Wieczerza z ziół. Tom 1 - Catherine Cookson - E-Book

Wieczerza z ziół. Tom 1 E-Book

Catherine Cookson

0,0

Beschreibung

Co czeka osieroconego chłopca, którego wychowywała stara zielarka? Jak ułożą się jego relacje ze znanymi od dzieciństwa przyjaciółmi Halem Roystanem i Mary Ellen? Kiedy ojciec Roddy'ego Greenbanka zostaje zabity, jego bliska znajoma Kate Makepeace postanawia zaopiekować się chłopcem. Mały sierota w domu czarownicy odnajduje bezpieczeństwo, a relacje z dwojgiem jego przyjaciół z czasem rozkwitają i nabierają mocy niczym mikstura z magicznych ziół uwarzonych przez tajemniczą opiekunkę.Na podstawie książki w 2000 r. powstał 6-odcinkowy serial w reżyserii Alana Grinta.Oto jedna z najbardziej wzruszających powieści Catherine Cookson, idealna dla każdego, kto lubi opowieści o zawiłych relacjach poddanych próbie czasu. ,,Wieczerza z ziół\" - dwutomowa opowieść o losach sieroty Roddy'ego Greenbanka, którego wychowywała zielarka Kate Makepeace. Dramatyczne losy głównego bohatera od wczesnego dzieciństwa są związane z dwojgiem jego przyjaciół: Halem Roystanem i Mary Ellen.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 289

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Catherine Cookson

Wieczerza z ziół. Tom 1 

przełożyła Dorota Jankowska Lamcha

Saga

Wieczerza z ziół. Tom 1 

 

Tytuł oryginału A Dinner of Herbs

 

Język oryginału angielski

Copyright © The Catherine Cookson Charitable Trust, 1985.

Cover image: Shutterstock

Copyright ©1985, 2023 Catherine Cookson i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728405291 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Prolog

Peter Greenbank odchylił głowę, wciągnął powietrze do płuc i popatrzył na małego chłopca, którego trzymał za rękę:

– Na Boga! To właśnie ten zapach – powiedział. – Tak, to ten sam obrzydliwy odór, którego nawąchałem się, kiedy byłem chłopcem. Wytapiany ołów śmierdzi stokroć gorzej niż pył węglowy, mało nie udusi człowieka. A oni wybudowali mur wokół huty, myśląc, że w ten sposób uda im się zatrzymać ten smród w środku. Czy słyszałeś kiedy coś równie niedorzecznego?

– Daleko jeszcze do tego miejsca, tato?

– Czy daleko do Langley, pytasz? Jesteśmy na miejscu, chłopcze. Stoisz oto w hrabstwie Langley, choć chyba wiem, dlaczego nie rozpoznajesz go z moich opowieści. Zmieniło się tu. Ba, i to jak jeszcze! – pokiwał głową. – Jak okiem sięgnąć było tu pustkowie – pokazał palcem dal – a teraz porastają je drzewa. Ładnie tu będzie, kiedy urosną, ale nie nastąpi to za rok ani nawet za dwa.

– Daleko jeszcze do tego domu, tato?

– Czemu pytasz? Jesteś zmęczony?

– Nie, nie – zaprzeczył gorliwie chłopczyk, spoglądając na wysokiego mężczyznę z widoczną na buzi mieszaniną lęku i podziwu. Oto jego ojciec, który zjawił się w jego życiu niespełna trzy dni temu i właśnie prowadził go w szeroki, nowy świat. Widział go po raz ostatni, gdy miał pięć lat, lecz wyraźnie pamiętał scenę rozłąki. Stał z matką na nabrzeżu w Newcastle i gorliwie machał rączką na pożegnanie. Statek płynął w dół rzeki ku Shields, skąd miał wyruszyć na otwarte morze. Teraz miał siedem i pół roku, a ojciec był taki, jakim go zapamiętał przy pożegnaniu – wysokim mężczyzną o ogromnych ciemnobrązowych oczach, silnym i tryskającym pewnością siebie. Matka zawsze mawiała, że on ma oczy ojca i pewnego dnia będzie dokładnie taki sam. Bardzo chciał być taki jak ojciec. Dlatego teraz zapewnił:

– Mogę przejść jeszcze i dziesięć mil... więcej, dwadzieścia.

Ojciec trzepnął go lekko po głowie, strącając chłopcu czapkę. Równocześnie się po nią schylili, zderzyli się czołami, popatrzyli sobie w oczy i wybuchnęli śmiechem. Za chwilę trzymając się znów za ręce, maszerowali w milczeniu wąską, nierówną ścieżką.

– A zamek, tato, czy zobaczę zamek? – zagadnął ponownie chłopiec.

– Już za parę minut ujrzysz go, synku.

Dokładnie po paru minutach Peter Greenbank zatrzymał chłopca i wskazał palcem przed siebie:

– Oto i on, tam... zamek.

Chłopiec długo i z natężeniem wpatrywał się w piętrzące się stosy kamieni i gdy nic nie mówił, ojciec spytał:

– No i co o nim sądzisz?

– Jest stary.

– Prawda, chłopcze, bardzo stary.

– Trzeba go naprawić.

Wysoki mężczyzna wybuchnął śmiechem. – Masz słuszność, trzeba go naprawić – odparł.

– Czy ktoś w nim mieszka?

– Od dawna tu pusto. Rozczarowany jesteś widokiem swojego pierwszego zamku?

– To nie jest mój pierwszy zamek, ojcze. W Newcastle jest też zamek. Piękny.

– Tak, masz słuszność. – Peter Greenbank znowu lekko uderzył syna w głowę. Tym razem chłopczyk złapał czapkę oburącz, co wywołało kolejną salwę śmiechu.

– No cóż, w drogę – rzekł ojciec. – Widzę, że nie zrobił na tobie wrażenia. Ciekawe, jak ci się spodoba huta.

– To tam pracowałeś, tato?

– Tak, tam właśnie pracowałem. – Peter Greenbank przytaknął i kiwał głową jeszcze przez następne dziesięć kroków, podczas gdy jego myśli krążyły wokół dni, które spędzał w hucie. Poszedł tam do pracy jako szesnastoletni chłopak, kiedy rzucił pracę w kopalni na wzgórzach. Jak się potem okazało, była to zmiana ze złego na gorsze. Mieszkali wówczas w Allendale, każdego ranka musiał wędrować do pracy cztery mile, ulewa, śnieżyca czy wichura, i każdego wieczoru wlókł się cztery mile z powrotem. Przez sześć dni w tygodniu nie robił nic więcej poza pracą, jedzeniem i spaniem. W tamtych latach nie upijał się jak inni robotnicy, z których wielu miało jeszcze dalej do pracy, niektórzy nawet chodzili aż z Hexham. Byli tacy, którzy nigdy nie docierali do domu, bo w połowie drogi stała gospoda, a kufel piwa dodany do fizycznego wyczerpania dosłownie zwalał ich z nóg. Tak więc zasypiali tam, gdzie padli, w najlepszym razie w jakiejś, stodole, aż do następnego dnia. Nie musiał jednak chodzić aż tak daleko jak jego ojciec, który pracował w szybach na górze w kierunku Allenheads do dnia, kiedy poniesiono go w trumnie na cmentarz jako jeszcze jedną ofiarę ołowiu.

Po śmierci ojca przeprowadzili się z matką bliżej Catton. Nadal miał dwie mile drogi do pracy, co jednak wydawało się niczym. Po stracie ojca Peter nie mógł zaznać spokoju, zaczęło go dręczyć niezwykłe pragnienie: ciągnęło go morze. Wiedział jednak, że nie wolno mu uczynić zadość temu pragnieniu, gdyż był dla matki jedyną podporą.

