Włókniarze - Józef Jeremski - E-Book

Włókniarze E-Book

Józef Jeremski

0,0

Beschreibung

Pisana wierszem opowieść o fabrycznej Łodzi i jej mieszkańcach. Na tle historii murarza Gaduli autor przedstawia narodziny i śmierć miejskiego proletariatu. To opowieść o nędzy i biedzie, partyjnych przepychankach i ludzkiej nienawiści, w którą niespodziewanie miesza się historia zakazanej miłości. Czy szczęśliwe zakończenie może być realne, gdy zakochani są dziećmi dwóch śmiertelnych wrogów? Czy nadzieja wyjrzy spoza krwawych kart historii?-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 158

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Józef Jeremski

Włókniarze

 

Saga

Włókniarze

 

W niniejszej publikacji zachowa

Copyright © 1936, 2023 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788726425871 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

ROZDZIAŁ I 

OJCIEC

Ponad miastem kolumny sczerniałych kominów

Strzelają w niebo dumne wysoko i giną

W kłębach dymów podniebnych, co kradną mi słońce,

I do izb robotniczej braci, tak łaknącej

Promienistego ciepła, wnoszą wieczny smutek.

Przez miasto płyną czarne kanały, zatrute

Oddechami fabrycznych ścieków, pełnych smrodu,

Który robotnik, dzieckiem będąc, już zamłodu

Wchłania w siebie, przetrawia i napół umarłem

Ciałem już jako młodzian w świat wstępuje — karłem.

Ulice przedmieść brudne, błotniste i szare,

Napełnione dziecięcą swawolą i gwarem;

Śródmieście pełne zgiełku krzykliwego tłumu,

Pijanego gonitwą za zyskiem — na umór.

Zziajane i zaplute twarze handełesów

Patrzą na siebie wzajem, jakby życie kresu

Już dobiegało — ale wiecznie gonią, pędzą

Za kretonem, szewiotem, trykotażem, przędzą...

Tu bele ciężkich kortów, tam platformy pełne,

Zwożą do fabryk jedwab, żelazo, bawełnę,

Części warsztatów, maszyn, beczki, zwoje pasów.

Pełno wokół złorzeczeń, wrzasku, klątw, hałasu.

Parkany i rynsztoki białym wapna sznurem

Ciągną się wzdłuż uliczek, jakgdyby ponure

Miasto proletarjatu jasnością swą chciały

Ożywić, dodać pulsu... Nie — w rynsztokach białych

Kapitał i zaraza walczą o człowieka.

Dzień za dniem, noc za nocą czas szybko ucieka,

Nie troszcząc się o ludzi, którzy czas ten gonią

Zbyt wolno — nie władając bezwzględności bronią,

Pozostają ostatni w gonitwie za szczęściem.

Cóż z tego, że się wkońcu podnoszą ich pięście,

Grożąc tym, którzy pierwsi stanęli u mety?

Zapóźno! W tej gonitwie trzeba być, niestety,

Śmiałkiem bez miłosierdzia, bohaterem zdrady,

Sojusznikiem szatana — pełzać jako gady,

Precz odrzucić skrupuły, zepchnąć bez litości

W otchłań swojego brata, jeśli spieszy w pościg

Przy tobie do świątyni rozkoszy, użycia...

Ci co na czas nie zdążą, parjasami życia

Zostają już na zawsze i swój żywot łzawy

Pędzą w troskach i znoju, wciąż pełni obawy,

Ze jutro ich się tylko pogorszy, cierpienia

Będą pełniejszej mocy; wiecznie — bez wytchnienia —

Z lichą ledwie nadzieją spotkania uśmiechu

Losu, czynią pokutę niespełnionych grzechów.

Jednym z takich parjasów był Michał Gadula,

Głowa licznej rodziny, ongiś niezły mularz;

Zarabiał nawet nieźle przez pół roku — latem,

Zimą żył z oszczędności. Źle wychodził na tem,

Bowiem te oszczędności — lepiej nie wspominać —

Wystarczały zaledwie na perki w łupinach

I na suchy sitkowy chleb dwa razy dziennie,

Świątek piątek jednako — zawsze — nieodmiennie.

Bywało, że z okazji chrzcin albo pogrzebu —

Co zdarzało się często — a to dzięki niebu —

Gadula się weselił lub smucił i wtedy

Zadłużał się, by swojej nie obnażać biedy,

I sprawiał poczęstunek znajomym, sąsiadom...

