcji świata stworzonego dla Ludu Bożego. Zrobiłeś to, mimo, iż Straż Obłoku nie szczędziła wysiłku w ostrzeganiu o konsekwencjach takiego występku.

– Występku? – Siwy mężczyzna strzelał oczami na prawo i lewo. – Przecież tam są niezmierzone bogactwa! Dla wszystkich by wystarczyło!

– Przyznajesz zatem, że dopuściłeś się świętokradztwa – stwierdził duchowny spokojnie. – Zostaniesz zatem ukarany w obecności świadków, jak stanowi Święte Prawo Strażników Świętej Tarczy.

– Co… co? – Mężczyzna szarpnął się w swoich okowach. Prężył mięśnie, ale uchwyty pozostały niewzruszone. – Co chcesz zrobić, klecho? Będziesz mnie przypalał?

W odpowiedzi duchowny podszedł do paleniska. Czerwony poblask błyskał w materiale szkaplerza. Podniósł grubą rękawicę wiszącą na obręczy kosza z węglem i włożył ją na prawą rękę. Następnie chwycił pręt z chłodniejszej strony i uniósł nad głowę.

– Tak stanowi prawo Świętej Tarczy! – oznajmił głośno.

– Tak stanowi! – huknęli unisono obecni na sali świadkowie, w tym siedzący obok Hrabiego biskup Brunon. Hrabia podskoczył z wrażenia, choć tylko o jakieś pięć centymetrów.

– Amen! – oznajmił duchowny ze sceny.

– Amen! – odpowiedzieli świadkowie.

Hrabia obejrzał się na siedzącego dwa miejsca dalej Wircha i zobaczył w jego oczach niezdrową fascynację. Jego twarz nabrzmiała jakąś trudną do zdefiniowania emocją. Wirch, którego wziął pod opiekę na prośbę jego ojca, krył w swoim wnętrzu coś, co jego dobrotliwy uśmiech najwyraźniej zakrywał.

– Nędzniku! – wołał duchowny ze sceny.

Hrabia wbił w niego oczy. Szkaplerz narzucony na ramiona mienił się migotliwą czerwienią ogniska i żółtawym światełkiem bijącym od rozżarzonego pręta. Duchowny stał naprzeciw unieruchomionego, przykutego do ścianki złodzieja i pozwalał, żeby żółtawa łuna padała mu na otępiałą twarz.

– Nędzniku! Tą oto lewicą swoją naruszyłeś ściany Świętej Tarczy!

Przyłożył gorącą końcówkę pręta do unieruchomionej dłoni i pchnął silnie.

– Aaaaa!!! – zawył nieszczęśnik niczym zarzynane zwierzę. – Aaaaaaa!!!

Zaskwierczało i do nozdrzy Hrabiego dotarł zapach spalonego mięsa. Zawartość żołądka podeszła mu do gardła. Henryk, nawet w czasie pełnienia najwyższej władzy na Ziemi, Kolebce Ludzkości, gdy zlecał w swej mściwości kary, które miały być wykonywane w ciemnych, podziemnych salach tortur, nigdy nie był ich świadkiem. Uważał, że jest ponad to. Skrycie zaś zwyczajnie się tego bał. A teraz, tutaj, pierwszy raz w życiu miał do czynienia z prawdziwym okrucieństwem. I to, czy kara była wymierzona sprawiedliwie, czy nie, nie miało znaczenia.

W słabym świetle ciężko było dojrzeć efekty przebicia dłoni biednego przestępcy. Gdy gorący pręt oddalił się od niej, dziura wydawała się być jedynie dymiącą szarą plamą z niewielką ilością krwi. Mężczyzna trząsł się jak osika, zrozumiawszy, że spektakl, w którym brał udział, nie był żartem.

– Co za ból! Jakże go znieść! – krzyknął nagle, szarpiąc się, przewidując kolejny ruch swojego oprawcy.

– Nędzniku! Tą oto prawicą swoją naruszyłeś ściany Świętej Tarczy!

Hrabia poczuł mdłości. Nie na to się pisał. Oddech mu się wyraźnie spłycił. Krótkie wdechy nie wypełniały płuc. Widział dokładnie, mimo słabego światła, jak nieszczęśnik chciał wyrwać dłoń z okowy, ale metalowa obręcz mocno trzymała jego nadgarstek. Nie mógł nawet obrócić ręki. Zacisnął kurczowo pięść. Gorący metalowy pręt wbił się w śródręcze prawej dłoni pomiędzy małym palcem i wskazującym. Katowany rozwarł skwierczącą dłoń i zawył głosem wpadającym w falset.

– Aaaaa!!! Iiiuuueeee…

Głowa mężczyzny opadła bez czucia. Duchowny cofnął się flegmatycznym krokiem i wrzucił stopniowo wygasający pręt do paleniska. Kiwnął głową na jednego z pomocników. Ten sięgnął posłusznie za ścianę wózka i wyciągnął stamtąd trzylitrowe wiaderko. Stanął naprzeciw nieprzytomnego złodzieja i chlusnął mu jego zawartością w twarz.

– Ach… ach… – wyjąkał ocucony mężczyzna. – Nie… – jęknął, uświadamiając sobie, gdzie jest. – Nie, proszę…

Z prawej ręki ofiary wciąż lekko dymiło. Parę kropel krwi zdążyło skapnąć na podłogę wózka. Duchowny podszedł do niego i przyjrzał się jego twarzy.

– To już… – zapytał męczennik z nadzieją w załzawionych oczach – tak? Już… zapłaciłem? Moje dłonie… Już nigdy ich nie użyję. Zostałem pokarany, jak należy. Zrozumiałem, że kalanie Świętej Tarczy to świętokradztwo. Proszę… to wciąż tak boli. Moje cierpienie…

Hrabia dosłyszał chrząknięcie młodego biskupa. Brunon był wyraźnie niezadowolony. Gdy wyczuł zainteresowanie gościa, mrugnął do niego.

– Rzadko trafiają się tak wygadani męczennicy – przyznał – ale proszę się nie martwić, to już długo nie potrwa.

– Czyli to już?

– Jeszcze chwilka.

Duchowny podszedł do paleniska i wyciągnął z niego pręt. Jego końcówka znów jasno świeciła. Dzierżąc go w zabezpieczonej rękawicą dłoni, powrócił do męczennika.

– Nędzniku – powiedział.

– Nie… – przeraziła się ofiara.

– To serce nakazało ci…

– Nie! Co robisz, klecho?!

– …naruszyć ściany Świętej Tarczy.

Hrabia wybałuszył oczy ze zdziwienia i ze strachu. Zrozumiał, że będzie świadkiem egzekucji i miał już zamiar wstać, gdy silna ręka Brunona przytrzymała go na miejscu. Obaj na chwilę unieśli się kilkanaście centymetrów ponad krzesła, po czym spokojnie opadli.

– Bądźcie prze… – krzyknął męczennik, szarpiąc się zaciekle, widząc, jak rozgrzane żelazo zbliża się do jego piersi. Duchowny, nie przedłużając, wbił pręt w jego mostek. Przypalane ciało syknęło. Ofiara zdążyła jeszcze spojrzeć w dół i wyjęczeć: – …klęci… – po czym jej oczy wywróciły się, a ich tęczówki zniknęły w oczodołach.

Żołądek Hrabiego podskoczył i wyrzucił z siebie niewielką zawartość. Kwaśny odór wymiocin zmieszał się ze smrodem przypalonej skóry. Brunon poderwał się, wpierw oburzony, lecz zaraz gotowy przyjść gościowi z pomocą. Rzucił przez ramię karcącym spojrzeniem, żeby uciszyć pomruki niezadowolonych duchownych, zajmujących kolejne rzędy.

– Rozumiem, że to potrafi wywrzeć wrażenie – powiedział, chwytając Hrabiego za ramię i, unikając kałuży nieczystości, poprowadził go wzdłuż sceny. – Gdybyśmy nie byli jednak tak radykalni, Święta Tarcza Pana Naszego, pewnikiem, zostałaby już rozszabrowana, a szatańskie brudy wypełniłyby Kolebkę Życia Ludzkiego, Ziemię, na której Pan Nasz zasiał ziarno ludzkości.

– Tak, tak… przepraszam – wybełkotał Hrabia. – Bardzo mi… przykro.

– Proszę się nie martwić – uspokajał go Brunon, prowadząc wzdłuż ściany do wyjścia z sali. – Odświeży się pan i odpocznie. Jutro zaś porozmawiamy o naszych zobowiązaniach.

– Tak, tak… jutro.

W korytarzu czekało dwóch innych zakonników, niewysokich i przysadzistych. Na widok stanu Hrabiego skwasili się, lecz zgromieni wzrokiem Brunona szybko spokornieli.

– Brat Gerwazy i brat Eustachy zaprowadzą was do waszych kwater. Wypocznijcie w pokoju.

Do Hrabiego przyskoczył Wirch i przejął słaniającego się zanim zrobił to brat Eustachy. Ten przez chwilę miał niezadowoloną minę, lecz uszanował wolę gościa. Wskazał dłonią drogę i wkrótce cała czwórka podążyła prawą odnogą korytarza, a Brunon z Szymonem wrócili do salki ze sceną.

– Szczepan, kurwa! – zawołał milczący dotąd, przygarbiony grubas, zrzucając kaptur na plecy. – Co to za szekspirowskie cytaty? Na Byrony cię wzięło? Kto ci kazał tragedie odpierdalać? „Już nigdy nie użyję swoich dłoni?” – kpił, unosząc ręce i przebierając palcami niczym przedrzeźniające się dziecko. Stroił złośliwe miny, co dziwnie się komponowało z jego podstarzałą, prawie pięćdziesięcioletnią twarzą. – „Kalanie Świętej Tarczy to świętokradztwo?” Jaki jebany pirat wysławia się w ten sposób?

