A diabeł wciąż się śmieje - Régine Deforges - E-Book

A diabeł wciąż się śmieje E-Book

Régine Deforges

0,0

Beschreibung

Czy w obliczu śmierci najbliższych można jeszcze cieszyć się z końca wojny i planować przyszłość u boku namiętnego kochanka, który okazuje się prawdziwą miłością?Ścigana za pracę na rzecz ruchu oporu Léa Delmas schroniła się w Paryżu i widziała jego wyzwolenie, a przy tym poznała okrutną prawdę na temat swoich żydowskich przyjaciół przebywających w obozach koncentracyjnych. Przełomem w życiu nad wyraz dojrzałej, jak na swój wiek panny Delmas, jest moment, gdy zdaje sobie ona sprawę z prawdziwych uczuć, jakimi darzy François Taverniera, jednego z głównych przywódców ruchu oporu. Z pomocą kochanka Léa przystępuje do odbudowy spalonej rodzinnej posiadłości Montillac, ale wciąż zmaga się z depresją po stracie Camille, Laurenta d'Argilat oraz innych bliskich, których zabrała okrutna wojna... Na podstawie pierwszych czterech części cyklu w 2000 r. powstał francusko-włoski mini serial telewizyjny w reżyserii Thierry'ego Binisti.Przed wami trzecia część serii ,,Niebieski rower", można ją uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu. Ta nietuzinkowa opowieść o zemście, nienawiści wobec wroga i miłości pokonującej wszelkie przeszkody, przypadnie do gustu każdemu, kto ceni wartką akcję oraz brawurowe połączenie wojennego romansu z wątkami historycznymi.Copyright (C) "Le diable en rit encore" by Régine Deforges © Librairie Arthème Fayard, 1993. This audiobook is published by arrangement with Librairie Arthème Fayard, France.,,Niebieski rower" - to dziesięciotomowa saga Régine Deforges z lat 1939 – 1967; dotychczas na język polski przetłumaczono tylko cztery pierwsze części cyklu. Seria tych powieści z pogranicza literatury wojennej i obyczajowej z bogatym wątkiem erotycznym przedstawia burzliwe dzieje Léi Delmas - zmysłowej Francuzki z ruchu oporu. Czytelnicy niekiedy zarzucali Deforges, że niektóre sceny z jej powieści są zbytnio inspirowane klasykiem ,,Przeminęło z wiatrem" Margaret Mitchell.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 367

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Régine Deforges

A diabeł wciąż się śmieje

1944-1945 

Przełożyła REGINA GRĘDA

Saga

A diabeł wciąż się śmieje

 

Tłumaczenie Regina Gręda

 

Tytuł oryginału Le Diable en rit encore

 

Język oryginału francuski

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock & Unsplash

LE DIABLE EN RIT ENCORE

© LIBRAIRE ARTHEME FAYARD, 1993.

Copyright © 1990, 2022 Régine Deforges i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728422458 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Mojemu ojcu, mojemu synowi Franckowi

STRESZCZENIE POPRZEDNICH TOMÓW

Pod koniec lata 1939 roku Pierre i Isabelle Delmas żyją sobie szczęśliwie z trzema córkami: Françoise, Léą i Laure, a także z wierną guwernantką Ruth na swoich ziemiach wśród winnic Montillac w okolicach Bordeaux. Léa ma siedemnaście lat. Wyróżnia się wielką urodą, zaś po ojcu odziedziczyła ukochanie ziemi rodzinnej i winnic, wśród których rosła razem z Mathiasem Fayardem, synem zarządcy piwnic z winem, kochającym się w niej skrycie towarzyszem zabaw.

Pierwszego września 1939. W Roches-Blanches, posiadłości rodziny d’Argilat, zaprzyjaźnionej z państwem Delmas, uroczyście obchodzone są zaręczyny Laurenta d’Argilat i jego kuzynki, łagodnej Camille. Na przyjęcie przybyli stryjowie i ciotki Léi ze swoimi dziećmi: adwokat Luc Delmas z Philippe’em, Corinne i Pierre’em; Bernadette Bouchardeau i jej syn Lucien; Adrien Delmas, dominikanin, który w rodzinie uchodzi za rewolucjonistę. Obecni są również adoratorzy Léi, Jean i Raoul Lefèvre. Jedynie Léa nie podziela ogólnej radości tego dnia: jest zakochana w Laurencie i nie może pogodzić się z jego zaręczynami z inną. Poznaje eleganckiego i cynicznego, dwuznacznego i pewnego siebie François Taverniera. Z rozpaczy po doznanym zawodzie miłosnym Léa zaręcza się z bratem Camille, Claude’em d’Argilat. Tego samego dnia wybucha wojna: zostaje ogłoszona powszechna mobilizacja.

