Zakazana psychologia tom 3. - Tomasz Witkowski - E-Book

Zakazana psychologia tom 3. E-Book

Tomasz Witkowski

0,0
6,90 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Jak to się stało, że psychologowie odegrali rolę w doskonaleniu metod tortur? Czym jest pornografia mózgowa? Ile ofiar traumatycznych wydarzeń doświadczyło dodatkowych cierpień z powodu interwencji psychologów? Czy klątwy rzucane przez psychologów mogą naprawdę sprowadzić śmierć?

To tylko kilka z fascynujących pytań, na które z charakterystyczną sobie przenikliwością stara się odpowiedzieć Tomasz Witkowski w trzeciej części swojej trylogii "Zakazana psychologia".

Intrygująca narracja o tych poszukiwaniach trzyma w napięciu od pierwszych stron aż po ostatnie akapity. Autor z wielką swadą i pewnością prowadzi czytelnika przez najbardziej skomplikowane obszary psychologii. Towarzyszenie mu w tych poszukiwaniach jest niczym uczestnictwo w fascynującej wyprawie, której celem jest odkrycie źródeł rzeki zalewającej współczesną psychologię bezwartościowymi wynikami badań i pseudonauką. Wyniki tych poszukiwań są zatrważające – większość tropów prowadzi do świątyni nauki, a Witkowski nie idzie na żadne kompromisy w odkrywaniu prawdy. Każdy, kto choć minimalnie korzysta z usług psychologii lub ma taki zamiar, wiele zyska, sięgając po "Zakazaną psychologię".

To lektura dla odważnych czytelników, gotowych skonfrontować swoje wyobrażenia o nauce z twardą rzeczywistością. Non-fiction z najwyższej półki.

"Zakazana psychologia" to trylogia, w której każdy tom stanowi samodzielną całość, co oznacza, że czytelnik może rozpocząć swoją podróż od dowolnej części i zawsze będzie na początku fascynującej wyprawy.

O AUTORZE
Polski psycholog, psychoterapeuta i publicysta.
Rainhold Messner powiedział kiedyś: Jestem tym, co robię. To dobry pretekst do tego, aby nie pisać o sobie lecz pokazać siebie poprzez to, co robię - książki, artykuły, wyniki badań, wypowiedzi i inne dokonania. Jeśli jednak zaistnieje potrzeba pisania o sobie, to stwierdzenie Messnera jest również dobrym punktem wyjścia do tego, by pisać nie wpadając w pułapkę własnych wyobrażeń i projekcji.
Jestem zatem przede wszystkim psychologiem, bowiem obecnie większość moich działań życiowych skoncentrowałem w tej dziedzinie wiedzy. Część mojej działalności jest w znacznej mierze publiczna i jej chciałbym słów parę poświęcić.
Jestem zatem psychologiem-pisarzem, bo pisanie pochłania ostatnimi laty wiele mojej energii i czasu. Piszę o psychologii i dziedzinach jej pokrewnych. Mojemu pisaniu towarzyszy głębokie zatroskanie o przyszłość dziedziny, którą uprawiam. Z jednej strony bowiem towarzyszy mi przekonanie, że to co wartościowego w nauce, stało się tak elitarne, że nie jest dostępne dla przeciętnego odbiorcy. Z drugiej strony korzystają z tego szarlatani i oszuści, którzy pod szyldem nauki żerują na ludzkim nieszczęściu i ignorancji. W swoich książkach staram się zbliżyć naukę przeciętnemu czytelnikowi. Mój najnowszy projekt zatytułowany Zakazana psychologia to próba “oczyszczenia” psychologii z hochsztaplerstwa. 

Czy mi się to uda? Czas pokaże...

OPINIE
Odwaga jest dzisiaj chyba w odwrocie. Także odwaga pisania, mówienia ale także odwaga konfrontowania się z argumentami innych. Czy bez takiej odwagi można prowadzić badania naukowe? Czy bez takiej odwagi możliwy jest rozwój? Książka, którą trzymasz w dłoni jest odważna, bo odważny jest jej Autor. Dlatego ją polecam. Przeczytaj, o ile jesteś odważny.
dr. Tomasza Rożka

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB

Veröffentlichungsjahr: 2024

Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



WSTĘP

Kiedy kończyłem pracę nad pierwszym tomem Zakazanej psychologii, zacząłem zastanawiać się, jaki motyw graficzny najlepiej zilustrowałby jej tytuł. Chodziło o coś, co ktoś zamknął i nie życzy sobie, aby ktokolwiek inny to oglądał. Pojawiło się więc skojarzenie z zamknięciem, zamkiem, kłódką1. Ale też opisywane przeze mnie wydarzenia i problemy nie były strzeżone tak, jak strzeże się na przykład tajnych akt – za solidnymi metalowymi drzwiami sejfu. Chodziło o zakaz w rodzaju „Lepiej tam nie zaglądaj!” albo „I kto kazał ci tam zaglądać?”. Coś gdzieś zostało upchnięte i zamknięte tym, co akurat było pod ręką. A zatem jakaś stara podrdzewiała kłódka na zmurszałych drzwiach, dających się od biedy rozchylić, żeby zajrzeć przez szparę, najdosłowniej oddawała rodzaj zakazu, jaki pojawił się w tytule książki. Zacząłem z aparatem fotograficznym „polować” na takie obiekty. Z czasem stało się to moją drobną obsesją. Wszędzie, gdzie byłem, zacząłem dostrzegać takie nadwątlone zamknięcia i kłódki i, jeśli tylko miałem przy sobie aparat, fotografowałem je. Do dzisiaj zebrałem pokaźną ich kolekcję – mam takich zdjęć kilkaset i… robię kolejne.

Szczególna historia łączy się ze zdjęciem, które trafiło na okładkę drugiego tomu. Są tam aż dwie kłódki, ale „instalacja”, na której zostały umieszczone, nie daje najmniejszej gwarancji bezpieczeństwa chronionych przez nią dóbr. Pozaginane gwoździe, brak skobla przy jednej kłódce, zmurszałe i dziurawe deski, do których je przytwierdzono – to wszystko sprawia wrażenie, że jedno silniejsze pchnięcie lub kopniak natychmiast zniweczą tę iluzję zamknięcia. Wykonanie tego zdjęcia kosztowało mnie więcej niż jakiegokolwiek innego z całej mojej kolekcji. Zrobiłem je w Maroku, w małej górskiej miejscowości, nieopodal targu. Aby dojść wystarczająco blisko do tak malowniczo zamkniętych drzwi (nie miałem teleobiektywu), musiałem przejść nad zwłokami dwóch psów. Leżały tam od wielu dni, a fetor rozkładających się ciał był nieznośny. Wstrzymałem oddech i, tłumiąc odruchy wymiotne, wykonałem kilka fotografii. Później zapomniałem o całym zdarzeniu, do czasu aż wziąłem kiedyś do ręki wolumin opatrzony tym zdjęciem. Zaskoczyła mnie wówczas refleksja, która zrodziła się w mojej głowie: a może ciała tych psów nie znalazły się tam przypadkowo? Może właściciel tak karkołomnie, choć jednocześnie rachitycznie, zabezpieczonego składu swoich dóbr zdecydował się na dodatkowe zabezpieczenie swoistą barierą biologiczną?

Na te pytania nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć, ale po latach pracy nad wstydliwymi obszarami psychologii wiem, że tak właśnie są one strzeżone – kiepskim zamknięciem wzmocnionym intensywną atmosferą, która ma zniechęcać potencjalnych intruzów. Dzisiaj przeciętnie bystry student, znający podstawy metodologii i mający dostęp do baz artykułów naukowych, bez trudu wykaże brak podstaw empirycznych kolejnej pseudonauki, jej kłamstwa łudzące nadzieją i obietnice bez pokrycia. Ale występowanie przeciwko niej przypomina przedzieranie się przez odór rozkładających się zwłok. Jeśli ktoś spróbuje, natychmiast spotka się z duszną atmosferą oskarżeń natury etycznej, formułowanych w dowolnie pokrętny sposób. Od razu zostaną mu przypisane intencje, których nigdy by u siebie nie podejrzewał. A jeśli i to go nie powstrzyma, może liczyć na pogróżki albo groźbę wytoczenia procesu o zniesławienie. I nie są to pomysły marokańskiego właściciela kiepsko zamkniętej komórki. Ich autorami i wykonawcami bywają uczeni – mali wielcy uczeni…

Historia, którą opowiem, zdarzyła się naprawdę, mimo że wygląda jak fragment scenariusza filmowego. Przyszło mi zagrać w niej trzecioplanową rolę, choć do dzisiaj nie wiem, za czyim zrządzeniem. Czy przyczynili się do tego uczeni? Nie mam takiej pewności. Podobnie jak nie wiem na pewno, czy rozkładające się zwłoki dwóch psów zostały celowo umieszczone przed marokańskim magazynkiem przez jego właściciela. Pozostawię to wyobraźni czytelników. Zważywszy na liczbę niewiadomych zawartych w tej historii, opowiem ją, pozbawiając szczegółów, które mogłyby czytelnika naprowadzić na ślad konkretnych osób. Myślę też, że czas zatarł już częściowo ślady tych wydarzeń na tyle mocno, aby niemożliwe było dokładne zidentyfikowanie biorących w nich udział aktorów.

Zaczęło się jak w typowym filmie akcji, wczesnym rankiem, od dźwięku dzwoniącego telefonu. Odebrałem wyrwany ze snu.

– ABW do ciebie jedzie – poinformował mnie krótko kolega i wspólnik, z którym prowadziłem wówczas firmę.

– Co?!

– Byli u mnie kilka minut temu; pokazali swoje legitymacje. Trafili do mnie, bo pod tym adresem jest zarejestrowana nasza firma. Twierdzą, że znaleźli adres w rejestrze. Mają zresztą do ciebie zaraz dzwonić.

– Ale o co chodzi? W jakiej sprawie? Czy to ma związek z naszą firmą?

– Nie wiem. Pojęcia nie mam. Mówili, że chodzi o ciebie. Nie chcieli nic więcej powiedzieć.

– OK, dzięki.

Tego ranka nie potrzebowałem zwyczajowych dwóch czajników herbaty, żeby mój organizm zaczął funkcjonować na właściwych mu obrotach. Ba! Przyśpieszył nadspodziewanie ponad normę. Nie miałem w życiu wiele do czynienia z policją, a jeśli już, to raczej z drogówką. Nie prowadziłem żadnej nielegalnej działalności. Jeśli coś robiłem źle i popełniałem błędy, to raczej w kwestiach księgowo-skarbowych. Ostatnimi czasy nawet nie konsultowałem żadnych podejrzanych spraw sądowych, co mi się wcześniej zdarzało. Miałem niecałe dwie godziny na przemyślenia, bo mniej więcej tyle czasu zabiera pokonanie drogi z domu mojego wspólnika do mnie.

Rozmyślania przerwał telefon od panów z ABW. Rozmówca przedstawił się stopniem i nazwiskiem – był w randze majora. Prosił o poświęcenie około pół- do godziny na rozmowę. Szybko przemyślałem sytuację, przypominając sobie te nieliczne filmy sensacyjne, które oglądałem i to, jak zachowywali się ich bohaterowie. Poprosiłem o spotkanie poza moim domem – wskazałem odległą o kilka kilometrów restaurację, usytuowaną w dość ruchliwym miejscu pobliskiego miasteczka.

Została mi jeszcze mniej więcej godzina. Myśli ponownie ruszyły. Tym razem w nieco bardziej uporządkowany sposób. Porzuciłem pomysł budowania strategii rozmowy wzorowanej na fragmentach filmów sensacyjnych. Przypomniałem sobie natomiast liczne audycje instruktażowe radia BBC i Wolna Europa, nadawane w czasie stanu wojennego a pomagające w przygotowaniu do częstych w tym czasie przesłuchań prowadzonych przez służby bezpieczeństwa. Pomny wszystkich ograniczeń i błędów poznawczych, jakie przytrafiają się nam szczególnie w sytuacji pobudzenia emocjonalnego, stworzyłem w myślach listę rzeczy, których nie mogę pominąć i pytań, które powinienem zadać. Przede wszystkim postanowiłem, na ile to było możliwe, dokładnie sprawdzić tożsamość funkcjonariuszy, zapamiętać ich nazwiska, nalegać na prowadzenie rozmowy w miejscu publicznym i tak dalej.