Niechaj każdy wie o tem, niechaj będzie świadom,

Że Gadula, choć mularz, umiał zagrać pana

I bawić się czasami do samego rana.

Czy w rodzinie kto umarł, czy też się urodził,

Gadula pił na umór, tak jak to się godzi

Zdawien dawna w tym fachu i jak bywa w modzie.

Bo kto nie jest bogaczem, kogo bieda bodzie,

Ten bibkę nieraz kończy bitką bardzo krwawą,

Bo zabawa bezkrwawa nie bywa zabawą.

Taki żywot nierówny — raz lepiej, raz gorzej —

Uprzykrzył się Gaduli i o rannej porze,

Pewnego dnia w jesieni porwał maciejówkę,

Nakrył głowę nabakier, nie mówiąc ni słówkiem

Żonie ani też dzieciom dokąd się tak spieszył.

Zmieszał się z gęstym tłumem robotniczej rzeszy

I podążył przed wielką fabrykę Scheiblera.

Portjer żelazną bramę właśnie już otwierał,

Tłum robociarzy wtargnął w podwórze, jakgdyby

Szedł do szturmu, aż brzękły portyjerni szyby.

Prawie w tej samej chwili strumień białej pary

Trysnął z syreny wgórę i, przechodząc w szary

Odcień podobny chmurze, rozdarł ranną ciszę

Tak głośno, że się wzajem nikt nie mógł usłyszeć

I milczeli. Dopiero po gwizdku, gdy para

Znikła, jęli rozprawiać, a każdy się starał

Przekrzyczeć towarzysza, będąc pod wrażeniem

Gwizdu, który trwał jeszcze w uszach, zaś kamienie

Bruku zraszały krople znikłej wgórze pary.

Tu spieszył słuszny wzrostem i już wiekiem stary

Tkacz z nogami zgiętemi w pałąk — chudy, blady.

Tam znowu przędzarz młody z wzrokiem, jakby zwady

Szukał z towarzyszami, śmiało naprzód kroczy.

Lecz to nie chęć zaczepki — jego bystre oczy

Już gonią zrywające się niteczki przędzy

Na długich selfaktorach; chciałby jaknajprędzej

Wiązać zerwane końce, bo przędza bez przerwy

Rwie się, a rwąc się — targa robotnika nerwy.

Niech nas zatem nerwowy jego wzrok nie dziwi.

Słychać głosy robotnic młodych i szczęśliwych

Zapewne, skoro śmiechem rozbrzmiewa ulica.

Drwią z majstra, który wzrokiem błądzi po spódnicach

W ciągu całego niemal dnia, szukając przygód

Romantycznych z Anielką, Zośką lub Jadwigą.

Robotnice kpią z majstra, lecz słabe w oporze

Wiedzą, że wkońcu każdą, jeśli zechce — zmoże.

Przez podwórze fabryczne goni twarde echo

Trepów starego pracza, co zdąża w pośpiechu

Do bielnika, by stanąć na czas przy robocie.

Gadula ciągle stoi przed bramą, choć krocie

Robotników już przeszło i w otchłannych murach

Fabrycznych znikło. Wreszcie odzywa się wtóra

Syrena — portjer bramę żelazną zamyka

I maszyn szumem budzi się wielka fabryka.

Spóźnieni maruderzy już przez portjernię

Spieszą do pracy. Portjer kontroluje wiernie

Przez pięć minut spóźnionych, by potem w kantorze

Zameldować nazwiska śpiochów. Ale gorzej

Wychodzą ci, co po tym prekluzyjnym czasie

Zjawią się u drzwi — tym już czekać na nic zda się,

Ci tracą ćwierć dnia pracy i zapłacą karę.

A Gadula wciąż stoi i swe oczy szare

Kieruje uporczywie wzdłuż ulicy, pustej

Już o tej porze, smętnej. Jeszcze tylko chustę

Dostrzegł jednej z robotnic spóźnionych i wreszcie

Nie widać już nikogo — choć życie wre w mieście.

A Gadula wciąż stoi. Wreszcie się doczekał.

Oto idzie dyrektor — ujrzał go zdaleka.

Serce mularza żywszem uderzyło tętnem;

Oczy zrazu błysnęły, potem jakby mętne

Stały się nagle, pełne niepewności, lęku...