– Czepiasz się, Szymonie – powiedział Szczepan odgrywający rolę męczennika. – Udało się, czy nie? Karzeł porzygał się wrażenia!

Głowa Szczepana, odkleiwszy się od szyi przymocowanego do dykty ciała, zniknęła w niewielkim otworze. Duchowny, zadowolony z siebie, wyszedł zza wózka, wycierając szyję i kark nawilżaną chusteczką. Był ubrany w ciemny habit, podobnie jak jego towarzysze.

– Ja się o mało nie porzygałem przez tę twoją gadkę, akolito – przyznał rację Szczepanowi Brunon. – Jeszcze jeden taki numer, a polecisz na wschodnie ugory i tam będziesz zabawiać innych zesłańców. A wiesz, jakie oni mają preferencje.

Szczepanowi zrzedła mina. Zatrzymał się i opuścił głowę.

– Proszę biskupa o wybaczenie – powiedział z pokorą.

– No nie wiem – prychnął Brunon, poirytowany. – Mam wątpliwości, czy mój osąd będzie właściwy. Może przekażę sprawę do rozpatrzenia Ojcu Kardynałowi?

Szczepan przeraził się nie na żarty. Jeżeli nadal grał, to wspinał się właśnie na wyżyny aktorskich umiejętności.

– Nie, proszę… – prawie zaskomlał i zamilkł, jakby nagle zapomniał tekstu. Przypominało to nieco moment, w którym pręt przebijał podstawione na potrzeby przedstawienia ciało. – Przyznaję, że trochę mnie poniosło. Chciałem utożsamić się z ofiarą i moja dusza odpowiedziała zwodniczym natchnieniem. Obiecuję bardziej ją kontrolować.

Brunon spojrzał na Szymona, ten uśmiechnął się zadowolony, szczerząc żółte zęby.

– No, to, kurwa, rozumiem – Szymon wskazał Szczepana palcem. – Musisz ogarnąć, marny aktorzyno, że tu nie chodzi o jakieś twoje dramy, ale o pierdolone dobro całej kongregacji.

– Tak, tak… – odpowiadał Szczepan, a Brunon z satysfakcją dojrzał kropelki potu roszące jego czoło.

Młody biskup nie był zdziwiony taką reakcją. Nikt służący w Obłoku nie chciał być zależny od woli kardynała Hipolita. Tak sadystycznej mendy w reszcie wszechświata można było ze świecą szukać. Gdyby sam Hipolit zastał cię ze świecą w ręku, w jego głowie pojawiłoby się co najmniej dziesięć sposobów, jak cię tą świecą skrzywdzić i poniżyć. Jednym z nielicznych ulubieńców Hipolita był Brunon. Reszta stanu duchownego podejrzewała, że swoje względy zawdzięcza oddawaniu kardynałowi pewnych usług, które dla innych mogłyby być zbyt wielkim poświęceniem. Brunon zdawał sobie sprawę, co o nim myślą jego „bracia” i jakie plotki krążą od celi do celi. Tak sobie tłumaczyli jego szybki awans na biskupa. Nawet Hrabia się dzisiaj zdziwił, gdy Brunon przedstawił mu się tym stopniem święceń, ale prawda, jak zawsze, była gdzieś pośrodku, Brunon zaś nie miał zamiaru nikogo w niej uświadamiać.

Jedyną osobą, która podejrzewała prawdę był Szymon, ale ten był wierny Brunonowi jak pies. Merdał radośnie ogonem na każde jego skinienie i oszczekiwał resztę w sposób, który ten uznałby za poniżający. Szymon kochał Brunona, nie tyle, jak brata w wierze, ale jak mężczyznę w swoim życiu. Nie przeszkadzało mu nawet, że jego przyjaciel nie podzielał jego uczuć. Wystarczało mu, że ich nie deptał. Cieszyła go miłość platoniczna i to, że Brunon się od niego nie izolował. Po prawdzie, Brunon bardzo go lubił. Świetnie się odnajdywał przy tym wygadanym, wulgarnym mężczyźnie. Stanowił on dla niego odskocznię wobec tych wszystkich tępawych braciszków. Niewielu z nich było jeszcze obytych, otwartych i pełnych energii życiowej, jak chociażby on i Szczepan. Dlatego trzymał się ich i byli oni jedynymi, przed którymi nie odgrywał poważnego biskupa. Czasami jednak trzeba było utrzeć komuś nosa, jak dzisiaj, ale zwykle nie zmieniało to wiele.

– Dobrze już, na rany Pana – powiedział Brunon. – Posprzątajcie tu i widzimy się na „wieczornej”.

Młody biskup machnął ręką i ruszył do wyjścia. Szymon z kolei, ostatni raz pogroziwszy Szczepanowi, obrócił się na pięcie i podążył za nim.

Pokonawszy dwa długie korytarze i skorzystawszy z obskurnej windy, duchowni przekroczyli próg jasnego i bogato wyposażonego pomieszczenia. Szymon uwalił się na kanapie w części gościnnej, a Brunon przeszedłszy do kuchennej, obszedł zastawioną wszelkimi przyprawami i warzywami wyspę, nad którą wisiały szklanki i kieliszki obok pnących się ziół. Zatrzymał się przy dużej lodówce o podwójnych drzwiach i wyciągnął z niej dwie zielone butelki. Jedną postawił na blacie wyspy.

– Nie myśl sobie, że ci będę usługiwał – powiedział, otwierając piwo. – Chcesz się napić póki zimne, to rusz tę tłustą dupę.

Szymon podniósł się i spojrzał z wyrzutem na mijającego go w połowie drogi Brunona. Ten przeszedł swobodnym krokiem kilka metrów i usiadł przed niewielkim biurkiem wypełnionym posegregowanymi papierami w skoroszytach. Pośrodku zaś leżał przenośny komputer. Brunon pociągnął łyk piwa, westchnął ze szczerym smutkiem i włączył urządzenie.

– Teraz morda w kubeł, tak? – nakazał otwierającemu swoją butelkę przyjacielowi. – Inaczej żadni święci nam nie pomogą.

– Oczywiście – odpowiedział ten, widząc, że Brunon nie żartuje. Szymon znał przyjaciela na tyle, że często jedno spojrzenie jego pięknych, mahoniowych oczu wyrażało więcej niż tysiąc słów.

Młody biskup postukał po holograficznej klawiaturze, by wprowadzić odpowiednie hasła i zdjąć blokady. Ta część logowania się do systemu zawsze przyprawiała go o lekki ból głowy, ale rozumiał, że zabezpieczenia są ważne. Hasło, które miał wpisać, zależało od dnia i godziny, w których go używał. Odnosiło się do ważnych wydarzeń w historii Kościoła Rzymskokatolickiego i świętych, którzy w nich uczestniczyli. Jeśli w nazwie miesiąca pojawiała się litera bądź litery występujące w imieniu jego patrona, w zależności, czy była to pierwsza część słowa, czy druga, musiał wpisać nazwę miesiąca poprzedniego lub następnego z pominięciem tych liter i zastąpieniem ich liczbą odpowiadającą temu miesiącowi. Tak to przynajmniej wyglądało w przypadku pierwszego hasła. W sumie haseł było trzy, a każde było wypadkową kolejnej łamigłówki. Cała ta plątanina została stworzona, by młody biskup zawsze zachowywał bystrość umysłu i nie popadał – jak mawiał ojciec kardynał – w zacietrzewienie. Dlatego też Brunon potrzebował ciszy, by móc się całkowicie skupić.

Dopełnienie procedury zajęło mu kolejne piętnaście minut, bo pomylił się w ostatnim określeniu czasu, a musiał wziąć pod uwagę zmieniającą się godzinę. Siedzący na kanapie Szymon tylko ziewał bezgłośnie i popijał piwo z butelki spoczywającej na jego okazałym brzuchu. Nie okazywał znudzenia, gdyż był wdzięczny, że dzięki przyjaźni z Brunonem nie musiał uczestniczyć w większości obowiązkowych zajęć czy posług będących codziennością duchownego.

– Brunon, mój synu – dobiegł jego uszu wysoki męski głos kojarzący się z dźwiękiem struny gitarowej, która za chwile ulegnie przeciągnięciu.

– Ojcze… kardynale – odpowiedział młody biskup, siedząc sztywno jak kołek. Nie odwracając głowy, strzelił oczami w prawo.

Widoczny na holoekranie stary, żylasty mężczyzna, naciągający niespiesznie podkoszulek na goły tors, o ściągniętej twarzy, łysej głowie i lekko opadających policzkach, uśmiechnął się ironicznie, półgębkiem, zrozumiawszy ostrzeżenie.

– Pomyślałbym, Brunonie, że nie w smak są ci prywatne rozmowy z twym ojcem… – zawiesił wypowiedź niemal niezauważalnie – kardynałem, że tak często potrzebujesz do tego przyzwoitki. Czy to ten twój grubaśny przyjaciel o niewyparzonym języku, brat Szymon?

– Tak, Ojcze Kardynale.

– Hipolicie – poprawił go. Strzelając niecierpliwie palcami, odsyłał kogoś, kto zapewne przebywał poza kadrem kamery. Hipolit mierzył tego kogoś złaknionym spojrzeniem, póki nie kliknął zamek drzwi. Wtedy powrócił do rozmówcy. – Wielokrotnie cię napominałem, Brunonie, że masz moje przyzwolenie, żeby zwracać się do mnie po imieniu. Ty i tylko ty. Nikt inny w Obłoku.

Brunon nie musiał się odwracać, żeby stwierdzić, iż w nieskomplikowanej głowie Szymona, tryby obracają się coraz szybciej, żeby przetrawić słowa Ojca Kardynała.

