6 utworów dramatycznych - Fryderyk Schiller - E-Book

6 utworów dramatycznych E-Book

Fryderyk Schiller

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Friedrich von Schiller żył w latach 1759–1805, był niemieckim poetą, filozofem, historykiem, teoretykiem teatru i dramaturgiem, przedstawicielem klasyki weimarskiej. Z uwagi na wielką sławę bywał nazywany „niemieckim Szekspirem”. Prezentowany zbiór 6 utworów dramatycznych autora składa się z takich dzieł jak: „Zbójcy”, „Intryga i miłość”, „Sprzysiężenie Fieska w Genui”, „Don Carlos”, „Dziewica Orleańska” oraz „Oblubienica z Messyny”.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Fryderyk Schiller

6 utworów dramatycznych

MultiBook

Warszawa 2020

Zbójcy. Dramat w pięciu aktach

[MOTTO]

Quae medicamenta non sanant, ferrum

fanat; quae ferrum non sanat, ignis sanat.

Hippocrates

OSOBY

Maksymilian, hrabia Moor

Karol, jego syn

Franciszek, jego syn

Amalia Edelreich

Herman, syn szlachecki z nieprawego łoża

Szpigelberg, libertyn, a później rozbójnik

Szwajcer, libertyn, a później rozbójnik

Grim, libertyn, a później rozbójnik

Racman, libertyn, a później rozbójnik

Szufterle, libertyn, a później rozbójnik

Roller, libertyn, a później rozbójnik

Kosiński, libertyn, a później rozbójnik

Szwarc, libertyn, a później rozbójnik

Daniel, sługa hrabiego Moora

Mozer, pastor

Ksiądz

Rozbójnicy i inne osoby

Miejsce widowiska – Niemcy.

AKT PIERWSZY

SCENA I

Frankonia.

Sala w zamku hrabiów Moor.

Franciszek, stary Moor.

FRANCISZEK

Czyś zdrów, mój ojcze? Wyglądasz tak blado.

MOOR

Zdrów zupełnie, mój synu! Co mi miałeś mówić?

FRANCISZEK

Poczta nadeszła... list od naszego korespondenta w Lipsku...

MOOR

Z niecierpliwością.

Wiadomość o moim synie Karolu?

FRANCISZEK

Hmm! – tak niby... ale boję się... nie wiem, czyli ja... przy twojem zdrowiu... Powiedz mi, ojcze, czy w samej istocie zdrów jesteś zupełnie?

MOOR

Jak ryba w wodzie. Czy o synu moim pisze? Skąd ci ta troskliwość przyszła? Już mię dwa razy pytałeś.

FRANCISZEK

Jeżeli chory jesteś, mój ojcze – jeżeli najmniejsze masz choroby przeczucie! daj pokój lepiej! W sposobniejszym czasie opowiem ci wszystko. Półgłosem. Ta wiadomość nie jest dla osłabionego ciała.

MOOR

Boże mój, Boże! Jaka to wiadomość?

FRANCISZEK

Niech pójdę pierwej, łzę żalu wyleję nad utraconym bratem. Mnie by milczeć należało, gdyż on jest synem twoim; ale posłuszeństwo jest najpierwszą, smutną powinnością moją. Przebacz więc –

MOOR

O Karolu, Karolu! gdybyś wiedział, jak postępki twoje na tortury biorą serce ojcowskie; jak by jedna radosna wiadomość o tobie dziesięć lat do życia mojego dodała, w młodzieńca mnie zmieniła – gdy tymczasem każda, którą odbieram, o krok dalej do grobu mnie przybliża.

FRANCISZEK

Jeśli tak jest, mój ojcze, to wolę pożegnać ciebie; bo byśmy wszyscy dziś jeszcze nad twoją trumną włosy wyrywali.

MOOR

Zostań! Już mi tylko jednego kroku potrzeba – niechaj więc dochodzi! Usiada. – Grzechy ojców w trzecim i czwartem pokoleniu odezwać się muszą – niech się więc dopełnia!

FRANCISZEK

Dobywając listu.

Znasz, ojcze, naszego korespondenta – patrzaj! Dałbym palec u prawej ręki, gdybym go kłamcą mógł nazwać – czarnym, jadowitym kłamcą! Zbierz siły i przebacz, że ci listu samemu czytać nie dozwolę, ani sam wszystkiego czytać nie znajdę odwagi.

MOOR

O, wszystko, wszystko przeczytaj! Szczudeł mi, synu, oszczędzisz.

FRANCISZEK

Czyta.

„Lipsk, 1 maja. Gdyby mię, kochany przyjacielu, nie obowiązywało słowo niezłomne donoszenia najdrobniejszych szczegółów, jakie o losie brata twojego powziąć zdołam, nigdy bym nie śmiał niewinnem piórem mojem stać się twoim tyranem. Z tysiąca listów twoich jasno się przekonywam, jak wiadomości tego rodzaju ranią braterskie twe serce. Już widzę, jak nad niegodziwym, obmierzłym...” – Moor zakrywa twarz swoją. – Widzisz, ojcze, ja ci fraszki tylko odczytuję – „nad obmierzłym tysiące łez wylewasz”. – Ach one płynęły strumieniem po tem licu strapionem! – „Już widzę, jak twój stary, uczciwy ojciec z śmiertelną bladością!...” Jezus Maryja! tyś już blady, nim przeczytałem same bagatele?

MOOR

Dalej, dalej!

FRANCISZEK

„Z śmiertelną bladością na krzesło upada i złorzeczy dniowi, w którym się po raz pierwszy ojcem nazywał. Nie wszystko mi powiedziano, a z drobnych rzeczy, które wiem, tylko najdrobniejsze wypiszę. Brat twój, ile się zdaje, dopełnił miary bezwstydu – ja przynajmniej nie znam nic gorszego, chyba jego geniusz przeszedł nawet moje pojęcie. Wczoraj o północy, narobiwszy czterdzieści tysięcy dukatów długu...” – piękny pieniążek, mój ojcze! – „zgwałciwszy bogatą córkę bankiera i zraniwszy śmiertelnie jej kochanka, uczciwego młodzieńca, syna zacnej rodziny, z siedmiu współtowarzyszami, których do zbrodniczego życia powiódł, umknąć miał przed ręką sprawiedliwości”. – Ojcze, na Boga! mój ojcze, co ci jest takiego?

MOOR

Dosyć już. Zostaw resztę, mój synu!

FRANCISZEK

Mam wzgląd na ciebie. Czyta. „Wysłano gończe listy za nim; obrażeni wołają głośno o sprawiedliwość; na jego głowę nałożono cenę – a imię jego Moor...” Urywa. Nie! nieszczęsne usta moje nie chcą się posunąć do ojcobójstwa! Drze list. Nie wierz temu, ojcze, nie wierz ani słowa!

MOOR

Z gorżkim płaczem.

Moje imię! Imię moje nieskażone!

FRANCISZEK

Rzucając mu się na szyję.

Haniebny, trzy razy haniebny Karolu! Czyż nie przeczuwałem naówczas, gdy on, jeszcze chłopczyk mały, za dziewczętami pędził, z ulicznikami, nędzną hałastrą, po górach a łąkach czwałował, widoku kościoła jak winowajca więzienia unikał, a pieniądze wyłudzone u ciebie pierwszemu lepszemu żebrakowi do kapelusza ciskał? My tymczasem w domu pobożną modlitwą, świętemi księgami budowaliśmy umysł nasz. Czyżem nie przeczuwał, gdy on przygody Juliusza Cezara, Aleksandra Wielkiego i innych niesfornej duszy pogan wolał odczytywać aniżeli życie pokutującego Tobiasza? Tysiąc ci razy przepowiadałem, bo miłość moja dla niego była zawsze w granicach dziecięcej powinności, tysiąc ci razy przepowiadałem, że ten młodzieniec do hańby i nędzy nas wtrąci. O, bogdaj by on Moorów nazwiska nie nosił, bogdaj by serce moje tak gorąco dla niego nie biło!... Bezbożna ta miłość, której utłumić nie mogę, kiedyś mię zaskarży przed sędziowskiem krzesłem Boga.

MOOR

O moje widoki, sny wy moje złote!

FRANCISZEK

Znam ja to – i ja tak mawiałem. Duch ognisty, co się w tym młodym chłopcu rozpłomienia – (takeś nam często powtarzał), co tak podnosi jego wrażliwość na każdą wielkość, na każdy wdzięk piękności, ta otwartość, co jego duszę do oka przywołuje, ta tkliwość uczucia, co z serca mu dobywa łzę litości na każde cierpienie; ta męska odwaga, co go wynosi na wierzchołki stuletnich dębów, przez rowy i palisady, przez rwące pędzi potoki; ta żądza chwały, ta stałość nieprzezwyciężona i te wszystkie świetne cnoty źdźbłem już strzelające w ukochanym od ojca synalku miały dać kiedyś przyjacielowi wiernego przyjaciela, obywatela doskonałego krajowi; miały wyrodzić bohatera, wielkiego a wielkiego męża. Patrzajże, ojcze! ognisty duch się rozwinął, rozszerzył i bujne zrodził owoce. Ta otwartość jakże się powabnie w bezczelność przetworzyła; ta tkliwość czułym głosem do rozpustnic grucha: jak się łacno rozkwila na wdzięki syrenie! Ten geniusz ognisty w sześciu latkach soki żywotne na czysto wytrawił tak, że w żyjącem ciele niknie – a ludzie go oglądają i szepcą bezczelnie: „c’est l’amour qui a fait cela„. Uważ tę śmiałą, przedsiębiorczą głowę, jakie plany nakreśliła, jak je wykonywa – znikają przed nimi bohaterskie czyny Kartusza i Howarda. Cóż dopiero, gdy te szlachetne pierwiastki pełnej dojrzałości nabiorą? Co to za doskonałość z tego młodzieńczego wieku wystrzeli! Może, ojcze, dożyjesz wesela i ujrzysz go na czele szeregów, co przebywają w świętej ciszy lasów i zmordowanemu wędrowcowi zdejmują na drodze połowę ciężaru. Może, nim do grobu zstąpisz, odprawisz jeszcze pielgrzymkę do jego pomnika wystawionego pomiędzy niebem a ziemią. Może – o ojcze mój, innego nazwiska poszukasz dla siebie; bo inaczej chłopcy i przekupki uliczne palcem cię wytykać i głośno opowiadać będą, że twojego syna na lipskim targu w portrecie widzieli.

MOOR

I ty, Franciszku! I ty także? O moje dzieci! Obaj w serce ojca godzą.