Czy będzie chciał z nim gadać? O, jakąże męką

Jest chwila dla biedaka, gdy szczęście tuż blisko,

Że tylko ręką sięgnąć, a w duszy siedlisko

Niewiary, zwątpień, obaw i strachu przed czynem,

Choćby czyn ten wymagał tylko odrobinę

Śmiałości, choćby tylko ukłon, gest pokory...

Ale do upokorzeń człowiek nie jest skory.

Bez pokory jednakże i bez poniżenia,

Robotnik nędzy swojej w lepszy byt zamieniać

W owe czasy ni marzyć nie śmiał, ani wiedzieć

Nie mógł, jakby inaczej zaradzić swej biedzie.

Gadula czapkę w ręku trzymał i do kolan

Dyrektora pochylił grzbiet i rzekł: — Ma dola

Jest ciężka... chciałbym prosić pana dyrektora

O robotę. — Dyrektor ledwie się uporał

Z innym już robotnikiem, który obok domu

Już nań czekał i błagał, ażeby mu pomógł

Uwolnić się od biedy i dał jakąś pracę,

Więc machnął gniewnie ręką. — Ja czas tylko tracę

Na to wysłuchiwanie ciągłych ludzkich biadań.

Odejdźcie! — Lecz Gadula znowu swoje gada:

— Każdą robotę przyjmę, choćby byle jaką.

Mam w domu żonę, także mam kupę dzieciaków,

Czemże je, kiedy wrócę do domu, pocieszę?...

Na ustach dyrektora zaigrał uśmieszek.

Już chciał zakpić, że dzieci mu nie zrobił przecie,

Niech o dzieciach koszałek opałek nie plecie,

Ale w oczach mularza dostrzegł łzy i żarty

Pierzchły odeń odrazu. Na łokciu wytarty

Rękaw brudnej kapoty do samej koszuli,

Pomógł w prośbie o pracę staremu Gaduli.

Dyrektor skinął głową, dając mu znak ręką,

By szedł za nim. Raz jeszcze spojrzał nań tak miękko,

Że łzy z oczu mularza trysnęły radością

I zełzawione oczy w tę stronę, gdzie kościół

Ponad inne budynki wznosił swoją wieżę,

Skierował i do Boga serdecznie i szczerze

Westchnął, wierząc, że szczęście stamtąd nań spłynęło.

Gadula wszystko boskim przypisywał siłom,

Wierzył, że Bóg złem karze, dobrem wynagradza,

Zawsze też z wolą boską we wszystkiem się zgadzał.

Ale dziś wyjątkowe szczęście go spotkało.

Byle tylko miał zdrowie, siły i wytrwałość

W pracy, już mu jej nigdy, czy lato czy zima,

Nie braknie. Już nie będzie zimą, jako ślimak

W skorupie, w izbie siedział bez grosza zarobku.

Tyle miał, ile Wicek w Narodzenie z szopką

Chodząc po izbach zebrał, śpiewając kolędy,

Jak to było w zwyczaju w owe czasy wszędy,

Gdzie mieszkał lud prostaczy, pobożny i cichy.

Toteż wieczorem, zanim rodzina do michy

Wspólnej zasiadła razem, aby powieczerzać,

Michal Gadula klęknął z dziećmi do pacierza.

Mówili pacierz głośno w komplecie rodziny.

Nawet dwuletni Ignaś chudziutkie nożyny

Zgiął na rozkaz matczyny przed obrazem świętym.

Wicek też klęczał, jednak czem innem zajęty

Być musiał w myśli, bowiem spodełba spoglądał

W stronę ojca, to znowu zerkał na Edmunda

I niby ze zdrowaśką się porał, a usta

W uśmiech się układały. Lecz cóż, głowa pusta

Była jeszcze u Wicka. Tak mawiała matka.

Kiedyś przecie zmądrzeje. — Czekaj tatka latka!

Chłopak miał już trzynasty rok, a bisurmanił

I wszelkie napomnienia nie zdały się na nic.

Wszystko co ojciec mówił doń, to groch o ścianę.

Czart swoje, a pop swoje. — Dziecko nieudane —

Żalił się nieraz ojciec — choć to pierworodniak.

Ojciec każe mu siedzieć w domu, a on codnia

Goni gdzieś z chłopakami, gra w klipę, w palanta...