Kiedy pewnego razu zwierzył się panu Makepeace, najbliższemu sąsiadowi, starszy człowiek powiedział: – To szaleństwo, chłopcze. Wydaje ci się, że praca w szybach czy w hucie jest okropna, ale pracować tutaj to dziecinna igraszka w porównaniu z tym, przez co musisz przejść na pokładzie statku. – Mówił to na podstawie swego doświadczenia, bo dziesięć lat młodości spędził na morzu.

Peter nie słyszał nigdy, by jakikolwiek mężczyzna w jego rodzinie ruszył na morze. Wszyscy przychodzili na świat na lądzie i tam umierali, początkowo jako robotnicy rolni w wielkich posiadłościach, potem – pragnąc bardziej niezależnego, lecz bynajmniej nie łatwiejszego życia – szli do szybów. Nie miał więc pojęcia, skąd się u niego wziął ten pociąg do morskich wędrówek. Wkrótce po śmierci matki spakował się, sprzęty domowe oddał Kate Makepeace, która do tego czasu zdążyła już owdowieć, resztę zaś Billowi Lee, który właśnie się ożenił i zamieszkał w jednoizbowej chatce po drugiej stronie kamieniołomu, naprzeciwko Kate. Peter udał się do Newcastle, sądząc, że wszystko, co należy uczynić, to pójść do biura żeglugi i zaciągnąć się na statek. Niestety, wymagało to całej procedury.

Niemniej w dziewięć miesięcy później popłynął statkiem handlowym w swój pierwszy rejs. Chociaż ciągnęło go do morza, nie chciał się zaciągać do marynarki, bo dość się nasłuchał opowieści o losie nowo zaokrętowanych majtków. Do tego czasu zdążył się ożenić z córką właścicieli małego domku, w którym wynajmował izdebkę. Podczas przeszło ośmiu lat zaledwie trzy razy zawijał do portu w ojczystym kraju. Przerwy między rejsami były dwa razy tylko kilkudniowe, a mężczyzna, który całe lata musi obywać się bez kobiety, nie będzie tracił czasu na wędrówkę do miejsca, gdzie spędził dzieciństwo. To był właśnie powód, dla którego zjawił się tu po raz pierwszy od dnia, kiedy stąd wyjechał. I też nie była to taka sobie zwyczajna wycieczka.

– Tato...

Drgnął i popatrzył w dół. Z roztargnieniem spytał: – Tak?

– Jak daleko jest do domu tej starej kobiety?

– Nie wolno ci tak o niej mówić. To pani Makepeace.

– Ale ty nazywasz ją starą Kate.

– Co mnie wolno, a co wolno tobie, to są dwie zupełnie różne rzeczy. Pytasz, czy to daleko. Jeśli skrócimy sobie drogę idąc koło huty, nie będzie wcale tak daleko.

Za kilka minut doszli do pierwszej huty, potem przekroczyli drogę i otwartą przestrzeń. Przed nimi ukazało się skupisko kamiennych budynków. Z niektórych dachów sterczały kominy, inne domy wyglądały jak stajnie, jeszcze inne jak kantory, a dookoła panował ruch. Słychać było pokrzykiwania, turkot wozów, dzwonienie uprzęży.

Ojciec najwyraźniej miał zamiar ominąć to wszystko, lecz chłopiec zapytał: – Nie pokażesz mi huty, tato, przecież obiecałeś?

– Kiedy indziej, chłopcze. Chodź z tego smrodu. Ominiemy ją. – Wyciągnął rękę, by pomóc chłopcu przejść przez szyny. Minęli kilka rozproszonych po okolicy chat, przedarli się przez chaszcze i weszli na ścieżkę biegnącą brzegiem strumienia.

– Popatrz, tato! Ale tu ślicznie! – wykrzyknął z zachwytem chłopiec.

– Tak, chłopcze, zawsze tu było pięknie. Za hutą płynie potok, a na nim jest mały wodospad. Zobaczysz go któregoś dnia, ale teraz musimy iść dalej. Tędy będzie krócej – wskazał palcem na szczyt wzgórza – wyciągajmy więc nogi, dobrze?

Gdy dotarli na koniec zbocza, chłopiec zaczął w widoczny sposób powłóczyć nogami i z nadzieją w oczach patrzył w stronę, gdzie widać było skupisko domków.

– Czy to tutaj mieszka pani Makepeace? – zapytał.

– Nie. To jest Langley Top. Obejrzysz je sobie kiedyś, innego dnia. A teraz wskakuj! – Przykucnął, a chłopiec wdrapał się na jego plecy.

Gdy już przeszli kawałek drogi, minąwszy domy, Peter zatrzymał się i odwrócił, przyglądając się wgłębieniu terenu i rozciągającej się na jego dnie tafli wody. – Nie wierzę własnym oczom. Mówiono o tym, ale widzę, że wreszcie to zrobiono – mruknął do siebie. Postąpił kilka kroków naprzód, żeby lepiej się przyjrzeć. – Musi płynąć ze Stublick, a spływa w dół do huty przepustem. – Pokiwał głową. Poprawił chłopca na plecach i wrócił na ścieżkę, by za chwilę gwałtownie przystanąć i wyprostować się tak szybko, że chłopiec musiał mocniej się uchwycić ojca, by nie spaść. – Dobry Boże! A to musi być komin odprowadzający gazy! – Wskazał ręką coś, co wyglądało jak leżący na ziemi zbudowany z kamienia komin. Powiódł wzrokiem wzdłuż niego ku hucie. – Tak, to musi odprowadzać gazy. Nic dziwnego, że drzewa i trawa wyglądają teraz bardziej świeżo.

– Czy mam zejść z twoich pleców, tatusiu? Nie jestem za ciężki?

– Skądże, synku, jesteś jak piórko.

Syn wcale nie był jak piórko. Szczupły jak ojciec, miał silną budowę kości, a te przecież ważą niemało. Lecz Petera radował ten ciężar, cieszyła go bliskość ukochanego dziecka, bo przez ostatnich parę dni czuł się bardzo samotny. Przez długie miesiące na morzu, przez lata całe, także nawiedzało go uczucie samotności, niemalże przyprawiające o szaleństwo. Lecz teraz to była inna samotność. Wówczas wiedział, że ma żonę na lądzie, która na niego czeka, a także syna. Teraz miał tylko syna i nie będzie mógł się nim długo cieszyć.

Ponownie zagłębili się w las. Tam przystanęli i Peter pozwolił chłopcu ześlizgnąć się z pleców, bo nad prawie całkiem zarośniętą ścieżką zwieszały się gałęzie drzew. – Jeszcze pół mili i będziemy na miejscu – powiedział.

– Czy to o tym lesie mi opowiadałeś, tato?

– Tak, to las nad kamieniołomem.

– Jak wygląda kamieniołom, tato?

– Zobaczysz go już za chwilkę przez prześwit w drzewach. To po prostu duża dziura. No, już doszliśmy. Tutaj, popatrz, tylko nie podchodź za blisko krawędzi, bo ziemia może się obsunąć. – Sam jednak postąpił bliżej urwiska i rozejrzał się.

– Tak, trochę skały się oderwało, od czasu kiedy ostatni raz zdarłem portki, zjeżdżając stąd na łeb na szyję.

– Zjeżdżałeś stąd, tato?