– Rozumiem, bracie Hipolicie. Wiedz, że jestem zaszczycony.

– Dobrze, a teraz mów.

Brunon poprawił się na krześle. Położył atletyczne dłonie na blacie biurka.

– Hrabia Henryk był świadkiem Krwawej Ofiary i wszystko udało się znakomicie. Był pod tak wielkim wrażeniem, że – proszę wybaczyć dosłowność – zwymiotował.

– Dobrze, dobrze – kurzy podbródek kardynała znaczyły kropki odrastającego zarostu, wyodrębniające się, gdy kiwał z zadowoleniem głową. Jego skóra napięła się nieznacznie, gdy uniósł głowę, uderzając w profesorski ton. – Kiedyś, jeszcze za czasów Korneliusza, kiedy narodził się ów plan, trzymaliśmy się restrykcji i złodzieje rzeczywiście płacili życiem za okradanie Świętej Tarczy. Potem zaś, Korneliusz doszedł do wniosku, że ci nieszczęśnicy lepiej nadadzą się do pracy w pozyskiwaniu surowców dla naszych kontrahentów, czyli do babrania rąk w kopalniach, by ulżyć nieco naszym zapracowanym braciom. – Błądzące we wspomnieniach, oczy Hipolita znów zafiksowały się na Brunonie, a rozmarzony dotąd ton głosu stał się bardziej oficjalny. – Rozumiem, że odesłałeś go do naszych ascetycznych komnat dla gości, by we względnej niewygodzie przepędził noc.

– Tak, bracie Hipolicie. Dostanie też prostej strawy, żeby nie założył błędnie, że żyjemy tu ponad stan.

– Ani w komforcie, do którego on sam jest przyzwyczajony, mimo, iż nie powinno być go na niego stać po tym, jak utracił trzy czwarte swojej władzy.

– Muszę przyznać, że mimo szykownego ubioru, nie przypominał już tego rozpieszczonego Hrabiego Stu Dwóch Planet, którego osobiście gościłeś tu siedemnaście lat temu, bracie Hipolicie.

Kardynał zagryzł dolną wargę, szczerząc się nieładnie.

– Zaczyna mnie męczyć to twoje „bracie Hipolicie”. Pozwalam ci tytułować mnie na zmianę wszystkimi formami, jakimi sobie życzysz.

– Rozumiem, Ojcze Kardynale.

Szymon czknął i ze strachem zakrył usta dłonią. Brunon nawet nie drgnął, udając, że nic nie słyszał i mając nadzieję, że nie usłyszał tego również Hipolit. Ten potrafił być okrutny i dotkliwie karać również za mniejsze przewinienia.

– Nic mi nie wspominałeś, że przeglądałeś stare nagrania z oficjalnych wizyt.

– Chciałem być należycie przygotowany, Ojcze… Hipolicie.

– Cóż, siedemnaście lat temu, jak już wspomniałeś, ja również byłem bardziej twarzowy, a i ciało moje bardziej sprężyste.

– Dzisiaj też ci niewiele brakuje, bracie… Ojcze.

Tym razem czknięcie Szymona było znacznie donośniejsze. Jego nieostrożność uratowało głośne prychnięcie kardynała. Szczęśliwie zagłuszyło ono niegodny dźwięk, który niekontrolowanie opuścił jego tchawicę.

– Och, na Boga! – wyrzucił z siebie zirytowany Hipolit. – Nazywaj mnie jak chcesz i niech to już nie przeszkadza w naszej konwersacji. A mówiliśmy – kontynuował bez przerwy, żeby nie dopuścić Brunona do głosu i żeby uniknąć kolejnego kolącego w uszy tytułu – o Hrabim Henryku, będącym obecnie cieniem samego siebie z przeszłości. Jak wiesz, Brunonie, póki równowaga trzech frakcji skupiała uwagę każdej z nich tylko na pozostałych dwóch, wszystko było w najlepszym porządku. Czasem jakiś kozak wyprawiał się z gromadką wojska, żeby przesunąć kamienie graniczne, ale niewiele z tego wynikało. – Hipolit uniósł palec, dając do zrozumienia, że nie skończył. – Mogli oni trwać we względnym spokoju i bez większego narzucania się sobie nawzajem. Również i my, Strzegący, mogliśmy prowadzić swoje interesy w spokoju, oczyszczając Obłok jedynie z tych niewiernych piratów, którym szabry nigdy się nie znudzą. – Hipolit wyraźnie nie miał zamiaru dopuścić Brunona do słowa jeszcze przez jakiś czas. – Teraz, gdy równowaga została zachwiana, dwie pozostałe potęgi dużo łatwiej mogą dojść do porozumienia, a taka koalicja nie jest nam na rękę.

– Tak, bra…

– Nie jest na rękę – powtórzył z naciskiem – bo przyjaźnie takie mogą obnażyć fakty, które powinny pozostać tajemnicą. Nie twierdzę, że frakcjami KP i OST rządzą idioci, niewiedzący, jak się rzeczy mają, ale póki co wygodnie jest im przemilczać niewygodne fakty. Słaby Hrabia ich umacnia, a to może się stać zaczynem naszych problemów. Oparliśmy naszą moc na wierze – jesteśmy wszak Strzegącymi – ale także na handlu. Chronimy w ten sposób Kolebkę Ludzkości, która jest nam pisana, a jednocześnie pogrąża się w ateizmie i apostazji. Straszny to czas, a do tego ziemianie ośmielają się twierdzić, że te warunki zapewniają im wolność i szczęście. – Twarz Hipolita czerwieniała od płytkiego oddechu wymuszonego przydługim monologiem. – Z tych właśnie powodów musimy umocnić Hrabiego. Chcemy, po pierwsze, żeby siły się wyrównały i frakcje zapałały do siebie naturalną nienawiścią, którą nasi szpiedzy będą ostrożnie podburzać. Po drugie zaś, by silny Hrabia, ze swoją nową potęgą militarną, odzyskał Kolebkę Ludzkości i oddał nam, co nasze. – Hipolit westchnął i przewrócił oczami. – Nie sądzę, żebym ja sam wylądował w Watykanie za swojego życia, tak jak Mojżeszowi nie dane było dotrzeć do Ziemi Obiecanej. Wszak nie byłem przy stworzeniu wszechświata i nie mnie odgadywać plany Pana Naszego. Będę jednak z pewnością wypełniał jego wolę jak najlepiej i tak długo, jak długo będzie mnie zachowywał przy życiu.

„Sam powinieneś rozmawiać z Hrabią”, pomyślał Brunon, starając się nie okazywać znużenia. „Macie ze sobą wiele wspólnego.” Na głos zaś powiedział:

– Tak, bracie Hipolicie.

Ojcowski, pobłażliwy uśmiech złagodził ostre rysy kardynała.

– Oto, co zrobisz jutro. Spotkasz się z Hrabią na skromnym śniadaniu i zaprowadzisz go do brata księgowego. Tam się trochę potargujecie, ale ostatecznie sprzedacie Hrabiemu wszystko, czego potrzebuje za jedną czwartą wartości. Trochę mu się przypochlebisz. Pochwalisz jego samozaparcie i siłę w podnoszeniu się z opłakanej sytuacji. Zapewnisz go o naszej przyjaźni i powiesz, że ma nasze modlitwy. Podziękujesz za Drakkara, którego nam ofiarował i wspomnisz, ilu to złodziei Świętego Obłoku dzięki niemu złapaliśmy i ukaraliśmy w Krwawej Ofierze. A na koniec dodasz, że od tej pory nasze drogi się złączą, gdyż on, jak i my, pragniemy odzyskać Ziemię dla Boga Jedynego i Jego Kościoła. I wkrótce, razem, jak bracia, postawimy na niej nasze stopy i uczynimy ją sobie poddaną, na chwałę Pana.

– Nie zrozum mnie źle, bracie Hipolicie – powiedział Brunon – ale dużo ofiarujemy naszego wsparcia komuś, kogo określiłeś mianem „zbędnego sojusznika”.

Usłyszawszy te słowa, Szymon prawie się zapowietrzył. Każdy inny brat, pozwoliwszy sobie na taką uwagę, mógłby już zacząć odliczać godziny do wyjazdu do Sektora Wydobywczego, gdzie skończyłby, pośród pojmanych piratów, jako niskiej rangi robotnik. Każdy, uświadomił sobie, odzyskując spokój, z wyjątkiem Brunona.

– Niekoniecznie, synu – odpowiedział Hipolit, niezrażony bezczelnością młodego biskupa. – Wszakże Hrabia jest jedynie narzędziem w rękach Pana Naszego. Narzędziem, pomniejszym kołem w maszynie, potrzebnym do czasu, aż stanie się – machnął ręką, jakby odganiał muchę – zbędny. Wszyscy wszak pamiętamy profanację, jakiej się dopuścił w Bazylice Świętego Piotra.

– Tak, bracie Hipolicie – zgodził się Brunon. – Nie sposób o niej zapomnieć.

– Nie sposób – potwierdził stanowczo Hipolit.

Szymon również doskonale pamiętał, jak niespełna dwa lata wstecz ten szukający u nich pomocy wielki Hrabia Stu Dwóch Planet urządził sobie sjestę pod baldachimem Berniniego. Umieścił pod nim łóżko, gdzie raczył się winem i owocami. Było to wyjątkowo poniżające dla Kościoła Katolickiego, który nigdy nie zapominał krzywd; może za wyjątkiem tych, które sam wyrządził.

