Wojna i pokój. Tom 9 - Lew Tołstoj - E-Book

Wojna i pokój. Tom 9 E-Book

Lew Tolstoj

0,0
0,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

"Wojna i pokój" to 9-tomowa klasyka uznana za rosyjską epopeje narodową. Niezwykła opowieść o Rosji z czasów wojen napoleońskich. Zawiera szczegółowy obraz społeczeństwa tamtych lat, wyższe sfery i ich majątki, tradycyjny model rodziny oraz przedstawienie motywu wojny i pokoju oraz miłości i cierpienia, wszystko to w doskonale wyważonych proporcjach. Dla zainteresowanych historią i kulturą Rosji powinna to być pozycja obowiązkowa.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Lew Tołstoj
Wojna i pokój

Tom IX

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2018

Lew Tołstoj„Wojna i pokój”

Copyright © by Lew Tołstoj, 1894

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Adam Brychcy

Projekt okładki: Adam Brychcy

Druk: J. Czaiński

Wydawnictwo: J. Czaiński

Gródek, 1894

ISBN: 978-83-8119-433-4

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

I.

 W tym samym czasie, toczyła się walka równie zacięta, w najwyższych sferach petersburgskich, do której, jak zwykle mięszali się wszyscy trutnie dworscy. Walczyli stronnicy Rumianzowa z przyjaciółmi Francuzów, carowej matki i carewicza. Życie zaś towarzyskie, pełne ożywienia i przepychu, szło zwykłym trybem. Dla kogoś obcego, który byłby się znalazł nagle w tym wirze przeróżnych rywalizacji i pretensji urojonych, byłoby nader trudnem zadaniem, prawie niepodobieństwem, zdać sobie sprawę dokładną, z obecnego położenia Rosji. Szły jedne za drugiemi, zawsze te same dworskie ceremonie, te same objady i bale urzędowe, te same przedstawienia w teatrze francuzkim, były w grze te same nędzne intrygi, te same małostkowe interesiki i sprawy osobiste. Co najwięcej, rozmawiano czasem pół głosem o postępowaniu tak rożnem carowej matki i młodej monarchini. Podczas gdy carowa matka o niczem innem nie myślała, jak tylko aby wcześnie osłonić przed możliwem niebezpieczeństwem rozmaite instytuta, cieszące się jej najwyższą protekcją, a nawet poczyniła już była kroki po temu, aby przenieść wszystkie do Kazania, z całem nieodzownem urządzeniem; carowa Elżbieta, ze zwykłym u niej patrjotyzmem, odpowiadała stale, gdy starano się ją wybadać zręcznie w tej kwestji piekącej: — „Że podobne rozporządzenia zależą wyłącznie od wszechwładnej woli cara... Ona zaś dotąd żadnego pod tym względem rozkazu nie otrzymała. Co się tyczy jej osobiście, będzie ostatnią, która opuści Petersburg“.

 Dnia siódmego września (po krwawej bitwie pod Borodynem) panna Scherer dawała wieczorek u siebie. Tym razem punktem kulminacyjnym tegoż, nowalijką, którą miała uraczyć swoich gości, miało być odczytanie listu pisanego do cara przez archimandrytę, z okazji przesłanego mu obrazu słynącego mnogiemi cudami... świętego Sergjusza. Ów list uchodził za arcydzieło stylu, patrjotyzmu i za zbiór najwznioślejszych uczuć religijnych. Książę Bazyli, który uważał siebie za lektora pierwszorzędnego (zdarzało mu się czasem czytywać u carowej), miał się podjąć tego wielkiego zadania. Talent jego na tem jedynie polegał, że głos to zniżał prawie do szeptu, to podnosił w nieskończoność, nie pytając wcale o znaczenie wyrazów. Ów odczyt, jak wszystko zresztą, co się odbywało na wieczorkach u panny Scherer, miał lekki odcień i znaczenie polityczne. Spodziewano się dnia tego kilku osobistości bardzo wpływowych. Tak samo gospodyni, jak i jej goście związali się słowem uroczystem, jako dadzą im uczuć całą niestosowność, wywołując na ich lica wstydu rumieniec, że dotąd uczęszczają na przedstawienia teatru francuzkiego. Było się już zebrało dużo osób w salonie panny Scherer; ona jednak, nie dawała dotąd sygnału do czytania listu sławnego, czekając na owych zaprzańców sprawy narodowej, których list ten miał sprowadzić z zgubnych manowców na dobrą drogę.

 Wiadomością senzacyjną, która stanowiła treść wszystkich rozmów tego wieczora, była choroba niebezpieczna prześlicznej, czarującej hrabiny Bestużew. Nie bywała nigdzie od pewnego czasu, ona, prawdziwa ozdoba najarystokratyczniejszych salonów. Nie przyjmowała również nikogo u siebie. Zamiast zaś oddać się w ręce jakiej znanej i uznanej powagi lekarskiej w Petersburgu, powierzyła się z całem zaufaniem, jakiemuś młodemu doktorciowi włoskiemu. Piękny Włoch (o tem dowiedziały się już były damy petersburgskie), leczył ją jakąś zupełnie nową metodą. Złośliwi utrzymywali, że głównym powodem choroby hrabiny jest niemożność poślubienia na raz dwóch mężów... gdy się ma w dodatku na karku trzeciego. Z tego więc nader kłopotliwego i fałszywego położenia, miał ją wyprowadzić piękny Włoch swoją nadzwyczajną metodą. Wobec panny Scherer, nie śmiano jednak podnosić tej drażliwej kwestji i obmawiać niemiłosiernie nieobecnej.

 — Słyszeliście państwo?... nasza piękna hrabina chora śmiertelnie... lekarz przebąkuje coś o anginie.

 — O anginie? Ależ to straszna choroba!