FRANCISZEK

Widzisz! – i ja mam dowcip; ale mój dowcip jest żądłem niedźwiadka. I cóż ten Franciszek, ten pospolity, zimny, z drewna urobiony i obsypany innemi osobliwego brzmienia przezwiskami Franciszek – a to aby wyrazić różnicę pomiędzy mną a nim, któregoś brał na kolana, któremuś w pieszczotach twarz sobie szczypać pozwalał – ten Franciszek w ciasnych granicach dóbr twoich miał ducha wyzionąć, spleśnieć, pójść w zapomnienie – gdy tymczasem sława tej wszechwiedzącej głowy miała przelatywać od bieguna do bieguna. Och! z pokornie złożonemi rękami dziękuję wam, niebiosa: że ten zimny, suchy, drewniany Franciszek nie jest podobny do tamtego!

MOOR

Przebacz mi, dziecię moje! Nie żal się na ojca w swoich widokach zawiedzionego. Bóg przez Karola łzy mi przysyła, przez ciebie, Franciszka, otrze oczy moje!

FRANCISZEK

Tak, mój ojcze! Z twoich ócz on te łzy osuszy. Twój Franciszek da życie swoje, żeby żywot twój przedłużyć. Życie twoje będzie mi wyrocznią, której ja rady zasięgnę, nim jaki czyn rozpocznę. Ono mi będzie źwierciadłem, w którem wszystko oglądać będę. Nie ma tak świętego obowiązku, którego nie złamię, jeśli na tem bezpieczeństwo życia twego spoczywać będzie. Wierzysz mi, ojcze?

MOOR

Masz, synu, obowiązki wielkie do spełnienia. Tymczasem Bóg cię błogosław za to, czem dla mnie byłeś i czem będziesz jeszcze.

FRANCISZEK

Powiedz mi, ojcze, gdybyś ty tego syna nie musiał swoim nazywać, mógłbyś szczęśliwym być jeszcze człowiekiem?

MOOR

Cicho, o cicho! Gdy mi go piastunka pierwszy raz podała, wzniosłem go w górę i wyrzekłem: czyliż nie jestem szczęśliwy?

FRANCISZEK

Tak rzekłeś, ale dziś czy jesteś? Najlichszemu zazdrościsz chłopkowi, co nie jest ojcem jego. Musisz się dręczyć, póki ten syn jest twoim synem. Smutek róść będzie w lata z Karolem, smutek twe życie zagrzebie!

MOOR

Ach, on mię w starca zgiął ośmdziesięcioletniego!

FRANCISZEK

Gdybyś się wyparł takiego syna?...

MOOR

Franciszku! Franciszku! coś ty powiedział!

FRANCISZEK

Czyż nie miłość dla niego udręczeń twoich przyczyną? Bez tej miłości on dla ciebie nie istniał; bez tej przeklętej, karygodnej miłości syn ci umarł, nigdy się nie urodził! Nie krew i ciało, ale serce wiąże synów i ojców. – Gdybyś nie kochał tego wyrodka, nie byłby on twym synem – choćby z kawałka ciała twego miał być wykrojony. On był ci oka źrenicą; ale gdy źrenica boli, wyrwij ją, mówi Pismo Święte. Lepiej do nieba iść z okiem jednem niż do piekła z dwojgiem. Lepiej bezdzietnym na niebo zasłużyć, jak syn z ojcem w parze w piekielny iść płomień. Bóg tak powiedział!

MOOR

Chcesz, bym syna przeklął?

FRANCISZEK

Ale nie, ale nie! Kogo ty synem nazywasz? Tego, któremuś dał życie, a który wszelkich sił dokłada, ażeby ci życie ukrócić?

MOOR

Och, prawda zaiste! sąd to Boga nade mną, on mu tak rozkazał!

FRANCISZEK

Patrz tylko, co ci pieszczone to dziecię wyrabia. Ojcowską twą czułością raz ci zadaje śmiertelny; – zabija cię twojem przywiązaniem; – przekupuje serce twoje, żebyś prędzej ostatniego ducha wyzionął. Ty schodzisz ze świata: on jest panem twych włości, królem żądz swoich. Zerwana grobla – potok jego namiętności zahuczy swobodnym pędem. Postaw się na jego miejscu: ileż on razy chciałby ojca pod ziemię zagrzebać! – pochować brata, co na drodze jego rozpusty tak nieubłagany staje! Jestże to miłość za miłość? Jestże to wdzięczność dziecięcia za łagodność ojcowską? On rozpuście chwilowej dziesięć lat życia twojego poświęca. On chwałę przodków przez siedm wieków nieskażoną w jednej lubieżnej minucie na zgubę wystawia. Czy takiego synem swoim nazywasz? Odpowiedz: czy takiego nazywasz synem swoim?

MOOR

Niedobre dziecię – a jednakże dziecię, dziecię moje własne.

FRANCISZEK

Ukochane, drogie dziecię, któremu nauką byłoby ojca nie mieć. Gdybyś chciał rozumieć, gdyby ci z oczów te łuski opadły: pobłażenie twoje umocni go w rozpustach, odwłoka prawość ich uzna. Ty przekleństwo z jego głowy zdejmiesz; na ciebie, ojcze, spadnie przekleństwo potępienia.

MOOR

Prawda, prawda święta! Moja, moja cała wina!

FRANCISZEK

Ileż to tysięcy z pełnego kielicha piło rozpusty, a przez cierpienia na drogę weszło prawości! Czyż ból ciała, nadużycia skutek nieochybny, nie jest skazówką woli Najwyższego? Maż człowiek w okrutnej swej czułości tę skazówkę odwracać? Maż ojciec zastaw sobie powierzony na wieki zniszczyć? Rozważ dobrze, ojcze! Gdybyś go czas jakiś własnej nędzy zostawił: albo by musiał nawrócić się i poprawić, albo i w wielkiej szkole niedostatku zostać zbrodniarzem – a wtenczas biada ojcu, co zrządzenia wyższej mądrości pieszczotami chce niszczyć. Jakże, ojcze?

MOOR

Napiszę mu, że ojcowską rękę odciągam od niego.

FRANCISZEK

Mądrze i sprawiedliwie!

MOOR

Żeby mi się nigdy na oczy nie pokazał.

FRANCISZEK

To skutek prawie zbawienny.

MOOR

Z czułością.

Aż póki się nie zmieni.

FRANCISZEK

Dobrze, dobrze. Ale gdyby przyszedł z maską pochlebcy, litość wypłakał, wyłudził przebaczenie, a nazajutrz odszedł i z twojej czułości urągał w rozpustnic objęciach? Nie, ojcze! sam on powróci, gdy w sumieniu swojem uzna się czystym.

MOOR

Zaraz mu o tem napiszę.

FRANCISZEK

Wstrzymaj się! Jeszcze słowo, mój ojcze! Twój gniew mógłby pióru za ostre słowa dyktować i serce jego rozedrzeć. – A potem myślałby, żeś mu przebaczył, własnoręczne pismo posyłając. Lepiej więc będzie, gdy napisanie listu mnie powierzysz.

MOOR

Napisz, mój synu! Ach mnie by serce pękło!... napisz mu...

FRANCISZEK

Rzecz więc załatwiona.

MOOR

Napisz mu, że ja tysiąc łez krwawych, tysiąc nocy bezsennych... tylko mojego syna nie przywódź do rozpaczy!

FRANCISZEK

Czy nie chciałbyś do łóżka pójść, ojcze? Twoje serce za ciężko dotknięte.

MOOR

Napisz mu, że pierś ojcowska... powtarzam, nie przywódź syna mego do rozpaczy. Odchodzi.

FRANCISZEK

Śmiejąc się za odchodzącym.

Ciesz się, starcze – już ty go do łona nigdy nie przyciśniesz. Zaparta mu droga do ciebie jak piekłu do nieba. Nim jeszcze wiedziałeś, już on wyrwany był z twego objęcia. Nędzny kloc byłby ze mnie, gdybym nie umiał nawet oderwać syna od ojcowskiego serca, choćby go tam miedziane łańcuchy trzymały. Otoczyłem cię klątwy czarodziejskiem kołem – nie przeskoczysz jego! Szczęścia ci, Franciszku! Usunięte precz dziecko ulubione, i bór przejrzystszy. Muszę te skrawki papieru uprzątnąć – jakżeby łatwo rękę moją poznano! Zbiera podarte kawałki listu. Strapienie niebawem zabije starego – a z jej serca wyrwę ja tego Karola, choćby jej pół życia miało przy nim zostać. U natury mam ja dług wielki, niezapłacony jeszcze – i na honor, muszę go wydobyć. Dlaczegom ja pierwszy z matczynego nie wyszedł żywota? Czemu jedynakiem nie jestem? Za co to brzemię szpetności na twarz moją zwaliła, właśnie zwaliła na moją, jakby przy połogu zbierała fusy ostatnie? Dlaczego ja miałem dostać ten nos Lapończyka, te usta Murzyna, te Hotentota oczy? Istotnie, zdaje się, że wszystkie obrzydliwości rodu ludzkiego na jeden stos wymiotła i mnie z nich zlepiła. Do stu szatanów! Kto przyrodzie dał prawo tamtego obdarzać, a mnie okradać? Mógłże kto jej nadskakiwać, nim się jeszcze urodził, albo ją obrazić, nim swój byt poczuł? Z jakiejże przyczyny ten podział niesłuszny? – Nie, nie! zarzuty moje niesprawiedliwe. Przecież natura dała nam ducha twórczego, wysadziła nagich żebraków na brzeg wielkiego oceanu świata – płyń, kto pływać umie, a niedołęga na spód! Ona w spuściźnie nic mi nie dała; jeśli chcę czem być, trzeba pracy mojej. Każdy ma równe prawo do najwyższego i najniższego szczebla. Prawo prawem, pęd pędem, siła siłą się niszczy. Prawo zawsze przy zwycięzcy, a granicą sił naszych zakreślają się ustawy.

Są wprawdzie pewne wspólne umowy, któremi się popędza bieg koła światowego. Poczciwe imię na przykład! – zaprawdę wartująca moneta, którą zręcznie frymarczyć można, jeśli kto nią dobrze obracać umie. Sumienie – oho! doskonałe łachmanowe straszydło do spędzania wróbli z wiszeń – ale i to jest dobrze opisany weksel, który bankrutowi nawet przydać się może.

Chwalebne urządzenia! mogą głupców w granicach szacunku utrzymać, motłochowi czepiec nasunąć na uszy, żeby sprytnisiom wygodniej było. Bez ogródki – dziwaczne urządzenia! Tyle je cenię, co te płoty z chrustu przez moich chłopców dowcipnie na polach stawiane, żeby przez nie zając nie skakał. Zając nie – ale łaskawy pan zepnie konia ostrogą i czwałuje po świętej pamięci żniwie.