Niestety restauracja, którą wyznaczyłem na miejsce spotkania, była zamknięta. Szybko wymyśliłem, że zaproszę „gości” do swojego samochodu. Na parking podjechał co najmniej kilkunastoletni, czarny, sportowy samochód z oklejonymi ciemną folią tylnymi szybami – dokładnie taki, jakimi jeżdżą na dyskoteki młodzi chłopcy, których stać już na auto, ale takie, któremu sami muszą przywrócić drapieżny wygląd. „Doskonały kamuflaż” – pomyślałem, po czym przywitałem się z dwójką muskularnych, ubranych młodzieżowo mężczyzn w wieku sporo po trzydziestce i zaprosiłem ich do swojego auta, na co bez oporów przystali.

– Czy mogę sobie dokładnie obejrzeć? – powiedziałem, wskazując na legitymację, którą funkcjonariusz mignął mi przed oczami. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem z bliska – skwitowałem, po czym dokładnie zbadałem jedyny przedmiot, który mógł zdemaskować potencjalnych oszustów. Wyglądał dość wiarygodnie. Ku mojemu zdziwieniu oświadczyli, że przyjechali mnie ostrzec, ponieważ ja sam, a niewykluczone, że również moja rodzina, znajdujemy się w sporym niebezpieczeństwie. W owym czasie w mieście oddalonym o kilkaset kilometrów od mojego miejsca zamieszkania prowadził swoją działalność seryjny przestępca, który od ponad roku pozostawał niewykryty. Wyrządzał przy tym wiele szkód materialnych i stwarzał sytuacje groźne dla życia ludzi. Ich charakter pominę, aby niepotrzebnie nie naprowadzać czytelnika na konkretne skojarzenia.

W czasie rozmowy dowiedziałem się, że ów przestępca zostawiał na miejscu przestępstwa zapisane kartki, zawierające dziwne informacje, ostrzeżenia, w tym cytaty z moich książek z pytaniami, ale również groźbami pod moim adresem. Zapisałem te cytaty, które pamiętali. Niestety nie byli to oficerowie prowadzący śledztwo, lecz działający na zlecenie jednostki z innego miasta, więc nie byli w stanie udzielić mi szczegółowych informacji, o które pytałem. A może po prostu zasłaniali się w ten sposób? Zadali mi natomiast wiele szczegółowych pytań, które miały pomóc znaleźć w śledztwie te nitki, które mogły łączyć mnie z całą sprawą, a co za tym idzie – pozwolić im schwytać przestępcę. Nie byłem jednak zbyt pomocny i to nie dlatego, że nie chciałem z nimi współpracować, ale po prostu dlatego, że żaden ślad w mojej głowie nie prowadził do opisywanych miejsc czy ludzi. Poinformowali mnie o zasadach bezpieczeństwa, do jakich powinienem się zastosować w najbliższym czasie. Poprosili o zachowanie tajemnicy dla dobra śledztwa i zostawili numer telefonu do siebie z prośbą o kontakt, gdybym przypomniał sobie cokolwiek w tej sprawie, po czym odjechali z piskiem opon. Pozostałem kompletnie skonfundowany.

Dopiero teraz zaczął przegrzewać mi się mózg. Przeszukiwałem zakamarki pamięci, próbując odnaleźć jakikolwiek ślad łączący mnie z tą niezwykłą historią. Po powrocie do domu, przy pomocy komputera, przeszukałem maszynopisy wszystkich swoich książek w poszukiwaniu cytatów, które pozostawiał przestępca. Nic. Przeszukałem raz jeszcze PDF-y, zakładając, że być może podczas redakcji coś zostało zmienione. Również nic. Wielokrotnie przestawiałem szyk cytowanych zdań, podejrzewając, że cytowane z pamięci mogły nieznacznie ulec zmianie. I to bez skutku. Nic nie sklejało się w jakąkolwiek całość. Czułem się, jakby w wyniku jakiejś absurdalnej pomyłki ktoś próbował wplątać mnie w odgrywanie obcej mi roli.

Oczywiście skontaktowałem się z moimi „opiekunami” i opowiedziałem o swoich wątpliwościach. Nie przekonało ich to. Zresztą sami kilkakrotnie jeszcze do mnie dzwonili, aby wypytać o kolejne szczegóły. Na szczęście miałem wkrótce wyjechać na kilka tygodni za granicę, więc kwestie bezpieczeństwa nie stanowiły dla mnie większego problemu. Po cichu liczyłem, że w tym czasie sprawa się wyjaśni, bowiem zaczynała już być głośna medialnie, a nacisk na organy ścigania – dość intensywny. I faktycznie, niecałe dwa tygodnie po moim wyjeździe przestępca został schwytany, a w prasie zaroiło się od relacji na ten temat. Rzadko przywiązuję wagę do podobnych spraw, ale tym razem, jako że rzecz dotyczyła niejako mnie osobiście, z uwagą śledziłem relacje internetowe. Dopiero teraz przeskoczyła iskra pomiędzy stykami, zamykając obwody w moim mózgu!

Nacisk na prokuraturę prowadzącą śledztwo był tak silny, że ta podejmowała wszelkie możliwe kroki, aby pokazać swoją aktywność w ściganiu przestępcy. Jednym z nich było zlecenie przygotowania jego portretu psychologicznego2. Zlecenie otrzymała placówka badawcza specjalizująca się w psychologii sądowej, mająca siedzibę w mieście, w którym działał przestępca. W placówce tej pracowali uczeni, których miesiąc przed spotkaniem z funkcjonariuszami ABW spotkałem na pewnej konferencji, gdzie wspólnie braliśmy udział w publicznej debacie. Podczas owej debaty doszło do dość przykrego dla mnie incydentu. Zostałem publicznie i wprost posądzony o mówienie nieprawdy, przy czym zakwestionowano moje wypowiedzi, twierdząc, że wyniki amerykańskich badań, na które się powoływałem, zostały dawno zakwestionowane przez samych autorów w ich późniejszych publikacjach. Tak się składa, że znam pierwszego autora tych badań osobiście, dlatego jeszcze tego samego wieczoru, wróciwszy z konferencji, wysłałem do niego maila z pytaniem, czy rzeczywiście opublikował coś, co osłabia lub podważa wnioski z jego poprzednich prac. Oburzył się na taką sugestię i napisał wprost do osoby, która sugerowała coś takiego, a ja poinformowałem organizatorów debaty i tych uczestników, z którymi miałem kontakt, o kłamstwie i manipulacji, jakie miały miejsce. Jak łatwo sobie wyobrazić, moje działania nieco przyczyniły się do utraty twarzy przez tę osobę.

Teraz ta sama osoba i jej bliski współpracownik, który również brał udział w debacie, dostają do rąk dwuznaczny materiał – jakieś brednie chorego psychicznie, jak się potem okazało, człowieka. Pracują nad jego profilem psychologicznym. Sugerują, wskazują, naprowadzają, ostrzegają, interpretują… Resztę dopowiedz sobie, Czytelniku, sam. Ja pewności na temat tego, co rzeczywiście się wydarzyło, pewnie nigdy nie zdobędę. Podobnie jak nigdy nie dowiem się, czy właściciel marokańskiej komórki celowo umieścił rozkładające się zwłoki psów przed swoim składzikiem. Oczywiście przedstawiłem moje hipotezy, wraz z wszelkimi wątpliwościami, swoim „opiekunom”. Obiecali sprawdzić. Nigdy nie potwierdzili, że były prawdziwe. Nawet gdyby tak było, to czy mogli postąpić inaczej? Nigdy też nie dostałem na piśmie cytatów z moich książek, a dzisiaj, wiele lat po zakończeniu śledztwa, skazaniu przestępcy i osadzeniu go w więzieniu, wiem tyle samo na temat tego, co łączyło mnie z tamtą sprawą, jak podczas pierwszej rozmowy z panami z ABW.

Tylko jedno w tej sprawie wyklarowało się całkowicie – przygotowany przez uczonych portret psychologiczny okazał się zupełnie niezgodny z rzeczywistością. Mało tego, był niemal dokładnym przeciwieństwem rzeczywistej charakterystyki przestępcy.

Wstęp do pierwszego tomu tej trylogii kończyłem słowami: „Zajrzyjmy zatem przez dziurkę od klucza do świątyni nauki, a konkretnie do gmachu z napisem psychologia – nauka o duszy”. Dzisiaj napiszę: „Wstrzymajmy oddech, przezwyciężmy odruch wymiotny, kopnijmy w przerdzewiałe skoble i kłódki, zajrzyjmy do komórek otaczających świątynię nauki i wpuśćmy tam nieco świeżego powietrza”.

1 Wydanie pierwsze miało na okładce zdjęcie kłódki, zaś wydanie drugie – zdjęcie „zakazanego owocu” (przyp. red.).

2 Jak twiedzą eksperci i co potwierdzają wyniki badań, metoda, której użyteczność wykazano jedynie w filmach kryminalnych. W praktyce okazuje się być, poprzez kierowanie na niewłaściwe obszary poszukiwań, marnowaniem czasu policji próbującej ująć sprawcę. Zobacz np.: I. Sample, Psychological profiling ‚worse than useless’. „The Guardian”, 14 September, 2010.

CZĘŚĆ IPRZECIW PRAWDZIE

Rozdział 1OKUNKTATORSTWIE, ODWADZE IINTELEKTUALIZOWANIU

Jedno jest wstrętne wtakim naukowcu: jego uśmiechnięta bezsilność, pogodna bezradność. Podobny jest rurze, która przepuszcza pokarm, ale go nie trawi; nigdy ta wiedza jego nie staje się wnim osobista; jest od stóp do głowy narzędziem tylko, instrumentem. Rozmawia się ztakim profesorem jak zrybą wyjętą zwody, każdy znich umiera, gdy go wydobyć zjego specjalności – to jest zawstydzające, trzeba się czerwienić!

Witold Gombrowicz

 

Dzień zaczynał się wcześnie rano od obowiązkowej gimnastyki, następnie był apel i wciąganie firmowej flagi na maszt przy dźwiękach firmowego hymnu. Czasami flagi nie było, choć nikt nie wiedział dlaczego. Wciągano jednak pustą linkę, aby dopełnić rytuału. Po śniadaniu, w otoczonym wysoką drewnianą palisadą zamkniętym ośrodku, rozpoczynały się mordercze, bo trwające nawet po kilkunaście godzin, zajęcia teoretyczne z rachunkowości, księgowości, logistyki i tym podobne. Dopiero wieczorem, przy ognisku, można było napić się drinka z baru, który otwarty dla wszystkich codziennie serwował trunki w nieograniczonych ilościach na koszt właściciela firmy. Ów właściciel często zresztą pojawiał się wieczorami – towarzyski, otwarty i serdeczny. Rozmowy przeciągały się do późna, a uczestnicy dwutygodniowego kursu, zmęczeni codzienną, intensywną pracą, nabierali znowu ochoty do zajęć, których zwieńczeniem miała być podpisana umowa i wymarzona, własna firma. W ośrodku zabronione było używanie telefonów komórkowych, nie było internetu, gazety nie docierały, a jedyny automat telefoniczny działał sporadycznie. Czasami, szczególnie na początku kursu, zdarzały się dość dziwne sytuacje, na przykład krwawa bójka lub pobicie dziecka usługującego w jadalni. Szybko okazywało się, że te „rozrywki” mają charakter inscenizowany, ale i tak na większości robiły piorunujące wrażenie. Pod koniec drugiego tygodnia następował uroczysty moment podpisania umowy ajencyjnej z właścicielem sieci handlowej i… weksla in blanco, który zabezpieczał jego interesy.