 — Ba, jeszcze i jaka.. A czy wiecie, że dzięki anginie, pogodzili się dwaj rywale?... Stary hrabia ma być rozczulającym, jak utrzymują. Płakał rzewnie, gdy mu lekarz zapowiedział bez ogródek, że stan chorej jest bardzo groźny.

 — Oh! byłaby to strata niepowetowana... Taka zachwycająca kobieta!...

 — Mówicie o naszej biednej hrabinie? — wmieszała się panna Scherer do rozmowy ogólnej. — Posyłałam przed chwilą dowiadywać się o jej zdrowie. Odpowiedziano mi, że jest cokolwiek lepiej... Oh tak! kobieta to najczarowniejsza na całym świecie! — wzniosła oczy w niebo, niby w ekstazie Anna Pawłówna, uśmiechając się mimowolnie trochę drwiąco z własnego zapału. — Należymy wprawdzie do dwóch przeciwnych obozów — odrzuciła słodziutko. — To mi jednak nie przeszkadza przyznawać co jej się należy słusznie i sprawiedliwie... Taka nieszczęśliwa.

 Jakiś młokos nieopatrzny, przypuszczając, że te słowa mają na celu uchylić cokolwiek zasłony kryjącej tajemnicę pięknej hrabiny, pozwolił sobie zauważyć, że taki nieznany nikomu włoski szarlatan, gotów struć chorą jakiemi niebacznemi środkami.

 — Może pan masz wiadomości dokładniejsze od moich — panna Scherer zesznurowała usta, dotknięta do żywego i dając to uczuć dotkliwie młokosowi — ja atoli wiem to z najlepszego źródła, że ów Włoch jest człowiekiem bardzo rozumnym i biegłym w swojej sztuce. Jest on lekarzem przybocznym królowej hiszpańskiej.

 Wyrecytowawszy młokosowi to wszystko, zwróciła się do Bilibina, który drżał z niecierpliwości, żeby puścić w kurs jak najprędzej dowcip ukuty na koszt Austrjaków.

 — Znajduję to zachwycającym — zaczął od niechcenia; wspominając o pewnym dokumencie dyplomatycznym, dodanym do posyłki sztandarów austrjackich, wziętych przez Wittgensteina, bohatera Petropolskiego (jak go nazywano w Petersburgu).

 — Cóż to takiego? — spytała panna Scherer, chcąc tym sposobem wywołać milczenie, któreby dozwoliło Bilibinowi wypowiedzieć wreszcie frazes zawieszony od dawna na końcu języka.

 Pospieszył skorzystać ze sposobności i zacytował dosłownie depeszę, którą zresztą sam był ułożył.

 „Car odsyła sztandary austrjackie; sztandary przyjaciół zabłąkane, które znalazł po drodze“.

 — Doskonałe, przedziwne! — przyklasnął książę Bazyli.

 — Może to była droga do Warszawy? — wyrwał się głośno książę Hipolit. Wszyscy spojrzeli na niego, słowa te bowiem wydały im się po prostu niedorzecznością. Odpowiedział na to ogólne zdumienie najmilszym i najswobodniejszym uśmiechem. Wprawdzie razem z innymi, nie rozumiał tego co powiedział, zauważył był jednak podczas swojej karjery dyplomatycznej, że frazesy rzucane w ten sposób obcesowy, uchodziły częstokroć za nader dowcipne. I teraz więc wypowiedział pierwsze słowa, które strzeliły mu do głowy ni stąd, ni z owad. Pomyślał przytem: — „Może w tem tkwi coś bardzo głębokiego i dowcipnego? A w razie przeciwnym nawet, ktoś zawsze „coś z tego wywnioskuje“. — Milczenie przykre i żenujące, które nastąpiło po głupiem przemówieniu księcia Hipolita, zostało szczęśliwie przerwane wejściem owych „osobistości usposobionych nadto letnio pod względem patrjotycznym“ — a których panna Scherer chciała natchnąć gorętszemi uczuciami. Pogroziwszy figlarnie paluszkiem przemądremu Hipciowi, zaprosiła do stolika księcia Bazylego, kazała postawić przed nim dwa płonące kandelabry, a wręczywszy mu manuskrypt, błagała usilnie, żeby raczył go odczytać.

 „Najmiłościwszy nasz Panie i Carze!“ — zaczął książę Bazyli tonem pełnym namaszczenia, rzucając na swoje audytorjum spojrzenie piorunujące, które miało potępić z góry śmiałka, zdolnego oponować w jakikolwiek sposób przeciw tym słowom. Nikt jednak ani pary z ust nie puścił... — „Moskwa, ta prastara carska stolica, nowa Jeruzalem, przyjmuje swego Chrystusa“ — czytał dalej kładnąc nacisk szczególny, na przysłówek „swego“ — „jako matka otaczająca troskliwemi ramionami synów swoich, pełnych żarliwości. A przewidując wśród ciemności obecnych blask twojej przyszłej chwały i tryumfu, wyśpiewuje w ekstazie: — Hosanna, błogosławiony Ten, który nadchodzi!“ — Czuło się łzy w drżącym głosie księcia Bazylego, gdy wymawiał słowa ostatnie. Bilibin przypatrywał się z wielką uwagą... swoim paznogciom; inne osoby kręciły się niespokojnie, z miną zakłopotaną. Anna Pawłówna, wyprzedzając czytającego, wymawiała szeptem frazes następujący: — „Cóż to znaczy że!..“ — gdy książę Bazyli ochłonąwszy cokolwiek z gwałtownego wzruszenia, czytał dalej głosem podniesionym:

 „Cóż to znaczy że Goljat bezwstydny i zuchwały, idąc od kończyn Francji, wnosi w granice świętej Rosji mordy i pożogi. Wiara prosta, ta proca Dawidowa ludu moskiewskiego, uderzy nagle w tę dumną głowę i obali olbrzyma, chciwego krwi i niedoli ludzkiej. Posyłamy ci w darze, Panie nasz najmiłościwszy, cudowny wizerunek św. Sergjusza, żarliwego obrońcy w czasach zamierzchłych swojej ojczyzny. Ubolewam, że moje siły, osłabione przez wiek sędziwy, nie dozwalają mi pospieszyć razem z tym darem, aby rozradować oczy moje, Twoim najsłodszym widokiem. Zasyłam do stóp Najwyższego modły gorące. Oby raczył pomnażać zastępy sprawiedliwych i spełnił wszelkie pobożne zamysły Waszej Carskiej Mości“.