A jeśli przesiaduje — to u Niemca Kranta,

Który miał kilku synów; na całą dzielnicę

Słynął z tego, że takich urwisów jak Wicek

Na różnych instrumentach uczył grać gromadnie.

Miał w tem zamiłowanie — i któż to odgadnie —

Uczył muzyki darmo — takim był dziwakiem.

Ale Michał Gadula żył z Krantem nabakier —

Kiedyś nazwał Gadulę głupim polskim chamem. —

Dlatego nie chciał, żeby Wicek w Kranta bramę

Zaglądał — i brał chłopak od ojca batogi.

Nic to nie pomagało. Choć ojciec był srogi,

Wicek chodził do Niemca na skrzypkach rzępolić.

Toteż kto wie czy teraz, choć po ojca woli

Miał się modlić z rodziną, w jego młodej głowie

Nie błądziły wesołe melodje, albowiem 

Człowiek wtedy uśmiecha się, gdy się weseli.

Rodzice jednak nigdy się nie dowiedzieli,

Jaka to myśl radosna chłopcem owładnęła,

Że uśmiech towarzyszył modlitwie. Czy siła

Złego ducha swe macki zapuszczała zdradne

I budziła zwątpienie? A może to żadne

Uboczne wpływy zzewnątrz? Tak też pewnie było,

Nic się niebezpiecznego w tym śmiechu nie kryło.

Gadula jednak nie był spokojny i sądził,

Że chłopak na fałszywą drogę wszedł i błądzi.

Pewnie to Kranta ręka, albo jego synów,

Jakichś tam socjalistów — a i sam Krant słynął

Z bezbożności i z Boga drwił już całkiem jawnie.

Dziś socjalizm nie straszny, nie groźny, lecz dawniej,

Za caratu, przed tysiąc i dziewięćset piątym,

Gdy socjalizm podpalał buntownicze lonty,

Słowo to niosło postrach, każdy socjalista

Miał rogi i podobny był do Antychrysta.

Po zbiorowej modlitwie, złożonej w podzięce

Bogu za to, że mularz swe mularskie ręce

Już na zawsze oderwał od wapna i kielni,

Oraz że uszczęśliwił go Scheiblera bielnik,

Do którego przyjęto go za robotnika,

Gadula siadł do stołu i wzrokiem przenikał

Wicka, aby dowiedzieć się prawdy i dociec,

Co się w jego uśmiechu kryło — jako ojciec

Miał prawo znać tajniki duszy swego dziecka.

Gadulowa, nie wiedząc co znaczy zbójecka

Bezmała mina męża, który wzrokiem wilka

Wpatrywał się w chłopaka dobrych minut kilka,

Struchlała, sądząc słusznie, że pewnie obije

Go batogiem, lub nawet i wygrzmoci kijem,

Co zdarzało się często. Podeszła do męża,

Pełna niby radości — gdyż zawsze zwyciężać

Umiała go uśmiechem, — lecz z bojaźnią w duszy,

Bo kochała Wicusia. Chłopak stulił uszy,

Uśmiech znikł z jego twarzy i drżąc odgadywał,

Czemu ojciec zły znowu, jak to często bywa,

I stoi nieruchomo zaciskając szczęki.

Wicek usiadł przy stole obok brata z lękiem,

Ale nie dał po sobie poznać, że się boi.

Rzucił wzrokiem na półkę, gdzie stał szklany słoik

Pełen marynowanych śledzi i rzekł nagle,

Dziecięcej dyplomacji rozpuszczając żagle:

— Niech mama na kolację poda tacie śledzia.

Ojciec, który już nie stał, lecz przy stole siedział —

Ciągle jednak miał w syna wlepione źrenice —

Złożył do śmiechu usta, co gdy widząc Wicek,

Uśmiechem odpowiedział i ojca rozbroił.

Gadula jeno mruknął: — Ci koledzy twoi,

Synowie Kranta pewnie uczą cię złych rzeczy.

— Nie tatko — Wicek żywo i śmiało zaprzeczył —

Stary Krant grać na skrzypcach poducza mnie trochę.

— Czego cię uczą młodzi? — Chłopca myśli płoche

Pobiegły aż do Krantów i — (jakby w przelocie,

Na moment zatrzymały się przy białym płocie,

Wysmarowanym wapnem, za którym w ogrodzie

Zbierała się niekiedy wieczorami młodzież,

Kędy także zachodził i Wicek) — wróciły

Wystraszone, lecz chłopak, co tylko miał siły

Woli, nie dał się myślom stropić i odważnie

Rzucił w ojca oczyma. — Niech mnie tata zarżnie —

Myśli Wicek — nie powiem nic nigdy nikomu,

Bom przyrzekł, że nie zdradzę sprawy nawet w domu.