Czy to przez przypadek, czy też w wyniku chłodnej kalkulacji uczestnikami tych kursów byli ludzie dość podobni do siebie – w wieku niewiele ponad 50 lat, którzy wcześniej doświadczyli kilku trudnych lat niechcianego bezrobocia. Wszyscy byli właścicielami skromnego majątku – mieszkanie lub mały dom, czasem jakiś własny lokal handlowy, samochód. Większość z nich uległa i podporządkowująca się (podczas rekrutacji przeprowadzano badania psychologiczne). Wymarzona praca to prowadzenie ajencyjnej placówki handlowej w sieci stworzonej przez wspomnianego wcześniej właściciela.

Praca, choć niezwykle wymagająca, bo zaczynała się o 6 rano a kończyła o północy, dawała dużo satysfakcji. Wreszcie, po tylu latach poczucia bezradności i braku własnej wartości, ktoś dał im szansę. Tym chętniej współpracowali z przydzielonymi im opiekunami. Chociaż nie mogli sobie pozwolić na zatrudnienie kogoś do pracy, to jednak przy pomocy rodziny byli w stanie zapanować nad swoim małym biznesem. Pomocni okazywali się również opiekunowie, którzy sugerowali, jaki towar lepiej się sprzedaje, jak zorganizować ekspozycję i tak dalej. Pierwsze miesiące przynosiły całkiem przyzwoite dochody. W pewnym momencie opiekun proponował jakąś promocję. Ufni, na podstawie wcześniejszych doświadczeń, podpisywali dokumenty odbioru towaru i warunki promocji. Ale towar w promocji nie sprzedawał się. Po pewnym czasie zatroskany opiekun stwierdzał, że doszło do zadłużenia w stosunku do sieci. Pracujący na skraju wyczerpania ajent (w ciągu 6 godzin przeznaczonych na sen trzeba było jeszcze zrobić rozliczenie kasy i wypełnić niezbędne, codziennie dokumenty) nie bardzo rozumiał, jak do tego mogło dojść, ale w poczuciu winy pomieszanym z wdzięcznością, za umożliwienie mu wykonywania tej pracy, i tym razem zdawał się na rady swojego opiekuna. A zadłużenie rosło. Opiekun z miłego doradcy powoli przeistaczał się w twardego windykatora… Wkrótce przystępowano do egzekucji weksla, zajmowano mieszkanie, domek, lokal. Kilka osób popełniło samobójstwo, kilka uciekło za granicę, kilka postanowiło jednak walczyć.

Kiedy sieci handlowej zaczęto stawiać pierwsze oskarżenia sądowe, biznesem tym zainteresował się pewien dziennikarz śledczy. Do moich rąk trafił bardzo bogaty materiał do analizy – nagrania wideo wydarzeń, które miały miejsce podczas kursu wstępnego, relacje ajentów, dokumentacja sądowa. Wiele godzin poświęciłem na analizę tego niezwykłego bestiarium. W mojej ocenie sprawa nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości – procedura doboru, inicjacji i doprowadzania do zadłużenia była majstersztykiem manipulacyjnym. Tym bardziej godnym podziwu, że poszczególne techniki wywierania wpływu połączono tutaj w niezwykle skuteczne sekwencje. Niejeden psycholog społeczny mógłby sporo się nauczyć od autorów tej procedury. Na prośbę dziennikarza śledczego, który zajmował się tą sprawą i wynalazł prawny sposób powstrzymania machiny uruchomionej przez sieć, sporządziłem ekspertyzę, która następnie została wykorzystana w sądzie i, jak ufam, w jakimś stopniu przyczyniła się do tego, że kilka, może kilkanaście, osób uratowało swoje majątki, reputację, a może nawet i życie.

Nie piszę jednak tutaj o tym, aby znaleźć poklask czytelników. Podobne sprawy nierzadko do mnie trafiają i nie będę ich wszystkich opisywał. Relacjonuję tę właśnie, aby opowiedzieć o epilogu, który mną wstrząsnął bardziej niż manipulacje żądnych zysku i nieliczących się z niczym biznesmenów. Dowiedziałem się o nim dość długo po zakończeniu sprawy – właśnie od dziennikarza, który się nią zajmował. Wyznał mi, że zanim zwrócił się z nią do mnie, prosił o opinie w tej sprawie dwóch znamienitych polskich uczonych – psychologów. Obaj otrzymali ten sam materiał, który ja analizowałem. Obaj odpowiedzieli w podobnym tonie, z tym że jeden ustnie, a drugi pisemnie. Konkluzja ekspertyzy pisemnej brzmiała: „Przedstawiony materiał wskazuje, że metody wywierania wpływu stosowane przez sieć nie wykraczały poza te, które są powszechnie akceptowane społecznie”.

Mali wielcy uczeni… Zrobią wszystko, aby pozostać w cieple swoich gabinetów, otoczeni przez czołobitnych studentów i asystentów. Jeśli stawiają czoła, to swoim nieprzychylnym recenzentom albo uczonemu o niższej randze. Mały wielki uczony rzadko wychodzi nawet na ulicę, aby przeprowadzić zaprojektowane przez siebie badania. Woli albo przeprowadzić je na swoich studentach, albo robią to za niego inni. „Podobny jest rurze, która przepuszcza pokarm, ale go nie trawi; nigdy ta wiedza jego nie staje się w nim osobista; jest od stóp do głowy narzędziem tylko, instrumentem. Rozmawia się z takim profesorem, jak z rybą wyjętą z wody, każdy z nich umiera, gdy go wydobyć z jego specjalności”.

Uczeni ci posiadają instynkt pozwalający im unikać trudnych spraw, nie wypowiadać się tam, gdzie musieliby wziąć odpowiedzialność za swoje słowa, skonfrontować swoją wiedzę z rzeczywistością. Przecież gdyby zabrali głos, otrzymaliby pewnie wezwanie do sądu w charakterze świadka. Musieliby przerwać swoje lektury, badania i udać się w męczącą podróż – być może nawet do innego miasta. Co gorsza, podróż ta nie przyniosłaby im żadnych dodatkowych punktów, które otrzymują za publikacje i wystąpienia na konferencjach, a które są tak ważne w ocenie ich dorobku. Mało tego, owo wezwanie mogłoby przyjść w pełni sezonu turystyki konferencyjnej i finansowany z grantu badawczego, tak długo oczekiwany, wyjazd do ciepłego kraju z osobą towarzyszącą mógłby spalić na panewce.

Zajmowanie stanowiska w sprawach istotnych dla innych dodatkowo powoduje wrogość ludzi, przeciwko którym to stanowisko bywa wyrażane. Z punktu widzenia uczonego nie przynosi żadnych korzyści. Oznacza dla niego zamieszanie, kłopot i niepotrzebny ból głowy. Miałoby od biedy sens, gdyby mogło zostać wyrażone w formie polemiki na łamach czasopisma naukowego, bo to oznaczałoby dodatkowe punkty za publikację, ale formułowanie go w obliczu innych ludzi, którym może to zaszkodzić, mija się celem. Więc unikają tego, jak mogą. Zaiste wiedzą, co robią! Ci, którzy tego instynktu nie posiedli, mają spore szanse podzielić los Elizabeth Loftus, która najwyraźniej nie poznała bezpiecznych sposobów funkcjonowania małych wielkich uczonych.

 

Na korytarzu sądowym pewien prokurator nazwał ją kurwą, na pokładzie samolotu napastował ją pasażer, który krzyczał: „Ty jesteś tą kobietą!”. Ze względów bezpieczeństwa na wykładach towarzyszyli jej ubrani po cywilnemu ochroniarze. Wojna o pamięć jest jedną z największych i wstrząsających historii naszych czasów, a Elizabeth Loftus, ekspert w zakresie ułomności pamięci, znajduje się dokładnie w samym jej centrum3.

A jak do tego doszło? We wczesnych latach 90. Loftus, zajmująca się pamięcią świadków, w całości poświęciła się badaniom, mającym odpowiedzieć na pytanie, czy możliwe jest wszczepienie do pamięci fałszywych wspomnień o kompletnych wydarzeniach, które nigdy nie miały miejsca. Impulsem do poświęcenia się tym badaniom był, toczący się w 1990 roku, proces sądowy, w którym Loftus zeznawała jako biegła sądowa. Unikalne w tej sprawie było to, że George’a Franklina oskarżono o morderstwo, chociaż jedyne dowody jego winy ograniczały się do zeznań jego córki Eileen Franklin-Lipsker. Eileen utrzymywała, że początkowo wyparła wspomnienia o tym, jak 20 lat wcześniej zgwałcił i zamordował jej przyjaciółkę, Susan Nason. Udało się jej odzyskać te wspomnienia w trakcie terapii, jakiej się poddała. Loftus złożyła zeznania, przedstawiając ułomność pamięci, ale musiała też przyznać, że nie zna żadnych badań na temat tego szczególnego rodzaju pamięci, o którym mówiła Franklin-Lipsker.

Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na fakt, że Loftus zastosowała radę psychologa klinicznego z Uniwersytetu Harvarda, Richarda McNally, który stwierdził, że „najlepszym sposobem zwalczania pseudonauki jest uprawianie dobrej nauki”, ale nie w taki sposób, jak rozumie to większość uczonych, po prostu dalej robiących swoje. Gdyby tak było, nadal prowadziłaby czysto akademickie badania poświęcone naturze pamięci, od której zaczynała swą naukową karierę. Tymczasem w jej przypadku kontakt z psychobiznesem w postaci terapii odzyskiwania wspomnień nakłonił ją do przeprowadzenia badań pokazujących brak racjonalnych podstaw takiego podejścia. I wykonała tę pracę nad podziw dobrze – pomimo wielu ataków, jakich doświadczyła i nadal doświadcza od swoich przeciwników.

 

W latach 90. znana badaczka pamięci i uprzedni prezydent APS, Elizabeth F. Loftus z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine wywołała wyjątkowo wrogie reakcje po tym, jak jej badania podważyły twierdzenia wielu ludzi, przekonanych, że odkryli – często z pomocą terapeutów – wyparte wspomnienia nadużyć, molestowania, a nawet bycia porwanymi i badanymi przez przybyszy z kosmosu. Po tym, jak grożono jej śmiercią, Loftus musiała wynająć uzbrojonych ochroniarzy towarzyszących jej podczas wykładów4.

Zasługi Elizabeth Loftus dla zahamowania powodzi fałszywych oskarżeń sądowych, formułowanych na podstawie wspomnień odzyskanych podczas terapii są nieocenione. Ale w tej samej mierze są one solą w oku zwolenników terapii odzyskanych wspomnień.