Biedny zając! nędzna to rola zającem być na świecie; ale łaskawemu panu zajęcy potrzeba! Dalejże, raźno pędźmy po przestrzeni! Kto się nikogo nie lęka, nie mniej jest potężny jak ów, którego wszyscy się boją. Moda jest teraz sprzączki przy pasach nosić i według upodobania lżej albo ciaśniej się spinać. Podług tej mody każmy sobie sumienie na sprzączkach urządzić i w miarę zwalniać podług okoliczności. Czy moja to wina? Napastuj krawca! – O tak zwanem krwi przywiązaniu słyszałem długie i szerokie rozprawy. Zwyczajnemu człowiekowi głowa od nich puchła. To twój brat! – dosłownie tłumacząc: on się piekł w tym samym piecu, w którym ciebie pieczono – a więc tobie świętym być musi. Rozważmy tylko to przepaplane następstwo, tę błazeńską styczność powinowactwa ciała z powinowactwem ducha, tożsamości miejsca z tożsamością uczucia, jednakości pokarmu z jednakością skłonności. Idźmy dalej: to twój ojciec, dał ci życie, ty jego ciałem, jego krwią jesteś – a więc ci świętym być musi. – Otóż znowu skrzywiony wniosek! Rad bym ojca zapytać, dlaczego mię stworzył? Przecież nie z miłości ku mnie, który dopiero w Ja przejść miałem? Czy znał mię, nim stworzył, czy myślał stwarzając, czy mnie pożądał, czy wiedział, czem będę? Nie radziłbym – mógłbym go skazać za to, że mię stworzył. Za toż czuć wdzięczność, żem się mężczyzną narodził? – jest tyle co się skarżyć, gdybym się urodził kobietą. Mogęż ja uznać miłość, która się nie opiera na szacunku osoby mojej? a mógłże mieć szacunek z samego przypuszczenia, że się go stanę godnym? Gdzież tu jest świętość uczucia? Chyba w czynie, z którego ja powstałem – a czemże ten czyn, jeśli nie bydlęcą pracą na zaspokojenie bydlęcych namiętności? Może ta świętość leży w skutku czynności – żelaznej potrzebie, którą by chętnie odrzucono, gdyby ciało i krew nie szkodowały na tem? Maż mię to zobowiązywać, że on mnie kocha? Jest to grzech główny wszystkich sztukmistrzów. Zaślepiają się w dziele swej ręki, choćby najszpetniejszem było. – Otóż całe czarodziejstwo okryte przez was obłokiem świętości dlatego jedynie, żeby korzystać z lękliwości naszej. Czy i ja jak chłopcy małe mam chodzić na pasku?

Dalej, raźnie do dzieła! Wyrwę brudne zielska, co moje granice ścieśniają i panem nie dają mi zostać. Muszę być panem, żebym tam gwałtu użył, gdzie mi uprzejmości nie staje. Odchodzi.

SCENA II

Karczma na granicach Saksonii.

Karol Moor, zajęty czytaniem. Szpigelberg ze szklanką przy stole.

KAROL

Kładąc książkę.

Gdy o wielkich ludziach czytam w Plutarchu swoim, obrzydliwość mnie bierze na ten wiek ślimaczy.

SZPIGELBERG

Stawia szklankę przed Karolem i sam pije.

Czytaj Jozefusa.

KAROL

Jasny ogień Prometeja strawił się zupełnie, za to szukają płomieni z mączki widałkowej, bengalskich ogni, przy których fajki tytoniu zapalić nie można. Drapią się jak myszy po maczudze Herkulesa. Francuski ksiądz naucza, że Aleksander był tchórzem; profesor suchotnik za każdem słowem przytyka do nosa flaszeczkę salmiaku i czyta rozprawę o sile – piecuchy w niemoc wpadają, gdy im się chłopca zrobić udało, a rozbierają krytycznie taktykę Hanibala! Smarkacze łowią na wędkę frazesa z bitwy pod Kannami i beczą nad zwycięstwami Scypiona, które objaśniać mają.

SZPIGELBERG

To prawdziwie aleksandryjskiej miary elegie.

KAROL

Piękny to wieniec za wasz pot na polach bitew wylany: ów żywot w salach szkolnych i nieśmiertelność w rzemyku do klasy wiedziona. Suta nagroda za krew wylaną: że waszymi panegirykami norymberski kramarz pierniki obwija – albo jeśli szczęście posłuży, francuski tragik do kijów was przyśrubuje i drutem po ścianie przesuwa. Ha! ha! ha!

SZPIGELBERG

Pijąc.

Czytaj bo Jozefusa – proszę ciebie!

KAROL

Pfuj! Hańba temu pokurczonemu wiekowi kastratów, co tylko dzieła przedwiekowe przeżuwać umie, bohaterów starożytności komentarzami ze skóry odziera albo kaleczy w sztukach dramatycznych. W lędźwiach siły nie mają, a trzeba drożdży na rozmnażanie rodzaju ludzkiego.

SZPIGELBERG

Herbaty, braciszku, herbaty!

KAROL

Niedorzecznemi modami barykadują przystęp zdrowej naturze, nie mają odwagi wypróżnienia szklanki dlatego, że nią zdrowie pić muszą – głaszczą lokaja, żeby za nimi do pana się wstawiał, a szturkają łajdaka, którego się nie boją. Ubóstwiają się o kawałek pieczeni, a potruć by się gotowi o pierzynę, za którą ktoś przy licytacji więcej zapłaci. Klną saduceusza, że do kościoła pilnie nie uczęszcza, a nie wahają się przy ołtarzu procenta obliczać. Klęczą, żeby ogon szat swoich szeroko na ziemi rozłożyć; nie spuszczą oka z proboszcza, żeby się jego fryzowanej peruce przypatrzyć! Mdleją na widok zarzniętej gęsi, a klaszczą w ręce, gdy ich współzawodnik zrujnowany z giełdy odchodzi! Takem gorąco ręce im ściskał: „dzień jeszcze jeden”, prosiłem. Daremnie – „do dziury z psem!”... Prośby, łzy, zaklęcia!... Tupiąc nogą. Do stu szatanów!

SZPIGELBERG

I to za liche dwa tysiące dukatów!

KAROL

Nie! nie mogę i myśleć o tem. Co? ja miałbym sznurówką ściskać ciało swoje, swoją wolę kłaść w praw leszczoty? Prawo w ślimaczy chód przeistacza wszystko, co by może lot orła miało. Prawo jeszcze wielkiego nie wydało człowieka – wolność tylko olbrzymów wyradza! Och, gdyby duch Arminiusza żarzył się jeszcze w popiołach jego! – Niech mię postawią na czele takich jak ja: a z Niemiec zrobię rzeczpospolitą, wobec której Rzym i Sparta byłyby tylko mniszek klasztorami. Rzuca szpadę na stół i powstaje.

SZPIGELBERG

Zrywając się.

Brawo, bravissimo! sprowadzasz mię na rozdział właściwy. Powiem ci do ucha, mój Moor, to, co w moich myślach dawno się przewraca – ty człowiek właśnie do tego! Hejże, bracie, hej! Co by to było, gdybyśmy się Żydami porobili i ich królestwo znowu na stół wynieśli? Powiedz, nie jestże to mądre i serdeczne przedsięwzięcie? roześlemy manifest na cztery końce świata i zwołamy do Palestyny całe plemię, co świniny nie jada. Dowodzę, że król Herod był moim przodkiem i tak dalej. Otóż by zagrzmiała wielka wiktoria, gdyby na placu stanęli i mogli Jerozolimę swoją odbudować! Póki gorące żelazo, gonimy Turków z Azji, rąbiemy cedry na Libanie, stawiamy okręty i szachrujemy. Potem...

KAROL

Bierze go z uśmiechem za rękę.

Koniec, kolego, wszystkim szaleństwom!

SZPIGELBERG

Zrywając się.

Pfe – przecież grać nie myślisz roli marnotrawnego syna? Chwat jak ty, co szpadą swoją więcej po pyskach naskrobał, niżli trzech kancelistów w całym bożym roku po księgach nabazgrze? Mamże ci o zdechłym psie opowiadać? Ha! trzeba ci jak widzę, własny twój obraz przed oczy postawić, ogień w żyłach rozdmuchać! Pamiętasz, jak ci szkolni panowie twemu brytanowi kazali nogę przestrzelić, a ty na odwet post wielki w całem nakazałeś mieście? Żartowano z rozkazu, ale tyś gruszek nie zaspał w popiele: zakupiłeś wszystkie mięso w Lipsku tak, że w ośmiu godzinach nie było na całą okolicę kosteczki do ogryzienia, a cena ryb poszła w górę. Magistrat i mieszczaństwo zawrzały zemstą. Dalejże tysiąc siedmset studentów, ty na czele – a rzeźnicy, krawcy, handlarze za nami, oberżyści, cyrulicy i wszystkie cechy grzmią burzą i groźbami. Z długimi nosami musieli rejterować. Całe konsylium doktorów zwołałeś, obiecując trzy dukaty temu, co psu zechce receptę zapisać – zdawało się, że ci panowie w ścierwie za wiele honoru mają i nie powiedzą; jużeśmy ułożyli na piękne przymusić. Gdzie tam! Ichmościowie bili się o trzy dukaty i targ w targ na trzy grosze zeszło. W jednej godzinie dwanaście recept zapisali, tak, że niebawem zwierzę zdechło.

KAROL

Bezwstydni!

SZPIGELBERG

Obchód pogrzebowy z całą pompą przygotowano – co niemiara na śmierć psa zjawiało się elegii. Nocą wyrusza nas blisko tysiąc, w jednej ręce z latarnią, a ze szpadą w drugiej, i przez całe miasto ciągnie z dzwonkami, pieśniami, aż pies pochowany. Po tem wszystkiem huczała stypa do dnia białego. Odwdzięczyłeś się tym panom za szczery udział w żalu i nazajutrz za pół ceny sprzedawano zakupione mięso. Mort de ma vie! Toż to przed tobą znaliśmy respekt, jakby załoga w twierdzy zdobytej.

KAROL

I ty się nie wstydzisz tem popisywać? I tyle wstydu nie masz, żeby się za to szaleństwo rumienić?

SZPIGELBERG

Idź, idź! Już ty Moorem nie jesteś! Pamiętasz, jakeś jakie tysiąc razy z butelką w ręku starego skąpca naciągałeś i mawiałeś: niech sobie zrzędzi i gdera, a ty gardło zapłuczesz! Pamiętasz o tem, czy pamiętasz tylko? O ty bezbożny, biedny chwaligłowo! Wtedy przynajmniej po męsku, szlachetnie przemawiałeś – ale...

KAROL

Przekleństwo na ciebie, że to przypominasz, przekleństwo na mnie, że tak przemawiałem! Ale to było przy szumie wina i serce moje nie słyszało, co język wymawiał.