 — Co za siła! co za styl wspaniały! — wykrzykiwano ze wszystkich stron, wielbiąc jednocześnie autora listu i czytającego.

 Podnieceni tą wymowną epistołą, goście panny Scherer długo jeszcze rozprawiali nad obecnem Rosji położeniem, robiąc wnioski najrozmaitsze co do wyniku i doniosłości bitwy, którą miano stoczyć niebawem.

 — Zobaczycie, przekonacie się moi państwo — zaręczała stanowczo Anna Pawłówna — że jutro, w dniu urodzin najjaśniejszego pana, nadejdą pomyślne wiadomości. Ja miewam zawsze dobre przeczucia!

II.

 I tym razem przeczucie nie zawiodło panny Scherer. Nazajutrz, podczas Te Deum śpiewanego w kaplicy pałacowej, wywołano księcia Wołkońskiego, wręczając mu depeszę Kutuzowa, po bitwie pod Tatarynowem. Donosił w niej, że Rosjanie nie ustąpili z miejsca; że stali jak mur na swoich stanowiskach. Pisał dalej o stratach armji rosyjskiej, o wiele mniejszych, niż ze strony Francuzów. Obiecywał posłać później opis bardziej szczegółowy. Obecnie czasu niema po temu. Zaręczał jednak, że zwyciężyli na całej linji... Rosjanie. Powtórzono natychmiast solenne Te Deum, na podziękowanie Panu Wszechwładnemu za pomoc udzieloną Jego wiernym. Anna Pawłówna tryumfowała, a dzień carskich urodzin przeszedł rzeczywiście w nastroju najweselszym we wszystkich sferach Petersburga. Wierzono święcie w pogrom zupełny Francuzów, w zwycięstwo, w całem najszerszem znaczeniu tego słowa. Byli zapaleńcy, którzy przebąkiwali nie na żarty, o wzięciu w niewolę samego cesarza Napoleona, o zrzuceniu go z tronu, i nadaniu Francji innego monarchy.

 Zdala od ruchów wojennych, wśród życia dworskiego, trudno było zdać sobie sprawę dokładną i osądzić całą doniosłość wypadków, postępujących jeden za drugim z szybkością odurzającą. W sferach dworskich nadawać się zwykło wypadkom podobnym, nie wartość rzeczywistą, ale taką, jaką mają w danej chwili. I tak naprzykład: Radość dworaków tyczyła się szczególniej okoliczności, że wiadomość o zwycięztwie nadeszła właśnie z rana, w sam dzień urodzin carskich. Była to niby delikatna i miła niespodzianka, nie objęta z góry programem dworskich uroczystości. Kutuzow donosił wprawdzie i o stratach poniesionych. Cytował między innymi Kutajsowa, Tutkczowa i Bagrationa. I tu żal ogólny skupił się w około jednej śmierci, młodego, pięknego i zachwycającego Kutajsowa. Znał go cały Petersburg i był w dodatku ulubieńcem samego cara. Dnia tego słyszano zewsząd powtarzane te słowa mniej więcej: — Co to za traf nadzwyczajny, że ta wiadomość przyszła właśnie w chwili modłów uroczystych za najjaśniejszego pana?... A ten biedny, kochany Kutajsow?... Co za strata, jaka go szkoda!

 — Cóż wam mówiłem o Kutuzowie! — powtarzał raz książę Bazyli, dumny ze swojego daru prorockiego. — Czyż was nie zapewniałem, że on jeden jedyny jest w stanie pokonać Napoleona?

 Nazajutrz nie otrzymano żadnych wieści z placu boju. Publiczność zaczynała się na serjo niepokoić. Dwór cierpiał wielce (a przynajmniej udawał, że nad tem okropnie boleje), nad zupełną nieświadomością w jakiej ośmielają się w sztabie głównym cara pozostawiać. — „Położenie monarchy jest nie do zniesienia!“ — wołano i już zaczynano oskarżać Kutuzowa, (wynosząc go nie dalej niż wczoraj pod niebiosa), że jest sprawcą udręczeń najjaśniejszego pana. Książę Bazyli przestał był również śpiewać hymnów pochwalnych na cześć swego protegowanego, tylko zachowywał głębokie milczenie, skoro zaczynano rozprawiać o wodzu naczelnym. Tego samego wieczora, wieść piorunująca pomnożyła jeszcze rozstrój gorączkowy w sferach najwyższych. Hrabina Bestużew zmarła nagle na ową jakąś chorobę tajemniczą. Opowiadano urzędownie, że piękna hrabina umarła w skutek anginy. W ścisłem kółku jednak, szeptano sobie do ucha pewne szczegóły i szczególiki: — Że lekarz przyboczny królowej hiszpańskiej, kazał jej był zażywać pewne lekarstwo, które brane w małych dawkach, mogło być nader skutecznem. Helena jednak, udręczona zazdrością i wymogami starego hrabiego, jak też nie mniej uporczywem milczeniem swego męża, tego Piotra niegodziwego! wypiła duszkiem całą flaszkę mikstury i skonała w straszliwych męczarniach, zanim miano czas zadać jej antydotum przeciw truciźnie, działającej z szybkością piorunującą. Utrzymywano, że stary hrabia i książę Bazyli, wzięli się byli nie na żarty do szarlatana włoskiego. Skoro ten jednak przedłożył im listy pisane własnoręcznie przez nieboszczkę, zaprzestali natychmiast wszelkich kroków prawnych w obec niego. Dość na tem, że w salonach tego wieczora nie zabrakło nikomu tematu do rozmowy: Cara niepokój, śmierć ślicznego, ukochanego Kutajsowa i zgon tragiczny hrabiny Bestużew!