Nie trzeba było tęgiej głowy, żeby zrozumieć, iż Hipolit chciał odpłacić Hrabiemu Henrykowi pięknym za nadobne. Była to oczywiście słuszna kara dla niewiernego, który za nic miał sobie świętość miejsc świętych, lekce je sobie ważąc i który teraz zwracał się do tego samego kościoła o pomoc. Nie można go traktować jak syna marnotrawnego, gdyż nigdy nie przejawiał pobożności, więc nie powinien też liczyć na trwałą przychylność kościoła. W innych okolicznościach postronny świadek mógłby nazwać takie zachowanie planowaniem zdrady, ale dotyczyłoby to tylko osobnika nieobeznanego z Boskimi planami.

Rozmowa Brunona z Ojcem Kardynałem trwała jeszcze około kwadransa i ustaliwszy jeszcze kilka szczegółów, rozłączyli się, wymieniając pozdrowienia. Wtedy to Brunon wyłączył komputer i wstał. Wyprostował się i wykonał kilka ćwiczeń rozciągających. Szymon podziwiał napinające się mięśnie na jego ramionach i karku. Brunon miał w jego oczach boskie ciało, którego pragnął dotykać podczas intymnych zbliżeń, które miały nigdy nie nastąpić. Zamienił więc zmysły i napawał wzrok jego widokiem. Chłonął spojrzeniem przyjaciela, wyobrażając sobie zespolenie cielesne będące zarówno zdobywaniem, jak i uleganiem. Sam nie wiedział, która z tych możliwości bardziej go rozpalała. Oddech Szymona przyspieszył, a krew wypełniła krocze, nabrzmiałe siłą, która tym razem nie miała służyć prokreacji. Jego wzrok zawęził się, a w głowie poczuł szum.

Brunon zakończył ćwiczenia i wyprostował się, naciskając dłońmi na lędźwiową część kręgosłupa i wypinając pośladki. Ruszył pomieszczeniem, spoglądając na rozpaloną twarz Szymona. Zrozumiał z miejsca, co mu się roiło w głowie, ale minął go bez słowa. Otworzył lodówkę i przeglądając ją, zdecydował się na butelkę wypełnioną przezroczystym płynem. Pokazał ją Szymonowi.

– Wiesz, że ten wybitny trunek został wymyślony przez Polaków i podkradziony wraz z nazwą przez inne narody? Podobnie było z szampanem, który powstał we Francji, ale za sprawą Unii Europejskiej producent zastrzegł nazwę i sposób produkcji, przez co inne dotychczasowe szampany zyskały nową, degradującą nazwę „wina musującego”. Polacy również zapragnęli monopolu na swój produkt, ale ich wysiłki poległy na wielkiej arenie politycznej, gdzie nikt nie chciał podskakiwać takim krajom jak chociażby wielka i nieprzewidywalna Rosja, która pewnie i tak olałaby unijną restrykcję.

– Olałaby? – zdziwił się rumiany na twarzy Szymon.

– Mówię tylko, że po tym, co dzisiaj usłyszałem, moje nerwy ukoi jedynie ta oto, czterdziestoprocentowa gorzałka o wdzięcznej nazwie „Czysta”.

Jako że Brunon lubił klasyki, połączył popitkę z oglądaniem filmu również polskiej produkcji. W ten sposób, popijając wódkę, obejrzeli polską ekranizację polskiej książki o tytule Faraon. Historia egipskiego następcy tronu może nie nawiązywała bezpośrednio do Polski, ale ukazywała uniwersalny problem polityczny: nie wygrywa ten, który jest godniejszy, lecz wręcz przeciwnie – zdrajca i oszust. Zamiast poprawić sobie humor, Brunon zasępił się jeszcze bardziej, gdyż film ukazał zakonników jako zakłamanych, żądnych władzy złodziei. Brak happy endu utwierdził go, że kościół, bez względu na swoje korzenie, składał się ze zwykłych ludzi. A ci, jak wszyscy, mieli swoje wady i zalety, a także pragnienie władzy, którą nie zamierzali się dzielić, choćby mieli osiągnąć ten cel po trupach. Położył się spać z nadzieją, że sen ukoi jego rozczarowanie.

Następnego dnia, Brunon w towarzystwie Szymona udał się na spotkanie z Hrabią i jego przybocznym Wirchem. Wszystko odbyło się według zaleceń Kardynała i gdy wszystkie zapewnienia zostały wypowiedziane, a papiery podpisane, Hrabia spojrzał pytająco na Brunona.

– Czuję – wyznał – że wizytą tą osiągnąłem o wiele więcej, niż planowałem. Wiem też, że nie osiągnąłem tego swoją elokwencją. Nie zrozum mnie źle, bracie Brunonie, jestem wdzięczny i wywiążę się ze wszystkich zobowiązań. Chciałbym tylko prosić, byś uchylił rąbka tajemnicy, jeśli to nie problem.

Brunon, który wciąż nieco odczuwał efekty wczorajszego picia, poklepał niskiego mężczyznę po ramieniu.

– Pozwól, Hrabio, że posłużę się przypowieścią. Otóż, pewnego dnia przemierzający pustynię wędrowiec zapłakał nad swoim losem. „Jakże to jest, że ja, bogobojny i uczony człowiek muszę żyć w biedzie, a mijani dotąd przeze mnie bogacze w głupocie swej trwonią majątki?” Usłyszał to Pan Nasz i ukazał mu się pod postacią innego wędrowca. „A cóż byś ty zrobił, posiadając majątek?”, zapytał go Pan. Wędrowiec, sądząc, że z równym sobie ma do czynienia, odparł: „Jestem biedny, o czym świadczy moje okrycie i dziurawe obuwie, ale noszę ze sobą papier i atrament, które najdroższe są memu sercu. Rozumiem wszak, że cenniejsza jest uboga mądrość niźli głupie bogactwo. A mądrość trzeba czcić w sobie, gdyż jest ona darem Pana.” Wtedy to wędrowiec przybrał postać świetlistego anioła. „Niech więc tak będzie”, rzekł. „Zbliżamy się do oazy, w której znajdziesz źródło czystej wody i kilka morg dobrej ziemi. Jest też dom przestronny, a w nim sprzęty, które pomogą ci utrzymać piach z dala od ziemi twojej.” „Ach, widzę to!”, zawołał wędrowiec z zachwytem. „Piękny to dom, bielony i pełen użytecznych sprzętów. Ciepły w nocy i chłodny w dzień. A czymże jest figura w rogu komnaty płótnem okryta?” „Otóż to jest”, rzekł anioł, „czego ci dotykać nie wolno, bo stracisz wszystko, co dostałeś.” „Tak będzie, panie. Pomnożę majątek z pewnością. Ale co to jest tam, na skraju pustynnych piasków?”, zaciekawił się, widząc to, co Pan pod postacią anioła mu pokazał. „Czy to folwark na skraju rzeki?” „Tak”, odpowiedział anioł. „Dobrze widzisz. Czy chciałbyś ten folwark zamiast oazy?” „Dobre wino lepiej smakuje niż najczystsza woda, panie”, odrzekł wędrowiec. „Niech i tak będzie”, rzekł Pan. „Folwark ten pełen rzeźbionych mebli, haftowanych szat i ze srebrną zastawą…” „A to, w rogu komnaty, figura tożsama tej, którą już w oazie widziałem?” „Tego jednego nie wolno ci dotknąć, gdyż wszystko stracisz.” Widzisz, hrabio – powiedział Brunon – wędrowiec ostatecznie otrzymał majątek znacznie większy, w krainie, gdzie Nil wylewał, gleba rodziła dwa razy w roku, a jego sady dawały tyle owoców, co małe państwo. I w tymże majątku, godnym księcia na włościach, również w eksponowanym miejscu, stała figura cienkim materiałem okryta. Jej również wędrowiec dotykać nie mógł pod groźbą utraty wszystkiego. Pomny na przestrogę, oddał się zarządzaniu i wkrótce pomnożył majątek i sprawił, że również okolica stała się piękniejsza, a ludzie bogatsi i szczęśliwsi, ale pewnego dnia… – Brunon uniósł palec, niczym ku przestrodze – wędrowiec pomyślał, że jego majątek jest ogromny i należy tylko do niego. Wszystkie szynki, farmy i pola, jak okiem sięgnąć, należały do niego, dlaczego więc jedynie posąg miałby być wyjątkiem? Wszak pomnożył majątek, dowodząc, że godny jest każdego jego ziarnka pszenicy. Czyż można go tak nęcić zakazanym owocem, który od lat tkwi w jego ulubionej komnacie? Podszedł więc, zrazu niepewnie, a z każdym krokiem odważniej. Sięgnął ręką, dotknął cieniutkiej, acz nieprzenikliwej tkaniny i, zawahawszy się wpierw, pociągnął, odsłaniając ukrytą pod nią postać.

– I cóż to było? – zapytał zaciekawiony Hrabia.

– Była to postać o smukłej kibici i pełnej piersi, o twarzy gładkiej jak jedwab, oczach głębokich jak jeziora i o włosach gęstych i lśniących, sięgających powabnej talii. „Kim jesteś?”, zapytał wędrowiec. „Kimże jesteś, piękne stworzenie?” „Jestem kobietą”, odpowiedziała postać. „I od dzisiaj będziesz mnie wielbił ponad wszystko. Od dzisiaj, by dotknąć mego ciała, będziesz mnie obdarowywał podarkami. Od dzisiaj, żeby doświadczyć przyjemności ze mną, będziesz po kawałku oddawał mi wszystko, co posiadasz. Od dzisiaj, wszystko, co należy do ciebie, będziesz tracił na moją rzecz. I wreszcie nawet ty będziesz należał do mnie, a ja będę decydować o tobie.”

Hrabia długo patrzył na Brunona, a oczy skrzyły mu się hamowanym gniewem. Młody biskup pokręcił głową.