– A jakże, chłopcze, a jakże. To była nasza ulubiona niedzielna zabawa. I robiliśmy sobie małe jaskinie, żeby się w nich chować. Wspaniałe miejsce do zabawy. Teraz ledwie można zobaczyć skałę, tak porosła mchem i chwastami. Chodź, ruszamy.

Poszli dalej, zostawiając kamieniołom za sobą. Peter zatrzymał się w pewnej chwili, by lepiej przyjrzeć się ścieżce. – Jest nadal uczęszczana. Powiedziałbym, że bardziej niż za moich czasów – zauważył.

Ścieżka dochodziła do drogi, za którą ziemia opadała, tworząc małą zieloną dolinkę, na której dnie stała chata. Miała kształt kwadratu i po jednym małym okienku po każdej stronie drzwi, a pod głębokim okapem jeszcze jedno okienko, które teraz lśniło, odbijając popołudniowe słońce. Chata stała wśród zdziczałego ogrodu, a z jego boku płynęła wąska struga.

– To tutaj, tato? Czy to dom pani Makepeace?

– Tak. I to jedyne miejsce, które nie zmieniło się przez te wszystkie lata. Mam nadzieję, że zastaniemy... – nie skończył jednak myśli, która przemknęła mu przez głowę: – starą Kate przy życiu.

Ile miała lat, kiedy stąd odszedł? Chyba blisko sześćdziesiąt. Nikt nie znał jej prawdziwego wieku, bowiem ta kobieta zachowywała się pod każdym względem inaczej niż wszyscy i nie nosiła stosownego do swoich lat nakrycia głowy.

Zbiegli pośpiesznie ze stoku, weszli przez furtkę i podążyli nierówną kamienną ścieżką do drzwi wejściowych. Były zamknięte, kiedy Peter przyglądał się chacie z góry, teraz stały otworem. Wydawało się jednak, że nikogo nie ma w pobliżu. Zapukał dwa razy w dębowe drewno i odczekał chwilę, zanim wetknął głowę do wnętrza chaty. – Czy jest tutaj pani Kate Makepeace? – zawołał.

Nadal nie było odpowiedzi. Lecz kiedy usłyszał skrzypnięcie drzwi, zawołał znowu: – Dzień dobry!

Z głębokiego cienia w przeciwległym końcu izby wynurzyła się kobieta. Była średniego wzrostu i tęgiej postury. Miała na sobie spódnicę i bluzkę z niebieskiej bawełny, która rozchylając się pod szyją, ukazywała obwisłą skórę równie pomarszczoną jak skóra twarzy. Włosy miała rzadkie i zaczesane na tył głowy. Nie były białe ani nawet przyprószone siwizną, lecz tak ciemne jak cień, z którego przed chwilą wyszła. Wpatrując się w dwie postacie stojące w drzwiach, otworzyła ze zdumienia usta. – O Boże! – A Peter odparł: – Niechaj będzie pochwalony za to, że zastaję cię w dobrym zdrowiu.

– Peter Greenbank!

– Ten sam, Kate, ten sam.

Popatrzyła w dół. – A to kto? Twój chłopak?

– Mój chłopak, syn, za pół roku będzie miał osiem lat.

– Kiedy dziś się obudziłam, wiedziałam, że to będzie niezwykły dzień. I to wcale nie z powodu spiekoty. Wejdźcie, wejdźcie, czemu tak stoicie? Niespodzianki nigdy mnie nie zaskakują, ale tym razem jest inaczej. Ja... myślałam, że nie żyjesz. Nie miałam od ciebie ani słowa. Wiedziałam, że się ożeniłeś, ale to było już dawno. Newcastle leży daleko, a South Shields jeszcze dalej. Powiadali, że stamtąd pochodziła.

– Zgadza się, była stamtąd.

– A gdzie jest teraz?

Zwiesił głowę i usiadł na twardym drewnianym krześle przy palenisku, w którym płonął ogień, choć dzień był bardzo gorący. – Mam nadzieję, że jest tam, gdzie, jak wierzyła, się znajdzie, wśród swoich, o ile nie wśród aniołów – powiedział.

Staruszka odezwała się po dłuższej chwili: – Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie... Kiedy to się stało?

– Minęło sześć miesięcy.

– Sześć miesięcy! A chłopaczek?

– Został na łasce boskiej i dobrych sąsiadów. Z tego, co zobaczyłem, nie takich znów dobrych. Dlatego tutaj jestem.

– Ach, dlatego tutaj jesteś. Cokolwiek cię tu sprowadziło, cieszę się, że cię widzę, Peterze. Nigdy nie myślałam, że cię jeszcze kiedyś zobaczę, bo morze jest takie zdradzieckie. Ale do licha z krakaniem, przejdźmy do rzeczy bardziej przyziemnych. Jedliście coś?

– Zjedliśmy uczciwy obiad w Hexham, ale kilka godzin temu, a potem przekąsiliśmy co nieco w Haydon Bridge. Chętnie się czegoś napijemy, prawda? – Chłopiec przytaknął.

– Syrop z dzikiej róży. Będzie mu smakował mój sok z dzikiej róży.

– Z pewnością.

– A ty? Mam piwo ziołowe, ale myślę, że wolałbyś się napić wina z tarniny. Trzymam ten najlepszy trunek na ważne okazje, a już bardzo długo nie było takiej okazji, więc podam go teraz. Będzie wino z tarniny, Peterze.

– Nie mogę się doczekać.

Kate rozciągnęła pomarszczoną twarz w szerokim uśmiechu i, opuściwszy głowę, prześlizgnęła wzrokiem po chłopcu, zanim się odwróciła i poszła do przeciwległego końca izby, większej niż można było z zewnątrz sądzić.

Kiedy znikła za drzwiami, chłopiec popatrzył na ojca, który skrzywił się zabawnie. – Oto i ona, pani Makepeace. Co o niej sądzisz? – szepnął.

– Ona... – chłopiec zawahał się – jest miła, ale... ale...

Głowa Petera pochyliła się niżej, jego oczy znalazły się na poziomie oczu chłopca i popatrzyły w nie uważnie. Błysnęła w nich wesoła iskierka, kiedy dokończył: – Można się jej przestraszyć, ciarki przechodzą po plecach.

– No właśnie, tato, ciarki przechodzą po plecach. – Chłopiec uśmiechnął się, potakując.

– To bardzo dobra kobieta, dzielna i mądra. – Twarz Petera spoważniała, a chłopiec wyczuwając coś, co nie zostało powiedziane, przestał się uśmiechać i poważnie pokiwał głową. Wydawało się, że coś zaczyna rozumieć.

Po chwili gospodyni wróciła do izby, niosąc w obu rękach kubki, większy i mniejszy. Większy wręczyła Peterowi. – Ta odrobina trunku odbyła długą drogę. Nastawiłam to wino jeszcze przed twoim wyjazdem.

Ojciec i syn pociągnęli po łyku, każdy ze swojego kubka. Chłopiec zamrugał oczami i popatrzył na dziwną kobietę: – To dobre – stwierdził.

– A pewnie, że dobre. Nigdy nie słyszałam niczego innego o moim syropie z róży. A co ty sądzisz? – Popatrzyła na Petera, który westchnął głęboko. – O, gdybym tylko miał kropelkę tego, kiedy palce przymarzały mi do oblodzonych lin, czułbym się jak w niebie. Jest mocne i tak przejrzyste jak woda – rzekł ze śmiechem.

– A teraz – usiadła naprzeciwko nich – opowiedz mi, co się z tobą działo przez te wszystkie lata, a potem zrobię wam coś do jedzenia. Zostaniecie tu, mam nadzieję?

– Przenocujemy i może spędzimy tu jeszcze jeden dzień, jeśli nas przyjmiesz.