 Na trzeci dzień, po wysyłce depeszy, pewien właściciel pałacu w Moskwie, rozsiał po mieście wieść piorunującą, nie do uwierzenia, że oddano Francuzom prastarę carów stolicę... bez wystrzału!

 — To coś potwornego!... Strasznem jest cara położenie! Kutuzow zdrajca! — A książę Bazyli powtarzał każdemu, ktokolwiek przychodził do niego z kondolencją z okazji zgonu jego córki, że nie można było oczekiwać i spodziewać się niczego innego ze strony tego starca niedołężnego i prawie ślepego: — „Dziwiłem się zawsze (mówił zapominając zapewne z ciężkiego smutku po stracie córki, co utrzymywał nie dawniej niż wczoraj), dziwiłem się, jak też można było powierzyć losy Rosji tak nieudolnym dłoniom!“ — Dotąd wieść nie była stwierdzoną urzędowo, można było zatem wątpić, że stało się coś tak przerażającego. Nazajutrz atoli przyszło pismo tej treści od Roztopczyna:

 „Adjutant księcia Kutuzowa przywiózł mi list od niego, w którym wódz naczelny żąda żebym mu dostarczył policjantów, w celu przeprowadzenia oddziałów przez miasto, aż do bitego gościńca ku Riazanowi. Utrzymuje, że opuszcza Moskwę z boleścią. Ten czyn, Najjaśniejszy Panie, rozstrzyga ostatecznie losy Moskwy, jak nie mniej całego Twego Państwa. Rosja zadrgnie z oburzenia, dowiedziawszy się, że oddano bez wystrzału na pastwę nieprzyjacielowi, miasto świadczące o jej wielkości i potędze, w którem spoczywają prochy Twoich pra-pra-dziadów! Przyłączam się do armji, unosząc z Moskwy przed dzikimi najezdcami co tylko było możebnem zabrać“.

 Car przywołał natychmiast księcia Wołkońskiego, dyktując mu pismo odnośne, wystosowane do Kutuzowa.

 „Książe Michale Ilarjonowiczu! Jesteśmy bez żadnych wiadomości z pola walki od dnia 29 sierpnia. Dostaliśmy z datą 1go września, via Jarosław, od gubernatora Moskwy Roztopczyna, nader bolesną wiadomość, żeś opuścił naszą prastarą stolicę Moskwę. Możesz sobie łatwo wyobrazić, jak nas spiorunowała ta wieść hiobowa; twoje zaś milczenie, zdumiewa nas do najwyższego stopnia! Jenerał-adjutant nasz, książę Wołkoński, wręczył ci nasze pismo z rozkazem wydanem mu przez nas ustnie, aby dowiedział się dokładnie o położeniu naszej armji i powodów, które cię zmusiły do tak bolesnej i opłakanej ostateczności.

III.

 W dziewięć dni po opuszczeniu Moskwy przywiózł urzędowne potwierdzenie tego faktu niesłychanego kurjer Kutuzowa. Był nim pewien francuz Michaud, utrzymujący jednak zawzięcie, że: — „Chociaż obcego pochodzenia, jest z ciałem i z duszą Rosjaninem.“ — Car przyjął go natychmiast w swoim gabinecie, w pałacu w Kamiennym-Ostrowie. Michaud, który widział Moskwę raz pierwszy w życiu, i nie umiał wcale po rosyjsku, czuł się jednak głęboko wzruszonym, (jak sam później opisywał), gdy znalazł się przed carem, aby mu zwiastować pożar Moskwy, którego łuna złowroga świeciła mu przez znaczną część drogi. Chociaż jego boleść mogła wypływać z zupełnie innego źródła, niż smutek Rosjan przygnębiający twarz Michaud’a, była tak bladą i znękaną, że car spytał go zaraz na wstępie:

 — Przywozisz mi zapewne wieści niepomyślne pułkowniku?

 — Nader bolesne, Sire! — odpowiedział z ciężkiem westchnieniem, nie śmiejąc oderwać oczu od posadzki. — Jestem zwiastunem... opuszczenia Moskwy!

 — Więc naprawdę rzucono na pastwę wrogowi naszą stolicę, nie próbując wcale jej bronić? — wykrzyknął car, płonąc z oburzenia.

 Michaud podał mu z najwyższem uszanowaniem pismo Kutuzowa. Tłumaczył on w niem, że było czystem niepodobieństwem wydać bitwę pod murami Moskwy. Trzeba było wybierać z dwojga złego mniejsze. Stratę Moskwy z zaprzepaszczeniem całej armji, lub tylko oddanie miasta bez wystrzału. Był zatem zmuszony jako wódz naczelny, fatalnym zbiegiem okoliczności... wybrać tę drugą najboleśniejszą ostateczność. Car wysłuchał całego doniesienia w ponurem milczeniu, nie odrywając wzroku od posadzki.

 — Nieprzyjaciel zatem wszedł do miasta? — spytał po chwili.

 — Tak Sire, a Moskwa prawdopodobnie obrócona w perzynę. Zostawiłem ją bowiem tonącą w morzu płomieni.

 Michaud przeraził się wrażeniem piorunującem, jakie te słowa wywołały, i zmianą gwałtowną w twarzy cara.