– Sądzę, że źle zrozumiałeś przypowieść, Hrabio. Zarówno ja, jak i ogół Strzegących, sądzimy, że padłeś ofiarą diabła w skórze kobiety. Jako że, gdzie Bóg jest, tam i diabeł być musi dla równowagi, by Pan mógł osądzić, kto jest jego godny, a kto proch jeno. Dlatego rozumiemy, że zwiódł cię powab i piękno niewiasty. Wierzymy też, że wyciągnąłeś z tego naukę i przyjmujemy cię niczym syna marnotrawnego, ufając, że odtąd będziesz podążał wyłącznie właściwą drogą, nie ulegając pokusom zła.

Oczy Hrabiego zaszkliły się w odpowiedzi. Brunon rozwarł ramiona i pozwolił się przytulić niskiemu, złamanemu mężczyźnie. Następnie odprowadził go do jego rakiety. Razem z Szymonem przyglądali się, jak Space Count One oddalał się Gościńcem.

– Nie znałem tej przypowieści – powiedział Szymon.

– Zaadaptowałem jedną z baśni wyznawców Ozyrysa – wyjaśnił. – Nie wypadało przecież, żebym otwarcie przyznawał, że znam bajania jakichś zaszłych innowierców.

Rozdział drugi – Jak na górze, tak i na dole

Gdy otworzył drzwi, ujrzał niewielkie pomieszczenie wypełnione jasnością. Blask ten go nie oślepiał, choć był niczym pulsująca biel słońca w zenicie i nadawał wnętrzu sterylnego charakteru. Na komodach nie leżało nic, co nie powinno na nich leżeć. Na wieszakach wisiały lekkie kurtki z kapturami. Półki na buty i kalosze były pełne i nie było w nich miejsca na choćby jeszcze jedną parę. Nie szkodzi, przecież buty miał czyste i suche, a matka nigdy nie należała do osób pedantycznych. Wystarczyło więc, żeby nie pozostawiał za sobą mokrych śladów. Te zresztą też by mu wybaczyła. Matka lubiła przecież zwierzęta, a tych nie byłoby łatwo nauczyć korzystania z wycieraczki. W domu zwykły biegać psy i koty, które gubiły sierść i nawet codzienne odkurzanie wszystkich kątów nie ukryłoby śladów ich obecności.

Przeszedł przez ten hol, pchnął skrzydło podwójnych, drewnianych drzwi i przekroczył próg salonu. Teraz dopiero zauważył, że jasne, białe światło bije od okien, za którymi pyszni się bladobłękitny ocean. Jego spienione fale starały się dotrzeć jak najdalej w głąb kamienistej plaży. Dzień nie był specjalnie pogodny. Chmury wełniły się na niebie i zapowiadało się na deszcz, a jednak było jasno. Bardzo jasno.

Zaskoczył go panujący w pomieszczeniu bezruch. Zdziwił się, że nigdzie nie było zwierząt. Zazwyczaj wszędobylskie koty tym razem nie ocierały mu się o nogi. Psy nie powitały go radosnym, bezinteresownym poszczekiwaniem. Regały z książkami stały pod ścianami, rzucając refleksami blasku z zewnątrz, na ciepłym parkiecie leżały prostokątne dywaniki, a pośrodku salonu stała kanapa skierowana ku panoramicznemu oknu. Wszystko było na swoim miejscu, a jednak ziało tu lodowatą pustką. Na kanapie, tyłem do niego, siedziała kobieta o włosach białych jak wszechobecny, równomierny blask. Wiedział, kim była. Nie widział jej od tak dawna. Była jego…

GWIAZDA RODZICIELKA.

…matką.

Usłyszała jego kroki i odwróciła się zaciekawiona. Jej niespełna sześćdziesięcioletnia, wciąż piękna twarz, rozbłysła tęsknym, pełnym nieskrywanych emocji uśmiechem. Poderwała się, porzucając na kanapie książkę w miękkiej oprawie i obeszła kanapę. Jej figura zdradzała wiek, ale ruchy pozostały gibkie i lekkie – tak, jak je zapamiętał.

Gdy dzieliły go od niej jakieś dwa metry, zwolniła i z rozmysłem podeszła wolno, napawając się chwilą. Położyła mu lewą dłoń na ramieniu, a prawą dotknęła policzka. Chłonęła jego widok. Oczy jej się zaszkliły.

– Jesteś w końcu – rzekła. – Jak długo matka musi czekać na syna? – Łzy niepohamowanie spłynęły jej po twarzy. – Gdyby tylko twój ojciec mógł cię teraz zobaczyć…

Wspomnienia wbiły się do jego głowy nieproszone. Zobaczył w nich dłoń ojca, sięgającą ku niemu w geście oskarżenia, wreszcie cofającą się, by zniknąć w otchłani.

– Nieważne, Sonnetku – Uśmiech rozjaśniał jej twarz. Oczy skrzyły się radością. – Nieważne. Tak się cieszę, że jesteś.

– Jak… Jak mnie nazwałaś?

– A jak miałam cię nazwać, głuptasie? – pociągnęła go delikatnie za ucho. – Czyżbyś zmienił nazwisko i nie zdążyłeś mnie o tym poinformować?

– Nie – pokręcił głową. – Nie, mamo. Ja… też tęskniłem i z tego wszystkiego miesza mi się w głowie.

Przytulił mocno matkę, a ona odwzajemniła uścisk. Po jakimś czasie poklepała go po plecach.

– Dobrze już, dobrze. Jeszcze mnie udusisz. Chodź.

Zaprowadziła go do kuchni zaanektowanej na skraju salonu. Było to pomieszczenie schludne, niezmiennie jasne i wręcz przesadnie uporządkowane. Biel bijąca zewsząd niemal zabijała kolory, zamieniając je w skalę szarości. Kto by pomyślał, że zbyt wiele światła niszczy barwy tak samo, jak zapadający mrok? Na blacie pod ścianą leżały nieliczne urządzenia kuchenne, wyglądające jak rekwizyty – surrealistyczne, zawsze nowe, jak na zdjęciach z reklamowych prospektów. Robot kuchenny, deska do krojenia, zestaw noży w drewnianym stojaku. Nic nie leżało porzucone. Ani śladu samotnego noża czy skrobaczki do ziemniaków. Dalej kuchenka gazowa, zmywarka i wysoka lodówka, potem ciśnieniowy ekspres do kawy. Koszyki z owocami, zlew z baterią wyposażoną w wyciąganą wylewkę. Nie był pewien, czy tak to właśnie zapamiętał, ale też nie chciał zaprzeczać świadectwu własnych oczu.

– Kawy? – zapytała i, nie czekając, chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą. – Z mlekiem i cukrem? Tak lubiłeś i nie wiem, czy to się nie zmieniło. Twój ojciec zwykł mawiać, że tylko…

– „Krowa nie zmienia poglądów” – dokończył, a kobieta zaśmiała się w głos. Piękny miała ten śmiech. Szczery i zaraźliwy. Głos jej był dźwięczny, pozbawiony chrypki, którą tak często słyszał u siebie. Pewnie miał ją po ojcu.

– W tym przypadku raczej przyzwyczajeń – sprostowała. – Zrobię ci kanapki, bo na pewno jesteś zmęczony po podróży. Z Gomory kawał drogi, a i ten twój niesporczak raczej nie należy do luksusowych jachtów. Jestem za to pewna, że chyży jest jak wyżeł.

Zamajaczyła mu wizja wybuchających segmentów orbitalnej budowli, niczym drewnianej, zabawkowej kolejki. Drzazgi pognały w otchłań.

Wypielęgnowana dłoń kobiety, o cienkiej i nieco pomarszczonej skórze, wcisnęła przycisk na maszynie, a ta zaszumiała, uruchamiając swoje wnętrze. Dłoń chwyciła za uchwyt zbiornika na kawę, obróciła nieznacznie i wyszarpnęła z głowicy sprawnym ruchem. Uderzając w zamontowany w szufladzie poniżej żelazny pręt, opróżniła ją z zalegającej, mokrej i zbitej kawy. Jej zwietrzały trupi odór rozszedł się po pomieszczeniu, by zniknąć po chwili. Gdy nastąpiło krótkie płukanie, matka sięgnęła po jeden z kubków wiszących na wieszaku ponad blatem i postawiła go na kratce ekspresu. Uzupełniła kawę w głowicy i ucisnęła. Zamontowała głowicę z powrotem, zaciągnęła ją, blokując. Robiąc te wszystkie rzeczy, przypominała profesjonalną barmankę z drugiej centryfugi Hermesa, często pełniącą rolę baristki.

– Mamo – zagadnął, gdy przyglądała się strużce czarnej cieczy spływającej do kubka, a której pełny i bogaty aromat wypierał resztki unoszącego się trupiego odoru – tak sobie pomyślałem…

– Słucham cię, synku – zapewniła z ciepłym uśmiechem.

– Gdzie są wszystkie zwierzęta? Twoje psy i koty, które zawsze biegały po domu, doprowadzając służbę do płaczu? Gdzie akwarium, gdzie papuga?

Westchnęła, jakby musiała tłumaczyć coś oczywistego. Pochyliła głowę, jak wtedy, gdy jako dziecko zadawał tysiąc pytań dziennie, a ona cierpliwie mu odpowiadała, choć wiedziała, że w grę nie wchodzą żadne wiekopomne mądrości.

– Nie było cię wiele lat, kochanie – powiedziała, wyciągając ciepły od gorącej kawy kubek spod głowicy ekspresu, postawiła go na blacie i dodała cukru z kryształowej cukierniczki. W jej ruchach było coś nierzeczywistego, coś hipnotyzującego. – Jak sądzisz? Jak długo żyją zwierzęta?