SZPIGELBERG

Pokręcając głową.

Nie, nie! Tak być nie może. Niepodobieństwo, bracie, serio nie mówisz. Przyznaj się, czy ci, braciszku, nie podszeptuje niedostatek. Stój! – przygodę muszę ci opowiedzieć z moich młodzieńczych lat. Blisko mojego domu był rów, najmniej ośm kroków szeroki, który my chłopcy o zakład chcieliśmy nieraz przeskoczyć. Darmo! – paf i każdy leżał rozciągnięty – a nad jego uchem śmiech i sykania, a po jego ciele śnieżki leciały jak grad. Blisko mego domu stał na uwięzi pies jakiegoś myśliwca, wściekła bestia, co za poły od sukien chwytał dziewczęta, skoro się zapomniały i za blisko przeszły koło niego. Miałem pasję dręczyć psa ciągle i śmiać się do rozpuku, gdy wściekłe zwierzę szczerzyło zęby do mnie i rade by przyskoczyć, gdyby tylko można. Cóż się dzieje? Dnia pewnego powtarzam swoją zabawkę i dźgam go po biodrach tak krzepko kamieniem, że aż z gniewu łańcuch zerwał na sobie i jak z procy puścił się za mną – ja w nogi piorunem! Przeklęta sprawa: na samej drodze ciągnie się ten rów opętany. Co tu robić? Pies tuż tuż na karku wrzący wściekłością – namysł był krótki: nogi do góry i hyc na drugą stronę! Temu skokowi życie zawdzięczam – bestia byłaby mnie w kawałki rozdarła.

KAROL

Do czegóż to się ściąga?

SZPIGELBERG

Do tego, żebyś wiedział, jak siły rosną w potrzebie, jak człowiek nie łamie sobie głowy nad tem, co czynić, gdy ostateczność doskwirczy. Odwaga rośnie z niebezpieczeństwem, siła podnosi się uciskiem. Los musi ze mnie wielkiego człowieka zrobić, właśnie dlatego, że wszędzie mi drogę zagradza.

KAROL

Nie wiem, na co nam jeszcze przyda się odwaga i gdzieśmy jej jeszcze nie mieli?

SZPIGELBERG

Tak? Chcesz więc zdolności swoje zniweczyć w sobie, odwagę swą pogrzebać? Czy myślisz, że twoje posty w Lipsku stanowią już kres dowcipu ludzkiego? Wyjdź no na świat wielki, do Paryża, do Londynu! Tam w papę cię wyrzną, gdy człowieka poczciwym nazwiesz. Tam to prawdziwa duszy uciecha, tam rzemiosło na wielką skalę się zakłada! Stoisz jak głupi, oczy wytrzeszczasz! Poczekaj trochę! Tam byś zobaczył, jak podpisy fałszować, kostki przewracać, łamać zamki i z kufrów flaki wytrząsać. Trzebaż, żeby cię Szpigelberg tego nauczył? Tam na najbliższej gałęzi wieszają łajdaka, co przy prostych palcach chce z głodu umierać.

KAROL

Roztargniony.

Co? czyś jeszcze dalej posunął?

SZPIGELBERG

Zdaje się, że nie masz dosyć ufności we mnie. Czekaj niech się rozgrzeję – a cuda usłyszysz; mózg ci się przewracać będzie, gdy mój zapłodniony dowcip cały połóg odprawi. Wstaje z zapałem. Jakaż się jasność we mnie rozprowadza! W duszę moją wielkie myśli z mrocznej nocy wstępują; olbrzymie plany warzą się w mojej twórczej mózgownicy! Przeklęta ospałość! Uderzając się ręką w głowę. Ona to aż do tej pory siły moje w kajdanach trzymała, prężyła i hamowała przedsięwzięcia moje! Obudzam się, czuję, czem jestem, czem być muszę koniecznie!

KAROL

Głupcem jesteś. Wino bramarbazuje z twego łba.

SZPIGELBERG

Szpigelberg, zawołają, czy ty znasz czary, Szpigelberg! Szkoda żeś nie był generałem, Szpigelberg, powie mi król kiedyś: byłbyś Austriaków przez dziurkę od klucza przepędził. Tak, zapiszczą doktorowie, nie do darowania, że ten człowiek medycyny się nie uczył: byłby nowy proszek na podagrę wynalazł. Czemu on kameralnym nie oddał się naukom, zawołają Sullowie w swoich gabinetach, on by z kamieni luidory powyczarowywał. Szpigelberg! zawołają na wschodzie i zachodzie, a w błoto zaleziecie po uszy, wy piecuchy, wy krety! gdy tymczasem Szpigelberg z rozwiniętemi skrzydłami wzleci do kościoła sławy wieków potomnych.

KAROL

Szczęścia na drogę. Po kolumnach hańby czepiaj się do szczytu sławy; mnie w cieniu ojczystych gajów, w objęciu mojej Amalii szlachetniejsze czekają uciechy. Przeszłego jeszcze tygodnia pisałem do ojca, prosząc go o przebaczenie. Nie taiłem najmniejszej okoliczności; a gdzie jest szczerość, tam litość i pomoc się znajdzie. Żegnam cię, Maurycy! Widzimy się dziś i nigdy się więcej nie zobaczymy. Poczta nadeszła – przebaczenie ojcowskie jest w murach miasta.

Ciż, Szwajcer, Grim, Roller, Szufterle, Racman.

ROLLER

Wiecie, że się o nas wypytują?

GRIM

Ani minuty pewni nie jesteśmy, żeby nas nie ujęto.

KAROL

Mnie to nie dziwi. Niech co chce się dzieje! Nie widzieliście Szwarca przypadkiem? Nie mówił wam czasem o liście do mnie?

ROLLER

Coś podobnego być musi, bo cię dawno już szuka.

KAROL

Gdzie on jest? Gdzie, gdzie?

Chce odchodzić.

ROLLER

Czekaj! Myśmy go tu przyzwali. Ty drżysz?

KAROL

Nie, i dlaczegóż miałbym drżeć? Ten list... cieszcie się ze mną. Jestem najszczęśliwszy z ludzi – dlaczegóż miałbym drżeć?

Ciż,Szwarc.

KAROL

Leci naprzeciw niego.

Bracie, mój list, list mój dawaj!

SZWARC

Daje mu list, który Karol z pośpiechem odpieczętowuje i czyta.

Co ci jest? tyś blady jak ściana.

KAROL

Ręka mojego brata!

SZWARC

Cóż tam Szpigelberg stroi?

GRIM

Głupiec oszalał. Kręci się jak w chorobie Świętego Walentego.

SZUFTERLE

Mózg mu się w kółko obraca; może robi wiersze.

RACMAN

Szpigelberg! He, Szpigelberg! Bestia nie słyszy.

GRIM

Potrząsa go.

Głupcze – czy śnisz, czy...?

Szpigelberg, który przez cały ten czas w kącie poruszał się jakby zajęty projektami, rzuca się gwałtownie na Szwarca i krzycząc: „La bourse ou la vie!„, porywa go za gardło. Tamten odtrąca go do ściany. Karol tymczasem rzuca list na ziemię i oddala się.

ROLLER

Biegnąc za Karolem.

Moor! gdzie idziesz? Moor, co myślisz począć?

GRIM

Co mu jest? Co się stało? Pobladł jak trup.

SZWAJCER

Muszą tam piękne być wiadomości: pokaż no!

ROLLER

Podejmuje list i czyta.

„Nieszczęśliwy bracie!” Początek brzmi wesoło! „W krótkości muszę ci oznajmić, że twoja nadzieja była daremną; możesz iść, kazał ci ojciec powiedzieć, gdzie cię zawiodą występki twoje. Nie rób sobie nadziei, żebyś kiedykolwiek mógł u nóg jego przebaczenia wypłakać, jeżeli nie chcesz za przybyciem w najgłębszych lochach jego więzień na chlebie i wodzie dopóty zostawać, aż ci włosy w orle pióra, a paznokcie w ptasie szpony porosną. To są własne jego słowa. Na tem każe mi list zakończyć – bądź więc zdrów na zawsze. Żałuję cię, Franciszek Moor”.

SZWAJCER

Słodziutki braciszek – dalibóg! Franciszek na imię kanalii?

SZPIGELBERG

O chlebie i wodzie mowa? piękne życie! Jam co innego dla was przygotował. Nie mówiłem, że w końcu muszę się troszczyć o was wszystkich?

SZWAJCER

Co plecie ta barania głowa? Osioł ma o nas wszystkich się troszczyć?

SZPIGELBERG

Zające, niedołęgi, psy kulawe z was wszystkich, jeżeli nie macie serca na coś wielkiego się odważyć!

ROLLER

No, na to byśmy zasłużyli zapewne – masz słuszność! ale czy nas dźwignie z przeklętego położenia to, na co ty się odważysz? Czy dźwignie?

SZPIGELBERG

Z dumnym uśmiechem.

Biedny łbie! Z tego położenia czy dźwignie? Ha, ha, ha! Z tego położenia czy dźwignie? I dalej nie sięgnął twego mózgu naparstek! Do takiej stodoły pędzisz swoje woły? Nędzarzem byłby Szpigelberg, gdyby od tego musiał zaczynać. Bohaterów, mówię ci, wodzów, książąt, bogów z was porobię!

RACMAN

To za wiele na jeden sztych, bezzawodnie! Musi to być praca na złamanie karku, przynajmniej głowę dać trzeba.

SZPIGELBERG

Nic nie trzeba tylko odwagi, bo co się tyczy sprytu, to biorę na siebie. Odwagi mówię ci, Szwajcer! Odwagi, Roller, Grim, Racman, Szufterle! Odwagi!

SZWAJCER

Odwagi? Jeżeli o to tylko – odwagi mam dosyć, żeby nawet bosą nogą po piekle maszerować.

SZUFTERLE

Odwagi? Choćby przyszło pod samą szubienicą z wcielonym diabłem o duszę biednego grzesznika pójść na kułaki.

SZPIGELBERG

To mi się podoba! Jeżeli odwagę macie, niech wystąpi choć jeden i powie, że coś jeszcze ma do stracenia, a nic do nabycia!

SZWARC

Dalibóg! Byłoby coś do stracenia, gdybym to chciał stracić, co mi nabyć trzeba!

RACMAN

Do pioruna! I coś do zyskania, gdybym to chciał zyskać, czego stracić nie mogę!

SZUFTERLE

Gdybym musiał to stracić, co na kredyt na ciele noszę, to przynajmniej jutro nie miałbym nic do stracenia!