W 1993 roku, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Loftus towarzyszyli podczas wykładów uzbrojeni ochroniarze, mali wielcy uczeni z Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego (APA – American Psychological Association) powołali do życia grupę roboczą, która miała zająć się problemem terapii odzyskiwania wspomnień. Po trzech latach pracy grupa ta stworzyła raport, w którym, zamiast jednoznacznego stanowiska, zamieściła oświadczenie o różnicy zdań pomiędzy członkami komisji – klinicystami, którzy wierzyli w możliwość odzyskiwania wspomnień, a naukowcami, którzy zajmowali się badaniem pamięci5. Podobnie dwuznaczne pozycje zajęły Kanadyjskie Towarzystwo Psychologiczne6 i Brytyjskie Towarzystwo na rzecz Poradnictwa i Psychoterapii7. Cóż, przynajmniej potem nie musieli niczego się obawiać podczas wykładów…

O ile jednak uczonym nie udało się zająć jednoznacznego stanowiska w kwestii odzyskiwania wspomnień, to jednak ci z nich, którzy zarządzali Uniwersytetem w Waszyngtonie, w którym wówczas pracowała Loftus, bez żadnych rozterek rozpoczęli trwające 21 miesięcy dochodzenie przeciwko niej; skonfiskowali wszystkie jej dokumenty i zabronili upubliczniania wyników jej badań. Cała rzecz rozpoczęła się w 1997 roku, kiedy to David Corwin i jego koleżanka Erna Olafson opublikowali studium przypadku „Jane Doe” (prawdziwe nazwisko Nicole Taus), które ich zdaniem było dobrym przykładem dokładnej, odzyskanej pamięci o wykorzystywaniu seksualnym w dzieciństwie8. Loftus i jej kolega Melvin Guyer, podejrzliwi wobec opublikowanej relacji, postanowili zbadać ją dokładniej. Korzystając z publicznych zapisów i przeprowadzając wywiady z ludźmi związanymi z Taus, odkryli fakty, których Corwin i Olafson nie zamieścili w swoim oryginalnym artykule, sugerujące, że pamięć o nadużyciach Taus była prawdopodobnie fałszywa. Jednak kiedy Loftus i Guyer prowadzili swoje badania, Taus skontaktowała się z Uniwerystetem w Waszyngtonie i oskarżyła Loftus o naruszenie swojej prywatności. To właśnie w odpowiedzi na to oskarżenie uniwersytet rozpoczął swoje śledztwo, uniemożliwiając Loftus jakąkolwiek pracę przez dwa lata. Chociaż ostatecznie zwolniono ją z wszelkich zarzutów, a odkąd zajęła się psychologią pamięci wytaczano przeciwko niej inne sprawy sądowe, to właśnie te wydarzenia wspomina jako najgorszy okres w swoim życiu. Nigdy nie wybaczyła Uniwersytetowi w Waszyngtonie sposobu, w jaki z nią postąpił. Zostawiła swoich kolegów, dom z pięknym widokiem na jezioro, Waszyngton i kawiarnię, w której przez ponad dekadę piła z przyjaciółmi poranną kawę i przeniosła się na Uniwersytet Kalifornijski. Odkrytą przez siebie prawdę o „Jane Doe” Loftus i Guyer opublikowali w „Skeptical Inquirer”, gdzie przedstawili wyniki swoich badań9.

W 2016 roku wysiłki Elizabeth Loftus zostały uhonorowane przyznaniem jej prestiżowej nagrody Johna Maddoxa, przyznawanej za standing up for science, czyliza obronę nauki (przyznawana od 2012 roku nagroda stanowi wyraz uznania pracy osób promujących rzetelną wiedzę i jednocześnie stawiających czoła niechęci i wrogości wobec tego, co robią). Informacje o nagrodzie opublikowało wiele liczących się mediów na świecie10. Niestety pomimo wielu poszukiwań nie znalazłem w polskojęzycznym internecie ani jednej wzmianki na ten temat. Z rozmowy z kilkoma polskimi dziennikarzami naukowymi dowiedziałem się, że nie są w stanie pisać o wszystkich nagrodach i nadążyć z informowaniem. Prawdopodobnie żadne polskie media nie dostrzegły tego faktu. Cóż, chyba nas to niewiele obchodzi, a przynajmniej dziennikarzy i wszystkich tych, którzy na podstawie fałszywych wspomnień jeszcze przez nikogo dotychczas nie zostali oskarżeni…

Elizabeth F. Loftus– uczona, która rozpoczęła wojnę o pamięć, a której podczas wykładów towarzyszyli ochroniarze.

Jak wielu uczonych wkracza na ścieżkę podobną do obranej przez Loftus? Nieliczni. Należy do nich Jean A. Mercer, której kontakt z pseudonauką zmienił całe życie. Pod koniec lat 90. Mercer stanęła twarzą w twarz z psychobiznesem w postaci terapii więzi (holding) i rebirthingu. Spotkanie było nad wyraz brutalne, bowiem odbyło się w sądzie, podczas rozpatrywania przypadku Candace Elizabeth Newmaker – ofiary zamordowanej w trakcie 70-minutowej sesji terapeutycznej, mającej na celu leczenie reaktywnego zaburzenia więzi. Przygotowany na tamten dzień program zakładał doświadczenie przez dziewczynkę ponownych narodzin (rebirthing), podczas których została uduszona.

Jean Mercer zeznawała w sądzie, jako jedna z powołanych biegłych psychologów, przeciwko terapeutce, która doprowadziła do śmierci dziesięcioletniej Candace Newmaker. Od tego czasu rozpoczęła swoją kampanię przeciwko „alternatywnym” psychoterapiom. Zaczęła wygłaszać wykłady na ten temat, publikować krytykę tych metod i wraz z pozostałymi psychologami, którzy brali udział w procesie, napisała książkę zatytułowaną Attachment Therapy on Trial: The Torture and Death of Candace Newmaker (Terapia więzi przed sądem: tortury iśmierć Canadace Newmaker). Większość tekstu zamieszczonego w książce pochodzi z protokołu zeznań terapeutów w sądzie oraz z jedenastogodzinnego nagrania wideo dokonanego podczas sesji, w trakcie której Candace zmuszono do pozostawania pod kocem obciążonym przez kilku dorosłych. Książka wyjaśnia również, jak pseudonauka, pod postacią chociażby terapii więzi, przemawia do przeciętnego odbiorcy.

Jean Mercer założyła organizację obrońców dzieci – ofiar terapii (Advocates for Children in Therapy), która występuje przeciwko takim metodom psychoterapeutycznym, które już to stwarzają potencjalne zagrożenie, już to rzeczywiście poważnie szkodzą dzieciom w nich uczestniczącym. Misją organizacji jest uświadamianie opinii publicznej zagrożeń i okrucieństw towarzyszących terapii więzi. Obecnie Mercer jest najbardziej znanym propagatorem psychoterapii opartej na nauce a adresowanej do dzieci przybranych i adoptowanych. Jej historia mogłaby posłużyć do stworzenia niejednego scenariusza filmowego, pokazującego, w jaki sposób naukę można wykorzystać dla ochrony i dobra innych ludzi11.

W gronie naukowych nonkonformistów, którzy nie boją się konsekwencji publicznego głoszenia naukowej prawdy, nie może również zabraknąć Susan A. Clancy. Stała się obiektem ataków po opublikowaniu w 2010 roku książki The Trauma Myth (Mit traumy) relacjonującej wnioski z wielu wywiadów przeprowadzonych z ofiarami molestowania seksualnego w dzieciństwie. Wbrew panującym przekonaniom, że molestowanie jest doświadczeniem wywołującym szok, strach i prowadzi do nieuniknionej traumy, Clancy odkryła, że tego rodzaju przeżycia są dla dzieci kłopotliwe, ale nie traumatyczne. Dopiero wiele lat później, kiedy dorastają na tyle, aby zrozumieć dokładnie, co się wydarzyło, pojawia się lęk, szok i przerażenie. I dopiero wówczas zaczyna być przeżyciem traumatycznym z jego wszystkimi destrukcyjnymi konsekwencjami. Jej odkrycia okazały się zupełnie sprzeczne zarówno z potocznymi przekonaniami na ten temat, jak również z przyjętym modelem nadużyć seksualnych.

 

Dr Clancy wyznaje, że stała się pariasem zarówno wśród akademików, jak i w kręgach laików. Przez prasę została „ochrzczona” mianem „przyjaciółki pedofili”, koledzy bojkotują jej wykłady, doradcy sugerują, że przebywanie w jej otoczeniu może wykoleić karierę naukową.

Całe to zamieszanie wokół jednego małego słowa „trauma” i zmiany momentu, w którym się pojawia. Dlaczego miałoby to mieć jakiekolwiek znaczenie?

Dr Clancy wskazuje na kilka przyczyn, które wywołały aż takie zacietrzewienie. Główną jest to, że cała akademicka i terapeutyczna struktura została zbudowana na starym modelu nadużycia seksualnego, a jej odkrycia mogą zburzyć drogie projekty poświęcone prewencji i terapii12.

Jeden z najbardziej wpływowych i najczęściej cytowanych żyjących psychologów Robert Plomin, w swojej książce Blueprint: How DNA makes us who we are (Kod. Wjaki sposób DNA sprawia kim jesteśmy)13, pisze, że zwlekał z jej wydaniem trzydzieści lat. Powód? W czasach, kiedy zaczynał prowadzić swoje badania nad genetyką zachowania, publiczne mówienie o genetycznych uwarunkowaniach różnic indywidualnych, a w szczególności inteligencji, było równoznaczne z naukowym samobójstwem. On sam podkreśla, że przez wiele lat pracował ze spuszczoną głową. Odważył się ją podnieść dopiero w latach 90. po ukazaniu się książki Richarda J. Herrnsteina i Charlesa Murraya The Bell Curve (Krzywa dzwonowa), która poddała ciężkiej próbie nasze przekonania o naturze inteligencji i wywołała spory skandal. Plomin, jako jeden z 52 intelektualistów, stanął wówczas w obronie tez zawartych w artykule Mainstream Science on Intelligence (Główny nurt nauki ointeligencji) autorstwa Lindy Gottfredson opublikowanego na łamach „The Wall Street Journal”, podpisując list popierający zawarte w nim tezy. Artykuł bronił zależności pomiędzy rasą a inteligencją, postulowaną w książce The Bell Curve. Mimo że od czasu, kiedy Plomin rozpoczynał swoje badania, minęło niemal pół wieku, a gromadzone skrupulatnie dane nie pozostawiają wątpliwości, co do znaczenia czynników genetycznych w kształtowaniu różnic indywidualnych, to i tak ukazanie się jego książki spotkało się z bezpardonową krytyką, również na łamach najbardziej znaczących czasopism naukowych14.

Jak większość zwierząt stadnych, mali wielcy uczeni nie stronią od zbiorowych nagonek na osobniki, które od stada odstają i psują miłą atmosferę samozadowolenia. Kolejną osobą, która doświadczyła takiego ataku w całej pełni, jest kanadyjska psycholog Tana Dineen. Amerykańska prasa obeszła się z nią bezpardonowo: „National Post” i „San Diego Union Tribune” okrzyknęły ją „psychologiem renegatem”, zaś „Ottawa Citizen” nazwała „psychologiem dysydentem”, a „LA Daily Journal” (największy dziennik adresowany do prawników w Stanach Zjednoczonych) „heretykiem”. Sama tak pisze o recepcji swojej książki:

 

Kiedy Manufacturing Victims (Produkowanie ofiar) ukazała się po raz pierwszy w 1996 roku, wywołało to nerwowe reakcje przemysłu psychologicznego. Była atakowana jako „książka spiskowa” i nazwana „Ripley’s wierzcie lub nie psychologii”15. Koledzy, którzy ani mnie nigdy nie spotkali, ani nie czytali mojej książki, szafowali swoimi opiniami, diagnozowali mnie jako cierpiącą na uleczalne dolegliwości, takie jak „wypalenie” albo „depresja”. Pewien psycholog po obejrzeniu w ogólnokrajowej telewizji wywiadu ze mną złożył formalne zażalenie do mojej komisji certyfikacyjnej, co przyczyniło się do rozpoczęcia postępowania w imieniu „ochrony opinii publicznej”. Po osiemnastu miesiącach komisja ostatecznie przyznała mi statutowe prawo do wypowiedzi i do pełnienia roli „krytyka społecznego”, i oddaliła zażalenia16.

Jak autorka zniosła tę nagonkę, możemy się tylko domyślać. Dodatkowe światło na te wydarzenia rzuca treść maila, którego od niej otrzymałem w odpowiedzi na prośbę o zrecenzowanie mojej książki. Napisała wówczas między innymi:

 

Jakkolwiek uważam twoją pracę za interesującą i odważną, w rzeczywistości moje wyzwanie rzucone „przemysłowi psychologicznemu” dało mi się mocno we znaki, co odczuwam do dzisiaj. Z tego powodu zupełnie zmieniłam swoje zainteresowania zawodowe i niestety nie mogę spełnić twojej prośby.

Cóż, wygląda na to, że w tym przypadku mali wielcy uczeni odnieśli swoje małe zwycięstwo.