Cóż to była za sprawa tak dziwna, że chłopiec

W trzynastym roku życia nie chciał, by na tropie

Jej znaleźć się mógł ojciec rodzony chłopięcia,

Który dla owej sprawy czynił przedsięwzięcia,

Samemu jeszcze w skutkach bynajmniej nieznane?

Ot poprostu wieczorem, niekiedy nad ranem

Wicek i kilku chłopców, których Krant był wodzem,

Nielegalne odezwy rzucali po drodze,

Kędy najwięcej ludzi najczęściej chodziło.

Gadula zmiękł — ojcowska zwyciężyła miłość —

Udobruchał się, mimo że syn ciągle milczał.

Był już pewien omyłki. Jego mina wilcza

Zamieniła się w minę łagodną baranka.

Widząc to siostra Wicka, ośmioletnia Hanka,

Która się chleba z barszczem dosyta najadła,

Zanuciła piosenkę. Matka trochę sadła

Pokrajała w kawałki i wrzuciła w rondel,

Potem, jakgdyby w męża zapuszczając sondę,

By wybadać go, czemu przed chwilą się dąsał,

Jęła stawiać pytania. Gadula na wąsach

Miał jeszcze resztki barszczu i odkładał łyżkę,

By kolację zakropić wódeczki kieliszkiem,

Zborgowanej u żyda — wpatrzył się w Anielkę

I, trzymając kieliszek w ręku, mruknął: — Wszelkie

Gadanie twoje na nic zda się, ty nic nie wiesz,

Nie rozeznasz się w moich myślach, moim gniewie.

Już się zresztą, jak widzisz, bynajmniej nie gniewam.

Nie chciał na śmiech narażać się, iż podejrzewał

Wicka o lekkomyślne i złośliwe drwiny

Z pacierza — chociaż Wicek był w domu jedyny,

Który pacierz codzienny zrana, czy wieczorem

Mówił jakby z przymusu. A dzieci nieskore

Są zwykle do pacierza i trzeba je pędzić

Do modlitwy nietylko u Gadulów — wszędzie.

Lecz Wicek okazywał opór wyjątkowy.

Gadula uznał, że tu nie może być mowy

O złem usposobieniu chłopca i u Krantów

Jeno się zmanierował, lecz sprawi mu manto —

Krnąbrność z niego wypędzi. Pomimo to przecie

Postanowił baczenie dać na starsze dziecię.

Krant był nietylko lutrem, lecz i socjalistą,

Co dla Gaduli było prawdą oczywistą,

Że z samym Lucyperem żył w wielkiej przyjaźni.

Z takim trzeba ostrożnie, takiego nie drażnić,

Bo „zły“, będąc z nim w zmowie, sprowadzi nieszczęście.

Gadula jednak musi odtąd coraz częściej

Pilnować, aby Wicek jaknajmniej z Krantami

Przebywał, gdyż Krant mógłby chłopaka omamić,

Zrobić zeń socjalistę, albo niedowiarka.

Choć dla oceny obu jedna służy miarka.

Zarówno socjalista, jak i niedowiarek,

To dwaj duchowi bracia i obaj za karę

Kiedyś, po śmierci, wiecznie będą gorzeć w piekle.

Tyle Gadula wiedział, gdyż tako orzekli

Ksiądz proboszcz i wikary nieraz na kazaniu

Gadula mieszkał w Chojnach, gdzie Michał Archanioł,

Jako figura święta, stał przy głównej drodze,

Prowadzącej od Łodzi do Rzgowa. Ubodzy

Obok owej figury często siadywali,

Żebrząc grosze. O jakąś wiorstę znowu dalej

Stał kościół modrzewiowy z cebulastą wieżą.

Przy kościele wokoło prochy ojców leżą.

Na ich grobach pobożni w święta i niedziele

Siadali, nie mogąc się pomieścić w kościele,

Gdyż kościół był maleńki, wiernych zaś tysiące

Łaski bożej, pociechy, modlitwy łaknące.

Którejś niedzieli obok Michała Anioła

Tłumy ludzi stawały, wznosząc wgórę czoła.