SZPIGELBERG

A więc! Staje w pośrodku nich. Jeżeli jeszcze choć kropla krwi niemieckich bohaterów w żyłach waszych płynie – chodźcie, osiądziemy w czeskich lasach, złożymy tam bandę rozbójników i... Czegoście powytrzeszczali oczy? Czy już to ździebełko odwagi z dymem uleciało?

ROLLER

Nie jesteś zapewne najpierwszym hultajem, co wzrok swój przesadza ponad wysokie słupy szubienicy – a jednak – jakiż wybór mamy?

SZPIGELBERG

Wybór? Jak to? Nic nie macie do wyboru! Chcecie się do więzienia dłużników wpakować i tam dławić się jak śledzie, aż na dzień sądny zatrąbią? Chcecie z łopatą i motyką za kawał suchego chleba zamęczyć się? Wyć pod oknami piosneczki żebracze, żeby nędzną jałmużnę wyduszać? Albo zaprzysiąc tornistrowi – notabene jeżeli waszym twarzom zawierzą – i tam przy gderliwym humorze rozkazującego kaprala czyściec przechodzić na ziemi? wśród głośnych razów na takt bębnów maszerować? albo w raju galerników cały żelazny magazyn Wulkana włóczyć za sobą? Patrzcie, oto wszystko, w czem macie wybierać; cały pakunek do waszego wyboru!

ROLLER

Szpigelberg nie zupełnie się myli. Ja miałem także projekta; ale to wyjdzie na jedno. Co by to było, marzyłem, gdybyście razem zasiedli i jakie Vademecum, Noworocznik czy coś podobnego nabazgrali, albo za boży pieniądz obsypali świat krytykami, jak to moda teraz?

SZUFTERLE

Do kata! Niedaleko odbiegliście od planów moich. Ja chciałem, żebyśmy się w religiantów poszyli i tygodniowo wykładali naukę pobożności.

GRIM

Wybornie – a jeśli z tego nic się nie oskrobie, na ateistów! Moglibyśmy czterech ewangelistów zbić na winne jabłko, książkę naszą pod ogień oprawcy wydać i tak wielkiego narobić hałasu.

RACMAN

Albo na wojnę przeciw fr... om wyruszyć – znam jednego doktora, na drzwiach napisano, że sobie z samego merkuriusza dom wybudował.

SZWAJCER

Podając rękę Szpigelbergowi.

Maurycy! Tyś wielki człowiek albo chyba ślepa świnia żołądź znalazła.

SZWARC

Wyborne plany! Szlachetne rzemiosło! Jak to wielkie głowy na jedno wpadają! Braknie tylko, żebyśmy się w kobiety lub rajfurki zapisali, albo z naszem panieństwem na targ poszli.

SZPIGELBERG

Kpiny! kpiny! Kto przeszkadza, żebyście wszystkiem nie byli w jednej osobie? Mój projekt najdalej was popędzi i w dodatku da sławę i nieśmiertelność. Zważcie tylko, nieuki: trzeba wzrokiem aż tam sięgać – myśleć o chwale potomnej, o słodkiem uczuciu nieśmiertelności...

ROLLER

I pomiędzy najznamienitszymi wpisać się na listę uczciwych ludzi. Z ciebie mówca nad mówcami, Szpigelberg, gdy idzie o to, by poczciwego człowieka na łajdaka przerobić. Ale, powiedzcie który, gdzie się Moor podziewa?

SZPIGELBERG

Poczciwego człowieka, powiadasz? Czy myślisz, że potem mniej poczciwym będziesz jak dzisiaj! Co ty poczciwym nazywasz? Bogatemu skąpcowi zdjąć z karku trzecią część trosków, co mu złoty sen z powiek spędzają, pleśniejący pieniądz w obieg puścić, równowagę mienia na nowo zaprowadzić, jednem słowem złoty wiek przywołać, Panu Bogu zabrać pewną liczbę niepotrzebnych żołądków, które on karmić musi, oszczędzić mu wojny, zarazy, głodu i doktorów – to się nazywa być poczciwym człowiekiem, być godnem narzędziem w ręku opatrzności i przy każdym kąsku pieczeni pochlebną myślą się upajać: że co pożywasz, to są twego sprytu, twojej lwiej odwagi, twoich nocy bezsennych owoce obfite. Wielki czy mały muszą cię szanować...

ROLLER

I końcu tego wszystkiego z żywem ciałem ku niebu się podnieść, mimo burzy i wichrów, mimo żarłocznego brzucha starego czasu hojdać się pod słońcem i księżycem, i wszystkiemi gwiazdami, gdzie nierozumne nawet obłoków ptaki, szlachetną żądzą znęcone, rajski ci koncert zahuczą, a anioły z ogonami w błogosławionej radzie zasiędą? Nieprawdaż? Gdy królów i możnowładców mole i robaki powytoczą, ciebie czeka zaszczyt przyjmować odwiedziny od królewskich ptaków Jowisza? Maurycy, Maurycy, strzeż się trzynożnego zwierzęcia!

SZPIGELBERG

I to cię straszy, umyśle zajęczy? Niejeden już geniusz uniwersalny, który świat miał przekształcić, zgnił na rozstajnej drodze, a czyż o takim pięknym meteorze przez wieki nie mówią? A tymczasem o niejednym księciu lub królu zamilczałyby dzieje, gdyby historyk nie lękał się przez to dziurę zostawić w drabinach następstwa i o jakie kilka arkuszy zmniejszyć książkę swoją, którą mu wydawca gotowym groszem wypłaca. A gdy cię podróżny obaczy na wszystkie strony wolą wiatrów w górze kołysanego, nie omieszka zamruczyć pod nosem: – Oho! ten nie wodę miał w mózgu – i gorzko westchnie na czasy niegodziwe.

SZWAJCER

Klepiąc go po ramieniu.

Po mistrzowsku. Czego tak, u diabła, stoicie i wahacie się jeszcze!

SZWARC

A jeśli to hańbą ma się nazywać – cóż z tego? Nie możnaż na każdy przypadek proszek nosić przy sobie i cichutko do Acheronu się wyprawić, gdzie ani jeden kogut za tobą nie zapieje! Nie, bracie Szpigelberg, twój plan jest dobry – mój katechizm to samo mówi.

SZUFTERLE

Wal! i mój także. Zwerbowałeś mię, Szpigelberg!

RACMAN

Jak drugi Orfeusz syczącą bestię, sumienie moje, do snu ukołysałeś. Zabierz mi, z duszą i ciałem!

GRIM

Si omnes consentiunt, ego non dissentio. Wymówiłem bez przecinka. Puściłem głowę swoją na licytację: religianci, merkuriusz, krytycy i oszusty. Kto najwięcej daje, ten mię dostanie. Masz moją rękę, Maurycy!

ROLLER

Jak to, i ty Szwajcer? Daje rękę Szpigelbergowi. Zastawiam więc duszę moją szatanowi.

SZPIGELBERG

A imię twe gwiazdom! Co tam, gdzie dusza pójdzie? Gdy tłumy naprzód wyprawionych tylu kurierów przyjazd nasz w piekle obwieszczą: szatani się jak na święto wystroją, tysiącletnią sadzę z powiek pozdmuchują i miriady głów rogatych wyjrzą z parnych otworów zasiarkowanych kominów, żeby się wjazdowi naszemu przypatrzyć. Hej, towarzysze! Co też w świecie zrówna się tej zachwycającej paradzie! Chodźcie, towarzysze!

ROLLER

Tylko z wolna, z wolna! Gdzie idziecie? I zwierzęciu głowa potrzebna, dziatki!

SZPIGELBERG

Co plecie maruder? Nie byłaż głowa pierwej, nim którykolwiek z członków się ruszał? Za mną koledzy!

ROLLER

Powoli, mówię. I wolność musi mieć swojego pana. Bez naczelnika Rzym i Sparta runęły.

SZPIGELBERG

Prawda, stójcie! Roller ma słuszność; i to nie lada jakiej głowy potrzeba. Czy rozumiecie? Przebiegłej, politycznej głowy potrzeba. Tak, gdy wspomnę, czem byliście przed godziną, a czem teraz jesteście – i mocą jednej szczęśliwej myśli jesteście – Tak, bez wątpienia, bez wątpienia musicie mieć naczelnika. – A kto myśl tę wysnuł, mówcie, czy nie jest to oświecona, polityczna głowa?

ROLLER

Gdyby można mieć nadzieję – marzyć można... ale on tego nie uczyni!

SZPIGELBERG

Czemu nie? Śmiało, przyjacielu! Jakkolwiek ciężko okręt prowadzić przeciwko wichrom, jakkolwiek ciężko gniecie brzemieniem swojem korona... mów, Roller! bez bojaźni. Może jednakże się skłoni.

ROLLER

W proch wszystko, jeżeli nie zechce. Bez Moora jesteśmy ciałem bez duszy.

SZPIGELBERG

Odwracając się od niego.

Cielę!

KAROL

Wchodzi w dzikiem poruszeniu, biega żywo po pokoju.

Ludzie, ludzie! fałszywe, obłudne plemię krokodyle! Łzy w ich oczach, a serca miedziane! Na ustach całusy, a sztylety w piersiach! Lwy i lamparty karmią swoje dzieci; kruki do ścierwa przynoszą swoje pisklęta – a on, on... – Wyuczyłem się cierpliwie znosić złośliwość, mógłbym z uśmiechem poglądać, choćby mi wróg krew z serca wypijał. – Ale gdy miłość rodzinna w zdrajczynię, miłość ojcowska w Megerę się wyradza – o, wtenczas niech ogień spali męską powolność, niech zdziczeje na tygrysa jagnię łagodne, niech żyłka najmniejsza nabrzęknie zemstą i zniszczeniem.

ROLLER

Słuchaj, Moor! Jak sądzisz, rozbójnicze życie lepsze jednakże jak w najgłębszych lochach więzienie o chlebie i wodzie?

KAROL

Dlaczego ten duch nie wstąpił w tygrysa, co wściekłą paszczęką szarpie ciało ludzkie? Jestże to wierność ojcowska, jestże to miłość za miłość? Och! bogdaj bym był niedźwiedziem, żeby wszystkimi z północy niedźwiedziami poszczuć to mordercze plemię! Ni żalu, ni łaski! Chciałbym cały ocean wód zatruć, żeby śmierć ze wszystkich źródeł wypijali. Ufność, nadzieja moja niezłomna – – i żadnej litości!

ROLLER

Moor, słuchaj, co ci powiem!

KAROL

Niepodobna! to sen, to złudzenie! Takie tkliwe błaganie, taki żywy obraz nędzy i żal tak wylany – dzikie zwierzę w litość by stopniało; kamienie łzy by roniły; a przecież gdybym wszystko powiedział, za paszkwil na ludzkość wzięto by słowa moje – a jednak, jednak! – O! czemuż nie mogę całej przyrody trąbą buntu poburzyć, powietrze, ziemię i wody przeciw temu hieniemu rodowi do bitwy prowadzić!