– Tak krótko?

Peter zerknął na chłopca. – Jeśli o mnie idzie, tak. Chciałbym cię o coś prosić, Kate. – Znowu jego oczy prześlizgnęły się po chłopcu.

– Dobrze, dobrze, lecz teraz opowiadaj – rzekła Kate i pokiwała głową.

– A co tu jest do opowiadania? Pot i ciężka harówka, a także – zacisnął zęby – okrucieństwo, jakiego nigdzie indziej nie spotkasz.

– Oho! Trochę widziałam, wiesz przecież.

– Wiem. Ale to inne okrucieństwo, Kate, takie, które czyni z ludzi krwawiące kawałki surowego mięsa. Ech! – zmarszczył się i wzdrygnął.

– Czemu więc tam jesteś?

– Doprawdy nie umiem ci na to odpowiedzieć, Kate.

– Nie pomyślałeś, żeby pójść do roboty tutaj?

– Gdzie? Do szybów albo do huty? O nie! Nigdy więcej! Na morzu masz jedną rzecz, oprócz tego wszystkiego, czego ci brak – świeże powietrze, przynajmniej na pokładzie, no i światło. Powinienem był powiedzieć – dwie rzeczy. Lecz moje życie będzie wyglądać odtąd inaczej. Porzuciłem starą łajbę i w przyszłym tygodniu zaciągam się na statek pewnego Norwega. Ma on jeszcze przed sobą dwa rejsy, zanim nadejdą sztormy i lód skuje morze. W zimie poszukam sobie zajęcia na lądzie. Tak czy inaczej mam dosyć pieniędzy, żeby utrzymać się przez te parę miesięcy, z pracą czy bez pracy. Zaoszczędziłem trochę. To, z czym przychodzę do ciebie, Kate – rzucił okiem na syna – to ten oto chłopiec. Widzisz, mój dom był całkiem przyzwoitym miejscem, kiedy go opuszczałem. Trzyizbowy i oddalony od brzegu, okazał się jednak nie dość oddalony dla hołoty, która się do niego wprowadziła, kiedy chłopak został sam. Pewna sąsiadka pod pozorem opieki nad nim zamieszkała tam z całą czeredą swojej dzieciarni. A on biegał wśród nich, nieledwie w łachmanach na grzbiecie. Nigdy nie widziałaś niczego podobnego. A ja nigdy wcześniej nie używałem swoich butów do tego, do czego użyłem ich tym razem. Przez jakiś czas na pewno omijać będą moje drzwi z daleka. To mój dom, jestem jego właścicielem. Naturalnie dzięki Betsy. Wynajmowałem pokój u matki Betsy, kiedy stąd wywędrowałem. Ojciec Betsy był kapitanem statku żeglugi przybrzeżnej i ten dom był owocem pracy jego życia. Teraz wart jest sto dwadzieścia funtów, a wart będzie więcej, jeżeli go odnowię, żeby sprzedać albo wynająć. Będzie to zależeć od tego, co mi poradzi adwokat, bo akt własności trzyma w swojej kancelarii. Byłem u niego wczoraj. Siedziałaś kiedyś twarzą w twarz z prawnikiem, Kate? Ależ są wyniośli! Ten był dość uprzejmy, choć też wyniosły. Tacy już są. W każdym razie powiedziałem mu, że udaję się do ciebie, i dałem mu adres twojej chaty.

– A co by było, gdyby się okazało, że nie żyję?

– Ha! No cóż, Kate, pomyślałem i o tym. Ale pomyślałem też o Billu Lee, że jego na pewno tu zastanę, bo dopiero się ożenił, kiedy stąd odchodziłem. Mając matkę w Allendale, nie powinien myśleć o przeprowadzce. A ona, myślę o Jane, pochodzi przecież z Haydon Bridge, tam ma rodzinę. Liczyłem więc także na nich i zostawiłem adwokatowi adres Billa. Ale, ale, czy nadal tu mieszka?

– A jakże. Zrobił całkiem niezły dom z tamtej chałupy. Dobudował dwie izby i stajnię dla konia. Mało tego, przyznali mu cztery działki.

– Cztery działki!

– Tak. Nie uwierzyłbyś, jakie tu ludziom trafiły się gratki, odkąd wyjechałeś. Pamiętasz, jakie typy pracowały w hucie razem z tobą? I w kopalni? Pijaczyny co do jednego. No więc ci z Greenwich Hospital wpadli na pomysł, że można by ukrócić to pijaństwo, bo przez pijaństwo wielu robotników spóźniało się do pracy, a w niej też się do niczego nie nadawali, kiedy kręciło im się w głowach. No i wiesz, co zrobili? – Nie uwierzysz: wybudowali dla nich piękne domki i dali im działki. Dostając kawałek gruntu, ludzie dostali także pozwolenie na trzymanie inwentarza: krowy, kurczaków, świń, owiec czy co tam chcą, zależy tylko jak duża jest ich działka.

– No, no! Mają głowę na karku. Wiedziałem o tym, jeszcze kiedy tu pracowałem. Wtedy przedstawicielem Greenwich Hospital był pan Fawcett, nadzorca w hucie. To prostolinijny, uczciwy człowiek, tak uczciwy, jak tylko może być człowiek na tak wysokim stanowisku. Czy jest tu nadal?

– William Fawcett pracuje tu nadal, ale wydaje mi się, że to Mulcaster jest teraz na jego dawnym miejscu, a nadzorcą w hucie został pan Wardle. Ale powiedz mi, bo tego nigdy nie mogła pojąć moja głupia głowa, czy ten Greenwich Hospital 1  to naprawdę miejsce, gdzie zawozi się chorych, czy co innego?

– Nie, Kate, nie. To rodzaj... nie jestem zupełnie pewien, lecz wyobrażam sobie, że to coś w rodzaju towarzystwa, tak jak towarzystwo żeglugowe czy spółka właścicieli kopalni, lecz o wiele większe, skoro wykupuje posiadłości. To oni wykupili całe hrabstwo Langley, od końca do końca. Nie, nie jest to szpital, o jakim ty mówisz, to wiem na pewno, ale co to jest dokładnie, nie umiem ci wytłumaczyć.

W ciągu całej tej rozmowy chłopiec siedział, przypatrując się dorosłym i popijając swój sok. Kiedy skończył, odstawił kubek na podłogę, po czym złożył głowę na wysokim oparciu drewnianego krzesła i spokojnie zapadł w sen.

Oboje spostrzegli to w tej samej chwili i oboje przyjrzeli mu się.

– Ładny chłopczyk. Podobny do ciebie, kiedy byłeś w jego wieku. Jak wyglądała jego matka? Ma coś po niej? – zapytała Kate.

– To była zacna dziewczyna, może odrobinę zbyt pobożna, ale miała otwartą głowę, nie była dewotką z klapkami na oczach. Miała to po swoim ojcu. I była niewinna...

Kate wydała z siebie skrzekliwy chichot. – Niewinna! Wcześniej też uganiałeś się za taką jedną niewinną? Pomyślałeś kiedyś o Nell Feeler?

– Nie, nigdy.

– A ja myślałam, że wygnała cię stąd tęsknota do morza, ale także chęć uwolnienia się od niej.

– Być może, ale były też inne powody, i ty o tym wiesz.

Wymienili głębokie spojrzenia, po czym Kate odparła miękkim głosem: – Tak, wiem. – I jakby pragnąc zmienić temat, powiedziała: – Nie sądzę, żeby ona kiedykolwiek ci wybaczyła, mam na myśli Nell. Miała później dziecko.