Podobnego ataku doświadczył James Heilman, lekarz pierwszej pomocy i orędownik doskonalenia treści związanych ze zdrowiem, publikowanych w Wikipedii. I w jego przypadku rzetelne podejście do nauki i popularyzacji wiedzy spotkało się z niezadowoleniem małych wielkich uczonych uprawiających swoje wąziutkie grządki. W 2009 roku, po odbyciu pewnej, frustrującej go, debaty na temat tego, czy pojedyncza, przykładowa plama testu Rorschacha nie powinna zostać usunięta z Wikipedii, pomógł opublikować tam wszystkie dziesięć plam atramentowych testu wraz z najczęściej występującymi podczas badań skojarzeniami.

Blisko 100-letni test od dawna budził wiele kontrowersji wśród psychologów. W Mental Measurement Yearbook, wydawanej co pięć lat książce zawierającej informacje na temat testów psychologicznych ukazujących się w języku angielskim, w wydaniu z 1959 roku, zacytowano wypowiedź Lee Cronbacha, byłego prezydenta Towarzystwa Psychometrycznego (Psychometric Society) i Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego (APA), a jednocześnie światowej sławy eksperta w zakresie testów psycho­logicznych: „Test wielokrotnie zawiódł w zakresie predykcji kryteriów praktycznych. Nie znajdziemy w literaturze nic, co zachęcałoby do polegania na interpretacjach Rorschacha”17.

Dodatkowo, główny recenzent przeglądu, Raymond J. McCall, napisał:

 

Chociaż od tego czasu (wcześniejszego przeglądu) test Rorschacha został przeprowadzony dziesiątki tysięcy razy przez setki wyszkolonych profesjonalistów i chociaż postawiono wiele hipotez dotyczących związków z dynamiką osobowości i zachowaniem, ogromna większość nigdy nie została potwierdzona empirycznie, pomimo wydania ponad 2000 publikacji poświęconych temu testowi18.

W 1999 roku ogłoszono moratorium wzywające do zaprzestania stosowania testu w warunkach klinicznych i sądowych19.

I chociaż podobnych wypowiedzi wybitnych psychologów – psychometrów znajdziemy w literaturze całe mnóstwo, to jednak test Rorschacha nadal jest wykorzystywany do diagnozy klinicznej, a w wielu krajach, w tym oczywiście w Polsce, również do diagnozy dla celów sądowych. Warto też dodać, że test w chwili publikacji w Wikipedii nie był objęty żadnymi prawami autorskimi. Mimo to środowisko psychologów zareagowało jak rozwścieczone pszczoły, którym ktoś podkrada miód z ula. Na Heilmana posypał się grad oskarżeń i zarzutów.

 

Jeden z nich, Andrea Kowaz z Kolegium Psychologów Kolumbii Brytyjskiej, zarzucał, że poprzez publikację plam atramentowych w Wikipedii dr Heilman naruszył poufność testu i że gdyby był psychologiem, jego zachowanie byłoby „traktowane jako poważne wykroczenie”.

W innym liście, otrzymanym od Laurene J. Wilson, psychologa z Królewskiego Szpitala Uniwersyteckiego w Saskatoon, powtarzała się troska o bezpieczeństwo testu, a ponadto zarzut, że dr Heilman „wykazał brak szacunku dla swoich kolegów profesjonalistów w zakresie psychologii i zdyskredytował ich w oczach opinii publicznej”20.

W odpowiedzi Heilman stwierdził, że traktuje zarzuty jako chęć ukarania go za próbę zdemaskowania zawodu psychologa.

 

„To sposoby zastraszania” – stwierdził dr Heilman. „Próbują zamknąć drzwi przed naukową debatą. Nie chcą, aby ktokolwiek, poza nimi samymi, zaangażował się w dyskusję na temat tego, co robią”21.

Chcąc pokazać opinii publicznej znikomą, lub wręcz żadną, rzetelność testów projekcyjnych, a także zwrócić uwagę środowiska psychologów na problem ich wykorzystywania w diagnozie, również tej prowadzonej dla potrzeb sądu, Klub Sceptyków Polskich zaplanował i przeprowadził w marcu 2012 roku kampanię zatytułowaną Psychologia to nauka, nie czary. Informacje o tej kampanii pojawiły się w prasie, w ogólnopolskich rozgłośniach radiowych, w ważniejszych portalach informacyjnych. Ponad 140 osób z dziewięciu dużych organizacji pozarządowych wzięło udział w proteście. Przez 4 dni naukowcy, wykładowcy i studenci chodzili do pracy i na zajęcia w koszulkach z plamą Rorschacha i sloganem kampanii. Zorganizowano wiele otwartych wykładów i dyskusji. Podobnie jak kilka lat wcześniej uczynił to Heilman, polscy sceptycy opublikowali atramentowe plamy testu wraz z ich interpretacjami w polskojęzycznej Wikipedii22. I podobnie jak w opisywanych wcześniej przypadkach pojawiło się sporo „skutków ubocznych” tej kampanii. Niektórzy studenci biorący w niej udział byli zastraszani przez wykładowców uniwersyteckich. Kilku naukowców zaangażowanych w kampanię doświadczyło ostracyzmu ze strony innych akademików. Pojawiły się typowe w takiej sytuacji oskarżenia o „autopromocję” organizatorów kampanii. I oczywiście zarzut złamania praw autorskich poprzez publikację testu oraz oskarżenie o naruszenie zasad etycznych psychologów. Cóż takiego autorzy oskarżeń rozumieją pod pojęciem „złamanie praw autorskich”?

Dość trudno wniknąć w ich sposób rozumowania, bowiem charakteryzuje go specyficzna, podwójna moralność, którą można zilustrować obecnością na rynku polskim książki autorstwa Michała Stasiakiewicza pod tytułem Test Rorschacha, która ukazała się w 2004 roku23.Znajdziemy w niej wszystkie tablice testu Rorschacha, wraz z ich szczegółowym opisem, możliwymi odpowiedziami i ich interpretacjami. Książka ta jest pozycją powszechnie dostępną i każdy, kto dysponuje sumą około 40 złotych, jest w stanie ją nabyć. Wielu zwolenników testu Rorschacha uważa tę pozycję za ważną pracę naukową. Nigdzie jednak nie znaleźliśmy najmniejszej choćby wzmianki, w której zarzucano by jej autorowi złamanie praw autorskich i zasad etycznych poprzez fakt upublicznienia metody diagnostycznej. Łatwiej znaleźć jej entuzjastyczne recenzje. Mam nieodparte wrażenie, że działania zwolenników testów projekcyjnych zwie się pracą naukową tak długo, jak oni sami są ich autorami, podczas gdy to samo działanie z zamiarem krytyki ich postępowania jest przestępstwem popełnionym przez kogoś pozbawionego zasad etycznych.

Zanim rozpoczęliśmy naszą kampanię, bardzo dokładnie zbadaliśmy problem praw własności do tablic testu Rorschacha, a pomagali nam przy tym pracownicy Instytut Prawa i Własności Intelektualnej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wszystkie nasze działania były całkowicie zgodne z prawem. Nasi oskarżyciele prawdopodobnie nie zadali sobie najmniejszego trudu, aby przed opublikowaniem publicznych pomówień pod naszym adresem sprawdzić ich zasadność. Jeśli natomiast to zrobili, stawia ich to w jeszcze gorszym świetle, bowiem świadczy o celowym, manipulacyjnym kłamstwie.

Zarzut braku etyki jest sprawdzonym narzędziem demagogicznej dyskusji, dlatego zawsze, ilekroć się pojawia, warto spojrzeć na ręce tych, którzy dość swobodnie nim szermują. W tym wypadku obrońcy etyki powinni uwzględnić co najmniej trzy dodatkowe aspekty całej sprawy. Po pierwsze stosowanie jakichkolwiek testów, które są powszechnie dostępne dla osób badanych, jest niezgodne z wymogami poprawnej diagnozy. Jakikolwiek dostępny test jest bezużyteczny, a formułowanie opinii na jego podstawie jest niezgodne z etyką psychologa. Test Rorschacha od 2009 roku dostępny jest w języku angielskim, a dzisiaj dodatkowo w 13 innych językach. Jak pisałem wcześniej, dzięki Stasiakiewiczowi w Polsce dostępny jest od 2004 roku. Dodatkowo, a sprawdziliśmy to przed rozpoczęciem naszej kampanii, wszystkie tablice testu wraz ze szczegółowym opisem można było znaleźć w co najmniej kilkunastu miejscach polskojęzycznej części internetu. Czy te fakty powstrzymały choćby jednego diagnostę przed wykorzystywaniem testu? Obawiam się, że większość z nich nie ma o tym zielonego pojęcia, a dotarło do nich jedynie to, co zrobili autorzy kampanii Psychologia to nauka, nie czary i zaczęli głośno protestować, no bo przecież w obliczu takiego zamieszania jakieś stanowisko należało zająć.

V karta tak zwanego testu Rorschacha, opublikowanie kart w Wikipedii wzbudziło na świecie i w Polsce wiele kontrowersji.

Powszechna dostępność testów, i to nie tylko testów zdyskredytowanych, jest dużym problemem. Nie trzeba zbytniej wytrwałości, by przy pomocy wyszukiwarki Google w ciągu paru godzin stać się posiadaczem ważniejszych testów psychologicznych wraz z kluczami odpowiedzi oraz wytycznymi do interpretacji. Z niemożliwością graniczy jednak próba odnalezienia choćby jednego zdania wypowiedzianego przez polskiego psychologa, który wyraża troskę o taki stan rzeczy i – stawiam dolary przeciwko orzechom – że żaden z nich nie podjął jakichkolwiek działań, aby ten stan rzeczy zmienić. Dlaczego zatem tak wielu z tak dużą żarliwością właśnie nam stawiało zarzut upubliczniania testu i łamania zasad etyki zawodowej?

Mali wielcy uczeni zaniepokojeni w swoich komfortowych fotelach niewygodnymi faktami, jakie przyniosła kampania przeciwko stosowaniu testów projekcyjnych na potrzeby sądowe, nie zawahali się przed wykorzystaniem jej w roli przykładu służącego prezentacji standardów etycznych pracy psychologa, przedstawionych w nowym wydaniu Etyki zawodu psychologa opublikowanej w 2017 roku24. Aby w pełni zrozumieć obłudę niektórych z nich, warto uzupełnić wiedzę czytelnika o informacje, których nie znajdzie w cytowanej pracy. Wiele prezentowanych w książce wytycznych opiera się na zapisach przyjętego przez Polskie Towarzystwo Psychologiczne (PTP) w 1991 roku Kodeksu Etyczno-Zawodowego Psychologa, czego autorzy zresztą nie kryją, a nawet czasami wskazują jego mankamenty, choć są władni, aby zainicjować ich usunięcie. Próżno jednak szukać w Etyce zawodu psychologa analizy najbardziej absurdalnych zapisów Kodeksu. Z pewnością należy do nich artykuł 51, którego pierwsze zdanie głosi: „Zasady Kodeksu Etyczno-Zawodowego obowiązują wszystkich polskich psychologów”25. Czy mi się podoba, czy nie, czy jestem członkiem owej organizacji, czy też mam ją w pogardzie, autorzy owego Kodeksu i ich sukcesorzy nakładają na mnie obowiązek podporządkowania się im – niczym feudalni władcy. Skąd zdobyli takie namaszczenie? A może otrzymali kodeksw postaci kamiennych tablic i przynieśli go w darze swojemu ludowi? Jakie prawo moralne umożliwia im narzucanie innym własnych zasad etycznych?

Pewnie się tego nie dowiemy, bo nonszalancja autorów niektórych rozdziałów nie tylko w stosunku do praw innych ludzi, ale wobec prawa w ogóle, przyjmuje w książce dość nieoczekiwane rozmiary. Oto bowiem, w 5 części Etyki zawodu psychologa, jej autorki26 cytują kilkadziesiąt wypowiedzi i fragmentów publikacji, świadomie rezygnując z opatrywania tych fragmentów nazwiskami autorów i danymi dotyczącymi źródeł, z których pochodzą. Łamią w ten sposób nie tylko polskie prawo autorskie27, ale również międzynarodowe porozumienia28 i artykuł 38 Kodeksu Etyczno-Zawodowego Psychologa, na który bez przerwy się powołują! Oto, jak on brzmi:

 

Psychologa obowiązuje prawdziwe i wyczerpujące informowanie o źródłach, z których korzystał. Psycholog nie zataja, że korzystał w swoich publikacjach lub pracach badawczych z materiałów innych autorów oraz z pomocy i konsultacji innych osób.