ROLLER

Słuchajże, słuchaj! Szaleństwo słuch ci odjęło.

KAROL

Precz, precz ode mnie! Czy nie człowiek ci na imię, czy nie rodziłaż cię kobieta? Precz z moich oczów, ty z ludzkiem obliczem! – – Ja go tak kochałem niewypowiedzianie! Tak żaden syn ojca nie kochał; tysiąc żyć dałbym był za niego. Uderzając nogą o ziemię. Ha! kto mi dziś miecz poda do ręki; żebym piekącą raną ugodził to jaszczurcze plemię! kto mi wskaże, kędy w sedno ich życia wymierzyć, miażdżyć je, zniszczyć: będzie mi przyjacielem, aniołem, bogiem – na kolana przed nim ze czcią upadnę!

ROLLER

Takimi przyjaciółmi my właśnie będziemy; pozwól tylko powiedzieć!

SZWARC

Chodź z nami do czeskich lasów! Chcemy tam bandę rozbójników złożyć – a ty...

Moor poziera na niego osłupiałym wzrokiem.

SZWAJCER

Ty będziesz dowódcą naszym! Musisz naszym dowódcą zostać.

SZPIGELBERG

Rozgniewany rzuca się na krzesło.

Niewolnicy i babiarze!

KAROL

Chwytając za ramię Rollera.

Kto ci to słowo podszepnął? słuchaj, chłopcze! Z twojej ludzkiej duszy tyś go sam nie dobył! Kto ci to słowo podszepnął? Tak, przez śmierć tysiącramienną! Tak chcemy! tak musimy! Pójdziemy na rozbójników! musimy! Pomysł do uwielbienia! Rabusie i zbójcy! Na moją duszę żywą, będę waszym dowódcą!

WSZYSCY

Z wrzaskliwym okrzykiem.

Niech żyje dowódca!

SZPIGELBERG

Zrywając się na stronie.

Póki go nie sprzątnę!

KAROL

Hej! to mi jakby katarakta z oczów opadło. Co za głupiec był ze mnie, com chciał do klatki powracać. Mój duch czynów spragniony, mój oddech wolności. Zbójcy, rozbójnicy! temi słowami prawo pod moje stopy się zwinie. Ludzie ludzkość mi skradli, gdym się do ludzkości odwoływał; precz więc ode mnie, litości ludzka i pobłażenie! Nie mam już ojca, miłości już nie mam; we krwi i śmierci zapomnę, że coś dawniej miałem drogiego! Chodźcie! Chodźcie! O, ja straszliwą sprawię sobie rozrywkę! – Rzecz skończona, jestem waszym dowódcą, a szczęśliwy, kto między wami mistrzem zostanie, kto najdzikszą pożogę roznieci, najokrutniej zabijać będzie – zapowiadam, że go po królewsku nagrodzę. Przystąpcie do mnie każdy, przysiążcie wierność i posłuszeństwo do śmierci – ot, na tę męską przysiążcie prawicę.

WSZYSCY

Podając mu ręce.

Przysięgamy ci wierność i posłuszeństwo do śmierci!

KAROL

I ja więc na tę męską prawicę wiernie i niezłomnie przysięgam być dowódcą waszym aż do śmierci! Ta sama prawica trupem położy pierwszego, który kiedykolwiek zlęknie się, zwątpi albo cofnąć się zechce! To samo mnie od każdego z was niech spotka, jeżeli przysięgę swoją kiedykolwiek złamię! Czy jesteście zadowoleni?

WSZYSCY

Wyrzucając w górę kapelusze.

Jesteśmy!

Szpigelberg wielkimi krokami przechadza się wściekły.

KAROL

A więc – w drogę! Nie lękajcie się ani śmierci, ani niebezpieczeństwa, bo nad nami rządzi nieugięte przeznaczenie. Każdego dzień ostatni dopędzi, czy to na miękkich z puchu wezgłowiach, czy w twardego boju zmieszanym natłoku, czy też pod otwartą szubienicą i na kole! Z tych śmierci jedna będzie losem naszym.

Odchodzą.

SZPIGELBERG

Patrząc za nimi, po chwili.

Twój rejestr ma dziurę. Opuściłeś truciznę.

Odchodzi.

SCENA III

W zamku Moorów. Pokój Amalii.

Franciszek, Amalia.

FRANCISZEK

Odwracasz się, Amalio? Czyżem mniej godny jak ten, którego ojciec przeklął?

AMALIA

Precz! O czuły, litościwy to ojciec, co syna swego wilkom i potworom na zgubę oddaje! On tu orzeźwia się słodkiem, kosztownem winem i w puchu pielęgnuje ciało postarzałe, a jego syn wielki, wspaniały, cierpi niedostatek! Wstydźcie się, nieludzcy! Wstydźcie się, wy dusze smoków, wy hańbo ludzkości!... swojego syna, syna jedynego!

FRANCISZEK

Sądzę, że ma dwóch.

AMALIA

W istocie, zasłużył mieć takich synów jak ty. Na łożu śmiertelnem daremnie powiędłe ręce do swego Karola wyciągać będzie – cofnie je z drżeniem, gdy mroźną jak lód obejmie rękę swojego Franciszka. Och! to słodko, rozkosznie słodko, od twego ojca zostać przeklętym! Powiedz, Franciszku, droga braterska duszo, co trzeba zrobić, żeby od niego przeklętym zostać?

FRANCISZEK

Marzysz, kochanie! Żałować cię trzeba!

AMALIA

O, proszę cię... czy żeś żałował brata swojego? Nie – nienawidziłeś go, poczwaro, i mnie więc nienawidzić musisz!

FRANCISZEK

Ja cię kocham jak siebie samego, Amalio!

AMALIA

Jeśli mię kochasz, nie możesz żadnej prośbie odmówić.

FRANCISZEK

Żadnej, żadnej! jeśli więcej nie znaczy jak życie moje.

AMALIA

O jeśli tak! Prośba to mała, którą tak lekko, tak chętnie wypełnić możesz. Nienawidź mię! Mnie by płomień wstydu ogarnął, gdybym myśląc o Karolu nie była pewną, że ty mnie nienawidzisz. Przyrzekasz więc? Odejdź i zostaw mię – mnie tak dobrze samotnej!

FRANCISZEK

Najmilsza entuzjastko! Jakże podziwiam twoje łagodne, miłości pełne serce! Tu, tu Karol władał jak Bóg w swoim kościele. On stał przed tobą na jawie, on rządził snami twymi; dla ciebie cała przyroda spłynęła w jednego, żeby ci jednego w promieniach swoich odbijać, swoją melodią o jednym ci dźwięczeć.

AMALIA

Wzruszona.

Prawda, wyznaję i wam barbarzyńcom na przekór, przed światem całym chcę wyznać – że go zawsze kocham.

FRANCISZEK

To nie po ludzku, taką miłość tak okrutnie wynagradzać! zapomnieć o tej...

AMALIA

Co, mnie zapomnieć?

FRANCISZEK

Czyś nie włożyła mu pierścienia na palec, pierścienia z brylantem w zakład twojej wierności? Ale zapewne, jak mógł młody człowiek wdziękom rozpustnej oprzeć się kobiety? Kto mu za złe weźmie, kiedy mu nic innego na podarek nie zostało – i czyż wreszcie nie zapłaciła mu z lichwą uściskami, pieszczotami?

AMALIA

W gniewie.

Mój pierścień rozpustnej kobiecie?

FRANCISZEK

Pfe, pfe! haniebnie! – lecz gdyby to był koniec. Pierścień jakkolwiek kosztowny – w istocie samej, można go przez każdego Żyda na powrót wydostać. Może mu oprawa nie była do gustu; może na piękniejszy chciał wymienić.

AMALIA

Ale jak to, pierścień mój, pierścień, który miał ode mnie?

FRANCISZEK

Nie inny, Amalio! Ha, taki klejnot, i na moim palcu – i od Amalii! Śmierć by go stąd nie wydarła – nieprawdaż Amalio? Nie kosztowność brylantu, nie sztuka złotnika – miłość jego cenę stanowi. Dziecię kochane, ty płaczesz? Biada temu, co te łzy drogie z tych rajskich oczów wyciska. – Ach! gdybyś ty o wszystkiem wiedziała, jego samego widziała i w tej widziała postaci?

AMALIA

Poczwaro! Jak to, w jakiej postaci?

FRANCISZEK

Cicho, o cicho, duszo dobrotliwa! Nie pytaj o więcej! Gdyby przynajmniej zasłonę miała ta zbrodnia szpetna, żeby się mogła światłu dziennemu w innej postaci ukazać! Ale ona przegląda straszliwie przez żółte, ołowiane pierścienie pod okiem, zdradza się w bladości śmiertelnej, w zapadłych policzkach, w wystających szpetnie kościach pod skórą! chrapie w skaleczonym, niedomagającym głosie, jawi się potwornie w drżącym, chwiejącym na nogach szkielecie, świdruje najgłębszy w kościach szpik żywotny i męską siłę młodości gruchoce. Hu! hu! obrzydliwość czuję. Nos, oczy, uszy się trzęsą... Widziałaś, Amalio, tego nędzarza, co w naszym szpitalu ducha wyzionął; wstyd lękliwe twe oko zdawał się przymrużać – krzyk przerażenia nad nim wydałaś. Przywołaj raz jeszcze ten obraz do duszy – a Karol stanie przed tobą. Jego całunki zarazą, jego usta trucizną napoją usta twoje!

AMALIA

Odtrącając go.

Bezwstydny potwarco!

FRANCISZEK

Czy cię straszy ten Karol? czy się już wzdrygasz na sam obraz słabo odmalowany? Idź no, sama utkwij oczy w twego pięknego, anielskiego, boskiego Karola! Idź, wciągnij jego oddech balsamiczny, otul się kłębami ambrozyjnych zapachów, co z jego paszczy parą buchają. Jedno odetchnienie ust jego sprawi ci ten czarny, podobny do śmierci zawrót, co sprawia na ludziach woń pękającego ścierwa i widok zasłanego zgniłymi trupami pola. Amalia odwraca twarz. Jakie tam wichry uczuć miłości! Jaka tam rozkosz w objęciach! – Ale czyż się godzi potępiać człowieka dla jego chorowitej zewnętrznej postaci? W najnędzniejszym Ezopowym potworze może jak rubin w kałuży błota przyświecać wielka, godna kochania dusza. Uśmiechając się szyderczo. Nawet z pogniłych ust może miłość... Lecz gdy zbrodnia nawet twierdzą charakteru zatrzęsie, gdy z skromnością i cnota uleci, jak ulatuje woń z uwiędłej róży, gdy z ciałem i duch kalectwu podpadnie...