– Co?

– Powiedziałam... No, słyszałeś przecież, co powiedziałam, urodziła dziecko chyba osiem miesięcy po twoim odejściu.

– Na Boga! Kate, czy wiesz, co mówisz?

– Mówię tylko jak było. Wyszła za Artura Poultera, i to bardzo prędko. To był jeden z ludzi Bannamana. Dziecko przyszło na świat w siedem miesięcy po weselu. No, ale mogło urodzić się za wcześnie.

– Och, Kate.

– Nie mów „Och, Kate” takim zgorszonym tonem, jakbyś był mnichem z klasztoru.

– Bannaman. Co on teraz robi?

Staruszka podniosła się i podeszła do czarnej dębowej szafki naprzeciwko kominka. Wyjęła tacę z chlebem, talerz sera i postawiła je na drewnianym, nie nakrytym obrusem stole stojącym na środku izby.

Wróciła do szafki i przyniosła z niej także trochę kurczaka i miskę zieleniny.

– Przez ostatnie parę lat było dość spokojnie. Ha, mówiąc „spokojnie”, nie wiem właściwie, co miałam na myśli. Może to, że mnie dał wreszcie spokój. Ale zdarzają się tajemnicze wypadki. Z pięć lat minęło od tego, jak wrzało w całej okolicy, bo dyliżans wiozący pieniądze na wypłaty do huty został po drodze napadnięty, a strażnik ranny. Nie zginął, ale do dzisiaj nie może chodzić wyprostowany. To miała być wypłata przed Bożym Narodzeniem, drogi były wtedy oblodzone. Dyliżans wiózł wtedy trzysta gwinei, jak powiadają. Człowiek z banku i Gabriel Roystan, urzędnik z huty, zostali pobici.

– Znaleziono winowajców?

– Właściwie nie. Tamtej nocy padał gęsty śnieg i sypał jeszcze potem przez tydzień. Kiedy stopniał, złapali Falsy’ego Reada. Nie wiem, czy go pamiętasz. Nikt nie mógł go oskarżyć, że miał coś wspólnego z tym napadem, bo nie znaleziono przy nim pieniędzy. Poza tym zatrzymano go blisko skraju kamieniołomu, a to spory kawałek od drogi. Ale teraz, trzy dni temu, Gabriel Roystan, ten sam, którego napadnięto tamtej nocy, zniknął razem z pieniędzmi na wypłatę. Oni stosowali najrozmaitsze sposoby przewożenia pieniędzy. Przez pewien czas wynajmowali nawet eskortę, lecz przez ostatni rok woził je konno jeden człowiek i za każdym razem obierał inną drogę. O wyborze drogi decydowano w ostatniej chwili, to był taki środek ostrożności. Pamiętasz Gabriela Roystana, zawsze miał fantazję ponad swój urzędniczy stan, lecz kiedy stracił żonę, chodził bardzo przybity.

– I powiadasz, że Roystan zniknął?

– Założę się, że jest już na tym twoim morzu, bo zgadnij, gdzie znaleziono jego konia? W Newcastle. Wiem to od Billa, który zasłyszał to od furmana, tego co przyjeżdża z Hexham koło południa. W Newcastle. A co mamy w Newcastle? Statki, co wypływają na pełne morze. Bill powiada, że jakiś człowiek odnalazł konia uwiązanego na nabrzeżu. Jednej tylko rzeczy nie pojmuję, może on i zadzierał nosa, ten Gabriel Roystan, może i był z rodzaju ludzi, których nie znoszę, ale na pewno był z tych, co wiedzą, co to bojaźń boża. Był pracowity i nad życie kochał syna. Chłopak jest rok czy coś koło tego starszy od twojego. – Pokazała palcem śpiące dziecko. – Jak go wołają? – spytała.

– Roddy. Pełne imię to Rodney Percival Greenbank – uśmiechnął się. – Po dziadku. Można język połamać na Rodneyu Percivalu, ale matka życzyła sobie, by tak się nazywał.

– Można język połamać. – westchnęła. – Ale dalej, przejdźmy do celu twojej wizyty, Peterze. Co zamierzasz zrobić z chłopcem? Bo myślę, że tó dlatego tutaj jesteś. Mam słuszność?

– Tak, masz rację.

– Pozwól mi powiedzieć najpierw coś, nim zaczniesz. Jestem już za stara, żeby niańczyć dzieci, a poza tym w tym domu dzieciak naprawdę niewiele użyje, bo jedynym dzieckiem w pobliżu jest Mary Ellen Lee, która ma zaledwie pięć lat, ale tak cięty języczek, że gotów byś przysiąc, że do czynienia masz z dziesięciolatką. Nie wiem po kim ona to ma, bo żadne z rodziców nie jest wygadane. Są z tych, co to z mozołem ślęczą nad swoją robotą, zupełnie inaczej niż sprytna Mary Ellen. Od kiedy nauczyła się mówić, powiadam, że brakuje jej tylko pewnej części ciała, by była chłopcem.

Roześmiała się, pokazując pożółkłe, lecz zdrowe zęby, a Peter jej zawtórował. – Jesteś mądrą kobietą, Kate – rzekł. – Chciałbym go u ciebie zostawić. Ale rozumiem, jak się czujesz. Jeśli na jakiś czas wezmą go Jane i Bill, nie zabraknie im grosza w kieszeni, mogę to obiecać. Chciałbym, żebyś mimo wszystko miała na niego oko. Możesz nauczyć go rzeczy, których nie nauczy się od nikogo innego. Nauczyłaś ich mnie, a było to trzydzieści lat temu; przez ten czas zgromadziłaś pewnie jeszcze więcej mądrości. Rad bym żywić nadzieję, że z nich skorzysta.

– No, cóż. Mogę ci obiecać, że będę na niego uważać, prostować ścieżki w jego myślach, i powiem mu, jak się zbiera uzdrawiające zioła. Ale tyle tylko będę w stanie dla niego uczynić. Podobnie jak ty pójdzie własną drogą. A teraz obudź go i zjedzcie coś. I pozwól, że powiem ci to jeszcze raz, Peterze – moje oczy są rade, że cię widzą.

*

Zbliżała się szósta po południu, kiedy Peter odezwał się do Kate: – Przespacerujemy się do Billa i zapytamy, czy będzie uprzejmy wziąć sobie jeszcze jeden drobiazg na wychowanie. Właściwie nie widzę powodu, dlaczego by nie. Co o tym myślisz?

– To zależy od nich. Gdyby twój chłopak był dziewczynką, na pewno z radością powitaliby towarzystwo dla małej, bo na mój rozum za dużo przestaje ona z dorosłymi i jest trochę jak stara malutka. Jednak Bill jako mężczyzna może widzieć to inaczej. – Popatrzyła na Roddy’ego ze śmiechem: – To jedyna rzecz, jakiej nie możesz w życiu zmienić, chłopcze – tego, kim cię stworzono.

– Zawsze jest taki małomówny? – przeniosła wzrok na Petera.

– Nie, skądże. Przynajmniej nie zauważyłem. Teraz wszystko wokół wydaje mu się nowe i obce.

– No tak, tak. Ruszajcie w drogę, żebyście zdążyli wrócić przed zmrokiem, chyba że weźmiesz ze sobą latarnię.

– Ja miałbym chodzić po kamieniołomie z latarnią, żartujesz, Kate?