 Pobladł trupio, oddychał ciężko, jakby mu tchu zabrakło, usta drgały kurczowo, a z pięknych oczu szafirowych, wypłynęły dwie łzy duże... palące... Wzruszenie to jednak było przemijającem. Odwrócił się do okna, łzy otarł nieznacznie i czoło groźnie zmarszczył, jakby wyrzucał sam sobie chwilę niegodnej słabości. Przemówił nareszcie:

 — Widzimy z tego wszystkiego, że Opatrzność wymaga jeszcze od nas wielkich ofiar... Jesteśmy gotowi poddać się bez szemrania woli wszechwładnej Pana nad pany: Powiedz mi jednak kochany pułkowniku, w jakiem usposobieniu zostawiłeś naszą armję, która była przytomną, nie wystrzeliwszy jednego naboju, nie wyciągnąwszy pałasza z pochwy, oddaniu wrogowi naszej prastarej stolicy?... Czyś nie dopatrzył w niej przypadkiem rozgoryczenia... zniechęcenia?...

 Skoro ujrzał monarchę mniej wzburzonego, i Michaud uspokoił się natychmiast. Nie będąc jednak przygotowanym na wybadywanie tak szczegółowe, odpowiedział wymijająco, byle zyskać na czasie:

 — Czy wasza carska mość pozwoli mi najłaskawiej, mówić szczerą prawdę jako wojskowemu, nie znającemu się na wybiegach dyplomatycznych?

 — Pułkowniku, nie tylko pozwalamy, ale żądamy najusilniej całej prawdy... Nie ukrywaj zatem niczego... Chcemy wiedzieć o wszystkiem.

 — Sire — Michaud uśmiechnął się nieznacznie, miał bowiem czas ułożyć stosowną odpowiedź. — Sire, zostawiłem całą armję od wodza naczelnego do ostatniego szeregowca bez wyjątku, w trwodze ogromnej, przerażającej!

 — Jak to? — car rzekł tonem surowym. — Czyżby nasze dzielne zastępy miały tak dalece upaść na duchu, wobec klęsk spadających na Rosję z dopustu Bożego? Nigdy w to nie uwierzymy!...

 Michaud czekał jedynie na ten protest energiczny, żeby wywołać swojem przemówieniem efekt należyty:

 — Sire — skłonił się nisko — wszyscy boją się tylko tego jednego, żebyś Najjaśniejszy Panie przez zbytnią dobroć serca nie dał się namówić do zawarcia pokoju. Pałają żądzą dalszej walki z wrogiem, gotowi złożyć dowód ofiarą życia własnego, jak są oddani z ciałem i z duszą Waszej Cesarskiej Mości!

 — Ah! — car lżej odetchnął, dziękując mówiącemu uśmiechem i łaskawem głową skinieniem. — Słowa twoje są balsamem na ranę serca naszego, kochany pułkowniku. Wlewasz w nas nową otuchę! — Spuścił oczy głęboko zamyślony:

 — Wracaj zatem do armji, panie pułkowniku — car podniósł głowę ruchem majestatycznym. — Powiedz naszym dzielnym żołnierzom, powiedz wszystkim naszym wiernym poddanym, którędykolwiek będziesz przejeżdżał, że gdyby nam nie stało armji, staniemy sami na czele naszej zacnej szlachty, naszego poczciwego ludu wiejskiego, a będziemy bronili ojczyzny wspólnej do ostatka. Państwo nasze zasobniejsze jeszcze tak w ludzi z poświęceniem, jak i we wszystko inne, o wiele więcej niż o tem sądzą nasi nieprzyjaciele — car mówił dalej zapalając się coraz bardziej. — Gdyby jednak było postanowione w wszechwładnych wyrokach Opatrzności — wzniósł w górę wzrok dziwnie słodki i łagodny — że nasza dynastja ma zaprzestać rządów na tronie naszych przodków... wtedy wyczerpawszy wszelkie środki obrony, które tylko będą w naszej mocy, zapuścimy brodę i pójdziemy raczej jeść razem z wieśniakami chleb suchy i pieczone ziemniaki, zanim byśmy mieli podpisać traktat hańbiący tak nas, jak i cały nasz naród, którego ofiarność niezrównaną umiemy cenić jak na to zasługuje!

 Po tych słowach wymówionych drżącym głosem, car odwrócił się znowu, aby ukryć łzy cisnące mu się do ócz mimowolnie; przeszedł się tam i nazad po gabinecie; nareszcie zatrzymał się przed Michaud’em, uścisnął mu dłoń silnie i rzekł z wzrokiem promieniejącym gniewem i postanowieniem nieodwołalnem:

 — Nie zapominaj pułkowniku słów, które słyszysz od nas w tej chwili. Być może, iż kiedyś przypomnimy je sobie z przyjemnością. To daremna! Napoleon i my nie możemy razem panować. Poznaliśmy go obecnie; i nie oszuka on nas więcej!

 Gdy usłyszał to przemówienie, i zobaczył wyraz niesłychanej energji w twarzy cara (jak to sam później opisał) Michaud — „chociaż obcy urodzeniem, ale Rosjanin z ciałem i z duszą“ — uczuł się uniesionym zapałem dochodzącym prawie do szału.

 — Sire! — wykrzyknął. — Podpisujesz temi słowami sławę nieśmiertelną Rosji i zbawienie całej Europy!

 Po zadokumentowaniu nie tylko uczuć osobistych, ale całego ludu rosyjskiego, którego (jak mu się zdawało) był w tej chwili rzecznikiem i przedstawicielem, Michaud odszedł, pożegnany przez cara łaskawem głowy skinieniem.

IV.