Te słowa wypełniły go zgrozą. Cofnął się o krok, gdy matka, z tym swoim stoickim spokojem, mieszała kawę. Łyżeczka ani razu nie stuknęła o ściankę kubka. To byłoby nie na miejscu.

„Nie wiedziałeś, ile żyją chomiki”, zadrwiła Azjatka w jego wspomnieniach z innego świata. „Miałeś wspaniałych dziadków, Sonnet.”

Jasność białych ścian z coraz większą siłą biła po oczach, gdy cofał się od aneksu kuchennego, pozostawiając podchodzącą do lodówki matkę w załamującym się perspektywicznie tle.

– Rozumiem, że rybki mogły pozdychać – powiedział, czując narastający lęk i gniew. – Nawet koty i psy. Ale nie papuga. – Uczepił się tej myśli niczym koła ratunkowego. – Papugi, mamo, żyją bardzo długo! Klara powinna tu wciąż być i przedrzeźniać nas póki nie dostanie swojego tuzina orzechów! Mamo! – zawołał widząc, że ta się od niego oddala. – Do ciebie mówię!

Widział ją teraz jak przez odwróconą lunetę. Była daleko, choć wiedział, że to nieprawda, że to tylko przekłamanie perspektywy. Widział, jak zamyka lodówkę i odwraca się w jego kierunku ze skwaszoną miną.

– Musisz skoczyć po mleko, Sonnetku. Inaczej nici z kawy, a sama mam ochotę na małe caffè macchiato.

– Mamo! – zawołał oburzony, gdy ona wciąż oddalała się, jakby ktoś tę lunetę stopniowo otwierał. – Co tu się dzieje?!

– No już – machnęła ręką, a jej głos był stłumiony, jakby dochodził z głębi korytarza – leć już i nie marudź mi tu. Tylko tak na jednej nodze, bo ci kawa wystygnie. I nie waż mi się brać samochodu! Możesz pojechać rowerem jeśli nie chce ci się biec. Pamiętaj, co mówił ojciec: „Kondycja…

– „…jest kluczem do zdrowia” – dokończył i posłusznie odwrócił się ku drzwiom.

Ruszył szybkim krokiem, słysząc za sobą perlisty śmiech matki, a jego stopy szybko przyspieszyły do biegu. Zorientował się na drzwi do holu. Biegł prosto, ale nie natrafiał na zagradzające mu drogę meble. Droga przed nim była niczym jasny klin, niedopuszczający, by pojawiła się przed nim jakakolwiek przeszkoda. Drzwi do holu otworzyły się, a gdy przez nie przebiegł, czas zassał go i spowolnił, jakby uderzając gęstym podmuchem sprężonego powietrza.

Zatrzymał się przed drzwiami wyjściowymi, mrużąc oczy przed światłem bijącym z okien po ich obu stronach. Przez to, po prawej, zobaczył na żwirowym podjeździe umocowany w stojaku rower. Dobry rower. Wybłagany, bo rodzice nie lubili kupować drogich i szpanerskich rzeczy. Mimo swojego bogactwa chcieli żyć normalnie, w dobrym kontakcie z sąsiadami, nie szczypiąc nikogo w oczy zbytkiem, na który było ich stać. Pamiętał, jak prosił o ten właśnie model, bo miał świetne amortyzatory, zarówno na przednim, jak i na tylnym kole. Dlatego też, gdy inni koledzy zapadali się na swoich jednośladach w podwórkowy żwir, on, zachowując odpowiednią szybkość, był w stanie sprawnie po nim przejechać. A teraz zrozumiał, jak bardzo tęsknił do swojego roweru, lśniącego za oknem w wiecznej, nienaruszalnej nowości – jak w jego wspomnieniach.

Nacisnął klamkę drzwi, szczęśliwy na myśl o przejażdżce, i pociągnął.

Zastygł.

Za drzwiami była ciemność. Niezmierzona czarna przestrzeń usłana odległymi światłami gwiazd, tworzącymi Drogę Mleczną, światłem nikłym, którym zaznaczały one jedynie swoją obecność. Otchłań tchnęła chłodem. Odrzuciła go.

Cofnął się do pomieszczenia wypełnionego białym światłem, jeszcze bardziej oślepiającym niż wcześniej i wydającym się jeszcze bardziej sterylnym. Spojrzał przez okno, które powinno ukazywać bezkresną czeluść kosmosu, ale, wbrew logice, widział za nim jasne żwirowe podwórze i stojak z jego ukochanym rowerem. Znów wyjrzał za drzwi i znów zobaczył zimną i nienawistną człowiekowi przestrzeń. Tę, którą i tak z wielkim uporem ludzkość próbowała okiełznać.

Patrzył to tu, to tam i nic nie rozumiał. Pół metra w prawo światłość dnia, pół w lewo, próżnia – nienawistna i bezdźwięczna.

Nie, nie bezdźwięczna. Wbrew logice, mówiącej o ciszy kosmosu, powodowanej brakiem powietrza, które mogłoby zadrżeć, przenosząc w ten sposób fale dźwiękowe, dobiegał z niej jakiś dźwięk. Dobiegał do jego uszu.

Zamarł, oddając się tym niespodziewanym doznaniom.

Bez cienia wątpliwości słyszał muzykę. Tworzyła linię melodyczną na jeden instrument – instrument, którego nie potrafił rozpoznać. Podobnie, jak nie potrafił rozpoznać, z czym ma do czynienia. Czy była to piosenka? Nie wiedział, niby znał jej takt, przewidywał kolejne dźwięki, ale nie umiałby ich zanucić czy chociażby zagwizdać. Wiedział tylko, że go przyciągała. Pchała ku nieważkiej przestrzeni. Gdyż coś w nim mówiło mu, że była ona jego odpowiedzią, a jeśli nie odpowiedzią, to chociaż wskazówką, która pokieruje jego kolejnymi krokami w miejscu, w którym się znalazł. Bo zaczynał rozumieć, że nie jest to miejsce, w którym powinien pozostać. Bliżej mu do wysysającego wodę i powietrze kosmosu niż rodzinnego, a jednocześnie obcego domu, w którym spotkał wytęsknioną przez lata matkę. I nie wiedział, czy ona na pewno była jego matką, czy jedynie wyimaginowaną odpowiedzią na wiecznie gryzącą go tęsknotę.

I nadal nic nie rozumiał, a, jakby nie zważając na jego rozterki, melodia przyciągała go ku wiecznej pustce.

Przywoływała go. Korciła.

***

Obcy stał przy bulaju, obserwując kosmos przez mocne szkło. Teraz już wiedział, że bardziej doceniał ten ograniczony punkt widzenia niż holograficzne, panoramiczne projekcje przekazujące na żywo obraz z kamer ulokowanych na poszyciu. Patrzył na świecącą w tle Drogę Mleczną. Ręce miał splecione za plecami, wzrok nieruchomy.

– Kim jest kierownik obiektu?

Obcy otrząsnął się z zamyślenia. Po tych wielu miesiącach, które w jego odczuciu były latami, ciężko mu było przywyknąć do tempa życia ludzi. A ci patrzyli na niego zaniepokojeni, gdy zamyślił się na choćby na kilka minut.

– To ktoś we mnie – odpowiedział uprzejmie, rozumiejąc, że złośliwości w niczym nie zmieniłyby stosunków z uzależnioną od jego kaprysów załogą. – Ktoś w moim ja . Jeden z waszych filozofów nazwał to miejsce „id”.

– Zygmunt Freud – powiedział stojący obok towarzysz. – Myślę, że skrót odnosił się do psychicznego wnętrza człowieka, które go identyfikuje.

– Rzekłbym, jak dowód tożsamości.

– Teraz to raczej DNA.

Obcy uśmiechnął się złośliwie, nie spuszczając oczu z mrowia świateł odległych gwiazd, które tworzyły nieregularną gromadę.

– Czyli mnie również identyfikuje DNA – powiedział. – Potwierdza moją tożsamość.

– Zgadza się, panie Sonnet. Na chemię nie ma rady.

Obcy spojrzał na towarzysza, powoli siwiejącego mężczyznę po pięćdziesiątce, nienagannie ogolonego, o mocnej posturze, ale też lekko wystającym brzuszku. Ubranego w garnitur „z wyższej półki”, jak mawiali ludzie.

– Powiedz mi, Mish, czy wierzysz w ten przesąd, że wszechświat jest nieskończony?

– Sądzę, że jego wielkość wymyka się naszemu pojmowaniu, ale nie sądzę, żeby był nieskończony. Po prostu mój ograniczony umysł nie jest w stanie zrozumieć, co miałoby się mieścić poza jego granicami.

– Tak, to zagwozdka. Nieskończoność to psychologiczna bzdura, która wdarła się do matematyki i opiera wszystkim logicznym operacjom. – Obcy chłonął widok za okienkiem. – Nieskończoność wszechświata oznaczałaby, że ta niezliczona ilość gwiazd nas otaczających, bez względu na odległość, zamieniłaby przestrzeń kosmiczną w białą plamę, zabierając jej noc, która przecież tutaj jest wieczna.

Milczeli przez chwilę.

– Umysł też jest skończony. A w moim id  mieszka kierownik obiektu, którego muszę tolerować, tak jak on musiał znosić mnie od czasu, gdy przypuściłem inwazję – jak on to nazwał – na jego krwiobieg.

– Słyszałem co nieco o schizofrenii, ale pan, panie Sonnet, nie wygląda mi na schizofrenika, a z pewnością nie takiego z rozdwojeniem jaźni.

Obcy zaśmiał się pod nosem.