– Nie, nie żartuję, ścieżki pozmieniały się od twojego wyjazdu. Dwa lata temu po ulewnych deszczach osunął się duży kawał skały po wschodniej stronie – z tamtej strony wybrali dużo więcej kamienia, żeby zbudować kanał odprowadzający gazy. Z tej strony skały też obsuwały się parokrotnie, a teraz krawędź przesunęła się prawie do samej ścieżki. A na dnie stoi woda, czego też przedtem nie było.

– Zauważyłem, że ścieżka jest uczęszczana. Czy wielu ludzi przychodzi do ciebie po zioła i leki?

– Wcale nie. Jeśli zauważyłeś tyle, mogłeś spostrzec i to, że ścieżka skręca w odwrotną stronę, łącząc się ze ścieżką dla koni, dokładnie tam, gdzie prowadzane są gallowaye 2  do szybów. Ciągle je tędy przeprowadzają. Większość tutejszych farmerów wzbogaciła się, handlując na boku końmi. Nawet ci, którzy mają tylko działki, także się tym zajmują. A tej ścieżki używają głównie Cyganie. No, jak macie iść, to obudź chłopca i idźcie. Do waszego powrotu przygotuję posłania i coś gorącego w garnku, bo nocami panuje już przejmujący chłód.

Stanęła w drzwiach i spojrzała na niebo. – Noc powinna być księżycowa. Nawet jeśli się zasiedzisz, nie będziesz potrzebował latarni – stwierdziła.

Peter rozejrzał się po obejściu i uśmiechnął się: – Widzę, że nadal trzymasz kury liliputy.

– Tak, dodaj do tego jeszcze sześć gęsi i dwie kozy, dzięki których nie brakuje mi mleka ani sera.

– Bystra z ciebie kobieta, Kate. Zawsze to mówiłem.

Skinął jej głową na pożegnanie, wziął chłopca za rękę i wyszedł z podwórza.

Przeszli dolinkę i wspięli się po zboczu na szczyt kamieniołomu, lecz dopiero kiedy zagłębili się w cieniste zarośla, chłopiec się odezwał: – Tato... ja nie chcę tutaj zostać. Ja... chcę wrócić z tobą.

Peter westchnął ciężko. – Nie masz pojęcia, jakie spotyka cię szczęście. Poczekaj, aż dojdziemy do miejsca, w którym pewnie zostaniesz. To bardzo mili ludzie. Mała Mary Ellen będzie wspaniałą towarzyszką zabaw dla...

– Nie lubię dziewczynek, tato. Kiedy bawiłem się na nabrzeżu, zawsze bawiłem się z chłopcami.

– Tak – głos Petera zabrzmiał surowo. – Z jakimi chłopcami? Łobuzami, hołotą. Gdzie byś wylądował, gdybym cię z nimi zostawił? Gdybym wrócił na morze i tam cię zostawił, wiesz, gdzie byś najpewniej wylądował? W domu poprawczym, a wiesz, co to jest za miejsce, prawda?

Chłopieć przełknął ślinę i bąknął: – Ja tylko chcę być z tobą, tato...

Głos Petera złagodniał. – Wiem – odparł. – I ja też chcę być z tobą, ale to niemożliwe. Muszę zarabiać na życie, a nie mogę zarabiać na lądzie, taka już jest moja natura. Ale moje rejsy będą teraz krótsze, niektóre z nich tylko parotygodniowe. A kiedy nadejdzie grudzień, rzeki skuje lód, będę musiął wracać na ląd, a wtedy w każdą niedzielę będę cię odwiedzał – dodał weselszym tonem.

– Będziesz przychodził w każdą niedzielę?

– Będę.

– A kiedy to będzie, tato?

– Już niedługo, za kilka tygodni. Wkrótce nadejdzie październik, potem listopad, a po nim nie będzie już więcej rejsów do Norwegii. – Uścisnął małą rączkę i szli dalej w milczeniu, aż Peter zatrzymał się nagle. Popatrzył w głąb ścieżki wijącej się między wysokimi zaroślami i bardziej do siebie niż do chłopca powiedział: – No, no, jak to drzewa mogą urosnąć przez osiem lat... Dawniej mogłem widzieć to, co jest za nimi, a także przejść przez nie, a teraz, popatrz, jakie są gęste. A ścieżka dla koni... – Cofnął się o parę kroków i zmrużył oczy, patrząc pod zachodzące słońce. – Ścieżka dla koni, jak twierdzi Kate, może i jest używana do dziś, ale nie ma nawet połowy tej szerokości co za moich czasów. No cóż, czas nie stoi w miejscu – westchnął. – To stare porzekadło, ale zawiera szczerą prawdę. – Uśmiechnął się do syna. – Mój stary kapitan zwykł mawiać: „Do roboty, chłopcy, do roboty. Czas nie stoi w miejscu, lecz ucieka. Więc ruszać się i łapać! Dalej, ruszajcie! Łapcie go, zanim wejdzie na czubek masztu!” Był ludzki – surowy, ale ludzki. Jednak dzięki Bogu, że nie będę już pod jego komendą.

Najwidoczniej go to rozweseliło, bo zawołał: – Dalej, ścigamy się do wierzchołka. Widzisz tam na górze ten duży stos kamieni? Kiedyś stała tam stodoła. Raz – przybrał pozycję do biegu, a chłopiec poszedł w jego ślady. Obaj pobiegli Wyboistą ścieżką. Widząc, że chłopiec trzyma się dostatecznie daleko krawędzi, Peter pozwolił mu się prześcignąć.

Przy zburzonej stodole obaj oparli się o resztkę muru, a Peter dysząc ciężej, niż to było konieczne, zawołał: – Ojej! Masz nogi nie od parady. Chyba się starzeję. Nikt nigdy wcześniej mnie nie pokonał.

– Nigdy, tato?

– Nigdy. Masz na to moje słowo.

Dziesięć minut później dotarli do chaty Billa Lee. Peter znów się zatrzymał, kiedy uświadomił sobie następną zmianę, która dokonała się w ciągu jego nieobecności, bowiem zaniedbana jednoizbowa chałupa była teraz schludnym małym domkiem z zabudowaniami gospodarczymi. Pomyślał z uznaniem, że to dobra robota. Co uczyni jeden, może także i drugi, lecz czy przed laty ktokolwiek zawracał sobie głowę powiększaniem swojego domostwa? Nie działo się tak z powodu niedostatku materiału, wokół było dosyć kamienia. Trzeba było go tylko zebrać i przewieźć, a do tego potrzebny był koń i wóz, podczas gdy w owych czasach dla wielu ludzi jedynym środkiem transportu były własne nogi i grzbiet.

Pośpiesznie podszedł do drzwi domku, lecz zastał je zamknięte. Zastukał mocno, wołając rubasznie: – Wyłaź stamtąd i pokaż się, Billu Lee! Albo ty, Jane!

Czekał z uśmiechem na twarzy, lecz kiedy nie było odzewu, zwrócił się do chłopca: – Nic tylko musieli gdzieś wyjść.

Spróbował otworzyć drzwi, lecz nie ustąpiły pod naciskiem dłoni. – Zaryglowane. Zdecydowanie wyszli gdzieś dalej. To coś nowego w tych stronach, zaryglowane drzwi. Trzeba mieć coś wartego kradzieży, żeby tak zamykać – powiedział. – Wrócą chyba przed zmrokiem. Pewnie pojechali odwiedzić swoich. Bill wziął ranną zmianę, żeby mieć czas po południu. Chodźmy, przejdziemy się tymczasem po polu, ale przedtem zobaczymy, co Bill ma w obejściu – dodał.

Zobaczyli, że Bill Lee trzyma tuzin kurczaków i dwie świnie. U jednej zanosiło się na prosięta. Pokazał ją chłopcu i zapytał: – Jak myślisz, ile prosiaczków ma tam w środku?