AMALIA

Radośnie podskakując.

O Karolu, tu cię dopiero rozpoznaję znowu – ty ten sam jesteś, ten sam co dawniej. Wszystko było kłamstwem. Czy ty nie wiesz, złoczyńco, że Karolowi zostać takim niepodobna? Franciszek stoi niejaki czas w zamyśleniu, odwraca się potem i chce odchodzić. Gdzie tak śpiesznie? Czy uciekasz przed własną twą hańbą?

FRANCISZEK

Z dłońmi na twarzy.

Puszczaj mię, puszczaj! dozwól łzom mym płynąć. Ojcze tyranie, najlepszego z twych synów tak poświęcić nędzy, hańbie! Puszczaj mię, Amalio, pójdę: do nóg mu upadnę, na kolanach zaklinać będę, aby wymówioną klątwę na mnie, na mnie zwalił, mnie wydziedziczył... mnie... moją krew, moje życie, moje wszystko...

AMALIA

Rzucając się mu na szyję.

Bracie mojego Karola! najlepszy, najmilszy Franciszku!

FRANCISZEK

O Amalio, jakże ja cię kocham za tę niezachwianą miłość dla brata mojego. Przebacz, że śmiałem tę miłość na tak twardą próbę wystawiać! Jakże pięknie życzeniom odpowiadasz moim! Temi łzami, westchnieniami, tym gniewem niebiańskim – i ja, i ja – nasze dusze tak zawsze zgodnie myślały.

AMALIA

O nie, tego nigdy nie było!

FRANCISZEK

Ach! harmonijną zgodą oddychały – myślałem zawsze, że my bliźniętami musieliśmy przyjść na świat, i gdyby nie ta nieszczęsna różnica zewnętrznej postaci, gdzie Karol zapewne miał pierwszeństwo, moglibyśmy dziesięć razy jeden w drugiego się zmienić. Często mówiłem do siebie: Franciszku, ty Karolem jesteś zupełnie! Jego echo, jego odbicie!

AMALIA

Potrząsając głową.

Nie, nie! Na czyste nieba światło! Ani żyłki, ani iskierki jego uczucia!

FRANCISZEK

I tak jednakowi w skłonnościach: róża najulubieńszym była jego kwiatem, któryż kwiat był dla mnie milszym nad różę? On tak niewypowiedzianie muzykę kochał; wy, gwiazdy świadkami mojemi: w martwej nocy cichości, wyście mnie podsłuchiwały tak często przy klawikordzie, gdy wszystko się w cieniu i śnie pogrzebało! I jakże teraz wątpić możesz, Amalio? Gdy nasza miłość w jednej doskonałości się schodziła, a miłość jest taż sama, jakżeby jej dzieci mogły się rozróżniać? Amalia patrzy na niego z podziwieniem. Był to cichy, pogodny wieczór, ostatni, nim on do Lipska odjechał – Karol zawiódł mię do tego gaju, gdzie ty i on siadywaliście często w marzeniach miłości. Niemi staliśmy czas długi – on nareszcie uchwycił rękę moją i mówił cichym głosem ze łzami: „Rzucam Amalię – nie wiem, ale mam jakieś przeczucie, że na wieki! Nie opuszczaj jej nigdy, bracie! Bądź jej przyjacielem, bądź jej Karolem: jeśli Karol... nigdy... powrócić nie ma...” Pada przed nią na kolana i z zapałem rękę jej całuje. Nigdy, nigdy, nigdy on nie wróci, a jam mu przyrzekł świętą przysięgą!

AMALIA

Odskakując.

Zdrajco! Jakże na uczynku przydybałam ciebie! W tym właśnie gaju zaklinał mię, nigdy innej miłości... choćby umarł nawet... Widzisz, jak bezbożnie, jak występnie... Precz z oczów moich!

FRANCISZEK

Ty mnie nie znasz, Amalio, ty mnie nie znasz wcale!

AMALIA

O znam cię, znam cię od dzisiaj... I ty chciałeś do niego być podobny? Przed tobą miał on płakać nade mną? Przed tobą? Prędzej by imię moje na pręgierzu zapisał. Idź mi natychmiast!

FRANCISZEK

Obrażasz mię!

AMALIA

Idź, powiadam ci. Skradłeś mi drogą godzinę – od twego życia Bóg ją odejmie!

FRANCISZEK

Ty mię nienawidzisz.

AMALIA

Pogardzam tobą, precz!

FRANCISZEK

Uderzając nogą o ziemię.

Poczekaj! drżeć będziesz przede mną! Mnie poświęcać żebrakowi?

Odchodzi.

AMALIA

Idź, niegodziwcze – teraz znowu z Karolem moim zostaję. Żebrakowi, powiada? Świat się więc przeistoczył: żebracy są królami, a żebrakami królowie! Nie chciałabym łachmanów jego oddać za purpurę namaszczonego. Ten wzrok, którym on żebrze, to wielki, to królewski wzrok być musi! Wzrok, co wspaniałość, wystawność, tryumfy bogatych i potężnych w niwecz obraca! – Do śmiecia rzucam te błyskotki ozdobne. Odrywa z szyi i ciska perły. Wy wielcy panowie, wy bogacze, bądźcie skazani złoto i srebro, i klejnoty nosić na sobie! Skazani przy hucznych biesiadować stołach, skazani na miękkich wezgłowiach rozkoszy kołysać wygodne członki. Karolu, Karolu! teraz godną będę ciebie.

Odchodzi.

AKT DRUGI

SCENA I

FRANCISZEK

Zamyślony w swoim pokoju.

To dla mnie za długo. Doktor powiada, że powraca do zdrowia – życie starca, to tak jak wieczność! A teraz miałbym równą, swobodną drogę, gdyby nie to twarde, ciężkie do zgryzienia mięsiwo, co mi zagradza jakby w bajkach podziemne psy czarnoksiężnika, ścieżkę do skarbów moich! –

Ale czyż moje zamiary muszą koniecznie giąć się pod żelazne jarzmo mechanizmu? Maż duch mój wysokolotny dać się przykuć do ślimaczego chodu materii? Zdmuchnąć światło, co i tak kilku tylko ostatniemi kroplami oliwy żyje – tu nic więcej nie ma. – A jednak sam bym tego nie podjął się chętnie – dla ludzi. – Nie chciałbym go zabić, ale życie strawić – jak zręczny doktor, tylko w odwrotnym sposobie: nie naturze przeciąć drogę, ale naturę w jej własnym chodzie popędzić. I w samej rzeczy, skoro mamy możność przedłużenia warunków życia, czemuż skrócić je nie mielibyśmy siły? Filozofowie i doktorowie nauczają mię, jak się doskonale zgadzają usposobienia ducha z ruchami machiny. Bolesnym uczuciom towarzyszy za każdym razem pewne rozstrojenie strun mechanicznych. Namiętności umniejszają siły żywotne. Duch obarczony zgniata swoją skorupę. A więc... – Gdyby kto umiał śmierci tę nieudeptaną drogę do zamku życia utorować, przez ducha ciało zniszczyć – ha! – oryginalne dzieło doprowadziłby do skutku. Dzieło, jakiego nigdy nie było! Pomyśl, Franciszku Moor! – Byłaby to sztuka godna mieć ciebie za wynalazcę. Przecież podniesiono dzisiaj przyprawianie trucizn prawie do rzędu zwyczajnych umiejętności. Zmuszono naturę za pomocą doświadczeń do zrzeczenia się właściwych jej granic tak, że dziś liczbę uderzeń serca na lata naprzód rozrachowują i rozkaz wydają pulsowi: „masz bić dopotąd – a nie dalej„. Dlaczegoż i w tem nie próbować skrzydeł swoich?

Ale jak dojść do tego, aby słodką, cichą zgodę między duszą a jej ciałem zaburzyć? Jakiego rodzaju uczucia się chwycić? – Które z nich najdrażliwiej pruje błonę życia? Gniew? Ten wilk wygłodniały nasyca się za prędko. Niepokój? To robak, co toczy zbyt powolnie. Zmartwienie? Leniwo pełzająca gadzina. Bojaźń? Nadzieja prędko ją podcina. Jak to? I toż już cały szereg katów rodzaju ludzkiego? Czy tu arsenał śmierci już wyczerpany? Zamyślając się. Jak to? a więc?... Nie! Ha! Przestrach! Czego przestrach nie okaże? Co rozum, co religia poradzą, gdy ten olbrzym w zimne cię porwie objęcia? A jednak? – gdyby on i tę burzę wytrzymał? Gdyby?... O, to przyjdziesz mi wtenczas na pomoc, narzekanie, i ty, żałości, piekielna Eumenido, wężu, co jadło swoje kilkakrotnie przeżuwasz, przetrawione na powrót pożerasz – wieczne niszczycielki i tworzycielki trucizny. I ty przyjdziesz, wyjąca zgryzoto, co własny dom pustoszysz i rany zadajesz własnej matce. Na pomoc moją i wy przybieżcie, dobroczynne Gracje, słodko uśmiechnięta przeszłości i ty, przyszłości kwitnąca z rogiem tryskającym obfitością źródeł – gdy lotna noga wasza z jego chciwych ramion wyślizgiwać się będzie, pokazujcie mu w źwierciadłach waszych przyszłe rozkosze niebieskie! Tak napad za napadem, szturm za szturmem rozbijać będą to życie ułomne – aż wojska furii dopędzi furia ostatnia: rozpacz. Zwycięstwo! zwycięstwo! plan jest wygotowany – misterny, wielki... nieomylny... bezpieczny – bo nóż sekcyjny nie znajdzie żadnych śladów rany albo trucizny niszczącej. Dobrze więc! Herman wchodzi. Ha! Deus ex machina! Herman!

HERMAN

Do usług waszych, łaskawy paniczu!

FRANCISZEK

Podając mu rękę.

Nie rzucasz ich niewdzięcznemu.

HERMAN

Mam tego dowody.

FRANCISZEK

I więcej mieć będziesz niezadługo – niezadługo, Hermanie! Mam ci co powiedzieć, Hermanie!

HERMAN

Słacham całemi uszami.

FRANCISZEK

Znam cię, odważny jesteś chłopak, żołnierskie serce i w czuprynie rozum! Mój ojciec obraził cię, Hermanie!

HERMAN

Bierz mię diabli, jeśli kiedykolwiek zapomnę!

FRANCISZEK

To głos mężczyzny! Zemsta przystoi męskiej piersi. Podobasz mi się, Hermanie. Weź ten worek, Hermanie – byłby cięższy niezawodnie, gdybym tu był panem.

HERMAN

Moje to wieczne pragnienie, łaskawy paniczu – dziękuję wam!