– Mówię o tym, że dokonałem bezkrwawej rewolucji. Zrzuciłem kierownika z poziomu świadomości do id, a sam, wyrwawszy się z id, zawładnąłem świadomością. Jestem uzurpatorem, Mish, obcym, który pojawił się nieproszony i wziął, co do niego nie należy. I tak samo nie należy się po mnie spodziewać niczego dobrego, bo kierownik obiektu, tymi rękami – uniósł dłonie i otaksował je niechętnym wzrokiem – zabił mojego jedynego przyjaciela w czasie tej upokarzającej wojny, którą nazwaliście Batalią O Ludzkość. – Obcy dojrzał kwaśny grymas na twarzy polityka. – Teraz zaś tak bardzo się jej wstydzicie. Rzekłbym, wstydzicie się słusznie, bo wojna ta dowiodła, że ludzie zabijają się bez zastanowienia. I wy – ludzie, dowiedliście tego ponad wszelką wątpliwość, ergo teraz się wstydzicie. I wolicie myśleć, że tacy nie jesteście, że zostaliście oszukani.

Mish Haltron przypomniał sobie czas, gdy przed Batalią O Ludzkość nie chciał doprowadzić do włączenia się w tę walkę Konsorcjum Planetarnego, które reprezentował jako jeden z Dziewiętnastu Prezydentów. Został wtedy miażdżąco przegłosowany, ale jednocześnie zyskał w osobie Bereyany Bitkovej kogoś, kogo nazywał wrogim przyjacielem.

– Piratka Arleta posiadała moce, które wykorzystywała jako potężną broń – zaprotestował Haltron, gdyż, mimo, że był całkowicie oddany stojącemu obok mężczyźnie, to logiczne myślenie i pewien zakres wolnej woli nie zostały mu odebrane. – Była ewenementem na skalę Znanego Wszechświata jak… – zawahał się. Spojrzenie jego i Sonneta skrzyżowały się. Sonnet, zainteresowany, czekał na jego konkluzję. – …jak ty, panie Sonnet. Musi pan to rozumieć. W końcu to pan wybawił ludzkość. Pan ją zabił.

– Milcz! – krzyknął nagle obcy, a Mish aż się skulił z zaskoczenia i grozy. – Milcz, ty nic nie warty pyle kosmiczny! Milcz, skoro nie wiesz, o czym mówisz!

Mish opadł na jedno kolano. Jego czoło zrosił pot. W poddańczym geście położył dłonie na podłodze.

– Przepraszam, panie. Proszę… wybacz mi.

Obcy miał ochotę go kopnąć. Najlepiej w głowę, którą teraz tak pokornie pochylał ku podłodze. Chciał zrobić krzywdę mu za – jak oni to nazywali – bluźnierstwo. Tak! Bluźnierstwo! Ten kmiot uznał jego – Kroplę Matki Słońca – i podłą, pokonaną świadomość kierownika obiektu, za jedną osobę. To było niedopuszczalne i obraźliwe. I głupie, gdyż ten tutaj nigdy nie pojmie, co się wydarzyło. Jest zbyt ograniczony. Świadomość ta nieco go ukoiła. Wiedział, że musi nad sobą panować. Ujarzmić ludzkie emocje, pozostałość po kierowniku obiektu. Ten tutaj, pokorny sługa, jeszcze się przyda.

Moc rozkazów miała swoje ograniczenia. W przestrzeni kosmicznej głos się nie rozchodził i nie można było wysłać rozkazu wiążącego wszystkich pajęczyną posłuszeństwa. Pozostawał jeszcze wzrok, ale to bardzo spowalniało kontakt. Nie można bowiem było zbyt szybko spoglądać wszystkim w oczy. Śmieszna przeszkoda, ale doceniał ją. Nie doceniłby sukcesu, gdyby był łatwo osiągalny. Trzeba było się postarać, a on miał zamiar postarać się bardzo. Miał zamiar podzielić się swoim bólem z resztą ludzkości.

– Wstań – powiedział spokojnie do Misha, a ten podniósł się z lekkim stęknięciem. – Nie twoja wina, że nie jesteś w stanie tego zrozumieć. Nie mam zamiaru nakłaniać cię do tego przemocą, bo zależy mi na tym, byś zachował zdrowe zmysły. – Położył mu dłoń na ramieniu w geście, którego nauczył się z filmów i książek. I wspomnień Sonneta. – Czy ratowałbym cię, gdybym miał wobec ciebie złe zamiary?

Mish poprawił krawat, czując, jak przebiega po nim zimny dreszcz. Minęło kilka dni, ale wspomnienia wciąż były w nim jak żywe. Straszne i wspaniałe jednocześnie.

Pamiętał mikrolot, którym wtedy leciał z dwójką policjantów, przystojnym Chrisem i nieładną, a jak się później okazało, również skrajnie nieuprzejmą Laylą. Chris i Layla, skorumpowani policjanci z Sodu – planety rozrywek, za to, czego się o nich dowiedział, postanowili zrzucić go na Gomorę, planetę, na której nikt go nie będzie szukał. Gomorę odkryto w trakcie Wielkiej Ekspansji ponad dwieście lat temu. Jej ludzcy osiedleńcy wymordowali mieszkających na niej rdzennych mieszkańców – uciążliwy w swojej naturze gatunek inteligentny. Gdy sprawa się wydała, za ksenocyd na Gomorze, który był najważniejszym punktem Protokołu Ekspansji, a jednocześnie precedensem na skalę Znanego Wszechświata, Trybunał Reprezentantów Ludzkości ukarał osiedleńców odseparowaniem od reszty ludzkości poprzez odebranie im technologii kosmicznej i zakazem nawiązywania przez resztę ludzkości jakichkolwiek z nimi kontaktów.

Gomorianie zeszli do podziemi, gdzie rozwijali nowatorską myśl technologiczną, a na powierzchni pozostawili tysiące wiosek zapewniających im wyżywienia. Mieszkańcy wiosek nie wiedzieli, ile jest mieszkańców podziemi, myśląc, że to tylko nieliczni i prości jak oni, zakonnicy. Nie wiedzieli też o innych wioskach. Miliardy zamieszkujące podziemia żyły, wyzyskując ich, ale też cierpiąc na podziemne choroby, z których najgorszą była depresja.

Konsorcjum Planetarne nie wiedziało o podziemnym państwie Gomory. Postanowiło jednak zarobić na prostym ludzie z powierzchni. Wybudowało więc Wielkiego Węża zwanego również Smokiem, który krążąc na niskiej orbicie oplatał pierścieniem planetę. Pośród prostych rolników z powierzchni zyskał miano bóstwa. KP nazwało go Tarasami Widokowymi i wysyłało tam turystów z pobliskiej luksusowej planety Sod. Wycieczki trwały kilka dni, by goście, ku swojej uciesze, mogli za pomocą zaawansowanego sprzętu podglądać proste życie gomorian. Czas Konsorcjum ograniczało do kilku dni z kilku przyczyn. Jedną z nich było uchronienie klienta od znudzenia, drugim zaś zapobiegnięcie zmianom chorobowym w niższym ciążeniu tarasów. Ci turyści, którzy mieli szczęście, mogli zobaczyć Deszcze Meteorów, które nawiedzały powierzchnię Gomory raz na kilka tygodni za sprawą Pluvii, komety, która z nieznanych przyczyn zakończyła w pobliżu swoją kosmiczną podróż i stopniowo rozpadała się pod wpływem grawitacji najbliższej jej planety.

Gdy mikrolot wiozący policjantów i Misha Haltrona zbliżał się do Gomory, oczom załogi ukazał się przerażający widok. Łańcuch Tarasów Widokowych eksplodował w kilkudziesięciu miejscach naraz, ostrzelany z powierzchni Gomory. Jak się później okazało, gomorianie, w przeciągu dekad pozostawania w ukryciu, wybudowali setki centryfug z bronią jądrową, które za pomocą siły wirowej mogły wyrzucić pociski na orbitę planety. I zrobiły to na rozkaz Obcego, który tam wtedy przebywał, a który zaraz potem opuścił planetę w jednoosobowym statku kosmicznym zwanym niesporczakiem.

Mikrolot z Mishem, Chrisem i Laylą na pokładzie oberwał impulsem elektromagnetycznym. Stracił pole siłowe i napęd. Pozbawiony kontroli, począł niespiesznie dryfować w nieokreślonym kierunku niezmierzonej przestrzeni. Layla, przerażona rychłą śmiercią, zaczęła panikować. Krzyczała i rzucała się, póki nie natrafiła na opanowane spojrzenie Misha. Zrozumiała, że szarpanie się szybciej pozbawi ją tlenu. Dopiero co Chris przyznał, że nikogo nie zawiadomił o ich locie. Co prawda wiedział o nim komendant, ale ten nie wysłałby nikogo z pomocą. Nie zaryzykowałby własną wpadką, poświęcając karierę nawet dla ich życia. Tak wyglądały zależności przestępcze. Każdy pilnował swojego tyłka. A jeśli Chris i Layla zginęliby wraz z Mishem, to jeszcze łatwiej byłoby zrzucić na nich winę za śmierć polityka, jednego z Dziewiętnastu rządzących Konsorcjum Planetarnym. Młodzi, ambitni i bezdennie głupi.

Gdy Layla dowiedziała się, że pozostało im tlenu na sześć godzin, wciąż nie chciała przyjąć do wiadomości, że wkrótce umrze. Wtedy to spojrzała mściwie na skrępowanego trytytkami Misha i wskazała go ręką.

– A ile czasu zyskamy, jeśli wyrzucimy siwusa za burtę?

Mish poczuł mrowienie w okolicy skroni – reakcję na silny strach, która zdarzała mu się bardzo rzadko. Jeśli jednak już jej doświadczał, oznaczało to, że jego organizm wkrótce zacznie kurczyć się w konwulsjach.