Jak to uzasadniają? Ilustruje to fragment ich wypowiedzi:

 

Wszystkie podawane dalej wypowiedzi psychologów w środkach masowego przekazu są autentyczne. (…) W większości analizowanych przykładów psychologowie przedstawiali się z imienia i nazwiska, nie są to opinie anonimowe. W opisanych przypadkach nie będziemy jednak podawać, czyja to wypowiedź. Przede wszystkim dlatego, że nie wydaje się to istotne29.

„Przede wszystkim dlatego, że nie wydaje się to istotne…”. Przychodzi mi w tym miejscu na myśl anegdota, którą opowiadał mi kolega podróżujący kiedyś często do Związku Radzieckiego. Podczas jednej z kontroli granicznych i próbie wyłudzenia przez urzędnika celnego łapówki przeciwstawił się, powołując się na obowiązujące prawo. W odpowiedzi napotkał lodowate spojrzenie i usłyszał wypowiedziane stanowczo i dobitnie – „Законы здесь становлю я!” (Prawa ustanawiam tutaj ja!).

Należy mieć tylko nadzieję, że studenci cytowanych autorek nie skorzystają z ich uzasadnienia, pisząc swoje prace magisterskie, doktorskie czy artykuły naukowe. Ale to tylko nadzieja. Wszak większość podąża jednak za autorytetami moralnymi, a do takich z pewnością zalicza się autorów kodeksów etycznych i podręczników etyki. Być może za ich sprawą wymóg cytowania źródeł i autorów przejdzie w Polsce do lamusa?

Osobiste prawo autorskie gwarantowane przez międzynarodowe porozumienia nie jest fanaberią narcystycznych twórców. Daje ono szansę autorom i czytelnikom na to, aby nikt nie interpretował wyrwanych z kontekstu zdań bez możliwości sprawdzenia, jak brzmią one w oryginalnym tekście. Pozwalają, poprzez sięgnięcie do źródła, na krytyczną analizę omówienia. Umożliwiają dociekliwym czytelnikom samodzielne myślenie. Ale autorki omawianego tekstu uznają, że: nie wydaje się to istotne… – „Законы здесь становлю я!”.

Może i byłbym w stanie zrozumieć takie sobiepaństwo w stosunku do prawa autorskiego, gdyby wynikało ono li tylko z lenistwa piszących lub pogardy dla cytowanych autorów, ale w tle tych praktyk wyłania się pewien konflikt interesów, którego deklaracji również nie odnajdziemy w książce. Otóż Małgorzata Toeplitz-Winiewska jest przewodniczącą PTP, a Zuzanna Toeplitz – przewodniczącą sądu koleżeńskiego pierwszej instancji PTP. Tak się składa, że stowarzyszenie, które reprezentują, powołało do życia spółkę prawa handlowego, którą nazwało Pracownią Testów Psychologicznych PTP. Spółka ta wywalczyła sobie monopol w zakresie sprzedaży większości testów psychologicznych w Polsce i sprzedaje chętnie również zdyskredytowane i bezużyteczne metody diagnozy, włączając w to test Rorschacha czy Test Piramid Barwnych, a Ministerstwo Prawa i Sprawiedliwości rekomenduje te testy do stosowania przez psychologów pracujących w Rodzinnych Ośrodkach Diagnostyczno-Konsultacyjnych30. Mało tego, od kilku lat instytucja ta pobiera opłaty za wykorzystanie testów przez studentów dla celów badawczych, realizowanych na potrzeby obowiązkowych prac zaliczeniowych, licencjackich i magisterskich. Wcześniej wykorzystywanie tych metod było bezpłatne. A zatem autorki omawianych tekstów, reprezentując PTP i wypowiadając się na temat zasadności stosowania jakichkolwiek testów, znajdują się w sytuacji finansowego konfliktu interesów, którego, wbrew dobrym obyczajom przyjętym w nauce, nigdzie nie deklarują. I tutaj łączą się wszystkie wątki poruszone wcześniej w mojej wypowiedzi.

Autorki, pisząc krytycznie o kampanii przeciwko stosowaniu testów projekcyjnych zatytułowanej Psychologia to nauka, nie czary, stwierdziły: „Motto jednej z publicznych wypowiedzi brzmiało: «Tempo postępu naukowego w psychologii klinicznej można mierzyć na podstawie szybkości i przekonania, z jakim odchodzi się od stosowania testu Rorschacha»”31. Gdyby nie pozbawiły wszystkich cytatów autorstwa, ich czytelnik mógłby się dowiedzieć, że autorem tego motta był Artur Jensen, zaliczany do 50 najbardziej wpływowych psychologów XX wieku. Mógłby rzucić okiem do Wikipedii i dowiedzieć się, że specjalizował się w psychometrii – dziedzinie, która ma najwięcej do powiedzenia w zakresie oceny zasadności stosowania testów. Mógłby…, gdyby… Ale przecież to nie za bardzo pasowałoby do obrazu uczonych pałających świętym etycznym oburzeniem przeciwko ignorantom ważącym się publicznie sprzeciwiać zwolennikom testów projekcyjnych. Bo trudniej jest dyskutować ze stanowiskiem jednego z najwybitniejszych psychologów XX wieku niż z jakimś bezimiennym mottem.

Gdyby autorki nie pozbawiły ojcostwa pozostałych cytowanych przez siebie wypowiedzi, zaciekawiony czytelnik mógłby odkryć, że twórcy kampanii zadali sobie ogromny trud zestawienia literatury naukowej, pokazującej bezzasadność, a w wielu przypadkach szkodliwość stosowania testów projekcyjnych na potrzeby sądownictwa. Mógłby także znaleźć szereg innych krytycznych wypowiedzi równie wielkich autorytetów jak Jensen. Wreszcie mógłby przez przypadek wyrobić sobie własne zdanie – krytyczne wobec prezentowanej wersji wydarzeń.

Z uwagi na dobro czytelnika, aby oszczędzić mu nudy, nie będę analizował i wyliczał tu wszystkich sprzeczności i uchybień w stosunku do prawa i zasad etycznych autorów Etyki zawodowej psychologów. Każdy może sam sięgnąć po to dzieło. Wszak jedna rzecz wydaje się być jeszcze konieczną do ujawnienia. Autorki zwracają baczną uwagę na artykuł 8 Kodeksu Etyczno-Zawodowego Psychologa, który brzmi:

 

Relacje między psychologami opierają się na wzajemnym szacunku i koleżeństwie, wynikającymi ze wspólnoty wartości i celów, świadomości rangi społecznej wykonywanego zawodu oraz przyjętej na siebie odpowiedzialności zawodowej.

Do dzisiaj leży na dnie mojej szuflady potwierdzenie doręczenia przesyłki osobiście, podpisane przez przewodniczącą PTP Małgorzatę Toeplitz-Winiewską. Przesyłka ta zawierała list otwarty podpisany przez 457 osób – w przeważającej większości byli to psychologowie. W liście tym zwracali się do przewodniczącej z apelem o wycofanie ze sprzedaży bezwartościowych metod diagnozy psychologicznej. Drugie potwierdzenie doręczenia przesyłki w formie elektronicznej spoczywa w mojej skrzynce e-mailowej. Do dzisiaj nikt z podpisanych tam osób nie otrzymał jakiejkolwiek odpowiedzi na zawarte w liście postulaty i prośby. I zapewniam czytelników, że przewodnicząca PTP nie otrzymuje codziennie listów podpisanych przez kilkuset psychologów. Być może nawet był to pierwszy i ostatni list, który podpisało jednocześnie tak wielu przedstawicieli naszego zawodu, jaki otrzymała. Czy takie traktowanie można określić jako „opierające się na wzajemnym szacunku i koleżeństwie”?

Wydaje się, że w podobnych interpretacjach etycznych i podczas dyskusji analogicznych do tej, jaka toczyła się po opublikowaniu plam Rorshacha przez Jamesa Heilmana, mamy często do czynienia ze strategią, w której mali wielcy uczeni czują się doskonale – intelektualizacją. Wyraża się ona często apelem: „Potrzebna jest dyskusja na ten temat”. Wykorzystuję nazwę tej strategii z pełną świadomością jej psychoanalitycznego pochodzenia i znaczenia. Wygląda na to, że obróbka intelektualna problemu daje małym wielkim uczonym złudzenie działania. Jakkolwiek głębokie byłyby refleksje nad obecnym stanem rzeczy, jakkolwiek błyskotliwa argumentacja czy zjadliwa krytyka, jedno jest pewne – nie zmienią one w rzeczywistości społecznej niczego, poza zmianą samopoczucia autorów tych wypowiedzi. Mało tego, wzmocnią przekonanie o bezkarności i przyzwoleniu dla działalności szarlatanów wszelkiej maści.

Ilekroć pojawi się w mediach krytyka uprawianej na uczelniach złej nauki lub wręcz pseudonauki, która ma szansę dotrzeć do szerszej grupy odbiorców, natychmiast znajdą się „uczeni”, którzy stwierdzą, że niezbędna jest debata naukowa, że prasa i internet to nieodpowiednie miejsca na taką dyskusję. Oczywiście zarówno prasa, jak i internet są doskonałymi miejscami do popularyzowania nierzetelnych wyników badań, pseudonauki i wsparcia psychobiznesu, wobec czego uczeni nie oponują, ale ich zdaniem krytyka tych działań powinna odbywać się już w zaciszu murów uczelni. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem organizowania podobnych dyskusji z nierzetelnymi naukowcami, naukowymi oszustami i przedstawicielami psychobiznesu na uniwersytetach. Jest to forma działania, która w żaden sposób nie zmieni rzeczywistości. Wnioski z takich dyskusji nie mają szans dotrzeć do szerokiego odbiorcy – potencjalnej ofiary psychobiznesu. Podstawową funkcją takich działań jest umożliwienie realizacji strategii nazwanej przeze mnie intelektualizacją. Uczeni, dumni ze swych intelektualnych potyczek i błyskotliwej argumentacji, opuszczą salę debaty z niezachwianą samooceną i poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, podczas gdy przedstawiciele pseudonauki utwierdzą się w przekonaniu, że mają do czynienia z twardogłowymi, konserwatywnymi profesorami.

Dużo bardziej szkodliwy jest efekt marketingowy, jaki zyskują w wyniku podbnych debat i konferencji nierzetelni naukowcy i pseudonaukowcy. Na przykład fakt, że Bert Hellinger został w 2004 roku zaproszony do dyskusji przez Szkołę Wyższą Psychologii Społecznej w Warszawie, jedną z najbardziej liczących się uczelni wyższych nauczających psychologii, jest odbierany przez jego potencjalnych klientów jako oznaka wartości twórcy ustawień systemowych. I to bez względu na to, jak szczytne zamiary mieli organizatorzy debaty, chcący pokazać studentom bezzasadność jego koncepcji. Do przeciętnego odbiorcy dociera komunikat: Bert Hellinger, tytułowany podczas spotkania profesorem, został zaproszony do dyskusji z najwybitniejszymi przedstawicielami polskiej psychologii przez jedną z najznamienitszych uczelni. A po kilku takich spotkaniach, bez względu na ich efekt, w materiałach reklamowych takiej gwiazdy psychobiznesu pojawia się lista renomowanych instytucji, które ją zapraszały. Widziałem wiele takich przekazów reklamowych i wielokrotnie inicjowałem protesty przeciwko zapraszaniu w mury wyższych uczelni jasnowidzów32, uzdrowicieli33, NLP-erów i innych czarodziejów. Niestety wydaje się, że jest to już stały element funkcjonowania polskich uniwersytetów.