FRANCISZEK

Doprawdy, Hermanie? Doprawdy żądasz, żebym panem został? Ale mój ojciec lwie ma zdrowie, a ja syn młodszy.

HERMAN

Pragnąłbym szczerze, żebyście starszym synem byli, a wasz ojciec miał zdrowie suchotnicy.

FRANCISZEK

Ach! ten syn starszy, jakżeby cię wtenczas wynagrodził, z tego podłego prochu, który tak mało się zgadza z duchem i szlachetnością twoją, jakżeby cię na światło wspaniałe wyniósł. Wtedy jak stoisz, od stóp do głowy byłbyś złotem pokryty, czwórką byś rumaków po ulicach paradował – tak by to było, istotnie! Ale, nie pamiętam, o czem mówić chciałem – czyś już zapomniał pannę Edelreich, Hermanie!

HERMAN

Do kroćset piorunów! na co mi przypominać?

FRANCISZEK

Mój brat wziął ci ją sprzed nosa.

HERMAN

Odpokutuje gorąco.

FRANCISZEK

Dała ci harbuza! Zdaje mi się nawet, że cię ze schodów zepchnął.

HERMAN

Przyjdzie czas, że ja go zepchnę do piekła.

FRANCISZEK

Mówił jeszcze, jakoby ludzie przebąkiwali, że twój ojciec, ile cię razy widział, bił się w piersi i wołał z westchnieniem: „Boże, bądź miłościw mnie grzesznikowi!”

HERMAN

Do tysiąca grzmotów i piorunów, dajcie pokój!

FRANCISZEK

Radził ci podobno dyplom szlachecki na licytację wystawić i za uzyskaną cenę dziurawe pończochy połatać.

HERMAN

Milion diabłów! ja mu oczy pazurami wydrapię.

FRANCISZEK

Cóż to, zły jesteś? Jak ty możesz gniewać się na niego? co ty możesz złego mu zrobić? Jak szczurowi na lwa się porywać? Gniew twój zgotuje mu tylko słodszy tryumf. Nic mu zrobić nie możesz, chyba ściąć zęby i całą wściekłość na kawałku suchara wyjątrzyć.

HERMAN

Tupając.

Ja go na proch zetrę.

FRANCISZEK

Klepiąc go po ramieniu.

Hej, Hermanie! Jesteś szlachcicem i hańby takiej nie powinieneś przenieść. Panienki nie zrzekaj się, nie, za cały świat nawet, Hermanie! Tysiąc piorunów! ja bym, na twojem miejscu, sprawę do ostateczności posunął.

HERMAN

Ja też nie spocznę, pokąd tego i tego w grób nie zapędzę.

FRANCISZEK

Nie tak gwałtownie, Hermanie! zbliż no się do mnie. – Będziesz miał Amalię.

HERMAN

Muszę, choćby sam diabeł ją trzymał, muszę!

FRANCISZEK

Będziesz ją miał, powiadam, i to z mojej ręki – chodź tu bliżej, powiadam. Może nie wiesz, że Karol tak dobrze jakby wydziedziczony.

HERMAN

Zbliżając się.

Niepodobna! Pierwszy raz słyszę.

FRANCISZEK

Cicho, słuchaj dalej! Drugim razem więcej posłyszysz – tak, powiadam ci, tak dobrze jakby wypędzony. Ale stary zaczyna już żałować pospiesznego kroku, którego spodziewam się... Ze śmiechem nie sam był sprawcą. Ta Edelreich także włazi mu na kark codziennie ze skargami i wyrzutami. Prędzej czy później każe go na czterech końcach świata poszukiwać – a wtenczas, jeśli znajdzie: dobranoc, Hermanie! Z całą pokorą będziesz mógł dreptać za jego powozem, gdy z nią do kościoła na ślub pojedzie.

HERMAN

Tam – przy krucyfiksie go zadławię.

FRANCISZEK

Ojciec niebawem dobra mu odstąpi i usunie się od zarządu. Wtenczas ta dumna, kipiąca głowa, mając rząd w swym ręku, szydzić będzie z tych, co go nienawidzą, i z tych, co mu zazdroszczą – a ja, ja sam, co cię na ważnego wielkiego człowieka chciałem wykierować, będę musiał zgięty we czworo przed progiem drzwi jego...

HERMAN

Nie, jakem Herman, tak nie będzie z tobą! Jeśli tli jeszcze choć iskierka rozumu w tej głowie, tak z tobą nie będzie!

FRANCISZEK

Czy przeszkodzisz? I tobie, kochany Hermanie, da się on we znaki. – W oczy napluje, jak tylko cię spotka na ulicy – a biada ci, jeśli ramionami wzruszysz albo usta zakrzywisz. – Otóż patrz, tak wygląda twoje staranie o pannę, twoje zamiary, twoje widoki.

HERMAN

Powiedzcie mi, co robić?

FRANCISZEK

Słuchaj więc, Hermanie! żebyś wiedział, że ja losem twoim się zajmuję jak uczciwy przyjaciel. Pójdź, przebierz się tak, aby cię nie poznano; każ się wprowadzić do starego; udaj, że prostą drogą z Czech przybywasz, żeś z moim bratem był razem w bitwie pod Pragą, żeś widział, jak na pobojowisku ducha wyzionął...

HERMAN

Czyż mi uwierzą?

FRANCISZEK

Oho! to już mnie zostaw. Weź to zawiniątko, tam znajdziesz wszystkie rzeczy potrzebne. Do tego masz tu papiery, które na wypadek wątpliwości każą uwierzyć. Uważaj teraz, abyś wyszedł niepostrzeżony. Wyskocz tylnemi drzwiami na dziedziniec, stamtąd przez mur ogrodowy – rozwiązanie zaś tej całej tragikomedii mnie zostaw samemu.

HERMAN

A wynik będzie: „Wiwat nowy pan Franciszek Moor!”.

FRANCISZEK

Szczypiąc go w policzek.

Łotr z ciebie! – bo widzisz, tym sposobem osiągniemy wszystkie cele naraz i skoro. Amalia zrzecze się swoich nadziei. Stary przypisze sobie śmierć syna – zasłabnie – chwiejąca się budowa nie potrzebuje trzęsienia ziemi, żeby się w gruzy zawalić – tej wiadomości nie przeżyje – wtenczas ja zostanę synem jedynym – Amalia straciwszy swoją podporę, grą jest mojej woli – możesz stąd łatwo wyobrazić... Słowem, wszystko podług życzeń pójdzie – byleś obietnicy nie cofnął.

HERMAN

Co mówicie? Prędzej w biegu swoim kula się zawróci i strzelca swojego pierś ugodzi! Licz na mnie, zostaw mi tylko! Adieu.

FRANCISZEK

Wołając za nim.

Żniwo dla ciebie, kochany Hermanie! Sam. Wół do stodoły zboże zaciągnie, ale na sianie przestawać musi. Dla ciebie dziewka w stajni, ale nie Amalia!

Odchodzi.

SCENA II

Sypialny pokój starego Moora.

Stary Moor śpiący w krześle poręczowem. Amalia.

AMALIA

Wchodząc z wolna, na palcach.

Cicho, cicho! zasnął. Staje przed śpiącym. Jakże piękny, czcigodny! czcigodny, jak świętych malują – nie, ja się na ciebie gniewać nie mogę. Białowłosa głowo, na ciebie ja się gniewać nie mogę! Śpij słodko, obudź się radośnie – niech sama czuwam i cierpię.

MOOR

We śnie.

Mój synu, mój synu, mój synu!

AMALIA

Bierze go za rękę.

Słyszysz, słyszysz – syn w snach jego.

MOOR

Jesteś tu? czy jesteś istotnie? Ach, jakże nędznie wyglądasz! Nie poglądaj na mnie temi zgryzionemi oczami! ja i tak nędzny.

AMALIA

Budzi go.

Otwórz oczy, starcze kochany, tobie się śniło tylko. Uspokój się.

MOOR

Wpół obudzony.

Nie było go tu? jam nie ściskał rąk jego? Przebrzydły Franciszku, czy go i snom moim chcesz wydrzeć?

AMALIA

Czy uważasz Amalię?

MOOR

Ocucony.

Gdzie on jest, gdzie? gdzie ja? Ty tu, Amalio?

AMALIA

Jak wam jest? Sen musiał was ukrzepić.

MOOR

Śniło mi się o synie moim. Czemuż dłużej nie śniłem, może bym z ust jego przebaczenie otrzymał.

AMALIA

Anioły nie gniewają się – on ci przebacza. Biorąc go za rękę smutnie. Ojcze mojego Karola! – ja ci przebaczam.

MOOR

Nie, moja córko! Ta śmiertelna bladość twojej twarzy potępia ojca. Biedna dziewczyno, ja ci zabrałem uciechę twojej młodości – o, nie przeklinaj mnie.

AMALIA

Całując jego rękę z czułością.

Ciebie?

MOOR

Czy znasz ten obraz, córko moja?

AMALIA

Karola!

MOOR

Tak wyglądał, gdy rok zaczynał szesnasty. Teraz to inaczej – och! wnętrzności mi pali. – Ta łagodność musi być gniewem, ten uśmiech rozpaczą – nieprawdaż, Amalio? – Wszak to był dzień jego urodzin, gdyś go w jaśminowym gaju malowała? O córko moja! wasza miłość tyle mi szczęścia sprawiała.

AMALIA

Z oczami w obraz utkwionemi.

Nie! nie! to nie on! Na Boga, to nie Karol! Tu, tu Na serce i czoło wskazując. on tak doskonały, tak inszy! Leniwa farba nie ma mocy wyźwierciedlić niebiańskiego ducha, co w jego ognistem oku się żarzył. Precz z tym obrazem! Dzieło partacza!

MOOR

Ten słodki, rozgrzewający wzrok gdyby stał nad łożem mojem: w śmierci żyłbym nawet! Nigdy bym nie umarł!

AMALIA

Nigdy byś, nigdy nie umarł! Śmierć tylko lekkim byłaby skokiem, jak się z jednej myśli do drugiej, piękniejszej przeskakuje – ten wzrok ułatwiłby ci przejście poza grób. Ten wzrok poza gwiazdy uniósłby ciebie!

MOOR

Ciężko, smutnie! Umieram, a Karola tu nie ma. Do grobu mię zaniosą, a on płakać nie będzie na grobie moim. Jak to słodko, gdy modlitwa syna do snu cię śmierci kołysze – to śpiew nad kolebką!

AMALIA

Prawda! słodko, niebiańsko, gdy do snu śmierci śpiew cię kochanka kołysze. – Wtenczas i w grobie sen się przedłuża, sen długi, wieczny, nieskończony sen o Karolu – aż póki zmartwychwstania dzwonem nie zadzwonią – a odtąd...