– Dwa, tato.

– Dwa? Skądże, dziesięć albo nawet dwanaście.

– Niemożliwe, tato.

– Tak, tak. Jeśli tu zamieszkasz, będziesz je widział, jak przyjdą na świat. To śliczny widok – nowo narodzone zwierzątka. A tutaj jest owieczka. O, nawet cztery. Ho, ho! Nieźle mu się powodzi. A zobacz ten ogród, rośnie tu agrest... i jabłonie. Ho, ho!

Spędzili pół godziny na oglądaniu podwórza i jego mieszkańców. Właściciele nadal się nie zjawiali, mimo że zaczęło się szybko ściemniać.

– Być może wyjechali gdzieś na całą noc, ktoś z ich bliskich pewnie zachorował albo umarł – powiedział Peter. – Tak czy inaczej, jutro też jest dzień. Chodź, wracamy do domu. Słyszałeś, co powiedziałem, synku? Chodźmy do domu. To zabawne, że o chacie Kate mogę myśleć jak o domu. Z drugiej strony nie takie to znów dziwne, bo spędziłem wiele dni w tej chacie, trzymając się spódnicy Kate i zbierając dla niej zioła.

Kiedy weszli do lasu, półmrok ustąpił miejsca całkowitym ciemnościom i chłopiec szedł, trzymając się blisko boku ojca, ściskając mocno rączką jego wielką dłoń. Cisza i ciemność wzbudziły w nim lęk, a Peter wyczuł to natychmiast. Przyciągnął chłopca bliżej siebie. – Nigdy nie obawiaj się ciszy, synu, naucz się ją lubić; nie bój się także ciemności, bo w ciemności jedynie ostrzej widzisz strachy, które siedzą w środku ciebie – powiedział.

– Tak, tato – potwierdził chłopiec, nie pojmując jednak nic prócz tego, że gdyby nie było przy nim ojca, wziąłby nogi za pas i czym prędzej wiałby z ciemności do światła.

– Spójrz. – Peter pokazał ręką niebo. – Jak przepowiedziała Kate, wschodzi księżyc. Nigdy się nie myliła co do tego. Wiesz, że ludzie przychodzili do niej pytać, jaka pogoda będzie w święta? A swoimi ziołami wyleczyła więcej ludzi i zwierząt, niż da się zliczyć. Chociaż niegdyś... no, ale teraz ludzie są bardziej oświeceni, przynajmniej niektórzy. Zobacz! Czyż to nie piękny widok!

Wyszli z lasu i znaleźli się na krawędzi kamieniołomu, której nie porastały zarośla. Peter pokazał chłopcu dno kamieniołomu, gdzie księżyc odbijał się w lustrze wody:

– To przepiękny widok – księżyc kąpiący się w wodzie. Wielekroć podziwiałem, jak galopuje odbity w morskich falach. I przesłaniające go białe obłoki. Muszę jednak przyznać, że przeżywałem chwile, kiedy nie doceniałem piękna tego widoku, gdyż bywało, że mój żołądek głośno upominał się o porządne jedzenie, bez rojącego się w nim robactwa. Albo też byłem taki przemarznięty, że marzyłem, by umrzeć. Tak. – Popatrzył na ukrytą w cieniu twarz chłopca i dodał: – Uwierzyłbyś w coś takiego, że twój ojciec pragnął umrzeć, bo był taki zziębnięty i głodny? Mam nadzieję, że nigdy nie zapragniesz pływać po morzu, chłopcze. Ale chodź, popatrz, usiądźmy na chwilkę i nacieszmy się tym widokiem, bo nie będzie trwał długo. Księżyc schowa się za chwilę za ciemną chmurą. – Ściszył głos do szeptu, sadowiąc się na trawie. – Chciałbym tę chwilę zapamiętać. Ciebie i mnie siedzących tutaj, na skraju kamieniołomu, gdzie sam wielekroć siadywałem jako chłopiec, podziwiając podobny widok. Nigdy bym nie pomyślał, że któregoś dnia będę miał takiego wspaniałego syna. – Przytulił główkę chłopca do piersi i siedzieli w milczeniu, wpatrzeni w księżyc, który zdawał się zanurzać w wodzie.

Peter pierwszy usłyszał odgłos stąpania podków końskich. Delikatnie odsunął od siebie głowę chłopca i obrócił się na trawie w stronę odległego krańca ścieżki dla koni, próbując przeniknąć wzrokiem ciemność. Wstał po paru sekundach. – Zbliża się koń albo konie. Lepiej uważajmy, żeby nas nie stratowały. Chodź – postawił chłopca na nogi – ukryjemy się w zaroślach, dopóki nie przejdą.

Popchnął syna w chaszcze na drugą stronę ścieżki i czekał, aż jeździec ich minie. Koń szedł stępa, wolno, lecz ucho Petera, w młodości wyczulone na leśne odgłosy, usłyszało, że obok jeźdźca ktoś idzie pieszo. Zdecydował, że na wszelki wypadek nie będzie się odzywał, żeby nie spłoszyć przybyszów. Przyszło mu do głowy, że jeździec może mieć broń. Mógł to być na przykład wybierający się na polowanie kłusownik i wziąć Petera za strażnika leśnego.

Gdy niedaleko od nich odgłos kopyt końskich i kroków ustał, Peter ostrzegawczo ścisnął ramię chłopca. Sam zaś zwrócił głowę w tamtą stronę i nastawił uszu. Przysłuchiwał się cichym głosom, dochodzącym prawdopodobnie z odległości nie większej niż dwanaście stóp. Rozmawiali dwaj mężczyźni, lecz początkowo nie mógł rozróżnić słów. Wystawił nieco głowę i usłyszał, jak ktoś mówi:

– Pewien jesteś, że to tutaj?

– Oczywiście że tak. Jakżeby inaczej. Trzy godziny spędziłem wczoraj w nocy na kopaniu. To ledwie parę kroków od tego prześwitu. Zamaskowałem dziurę – zabrzmiała odpowiedź.

Do uszu Petera dotarło ciche besztanie: – Nie mów do mnie tym tonem.

Zapadła cisza, a po niej Peter usłyszał niezrozumiałą odpowiedź:

– To niedobra pora.

– Na mój rozum przeciwnie. Lepszej nie mogłoby być. Wszyscy są na tańcach w stodole.

Tańce w stodole. To tam musieli pójść Bill i Jane, zabierając ze sobą dziecko. No tak, naturalnie. Lecz czemu Kate nie wiedziała, że się tam wybierają? Ale niby dlaczego miałaby wiedzieć? Widywali się tylko w niedziele.

Głos rozległ się teraz z prawej strony:

– To tutaj, po lewej. Sam poszerzyłem trochę polankę, wyrwałem trochę krzaków, żeby było trochę więcej światła.

Przez chwilę nikt nic nie mówił, zamiast tego słychać było odgłosy kroków i ruch, jakby coś niesiono. Wówczas znienacka Peter przycisnął do siebie mocno buzię chłopca, a sam wsunął głowę w gęste poszycie. Liście ostrokrzewu drapały go w policzek.

Dreszcz grozy przeszedł Peterowi po ciele, kiedy ciemne sylwetki niemal otarły się o niego, taszcząc jakiś ciężar. Gałęzie krzewów, w których byli schowani, poruszyły się trącone przez ludzi schodzących ze ścieżki.

Minęła chyba minuta, po czym Peter usłyszał głos.

– Przyprowadź tu konia.