Moje stanowisko dotyczące wykorzystania uniwersytetów jako miejca dyskusji z pseudonauką podziela doświadczony w tym względzie popularyzator sceptycznego myślenia i twórca podcastu „Skeptoid”– Brian Dunning. Uzasadniając, dlaczego nie należy angażować się w debatę z pseudonaukowcami, pisze:

 

Kiedy ogłaszasz debatę, być może weźmie w niej udział tysiąc osób. I załóżmy, że wykonujesz niezwykłą pracę, w wyniku której udaje ci się przekonać garstkę słuchaczy, że nauka jest czymś realnym. Wspaniale, odniosłeś zwycięstwo nad pięcioma osobami. Ale to, o czym zapomniałeś, to to, że na każde tysiąc osób, które przyszły na debatę, przypada pięć tysięcy ludzi, którzy słyszeli o debacie (widzieli ogłoszenia, ulotki czy cokolwiek), ale nie wzięli w niej udziału. To, co bezwiednie przekazałeś tym pięciu tysiącom ludzi, to fakt, że twoja dziedzina nauki na poziomie akademickim jest porównywalna z jej pseudonaukową wersją i że obie są równie ważne. Fakt, że debata w ogóle się odbywa, dokonuje szkód w percepcji wiarygodności nauki, które daleko bardziej przeważają nad tym, co udało ci się osiągnąć na sali debaty34.

Wtóruje mu amerykański fizyk i kosmolog, Lawrence M. Krauss:

 

Odbycie się debaty nieuchronnie sugeruje, że obie jej strony charakteryzuje taka sama wiarygodność. W rezultacie oponenci metod naukowych, tacy jak kreacjoniści, próbują ze wszystkich sił pojawić się w debatach z naukowcami. Zwykłe pojawienie się na tej samej scenie oznacza dla nich zwycięstwo35!

Strategia intelektualizacji ukazała się w całej pełni podczas wspomnianej już przeze mnie kampanii Psychologia to nauka, nie czary. Dyskusje i debaty trwały przez ponad trzy miesiące od czasu jej zakończenia. Brali w nich udział nie tylko naukowcy i praktycy, ale także prawnicy i osoby, które były diagnozowane przez psychologów biegłych sądowych wykorzystujących testy projekcyjne. Momentem szczytowym tego intelektualizowania była duża ogólnopolska konferencja, która miała miejsce w listopadzie 2012 roku. Znani polscy naukowcy spotkali się tam ze zwolennikami testów projekcyjnych, aby dyskutować o: Warunkach wykorzystywania metod projekcyjnych wpsychologicznej diagnozie dla potrzeb sądu,bo taki dokładnie tytuł nosiła konferencja. Już sam tytuł stanowić może wzorcowy przykład do analizy zdań zawierających ukryte założenia. Zdanie to jednoznacznie rozprawia się z wszelkimi wątpliwościami na temat zasadności wykorzystywania metod projekcyjnych. Organizatorzy tej konferencji już na nie odpowiedzieli. Postanowili jedynie w asyście znanych i uznanych uczonych określić, w jakich warunkach można je wykorzystywać. To trochę tak, jakby po protestach przeciwko użyciu broni masowego rażenia zorganizować debatę na temat warunków jej stosowania. Z relacji osób uczestniczących w konferencji wiem, że była doskonałą sposobnością do umocnienia wiary. Nikt z uczestników i organizatorów kampanii Psychologia to nauka, nie czary nie otrzymał ani informacji o tej konferencji, ani tym bardziej zaproszenia na nią. Do wielu mniej zorientowanych odbiorców dotarł uproszczony przekaz: metody projekcyjne to narzędzia diagnozy, którym naukowcy poświęcają wiele swojej uwagi.

Najczęściej jednak mali wielcy uczeni, jeśli tylko mogą, unikają kłopotliwych zagadnień. Przykładem takiej strategii jest sposób potraktowania przez APA rekomendacji opublikowanych w 1978 i 1990 roku przez przez dwie grupy zadaniowe, które zajmowały się zagadnieniami związanymi z autoterapią. Sugerowały one następujące działania:

 

Opracowanie zestawu zaleceń dla psychologów podobnych do standardów, które wyznaczają konkretne działania podczas opracowywania testów psychologicznych. Takie podręczniki mogłyby objaśniać metodologiczne zagadnienia dotyczące stosowanej ewaluacji autoterapii.

Udostępnienie psychologom listy informacji, które powinny być dołączone do komercyjnych programów autoterapii. Na przykład książki powinny zawierać pierwszą stronę, na której przedstawiano by sposób ewaluacji programu, rekomendacje dotyczące wykorzystania danego programu, poziom trudności instrukcji pisemnych.

Zapewnienie zestawu wskazówek pomocnych psychologom, którzy negocjują z wydawcami. Opublikowanie przykładowych paragrafów umowy powinno znacząco wzmocnić pozycję psychologów, którzy chcieliby ograniczyć zakres twierdzeń formułowanych w ramach kampanii promocyjnych takich materiałów.

Opracowanie i udostępnienie krótkiej broszury edukacyjnej dotyczącej wykorzystania autoterapii. Opinia publiczna powinna być informowana o tym, w jaki sposób autoterapia uzupełnia terapię prowadzoną przez psychoterapeutę, a w jaki sposób może być stosowana samodzielnie. W obliczu sensacyjnych obietnic powinien zostać poruszony problem kształtowania realistycznych oczekiwań w stosunku do autoterapii.

Rozważenie współpracy z innymi profesjonalistami lub grupami ochrony praw konsumentów w celu edukowania klientów i stworzenia procedury rewizyjnej służącej ocenie materiału dowodowego istniejących programów36.

Mimo że działania te rekomendowane były dwukrotnie w odstępie kilkunastu lat, żadne z nich nie zostało uwzględnione przez APA. Co bardziej bulwersujące, w tym samym czasie niektórzy członkowie APA aktywnie angażowali się w prace nad tworzeniem oraz marketingiem i promocją niezweryfikowanych empirycznie narzędzi samopomocowych. Jak pisze o tym Gerald Rosen:

 

Rozpoczęło się to w 1983 roku w czasie, kiedy APA zakupiło „Psychology Today” wraz z kampanią Psychology Today Tape Series. Do 1985 roku, psychologowie z zespołu „Psychology Today” mieli zakontraktowane opracowywanie nowych taśm audio, które uzupełniały serię. Kryteriami wykorzystywanymi przy wyborze taśm audio do serii były: uznanie i wiarygodność autora oraz trafność fasadowa instrukcji. W rzeczywistości nie podjęto żadnych prób sprawdzenia, czy klienci będą w stanie wykorzystywać te taśmy.

Znając okoliczności tej historii, czytelnik tego artykułu może teraz ocenić, co oferowano klientom. Po pierwsze klienci, którzy kupili taśmy audio, otrzymywali broszurę z nazwą APA na pierwszej stronie okładki. Z tyłu okładki napisano: „Przygotowane na podstawie zasobów eksperckich 87 tysięcy członków Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego, The Psychology Today Tape Program zapewnia ci niezbędny kontakt z psychologią”37.

Zamiast uporządkowania rynku autoterapii, przez co najmniej trzy lata oferowano klientom w ogóle nieprzetestowane taśmy audio, za to z rekomendacją 87 tysięcy członków APA.

Warto w tym miejscu również wydobyć na światło dzienne pewne fakty, które po raz kolejny pokazują, jak chętnie uczeni omijają niewygodne dla nich obszary. W 2012 roku „The Scientific Review of Mental Health Practice” – „jedyne recenzowane czasopismo poświęcone w całości rozróżnianiu treści udokumentowanych naukowo od nieudokumentowanych w psychologii klinicznej, psychiatrii, pracy socjalnej i pokrewnych dyscyplinach”38 – po 10 latach od ukazania się pierwszego numeru zaprzestało swojej działalności. Powody były dość prozaiczne – brak finansowania. Środowisko naukowców nie podjęło żadnych prób ratowania tego, prawdopodobnie jedynego w swoim rodzaju, czasopisma. W swojej naiwności zapytałem jednego z redaktorów, dlaczego APA nie podjęło się jego finansowania. Oto, co mi odpowiedział: „Proponowanie im finansowania tego pisma to trochę tak, jakbyś żądał od zwolenników NLP, aby finansowali czasopismo, które ich nieustannie krytykuje”.

Coś chyba jest na rzeczy, bowiem w chwili, kiedy piszę te słowa, APA proponuje w ramach programów ustawicznego doskonalenia (za które przyznaje się punkty edukacyjne) udział w kursie psychologii energetycznej, podczas którego wyjaśniane są między innymi tajniki terapii światłem, bioenergetyki, reiki, aikido, akupunktury, terapeutycznego dotyku39. I ten absurdalny kurs nie jest żadną pomyłką ani wypadkiem przy pracy. Jak pisze Scott Lilienfeld i jego współpracownicy:

 

APA akceptowało reklamy mnóstwa niezweryfikowanych terapii, włączając w to terapię leczenia myśli (Thought Field Therapy) (…) i relacyjną terapię imago (Imago Relationship Therapy), dwie techniki, dla których w gruncie rzeczy nie istnieją żadne opublikowane badania. Wśród warsztatów, za które APA ostatnio przyznaje punkty edukacyjne praktykującym klinicystom, są kursy terapii za pomocą kaligrafii, neurofeedback (…), jungowska terapia zabawy piaskiem i wykorzystanie teatru psychologicznego do „katalizowania krytycznej świadomości”. (…) APA ostatnio zaproponowało punkty edukacyjne za psychologiczny debriefing wydarzeń krytycznych, jest to technika, której szkodliwość wykazano w kilku kontrolowanych studiach badawczych (…). Niektóre stanowe stowarzyszenia psychologów działają nie lepiej. Stosunkowo niedawno Rada Psychologii stanu Minnesota zaakceptowała warsztaty wspinaczki skałkowej, kajakarstwa, terapii zabawy piaskiem i medytacji bębnowej jako zapewniające punkty edukacyjne40.

Działania i zaniedbania APA, podobne do opisywanych przeze mnie, doprowadziły w 1988 roku to buntu psychologów zorientowanych na badania przeciwko ówczesnemu prezydentowi APA – Raymondowi D. Fowlerowi. Zagrozili oni, że wystąpią z APA i założą własną organizację, co w istocie uczynili, dając początek Towarzystwu na rzecz Nauk Psychologicznych (Association for Psychological Science). Już w pierwszych miesiącach od powstania do organizacji przystąpiło około 5 tysięcy członków41. Dzisiaj skupia ona około 33 tysiące członków z ponad 80 krajów świata.

Na wyższych uczelniach sytuacja nie jest lepsza od tej w organizacjach branżowych skupiających psychologów. W 2009 roku 74% studentów w Stanach Zjednoczonych wierzyło, że techniki projekcyjne, włączając test Rorschacha, są wartościowymi narzędziami diagnozy psychiatrycznej42. Jak wspomniałem wcześniej, PTP zarabia, sprzedając testy projekcyjne, w tym również test Rorschacha, a uniwersytety oferują zajęcia promujące pseudonaukę bez jakichkolwiek zahamowań. Wiele z nich jest włączanych w oficjalne programy nauczania psychologii, pedagogiki, rehabilitacji i medycyny.

Kiedy w 1616 roku Galileo Galilei został wezwany do Rzymu, by stanąć przed sądem jako oskarżony o głoszenie herezji, w skład sądu wchodzili naukowcy zajmujący się tą samą dziedziną nauki co on. To oni formułowali zarzuty. To za ich przyczyną został skazany na dożywotni areszt domowy. Wydawałoby się, że dzisiaj większość naukowców może otwarcie mówić o wynikach swoich badań, głosić sformułowane na ich podstawie poglądy bez groźby drastycznych wyroków sądowych. Przedstawione wcześniej przykłady pokazują, że to jedynie pozory. Naukowcy ciągle doświadczają wrogości ze strony tych, którzy próbują zaprzeczyć wynikom ich badań lub takich, którzy wiele zainwestowali w utrzymanie status quo. Reprezentanci obowiązujących paradygmatów, grupy interesów, ideologie, lobby i przedstawiciele rządów – bez pardonu zaatakują wszystkich, których wyniki badań zagrażają ich przekonaniom lub interesom ekonomicznym.