Święty Michał Archanioł miał strzaskane skrzydła,

Zbity nos, jamę w czole i raczej straszydła

Miał wygląd, niż świętego bożego rycerza.

Pod figurą na ziemi duży kamień leżał

W otoczeniu mniejszego kalibru kamieni.

Ludzie byli zdarzeniem ogromnie zdziwieni,

Różne wyprowadzając z tego faktu wnioski.

Jakiś chłop z Józefowa, zakościelnej wioski,

Mówił, że kiedy nocą wracał z miasta wozem,

Widział obok figury coś, jakgdyby kozę

Albo barana — dobrze tego nie podpatrzył,

Gdyż koń się strasznie przeląkł i uszami zastrzygł,

A zadarłszy ogona, gnał naprzód jak strzała,

Że gdy dopędził do wsi, para zeń buchała.

Inny znów opowiadał, że widział północą

Pod figurą stojących, niewiadomo poco,

Grupę chłopców — to pewnie ich niecna robota,

Albo może i żydów. Któżby prawdy dotarł,

Skoro każdy inaczej gadał, każdy swojem

Kierował się tu zdaniem, wysnutem z urojeń

Tylko i nikt na prawdzie nic nie mógł budować.

Strażnicy, proboszcz, także chojeńskiej połowa

Ludności była zdania, że jakiś kościoła

Wróg świętego figurę zburzył. Proboszcz zwołał

Tercjarzy na naradę i wspólnie uznano,

Że tylko Krant był zdolen do tego, gdyż miano

Niedowiarka w dzielnicy nosił całkiem jawnie.

Był to coprawda Niemiec, lecz i Niemcy dawniej

Nie bluźnili i swoją wyznawali wiarę

Rzetelnie, po bożemu. Pozatem Krant z carem

Żył w niezgodzie i twierdził jeszcze na dodatek,

Że fabrykant jest również robotników katem.

Bóg, carat i kapitał, oto trzej wrogowie

Robotników, jak mawiał Krant, ten dziwny człowiek,

Który skądinąd nawet był pełen dobroci.

Wszyscy huzia na Kranta. Starszy się aż spocił,

Ale gonił po Chojnach z gromadą strażników,

Zasięgając języka. Jednak żadnych znikąd

Nie dostał wiadomości, któreby zbrodniarza

Mogły wykryć. Lecz strażnik wcale się nie zrażał

Takiem niepowodzeniem. Poprostu opinją

Mieszkańców się kierował. Kogo ludzie winią,

Ten musi ponieść karę, chociażby niewinien,

Jeśli ludzie dopatrzą się w spełnionym czynie

Szkody o charakterze społecznym. Strażnicy

Aresztowali Kranta. W całej okolicy

Przeszukali domostwa, gdy doszły ich słuchy,

Że u Kranta zbierała się młodzież. Krant skruchy

Nie okazał, lecz w żywe oczy ze strażników

Kpił i śmiał się, dowodząc, że tylko muzyką

Trudni się i figura nic go nie obchodzi.

A chłopaki? Toż wszyscy wiedzą w całej Łodzi,

Że zbiera robociarskich synów, grać ich uczy

I chce zorganizować orkiestrę. Lecz Tuczyn —

Tak zwał się starszy strażnik — nie wierzył w te słowa

I w kajdanach odesłał Kranta aż do Rzgowa,

Gdzie dla gminy chojeńskiej był sąd powiatowy.

Potem strażnicy chłopców — co z Kranta namowy

Rzekomo kamieniami rozbili figurę —

Zebrali w jedną kupę, by ich długim sznurem

We dwa rzędy popędzić do aresztu gminy.

Z chłopców tych także żaden ani odrobiny

Skruchy nie chciał okazać i wszyscy gromadnie

Twierdzili, że niewinni są i raczej padnie

Każdy z nich trupem niźli przyzna się do zbrodni,

Której im nie jest w stanie żaden udowodnić

Sąd, albowiem nie wiedzą o niczem i basta.

Gdy Gadula po pracy wrócił i nie zastał

W domu Wicka, którego zabrali strażnicy,

Zmartwił się. Wyszedł z izby, postał na ulicy,

Podrapał się po głowie i prawie że pędem

Pobiegł do gminy polem — do urzędu tędy

Było bliżej niż drogą. Nic jednak nie wskórał.