 Wtedy gdy Rosja na pół podbita, widziała mieszkańców uciekających z Moskwy spalonej, dalej i dalej w głąb kraju; gdy branka powtarzała się bez przerwy; zdaje się tym, którzy nie żyli w owej epoce, że od najmniejszego do najwyższego, wszyscy musieli oddychać jednem li uczuciem i byli przejęci jedną myślą: Poświęcić wszystko dla ojczyzny, lub zginąć razem z nią. Opowiadania z owych czasów są przepełnione opisami czynów bohaterskich, dowodzących najwyższej ofiarności, miłości bez granic, rozpaczy i bólu na wskroś przejmującego. Pogląd historyczny na te straszne dzieje, zwraca dziś jedynie uwagę naszą, zasłaniając przed wzrokiem potomności, małostkowe sprawy osobiste, ambicyjki, intryżki, interesiki rozmaite osób współczesnych, owym wypadkom niesłychanej doniosłości. Dla nich przeciwne to wszystko, tak drobne wobec faktów historycznych, stanowiło punkt najważniejszy, zajmując wyłącznie ich umysł. Ci bądź jak bądź mimo swoich ciasnych poglądów, byli najważniejszymi czynnikami i materjałem najpożyteczniejszym. Do niczego niezdatnymi okazywali się właśnie tacy, którzy starali się zdać sobie sprawę dokładną z biegu wypadków, współdziałać w nich czynami bohaterstwa i poświęcenia bezgranicznego. Ci osądzali wszystko najfałszywiej, a to co czynili w najlepszej intencji, okazywało się w rezultacie prostem szaleństwem, nie tylko bez celu, ale nawet szkodliwem częstokroć. Naprzykład: Pułki milicji utworzone na własny koszt przez Mamonowa i Bestużewa, zajęte były przez całą kampanję rabunkiem jedynie, i stały się istną plagą dla kraju. Tak samo działo się z szarpiami, dartemi pilnie przez wielkie damy petersburgskie. Ranni nigdy tychże nie widzieli. Nie było również pożytku dla sprawy ojczystej z owych czczych gadanin, z owego rozprawiania bez końca i miary nad położeniem kraju. Nie było w nich prawdy i szczerości ani na lekarstwo. Każdy ganił lub wynosił pod niebiosa tego lub owego, według własnego widzimisię, fałszywie i najniesprawiedliwiej w świecie. Oskarżali i chwalili na chybił trafił, wiedząc że ujdzie im to bezkarnie. Dopiero pisząc historją, pojmujemy jak mądrym był zakaz zrywania: — owocu wszechwiedzy — tylko bowiem zupełna nieświadomość przydać się może. Ten kto chce gwałtem odgrywać ważną rolę w wypadkach wielkiej doniosłości, nie zrozumie nigdy dobrze co mu czynić wypada, i będzie tylko innym zawadzał. W Petersburgu jak i w prowincjach wojną nieobjętych, płakano łzami jałowemi, i ubolewano z góry dzień i noc nad Rosji zupełną zagładą. Deklamowano o niesłychanych ofiarach już spełnionych i poświęceniu w przyszłości. Armja tymczasem narażona prawdziwie na wszelką nędzę i najwyższe niebezpieczeństwo, szła na oślep gdzie jej iść kazano, nie rozprawiając, nie myśląc, ani o pożarze Moskwy, który zostawiała po za sobą, a tem mniej, kiedy pomści na Francuzach obrócenie w perzynę prastarej carów stolicy? Żołnierze byli tem zajęci: Czy im wypłacą i kiedy żołd kwartalny? Czy dostaną całe obuwie i cieplejsze odzienie przed zimą? Czy im udzieli kredytu nadal pułkowa markietanka?... i tak dalej... i tem podobnie...

 Mikołaj Rostow był ciągle w czynnej służbie, wmieszany tem samem w cały przebieg wojny. Nie wdawał się jednak w żadne krytyki i rozumowania, nie zapadał również w ponure zwątpienie. Brał udział po prostu w obronie ojczyzny i na tem kończył. Gdyby go był kto zapytał, co sądzi o położeniu obecnem Rosji, byłby odpowiedział krótko i węzłowato, że to wcale do niego nie należy, że o to powinni się troszczyć i głowy sobie nad tem suszyć Kutuzow jak i inni wodzowie. On wiedział li o jednem: Wypełniano luki w szeregach nowymi rekrutami, co dowodziło że wojna się przeciągnie. On zaś (jeżeli nie zginie) będzie awansował na pewno przy tak sprzyjających okolicznościach. Dzięki temu zapatrywaniu się nader filozoficznemu na bieg wypadków, nie żałował nawet że nie będzie obecnym w bitwie pod Borodynem, i przyjął z wielką ochotą rozkaz udania się do Woroneża, w celu uzupełnienia nowemi końmi, braku tychże w jego pułku.

 Wysłano go przed samą bitwą, opatrzywszy na drogę w instrukcję pisaną i niezbędne pieniądze na zakupno koni. On pchnąwszy naprzód swego luzaka, żeby mu wyszukał kwaterę odpowiednią, wziął konie pocztowe do własnego powoziku, i puścił się w kierunku wskazanym.

 Ten jedynie, kto sam spędził całe miesiące w ciężkiej atmosferze obozowej, podczas wojny, zdoła pojąć rozkosz niezmierną Mikołaja, gdy stracił z oczu konwoje z rannymi, ambulanse; gdy przestał żywić się nędzną strawą żołnierską i nie potrzebywał kłopotać się, skąd weźmie na jutro furażu dla koni, a wiktuałów jakichkolwiek dla swoich ludzi? Skoro znalazł się po za obozowiskiem, taką uczuł radość, jakby wszystko co go otaczało, widział po raz pierwszy w życiu. Zachwycał się wsią każdą, chłopstwem spotykanem po drodze, domami większych ziemskich właścicieli, polem świeżo zoranem, domkami pocztowemi, z poczmistrzami i postyljonami wiecznie zaspanymi... i tem podobnie. Co go cieszyło najbardziej, to gdy spotykał po drodze ładne i młode kobietki, mogąc umizgać się do nich w pojedynkę, bez nieznośnego i niepotrzebnego dodatku, kilkunastu innych oficerów, spragnionych i łaknących tak samo jak on przyjemnej rozrywki. Dodajmy, że każda z młodych dam, przyjmowała z słodkim uśmiechem, nadskakiwania młodego i chwackiego huzara, który w dodatku jechał prosto z obozu i miał do opowiadania o tylu, tylu rzeczach ciekawych. Uszczęśliwiony łaską losu i samym sobą, dojechał późno w nocy do Woroneża. W oberży, gdzie mu luzak zamówił był wygodną kwaterę, kazał sobie podać to wszystko na wieczerzę, czego mu brakowało w obozie i wyciągnął się z zadowoleniem najwyższem w łóżku wygodnem. Nazajutrz, wyspawszy się należycie; świeżo ogolony, wyświeżony, zlany wonnościami paryskiemi, w mundurze galowym, z krzyżem za chrabrost na piersiach, (tego wszystkiego nie miał od dawna na sobie), poszedł z wizytami do miejscowych matador tak cywilnych jak i wojskowych.