– W nocy nikt tędy nie chodzi. Druga zmiana kończy pracę dopiero o dziesiątej – zabrzmiała odpowiedź.

– Zabierz konia ze ścieżki, mówię – wycedził cicho pierwwszy głos.

Znów zabrzmiał odgłos kroków i postać przesunęła się tuż obok Petera, ale on nie podniósł głowy, żeby na nią spojrzeć. Prowadzony koń przeszedł tak blisko, że Peter poczuł zapach jego potu.

Kiedy zdał sobie sprawę, że to, co słyszy, jest odgłosem odgarnianej łopatą ziemi, znalazł się na ścieżce. Chłopiec trzymał się jego boku, trzęsąc się ze strachu przed czymś, o czym nie miał pojęcia. Wiedział tylko, że ojciec jest zaniepokojony. Poczuł na ramieniu rękę, a jej uścisk powiedział mu, że ma zostać na miejscu. Lecz kiedy ojciec wyszedł na mały prześwit w zaroślach, chłopiec rzucił się za nim, a trzask uschniętej gałązki pod jego stopą rozległ się w martwej ciszy jak strzał z rewolweru.

Peter nie przystanął, by skarcić syna, nie miał już na to czasu. Na poły przesłonięta latarnia na ziemi oświetlała następującą scenę. Na małej polance stało dwóch mężczyzn, każdy z innej strony wykopanego dołu. Dół nie był zbyt głęboki, gdyż Peter mógł zobaczyć leżące w nim ciało. Było częściowo zasypane ziemią, lecz odsłonięta twarz wyglądała uderzająco blado, mimo że padał na nią cień.

– Mój Boże! – wyszeptał cicho, bo już wiedział, że patrzy na ciało pana Roystana, urzędnika z huty, człowieka, który – jak przypuszczano – uciekł z pieniędzmi przeznaczonymi na wypłatę. I wtedy rozpoznał człowieka stojącego w pobliżu. – Feeler! Ty cholerny łotrze! – wykrzyknął głośno.

Kiedy łopata już się unosiła, by opaść na głowę Petera, cios jego pięści ugodził Feelera w podbródek, a kopnięcie w dolną część brzucha pozbawiło go równowagi. Gotowy jak zwierzę do skoku, Peter nie spuszczał z oka postaci stojącej po drugiej stronie dołu. Człowiek ten krył się w cieniu, poza kręgiem światła roztaczanego przez latarnię. Peter nie mógł rozpoznać jego twarzy, przynajmniej w pierwszej chwili. Lecz kiedy księżyc wyszedł zza chmur, oświetlił postać na tyle, że Peter poznał wysoką sylwetkę. Wpierw otworzył usta ze zdziwienia, zanim zamknął je i zazgrzytał zębami.

– Ty! Ty podły morderco!

Chłopiec ujrzał, że ojciec cofa się parę kroków, by sprężyć się do skoku. – Tato! Tato! Tatusiu! – zawołał. Zaczął krzyczeć jeszcze przeraźliwiej, gdy ciśnięta przez wysokiego człowieka łopata trafiła ojca w szyję. Włożył palce do buzi i gryzł je mocno, widząc jak ojciec pada na małego człowieka, który właśnie, chwiejąc się, stawał na nogi.

Podbiegł do ojca, wołając rozpaczliwie: – Tato! tato! – lecz czyjaś ręka podniosła go z ziemi za kołnierz. Wrzeszczał i kopał wysokiego człowieka, dopóki nie zatkano mu ręką ust i nie złapano mocno za ręce. Usłyszał głos: – Trzymaj się. Kończ go zakopywać, a potem załatwimy się z tym drugim. Mój Boże! Że też musiało do tego dojść. Słyszysz? Weź się w garść! Mówię do ciebie! Niech dotrze do twojej tępej głowy, że masz skończyć tę robotę, jeśli nie chcesz zawisnąć na szubienicy.

– Nie... nie mogę. Prawie mnie zabił.

– Zaraz ja cię zabiję. Weź tego tutaj i trzymaj go za gębę, żeby nie wrzeszczał. Boże! Ale z ciebie mięczak. – Kiedy uścisk na chwilę zelżał, chłopiec ponownie spróbował krzyczeć, lecz zanim zdążył wydobyć z siebie głos, coś znowu zakryło mu usta. Tym razem nie ręka, a raczej ręka, tyle że nie zwyczajna. Uścisk przechylił jego głowę do tyłu, mógł więc widzieć twarz swego prześladowcy – chudą, z półotwartymi ustami, z których kącika sączyła się krew. Kiedy zaczęła kapać na jego buzię, chłopiec zamknął oczy i ponownie jął wierzgać nogami. Jęk mężczyzny zachęcił go do podwojenia wysiłku, lecz ostatnią rzeczą, którą usłyszał, zanim ogarnęła go wielka ciemność, był głos wzywający drugiego mężczyznę po imieniu i słowa, których sens zamykał się w stwierdzeniu, że czuje się źle i nie może dłużej utrzymać chłopca. Wtedy na głowę dziecka spadł cios, który pozbawił je przytomności.

Wysoki człowiek stał, kipiąc ze złości, i patrząc na małą bezwładną figurkę, klął towarzysza. – Że też ze wszystkich partaczy musiałem zaufać właśnie tobie.

Drugi mężczyzna zbuntował się przeciwko temu. Cicho mamrotał, a jego słowa świadczyły o służalczości połączonej z potrzebą odwetu: – Dotąd był pan zadowolony. Nie spartaczyłem tej roboty, pan sam ją spartaczył. Powiedział pan, że wie, którą drogą on pojedzie, ale pana przechytrzył. Już zdołał pan zapomnieć, że nie jechał drogą z Newcastle? Rozpuścił takie pogłoski, żeby zbić ludzi z tropu. Wygląda na to, że można pana przechytrzyć. Jechał otwartą drogą przez wrzosowisko i to ja go dostrzegłem. Gdyby nie ja, w ogóle byśmy nic nie mieli. Niech pan to zapamięta.

– Pamiętam, pamiętam – zacharczał wysoki mężczyzna. – I co z tego mamy, jak dotąd? Odpowiadaj. Nic prócz trupa.

– Nie był wcale martwy. Ja... po prostu go ogłuszyłem. – głos mniejszego mężczyzny zadrżał. Zerknął w stronę dołu na częściowo pogrzebanego człowieka – To samo, co z Hellierem. Nie powinien pan zapędzać się tak daleko. Nie było potrzeby – dokończył, wydając z siebie płaczliwy odgłos.

– A czyja to wina? – naskoczył drugi. – Widział ciebie, prawda? I co by się stało, gdyby wyszedł żywy? A ty, mój wierny sługo, pozwól, że cię zapytam: utrzymałbyś język za zębami? Nie, skądże. No więc on jest już martwy i Bóg jeden wie, czy doczekamy następnego dnia, jeśli krzyki tego człowieka i jego chłopaka dotarły do czyichś uszu. Przynieś trochę gałęzi. Ruszaj się, jeśli nie chcesz poczuć mojej nogi na swoim tyłku.

Obaj mężczyźni jęli zasypywać grób, po czym pozbierali trochę krzaków i powtykali je w świeżą ziemię. Następnie porozrzucali bezładnie między krzewami kamienie.

– A co będzie, jeżeli ziemia się wypłucze? – spytał z lękiem niższy.

– Przyjdziesz i dołożysz trochę kamieni. Jasne?

– A co będzie, jeśli ktoś mnie tu zobaczy? – W głosie mężczyzny słychać było drżenie. – Rzadko tu przychodzę. Może to kogoś zaciekawić...