Właśnie przed urząd gminny zajechała fura,

Do której młodociani wsiedli aresztanci

I pojechali naprzód. Za furą wolancik

Zdążał, wioząc starszego strażnika Tuczyna.

W żyłach Gaduli krew się aż z rozpaczy ścina,

Ale nic nie poradzi — konwój naprzód ruszył.

Spróbował dobyć głosu, krzyknąć z całej duszy,

Lecz głos mu w gardle zamarł, porwał go ból srogi.

Jego syn uwięziony! Już na skraju drogi

Widać zaledwie słabe płomyki latarek

Wolantu, którym stylu, zaprzężonym w kare

Konie, zdążał satrapa gminy — starszy strażnik.

Każdy gminiak znał kare konie i z bojaźni

Przed ich panem zdaleka z drogi ustępował.

Drżały przed nim Józefów, Chojny i Dąbrowa —

Wszystkie wsie całej gminy przyległej do miasta.

Tuczyn trząsł wielką gminą, w tłuszcz cały obrastał

I dlatego wolantem objeżdżał, że chodzić

Było mu ciężko po wsiach i przedmieściach Łodzi.

Był to wieczór jesienny, chłód sięgał do kości,

Gadula drżał wpół z zimna, w połowie ze złości,

Że nic nie wskórał. Zrazu przejęty rozpaczą

Milczał, teraz dał ujście wściekłości i zaczął

Kląć na strażników, którzy mu syna wywieźli

Bóg wie dokąd. Czy może do więzienia? Jeśli 

Tak, to nieprędko ujrzy Wicka znowu w domu.

Gdyby się mógł poskarżyć — lecz nie wiedział komu

Pożalić się na swoją krzywdę. Wszak to władza

Carska, która po krzywych drogach jeno chadza,

Krzywdą ludzką się żywi, z niesprawiedliwości

Czerpie zyski. Lecz dziwne to nie jest, wszak gości

W Polsce niezaproszona. Niewolą stłumione

Myśli Gaduli gonią w nienawiści stronę.

— A bodaj tych strażników jasny grom pokonał!

Krzywda mego chłopaka musi być pomszczona!

On niewinien! Nieprawda żeby swoją rękę

Miał podnieść na świętości. — Nagle z pewnym lękiem

Obejrzał się, jakgdyby sądził, że usłyszeć

Mógłby kto jego myśli. Lecz nie, wiatr kołysze

Jeno gałęźmi suchej wierzby, którą mijał,

Zaś przed sąsiednim domem pokrzykiwał pijak.

Wierzby ani pijaka Gadula się nie bał,

Uspokoił się rychło. O tak, będzie trzeba

Jednak... — W mózgu Gaduli powstała myśl nowa:

— To Krant winien, to jego luterańska głowa

Wymyśliła. Ja muszę skończyć z tym szwabiskiem.

Dom jego jest wszelkiego zła, grzechu siedliskiem.

Lecz dziś Gadula zemstą sycić się nie może —

Krant również w kryminale. Z Krantem będzie gorzej

Niż z Wickiem. Chłopak głupi, jeśli nawet zbroił...

Otrząsnął się Gadula: — O nie! dzieci moich

Nikt na złe drogi nie jest wstanie zaprowadzić.

Wicek niewinien. Jednak wcale nie zawadzi

Powojować ze szwabem. — Z tem postanowieniem

Wrócił Michał Gadula do domu. Gdy sieni

Drzwi otwierał, zębami zgrzytnął naostatek

I wszedł do izby milczkiem. Dzieciaki na tatę

Popatrzyły, a strachem podszyte, pobladły,

Szybko się rozebrały i do snu pokładły.

W trzy dni potem Krant wrócił z tryumfem i dumny.

Myśleliście, że już mnie złożono do trumny,

Lub conajmniej na Sybir zesłano na zawsze —

Drwił Krant z sąsiadów. — Ale nieba najłaskawsze —

To już było bluźnierstwem — są ze mną w sojuszu.

Strażnicy się przegraną kontentować muszą.

Istotnie sąd uwolnił Kranta, gdyż mu żadnej

Nie dowiedziono winy. Lecz zamiary zdradne

Nadal przypisywano Krantowi, choć teraz

Nie o figurze myślał Tuczyn. — Tu afera

Zrodzić się może inna — mówił do podwładnych.

— To rewolucjonista, to wróg, choć układny.