 Naczelny dowódzca miejscowej milicji, człowiek w starszym wieku, dotąd urzędnik cywilny, obecnie mając sobie nadaną rangę jeneralską, zdawał się uszczęśliwiony nowym tytułem i nowiusieńkim mundurem. Przyjął Mikołaja z miną surową i napuszoną, sądząc w swej naiwności, że tem powinien odznaczać się każdy wojskowy. Wybadywał go, to przytakując mu, to ganiąc, jak gdyby miał jakie prawo po temu. Ponieważ Mikołaj był w różowym humorze, bawił się arogancją głupiego pyszałka, zamiast czuć się tem obrażonym. Z tamtąd udał się prosto do gubernatora miasta. Ten był malutkim, żwawym człeczyną, z sercem na dłoni, jak to mówią. Przyjemny, uprzejmy, przyjął Mikołaja z otwartemi ramionami; wskazał mu natychmiast główne stajnie, gdzieby mógł dostać koni odpowiednich i pewnego właściciela, o jakie dwadzieścia wiorst, który miał również konie prześliczne. Po tego, obiecał mu dać list polecający, jako do swego dobrego przyjaciela.

 — Jesteś hrabio synem Stefana Andrzejewicza?... Moja żona, jest serdeczną przyjaciółką twojej matki. Zbierają się u nas znajomi w czwartki. Dziś właśnie czwartek, zrób że nam tę prawdziwą przyjemność hrabio kochany i przyjdź do nas na wieczór bez wszelkich ceremonji.

 Prosto od gubernatora, Mikołaj najął jakąś wielce niepokaźną telegę, i kazał zawieść się do stajni wskazanej. Wziął z sobą na wszelki wypadek, aby zresztą podzielić się z kimś odpowiedzialnością, swojego wachmistrza. Właścicielem stada, rzeczywiście pierwszorzędnego, był stary kawaler, dawny kawalerzysta, sławny znawca koni, strzelec zapamiętały, i posiadający w zwyż tego wszystkiego stuletnią wódkę gdańską i prawie w tym wieku przedziwnego tokaja. Mikołaj ubił z nim interes w dwóch słowach. Zapłacił mu sześć tysięcy rubli za siedmnaście ogierów, pierwszorzędnych, do stada pułkowego. Zaproszony na dobry objadek, nie wylewał za kołnierz, pysznego starego węgrzyna, a ucałowany z dubeltówki nieocenionego swego amfitrjona, (z którym się już „tykał“, tak go był serdecznie pokochał w tych kilku godzinach), wrócił na kwaterę, w humorze jeszcze weselszym, szturkając raz po raz fiakra z końmi ochwaconemi na przednie nogi, aby go zmusić tym poczęstunkiem do prędszej jazdy.