– Nie… – wyjąkał. – Nie zrobicie tego…

– A czemu nie? – zapytała Layla z twarzą tak złą, że aż komiczną. – Przecież i tak mieliśmy się ciebie pozbyć, czyż nie? Co to za różnica, czy skończysz na Gomorze, czy w przestrzeni kosmicznej pomiędzy dryfującymi trupami? To nawet lepiej, bo mogą pomyśleć, że dokonałeś żywota wraz z Tarasami.

Dziewczyna trzymała się mocno oparć foteli, gdyż rotacja mikrolotu wypychała ją ku stropowi kabiny. Mimo to starała się zachować dumną postawę. Pewnie nie była świadoma, że dziesiątki końców jej ciemnych warkoczyków, poddanych odwróconej grawitacji, nie współdziałały z wredną powagą jej brzydkiej twarzy. Fruwały bez ładu i składu, obijały się o siebie jak dzieci w korytarzu, w przerwie między lekcjami. Kpiły z niej.

„Gdzie się podziała ta sympatyczna brzydota?”, zapytał się w myślach Haltron. Teraz wygląd rozżalonej i zbuntowanej policjantki współgrał z jej rzeczywistym charakterem.

– Twój skafander z lądownikiem już na ciebie czeka.

– Hej! – zawołał Chris. – On ma tam zapas powietrza na pół godziny. Na co mu to? Nam się bardziej przyda! Zostawmy mu na pięć minut, żeby popatrzeć, jak się rzuca.

– Raczej zaśnie, głupolu.

– To na dwie i „dobranoc, pchły na noc”!

– Naprawdę, Chris? Na głupie rymowanki cię wzięło?

– A ty co? Nie miałaś rodziców, czy jak?

Haltron był przerażony, ale też nie należał do typu bohatera ostatniej akcji. Nie kopał i się nie szarpał. Pozwolił wsunąć na siebie kombinezon i pocieszając się, że ta para gówniarzy umrze znacznie młodziej od niego, nie protestował, gdy wcisnęli go do śluzy o pojemności może dwóch metrów sześciennych. Gdy mechaniczny system podtrzymywania życia wypompował z niej powietrze i otworzył zewnętrzną gródź, odepchnął się. Opuszczając mikrolot, poczuł coś w rodzaju ulgi. Nagle z ciasnej przestrzeni przeniósł się w przestrzeń nieskończoną. Niech mówią, co chcą. Mish wierzył, że kosmos nie ma końca. Bo jeśli ma, to co jest za nim? Jeśli jest zapętleniem, jak w przypadku wstęgi Möbiusa, to w jakiej przestrzeni umieszczona jest wstęga? I tak dalej, et cetera.

Zasilanie z baterii w małym plecaku będącym częścią skafandra szybko wyrównało temperaturę we wnętrzu, choć palce stóp, podobnie jak dłonie, zdążyły poczuć ukłucie zimna. Mish obracał się nieskładnie, konsekwentnie oddalając się od mikrolotu. Przez wizjer przebiegał mu co chwilę obraz mikrolotu. W jego oknie, młodzi policjanci patrzyli na niego ze złośliwą satysfakcją. Layla dała się ponieść podnieceniu. Liznęła policzek Chrisa, który odskoczył jak oparzony w odpowiedzi na to, zapewne ohydne w jego przeświadczeniu, zachowanie. Potem, jakby w geście usprawiedliwienia, dziewczyna wskazała mu lewitującego w przestrzeni Haltrona. Chris, wpierw rozdrażniony, rzucił na niego okiem, a po chwili jego oczy rozszerzyły się w zaskoczeniu. Skulił ramiona w strachu i odrazie. W tym samym momencie Haltron poczuł silny wstrząs, który, przeraziwszy go, zmienił zarówno kierunek jego lotu jak i kąt rotacji. Odruchowo obrócił głowę, żeby zobaczyć, z czym się zderzył, ale natrafił jedynie na kraniec wizjera. Wkrótce bezwładność obróciła go o pełne sto osiemdziesiąt stopni i ukazał mu się pełny widok.

Mish tak głęboko wciągnął powietrze, że aż zakłuło go w płucach. Kilka metrów od niego wirowało, powoli się oddalając, ciało kobiety. Nie posiadało prawej ręki, która została oderwana wraz z częścią ramienia. Kobieta ubrana była w szykowną, zesztywniałą sukienkę, nadpaloną eksplozją i zapewne zagaszoną przez zero absolutne kosmosu. Wyssany z ciała tlen zamienił skórę w szarą powłokę, a zmiażdżoną twarz w groteskę bardziej przypominającą zniszczonego manekina z wystawy sklepowej niż okaleczone ludzkie ciało.

I to właśnie odbiło się od niego. Już nie ona, to . Nic nie odbiera człowiekowi godności umierania tak bardzo, jak owa śmierć w kosmosie. Oddech Misha przyspieszył, a oczy niemal wyszły z orbit. Rozejrzał się wbrew sobie. Tak, jak przypuszczał, w różnych odległościach zobaczył inne ciała nadlatujące ze strony Gomory, a raczej nieistniejących już Tarasów Widokowych. Było ich dużo. Bardzo dużo. Tworzyły jakby chmurę śmierci. Przerażały i przytłaczały. Kto mógł dokonać takiej masakry? I dlaczego?

Mish zaczął się szamotać w panice, wpadając w hiperwentylację. Wiedział, że to źle, że to jeszcze bardziej ukróci jego już i tak nikłe szanse na przetrwanie, ale nie potrafił tego powstrzymać. Zdesperowany, wbił wzrok w gwiazdę centralną układu i pozwolił, by go oślepiła. Wkrótce nie widział nic. Pojawiły się negatywowe mroczki w oczach. I trochę go to uspokoiło.

Oddychał płytko, ale regularnie. Stopniowo powracał mu wzrok, ale trudno było się skupić na czymkolwiek, gdy przestrzeń wokół wirowała. Raz na kilka sekund widział mikrolot, potem przez trzy sekundy mógł patrzeć na Gomorę otoczoną pierścieniem szczątków po Tarasach Widokowych. Mijały go dryfujące ciała i różne przedmioty. On zaś płynął im naprzeciw. Zastanawiał się nawet, czy owa planeta w tle nie przyciągnie go i nie spłonie w jej atmosferze. On, nie planeta. W końcu dryfował w jej kierunku. Gdy tylko wziął to pod uwagę, zrozumiał, że problem nie ma żadnego znaczenia. Plecak właśnie przestał toczyć tlen, więc nawet jeśli dotrze na Gomorę, to już dawno będzie martwy. Mish poczuł, że obojętnieje. Brak rozwiązania wpłynął na niego uspokajająco. Świadomość zbliżającej się śmierci nie wzbudziła w nim uczucia paniki. Życie nie przemknęło mu przed oczami, a poczucie winy nie kazało mu godzić się Bogiem, w którego nigdy nie wierzył. Gdzieś w podświadomości nawet się cieszył, że ginie tu, w przestrzeni, a nie zamknięty w jakimś złomie, jak trzeciej kategorii pirat.

Umysł Misha odpływał. Wiedział, że mogło to być spowodowane wydychanym dwutlenkiem węgla, który wracał teraz do niego i podtruwając, mącił mu umysł. Cóż, człowiek nie był maszyną typu perpetuum mobile i nie mógł oddychać tym, co już raz zagościło w jego płucach. A przynajmniej nie długo. Rozumiał to i pogodził się z tym. Szedł jak owieczka na rzeź. On, niewierzący, szykował się na spotkanie ze Stwórcą. I uśmiechał się, bo otaczała go cudowna przestrzeń. Pobliska, dzienna część Gomory, w jednej trzeciej, oraz nieco bardziej odległy Sod, odbijający promienie centralnej gwiazdy i zapewniający nocnej stronie swojej towarzyszki jasność wczesnego poranka. Czy można było sobie wymarzyć piękniejszą scenerię na śmierć? Mish czuł wdzięczność i nieuchronność przeznaczenia. Dlatego też widząc małą rakietę o długości kilku metrów, zbliżającą się do niego, wziął ją za przedśmiertelny majak.

Rakieta zbliżyła się do niego ostrożnie. Za jej szybą zobaczył szarookiego szatyna. W kabinie nie było miejsca na więcej osób, więc obecność tego cudeńka niczego nie zmieniała w jego sytuacji. I dobrze, bo nie wiedział, czy zniósłby pokusę nadziei. Pogodził się ze śmiercią i w pewien sposób cieszył się na spotkanie z nią.

Obracał się dalej, aż w pewnej chwili uderzył hełmem o coś twardego. Wstrząs dowiódł, że ma do czynienia z czymś realnym. Resztki świadomości rozkwitły na nowo w jego skołowaciałym umyśle. Wytrzeszczył oczy, spodziewając się kolejnego ciała lub wędrującego przez przestrzeń skrawka dopiero co zniszczonego, ogromnego obiektu.

„A może rzeczywiście na nim byłem”, pomyślał. „Teraz jednak mam lepszy widok”.

Obracał się, póki obraz kosmosu po raz kolejny nie zasłoniła mu mała, lśniąca rakieta. Mniejsza nawet od mikrolotu i coraz bardziej zyskująca na realności.

Szatyn zza szyby spojrzał na niego nieco rozbawiony. Nawiązali kontakt wzrokowy. Trwał może dwie sekundy, ale wtedy coś się zmieniło. Pilot, dotąd traktujący go z niezobowiązującym zainteresowaniem, wyraźnie zmienił podejście do kosmicznego rozbitka. Mish zaś nie wiedział czemu, ale wytrzeszczał oczy do łez.

„Chwyć się poszycia”, powiedział pilot prosto w jego umysł. „Trzydzieści centymetrów poniżej poziomu szyby jest płyta, którą otwieram. Podłącz wąż powietrza do otworu. Teraz albo podzielisz los lewitujących trupów!”