Właśnie dlatego bardziej pilnować go trzeba.

Grunt robotniczy to dla rewolucji gleba

Urodzajna. Na takiej glebie ziarno buntu

Łatwo wzejdzie. A nie on jeden w Chojnach, są tu 

Także inni co zdradnych udzielają nauk

Robotnikom. Do wszystkich trafimy pomału.

Trzeba jeno ostrożnie rozglądać się wokół

I Kranta przedewszystkiem mieć zawsze na oku.

Te chłopaczki to także niebezpieczne sztuki,

Oni się wszędzie wkręcą, choć to niby żuki.

Ale zuchy, przyznaję, to gromada chwacka,

Żaden nie zmiękł, choć my się nie lubimy cackać.

No i trzeba ich było zwolnić. — Tak to uczył

Swych podwładnych stupajków starszy strażnik Tuczyn.

ROZDZIAŁ II 

IZBA

Nieznani ludzie z książką do izb robotniczych

Spieszyli nauczając. Któżby ich policzył,

Tak wielu było chętnych. Łączyli się w koła

Nauczycieli ludu, aby, gdy zawoła

Ojczyzna do apelu nowe pokolenie,

Mogli stanąć odważni bojowcy, nie cienie

Tylko ludzi niewolnych, nieświadomych, słabych.

Ukochanie wolności przez naukę nabyć

Jeno można, nikt wolnym z ducha się nie rodzi.

Aby wolność ukochać, trzeba w sobie codzień,

Bezustanku myśl budzić do walki, gdyż bez niej

Nigdy nie będziesz wolny, a w niewoli sczeznie

Duch twój i człowieczeństwo łatwo możesz stracić.

Niewolną była Polska, jej straszliwi kaci

Chcieli wydrzeć z niej wszystkie wspomnienia przeszłości

Wielkiej, świetlanej, sławnej, której ludzie prości

W Polsce prawie nie znali. Do tych ludzi prostych,

Przez książkę budowano zjednoczenia mosty

Z resztą narodu, bowiem jedność to potęga,

Do której żadna wraża przemoc nie dosięga.

Gadula jednym był z tych, co swej izby skromnej

Udzielał na zebrania. Nigdy nie zapomnę

Chwil, spędzonych w tem cichem i schludnem mieszkanku,

Kędy czuwano ciągle, prawie bezustanku,

Dzień w dzień zali strażnicy nie zjawią się w progu.

A o zebraniach wiedział robotniczy ogół

Kilku sąsiednich domków, skąd brać robotnicza

Schodziła się, by w swoje popatrzeć oblicza,

Pogawędzić, posłuchać dziwnych opowiadań

O przeszłości ojczyzny. Słuchała gromada

Robotnicza o bojach i o generale

Kościuszce, który tak się popisał wspaniale

Na polach racławickich z kilkuset chłopami —

I o jego klęsce pod Maciejowicami.

Robotnicy chciwie się wsłuchiwali w dzieje,

Ale prelegent czuł, że od słuchaczy wieje

Dziwnym chłodem, choć przecie nie było im obce

Uczucie patrjotyzmu. Będąc jeszcze chłopcem,

Każdy prawie robociarz nie znał co fabryka,

Żył na wsi jako dziecko parobka, rolnika

I do ziemi ojczystej czuł miłość — a właśnie!

Dlatego, że był z chłopów polskich, których jaśnie

Pany bili batami i słyszał opowieść

O tem nieraz, gdy mu ją prawili dziadowie,

Nieufnie się odnosił do szlacheckich czynów.

A w ostatniem powstaniu tylko szlachcic ginął

I mieszczuch, chłopi zasie od tych walk stronili.

Kawał czasu jednakże minął od tej chwili,

Gdy powstanie styczniowe skończyło się klęską.

Dziś robotnik, syn chłopa, niech z odwagą męską

Odrzuca precz od siebie bolesne wspomnienia

Czasów przeszłych i ducha swojego z uśpienia

Obudzi. Niech pamięta, że przyszłość ojczyzny

Leży w nim, w robotniku, dziś z jego tężyzny

Wykuwa się potęga Polski. W nim i w chłopie

Tkwi moc zdolna pokazać całej Europie,

Że naród polski żyje i swą niepodległość

Odzyska, choćby grobu jej pół świata strzegło!

Tych słów proroczych słuchał nieufny robociarz