 

Te ataki nie są niczym nowym, ale nowoczesne technologie komunikacji dały naukowym denialistom dużo więcej potężnych narzędzi niszczenia wszystkiego, od nauki o klimacie po szczepienia. Dodatkowo poza nękaniem telefonami i listami mogą oni teraz prześladować naukowców mailami pełnymi nienawiści lub oskarżać ich o brak uczciwości na blogach i w mediach społecznościowych – wszystko to przy zachowaniu względnej anonimowości. I jakby tego było mało, w celu podważenia rzetelności nauki, krytycy często uciekają się do ataków personalnych na naukowców, jako do sposobu zdyskredytowania wyników badań43.

Nękanie w cyberprzestrzeni i publiczne ataki, zagrożenia procesami sądowymi, a nawet żądania w stosunku do redaktorów czasopism usunięcia lub odmowy publikacji niewygodnych treści są tak powszechne, że kilku naukowców, którzy doświadczyli ich szczególnie dotkliwie, zdecydowało się napisać artykuł o metodach ich zapobiegania. Podsumowali swoje doświadczenia w następujący sposób:

 

W jaki sposób społeczność naukowa powinna reagować na przedstawione wyżej wydarzenia? Jesteśmy przekonani, że jak w większości przypadków zastraszania i nękania, tak i w tym przypadku ujawnienie jest najlepszym środkiem dezynfekującym. Ten artykuł jest pierwszym krokiem w kierunku zapewnienia transparentności. Znajomość powszechnie stosowanych sposobów atakowania naukowców, bez względu na ich dyscyplinę i dziedzinę badawczą, jest niezbędna, aby instytucje mogły wspierać swoich akademików w sytuacjach prób zagrożenia ich naukowej wolności. Takie informacje są również kluczowe dla umożliwienia twórcom prawa ulepszenia równowagi pomiędzy wolnością akademicką i poufnością recenzji z jednej strony a prawem swobodnego dostępu do informacji z drugiej. Wreszcie, ta wiedza jest szczególnie ważna dla redaktorów czasopism i profesjonalnych organizacji, aby wdrożyć niezbędną elastyczność przeciwko bezprawnym ingerencjom w naukowe procesy44.

Doświadczenia naukowców atakowanych przez tych, dla których wyniki ich pracy są niewygodne, nie są mi niestety obce. Kiedy pisałem krytycznie na temat działalności ruchu Dorosłych Dzieci Alkoholików, otrzymałem anonimowy telefon z groźbą wszczęcia procesu sądowego o zniesławienie. Najbardziej jednak intensywne wysiłki utrudniające pracę podjęli zwolennicy neurolingwistycznego programowania (NLP) w odpowiedzi na moją krytykę tej pseudonauki. Pierwsza próba miała miejsce po opublikowaniu przez Annę Szulc w „Newsweeku”artykułu krytykującego niektóre pseudoterapie, w tym również NLP. Ściśle współpracowałem z dziennikarką przy tworzeniu tego artykułu i znalazło się w nim wiele moich wypowiedzi. Natychmiast po ukazaniu się opracowania drukiem dwójka naukowców ze znanego i liczącego się polskiego uniwersytetu – jeden z nich uczący psychoterapii NLP i jego przełożony – wystosowała kategoryczny list do redakcji pisma z prośbą o opublikowanie informacji stwierdzającej, że NLP jest metodą popartą badaniami naukowymi. Poza listem dziennikarka otrzymała też kilka telefonów z pogróżkami.

Dużo bardziej zmasowany atak podjęli praktycy NLP po opublikowaniu przeze mnie jednego z dwóch przeglądów badań poświęconych temu kierunkowi i rzuceniu im przeze mnie wyzwania. Rzecz miała miejsce w 2011 roku, kiedy to opublikowałem na swoim blogu tekst zatytułowany Tomasz Witkowski wyzywa na pojedynek NLP-erów zcałego świata:

 

Trzydzieści pięć lat badań nad neurolingwistycznym programowaniem. Naukowa baza danych NLP. Stan wiedzy czy pseudonaukowa dekoracja? (Thirty-Five Years of Research on Neuro-Linguistic Programming. NLP Research Data Base. State of the Art or Pseudoscientific Decoration?)– to tytuł artykułu, który ukazał się w „Polish Psychological Bulletin”, oficjalnym czasopiśmie Komitetu Badań Psychologicznych PAN.

Fakty zebrane przeze mnie w tym artykule z pewnością oburzą niejednego wyznawcę NLP, dlatego już dzisiaj wyzywam ich wszystkich na pojedynek – napiszcie rzetelną krytykę mojego artykułu i opublikujcie ją na łamach PPB lub w czasopiśmie naukowym o podobnej pozycji. Każdemu, kto zechce podjąć to wyzwanie, tutaj znajdzie wskazówki dla autorów: http://www.versita.com/ppb/authors/. Szczególnie gorąco zachęcam do pracy wszystkich przedstawicieli psychologii akademickiej, którzy krzewią NLP na wyższych uczelniach. Zaproście również do współpracy waszych guru z zagranicy – artykuł jest w języku angielskim.

Jednocześnie informuję, że nie będę podejmował jakichkolwiek polemik na forach internetowych, odpowiadał na recenzje przesyłane mailem, wypowiedzi opublikowane na łamach czasopism pseudonaukowych utrzymujących się z reklam NLP, w gazetkach korporacyjnych itp. Tam możecie nadal przeinaczać fakty, reinterpretować je, używać argumentów personalnych i wykorzystywać inne sprawdzone metody NLP. Podejmijcie dyskusję na poziomie!

Uprzedzam również, że wiele z argumentów, których używaliście do tej pory w pokątnych dyskusjach, nie znajdzie uznania ani redakcji, ani recenzentów. Jeśli zatem chcecie napisać, że:

–„Witkowski nie rozumie NLP bo jest psychologiem społecznym”, to dajcie sobie spokój, to nie jest argument i nie zaakceptują tego. Wszelkie komunikaty w nauce muszą spełniać wymóg intersubiektywnej komunikowalności.

–„Przegląd jest niepełny, bo nie uwzględnia opisów przypadków klinicznych i doświadczeń z tym związanych”,to przygotujcie się na to, że poproszą was o ich przedstawienie w usystematyzowany i przejrzysty sposób.

–„Witkowski przyjął złe kryteria doboru prac do analizy”, to poproszą was o wykazanie, dlaczego, zaproponowanie własnych i przedstawienie analizy uwzględniającej takie kryteria.

–„Rozumienie NLP zmieniło się od czasu przeprowadzenia analizowanych badań”,to również poproszą was o pokazanie, co się zmieniło, co na to wpłynęło i na jakiej podstawie możemy stwierdzić, że obraz NLP przez was prezentowany jest obecnie obowiązującym itd. itp.

Nie zrażajcie się niepowodzeniami, czasopismo w 2007 roku miało wskaźnik 52% odrzuconych prac, ale to tylko świadczy o wysoko ustawionej poprzeczce. Naprawdę warto pokonać Witkowskiego argumentami na taaakim poziomie!45

Kilka dni później, wieczorem zaczęły masowo napływać do mojej skrzynki mailowej newslettery z różnych stron popularyzujących NLP. W ciągu kilku godzin znalazłem ich kilkaset, a moja skrzynka została w ten sposób całkowicie zablokowana. Taka była pierwsza „intelektualna” odpowiedź na moje wyzwanie. Na tym jednak nie koniec. W cyberprzestrzeni pojawiły się oskarżenia o to, że artykuł ukazał się dzięki mojej znajomości z redaktorem naczelnym „Polish Psychological Bulletin”oraz wydumane oskarżenia o mój rzekomy konflikt interesów nieujawniony podczas publikacji pracy. Autor tych oskarżeń poświęcił swój czas również na pisanie maili z podobnymi oskarżeniami do naukowców zagranicznych, z którymi współpracowałem. Wielokrotnie osobiście prosiłem go o oficjalne zgłoszenie rzekomego konfliktu interesów do rady naukowej czasopisma oraz do Komitetu Etyki Nauki w Polsce. Nigdy tego nie zrobił, a jego uporczywość w nękaniu mnie była tak uciążliwa, że sporządziłem donos na samego siebie, który wysłałem do redakcji „Polish Psychological Bulletin”,z prośbą o jego poważne potraktowanie. Zarówno mój list, jak i odpowiedź członka rady naukowej pisma zostały wkrótce opublikowane46 i sprawa powoli zaczęła tracić na intensywności, choć mój adwersarz do dzisiaj nie zaniedbuje okazji, aby oczerniać mnie, jeśli to tylko możliwe.

Aktywne ataki czy intelektualizacja to nie jedyne metody rozprawiania się z niewygodnymi twierdzeniami i ich autorami. Środowisko akademickie do perfekcji doprowadziło metodę zniechęcania ich, polegającą na ignorowaniu i obojętności. Doświadczają tego nie tylko naukowi dysydenci, ale również uczeni uznani przez naukowy establishment. Jerome Kagan, który w rankingu najbardziej wpływowych psychologów XX wieku, opublikowanym w 2002 roku przez Review of General Psychology, został zaklasyfikowany na 22 pozycji – tuż powyżej Carla Junga i Iwana Pawłowa, którzy uplasowali się odpowiednio na 23 i 24 pozycji. Tym samym zajął pierwsze miejsce wśród żyjących psychologów47. Mimo tak silnej i potwierdzonej naukowej pozycji stał się bardzo niewygodny, kiedy zaczął mówić i pisać o błędach i ślepych ścieżkach psychologii. W 2009 roku w odpowiedzi na pytanie o „jedną dręczącą rzecz, której u siebie wciąż nie rozumiesz”, skierowane przez British Psychological Society’s Research Digest do najwybitniejszych psychologów, odrzekł:

 

Jestem zakłopotany tym, co staje się moją obsesją, której nie mogę opanować, że wciąż podejmuję próby publikowania artykułów i książek podsumowujących materiał empiryczny wskazujący na poważne problemy występujące w popularnych procedurach i założeniach, które przenikają wiele obszarów psychologii. (…) Niestety te teksty wydają się mieć niewielki wpływ na praktyki badadczy, do których się odnoszą, ale ja ciągle się upieram. Nie dlatego, że jestem arogantem. Pielęgnuję w sobie pokorę, a moi bliscy przyjaciele potwierdzają tę diagnozę. Wszelka pomoc w poradzeniu sobie z tym symptomem jest mile widziana48.

Wśród książek, o których mówił była między innymi bardzo krytyczna pozycja Psychology’s Ghosts: The Crisis in the Profession and the Way Back (Duchy psychologii: kryzys wprofesji idroga wyjścia zniego), która ukazała się w 2012 roku49. Kilka lat później na pytanie o reakcje środowiska na sformułowaną przez niego krytykę w rozmowie ze mną stwierdził:

 

Jerome Kagan: Jak dotychczas, czyli do 2018 roku, amerykańscy psychologowie przyjęli moje książki milczeniem. Nie dotarły do mnie żadne opinie, ani wrogie, ani przychylne.

Tomasz Witkowski: Biorąc pod uwagę fakt, że twoje książki poruszają kluczowe dla naszej dyscypliny problemy, reakcja psychologów jest dosć zatrważająca. Czym ją tłumaczysz?

Jerome Kagan: Amerykanie są pragmatyczni. Tak długo, jak długo ich artykuły są akceptowane do publikacji, nie ma sensu nic zmieniać50.

Cóż, nie wystarczy być najwybitniejszym żyjącym psychologiem, aby zostać wysłuchanym. Mali wielcy uczeni słuchają wówczas, kiedy ktoś mówi to, co akurat chcą usłyszeć. I nie jest to wyłącznie moje zdanie, doświadczył tego również Jerome Kagan, po opublikowaniu książki Birth to Maturity (