 Po tęgiej drzemce, odświeżywszy się i uperfumowawszy na nowo, udał się, może trochę za późno do państwa gubernatorstwa. Nie był to bal en forme, ponieważ jednak wiedziano, że sprowadzą cichaczem muzykusa, który wygrywał rozmaite tańce na klawikordzie, damy młodsze wolały ubrać się do gorsu i z krótkiemi rękawkami. W roku 1812 życie w Woroneżu płynęło zwykłym trybem. Było może nawet weselej w miasteczku niż kiedy indziej. Schroniło się tu kilka rodzin magnackich z Moskwy, co ożywiało niezwykle tutejsze towarzystwo. Zamiast banalnych pogadanek: o modach, drożyźnie, złych sługach, i tym podobnie... rozprawiano i w tym zakątku nader poważnie o Napoleonie, Moskwie i wojnie w ogólności. Wieczór u gubernatorstwa zgromadził był samą „śmietankę“ miejscową. Między innemi, było kilka dam które Mikołaj znał i widywał na balach w Moskwie. Co się tyczy młodzieży męskiej, nie mógł żaden rywalizować z kawalerem orderu św. Jerzego, z świetnym rotmistrzem w huzarach, z zachwycającym i najmilszym hrabią Rostowem. Do zaproszonych należał oficer francuzki rodem Włoch, wzięty w niewolę w jednej z potyczek. Mikołaj czuł instynktowo, że jego obecność, niby trofea wojenne żywe i namacalne, podnosi jeszcze tryumf walecznego bohatera rosyjskiego. Przekonany, że wszyscy podzielają z nim to uczucie, Mikołaj był grzecznym i uprzedzającym dla młodego Włocha. Serdeczność jego była pełną delikatności i powagi. Skoro błysnął w salonie swoim prześlicznym mundurem, rozlewając w koło woń odurzającą heljotropu, zobaczył się otoczonym, rozrywanym, i powtarzano mu bez końca, na jego tłumaczenia: — Lepiej późno niż nigdy! — Stał się od razu punktem odśrodkowym, w którym zestrzelały się oczy całego towarzystwa. Czuł się w sferze, do której przywykł był od lat najmłodszych. Odszukiwał, ku najwyższemu swemu zadowoleniu, zwykłe stanowisko pieszczocha i ulubieńca w każdym salonie, czego był pozbawionym od tak dawna! Młode mężatki i panny na wydaniu, kokietowały go na wyścigi. Starsze damy, zaczęły natychmiast intrygować po cichu, aby go z kim poswatać. — Trzeba położyć raz tamę podbojom tego niebezpiecznego pogromcy serc niewieścich — utrzymywały, grożąc mu od nosa z figlarnym uśmiechem. Żona gubernatora, która przyjęła go jakby był jej krewnym najbliższym, mówiąc mu od razu po imieniu, intrygowała najgorliwiej w tym kierunku. Muzykus zaczął grać do tańca. Krew się rozgrzewała, tańczono do upadłego. Mikołaj rozwinął w całym blasku swój talent choreograficzny. Jego gracja pełna swobody, zachwycała wszystkie damy. Dziwił się sam, co dziś nie wyrabiał w tańcu. W Moskwie, nie byłby sobie pozwolił w żadnym salonie tańcu tak... oryginalnego! (żeby więcej nie powiedzieć). Tu puszczał wodze swojej fantazji w sposób cokolwiek za śmiały, i niekoniecznie w dobrym tonie. Czuł, że powinien olśnić czemś nadzwyczajnem „parafianów“, wymyśleć coś, czego jeszcze nie widzieli i o czem nie mieli wyobrażenia. Chciał w nich wmówić i dokazał tego z największą łatwością, że taki jest szyk w wielkich miastach stołecznych. Obrał za przedmiot swoich nadskakiwań i uwielbiań, młodziutką żoneczkę pewnego w starszym już wieku urzędnika w wydziale podatkowym. Była to milutka blondyneczka, z prześlicznemi oczami, barwy nieokreślonej, mieniącej się między fiołkiem a bławatem. Dzielił to naiwne przekonanie, z całą rzeszą młodzików lekkomyślnych i nieopatrznych, że ładne kobietki, szczególniej żony starych mężów, stworzone zostały specjalnie dla ich przyjemności. Nie odstępywał na krok od swojej ubóstwionej. Posunął nawet tak daleko wybieg dyplomatyczny, że starał się siłą mocą zaprzyjaźnić z jej mężem, jak gdyby nie wyznawszy dotąd niczego jedno przed drugiem, był już pewnym jej wzajemności, i rychłego z nią porozumienia we wszystkiem. Mąż nie zdawał się nadto uradowanym taktyką, starą jak świat zresztą, młodego huzara. Zbywał jego czułości i narzucanie mu się z przyjaźnią nader zimno i odstręczająco. Dobroduszność atoli i naiwna, serdeczna wesołość młodego nicponia, zwyciężała nieraz i rozpraszała kwaśny humor pana męża. I on, mimo włosów szpakowatych, wybuchał śmiechem, wygładzając groźne bruzdy na czole. W miarę jednak jak pod koniec wieczoru młoda blondyneczka ożywiała się coraz bardziej, a twarzyczka jej płonęła szkarłatem, ilekroć Mikołaj przeszył ją wzrokiem, niby grotem zabójczym Amora; rysy męża posępniały, brwi ściągały się i stawał się ponurym jak chmura gradowa. Zdawać się mogło patrząc na nich z boku, że we dwójkę mieli tylko pewną dozę wesołości do wydania na zewnątrz. Gdy żona stawała się wesołą aż do pustoty, mąż zamarzał po prostu.

V.

 Mikołaj podczas pauzy w tańcu, rozparty wygodnie w szerokiem karle, zabawiał się przybieraniem postawy coraz innej, w celu pokazania w świetle najkorzystniejszem, jaką ma w pasie wciętą i kształtną figurkę i małą, wąską, zgrabną nóżkę, obutą najwykwintniej na tę uroczystość. Nie przestawał uśmiechać się, prawiąc komplementa napuszyste i przesadne, pięknej, jasnowłosej mężateczce. Zwierzał się jej pół głosem z zamiarem uwiezienia i wykradzenia jednej z dam miejscowych.

 — Którąż naprzykład?

 — Oh! kobietka boska, zachwycająca! Oczy ma fiołkowe — dodał zaglądając figlarnie w oczy swojej sąsiadki — usteczka koralowe, szyjka, niby puch łabędzi, kibić cudowną bogini Diany...

 Mąż zbliżył się w tej chwili do żony, pytając z kwaśnym uśmiechem o czem rozmawiają.

 — Oh! Nikito Iwanowiczu — zerwał się Rostow natychmiast, ustępując mu miejsca obok żony z całą uprzejmością. I jakby chciał go zachęcić do wzięcia udziału w jego żartach, zwierzył się i jemu z pustym śmiechem ze swoją intencją wykradzenia i uwiezienia z sobą pięknej blondynki.

 Mąż przyjął nader zimno to poufne zwierzenie, żona jego natomiast była rozpromieniona, nie posiadając się z radości. Gubernatorowa, najpoczciwsza pod słońcem kobieta, zbliżyła się do nich z miną na poły uśmiechniętą, a na poły surową.

 — Anna Ignatjewna, chce z tobą mówić Mikołciu — wymówiła imię damy z naciskiem, dając tem do poznania, że to nie pierwsza lepsza, tylko osobistość znana i poważana ogólnie. — Chodźmy do niej.

 — Natychmiast droga cioteczko — tak się kazała nazywać Mikołajowi. — Ale któż to taki?

 — Pani Malwinczew. Słyszała o tobie od swojej siostrzenicy, którą miałeś uratować z wielkiego niebezpieczeństwa... czy teraz zgadujesz?

 — Oh! bardzo wiele osób ratowałem — bąknął Mikołaj wymijająco.

 — Jest ciotką księżniczki Maryi Bołkońskiej, którą zaproszono razem z nią... Oh! jakiegoś spiekł raka... cóż to się znaczy!

 — Ależ nic zupełnie, zaręczam cioteczce kochanej.

 — Dobrze, dobrze, panie Skrytowski! Już ja dowiem się wszystkiego i bez twojej pomocy.