Zrozpaczona Léa obecna jest na ślubie Camille i Laurenta. Chora, leczona przez domowego lekarza rodziny Delmas, doktora Blancharda, dziewczyna przesuwa datę ślubu. Jej narzeczony ginie w pierwszych walkach. Léa wyjeżdża do Paryża, do swych ciotek Lisy i Albertine de Montpleynet. Widuje się tam z Camille i z François Tavernierem, do którego odczuwa nienawiść pomieszaną z mimowolną fascynacją. Spotyka również Raphaëla Mahla, pisarza-homoseksualistę, niepokojącego oportunistę, i Sarę Mulstein, młodą niemiecką Żydówkę, która ucieka przed nazistami.

Laurent wyjeżdża na front, Léa zaś przyrzeka mu, że będzie opiekować się Camille, która spodziewa się dziecka, a stan jej zdrowia nie jest dobry. Mimo to obie będą uciekały przed okupantami, przeżywając na drogach exodusu, razem z innymi uciekinierami, wiele dramatycznych sytuacji podczas bombardowań. Podczas ucieczki zrozpaczona i przerażona Léa przypadkowo spotyka Mathiasa Fayarda, z którym przeżywa chwile tkliwej czułości, i François Taverniera, dzięki któremu odkrywa rozkosz erotyczną. Podpisanie zawieszenia broni pozwala obu młodym kobietom powrócić pod Bordeaux, gdzie przy wydatnej pomocy niemieckiego oficera Frederica Hanke przyjdzie na świat mały Charles.

Dzień ich powrotu jest równocześnie dniem żałoby: Isabelle, ukochana matka Léi, zginęła podczas nalotu. Ojciec powoli popada w obłęd, gdy tymczasem w zarekwirowanej posiadłości organizuje się życie, pełne wyrzeczeń i trudności. Léa, Camille i mały Charles spotykają się u państwa Debray z ukrywającym się w ich domu Laurentem, który uciekł z niemieckiej niewoli i który rozpocznie działalność konspiracyjną. W wioskach, miasteczkach, w rodzinach powoli ujawniają się rozłamy pomiędzy zagorzałymi pétainistami a zwolennikami walki o wolność. Léa instynktownie przyłącza się do tych ostatnich. Nieświadoma niebezpieczeństwa służy za łączniczkę nielegalnym bojownikom. Natomiast jej siostra, Françoise, zakochana jest w okupancie, poruczniku Kramerze. Mathias Fayard pozostaje z Léą w bliskich stosunkach, ich związek dodatkowo utrudnia fakt, że jego ojciec ostrzy sobie zęby na majątek Delmasów. Odtrącony przez Léę, Mathias wyjeżdża jako ochotnik na roboty do Niemiec.

Wyczerpana dźwiganiem brzemienia spoczywających na niej obowiązków Léa jedzie znowu do Paryża do Lisy i Albertine de Montpleynet. Swój czas dzieli między wypełnianie zadań łączniczki konspiracji i światowym życiem okupowanego Paryża. U boku François Taverniera próbuje zapomnieć o wojnie u „Maxima”, w „L’Ami Louis” i w nielegalnej restauracyjce małżonków Andrieu. Spotyka się również z Sarą Mulstein, która otwiera jej oczy na istnienie obozów koncentracyjnych, i Raphaëlem Mahlem, uprawiającym najpodlejszą kolaborację. W ramionach François Taverniera zaspokaja swoje pragnienie życia. Léa potrzebna jest jednak w Montillac: brak pieniędzy, pazerność starego Fayarda, skołatany umysł jej ojca, niebezpieczeństwa, jakie wiszą nad rodziną d’Argilat, zmuszają dziewczynę, by sama dzielnie stawiła czoło trudnościom. W podziemiach Tuluzy, dzięki ojcu Adrienowi Delmas, spotyka znowu Laurenta i dochodzi między nimi do zbliżenia. Po powrocie z Tuluzy jest przesłuchiwana przez porucznika Dohsego i komisarza Poinsota. Swoje wybawienie zawdzięcza jedynie interwencji stryja Luca. Ponieważ ojciec nie zgodził się na jej małżeństwo z porucznikiem Kramerem, Françoise ucieka z domu. Przekracza to już granice wytrzymałości Pierre’a Delmas, który umiera. Ojciec Adrien, stryj Luc, Laurent i François Tavernier na krótko spotykają się na jego pogrzebie. Po ostatnich uściskach pośród pięknej przyrody Montillac Léa pozostaje sama z Camille, Charles’em i starą Ruth. Czeka ją niepewny los.

 

W nocy z 20 na 21 września 1942 roku, w środku okupacji niemieckiej, siedemdziesięciu członków ruchu oporu czeka na śmierć w celach fortu Hâ koło Bordeaux. Nieco później, w deszczowy poranek, przed plutonem egzekucyjnym po raz ostatni śpiewają „Marsyliankę”.

 

W Montillac, pomimo wysiłków Camille, która stara się postawić majątek na nogi, życie jest ciężkie, tym bardziej że zarządca Fayard marzy o tym, by położyć łapę na posiadłości.

W Paryżu Léa przebywa w gościnie u panien de Montpleynet. Ponownie spotyka tam Raphaëla Mahla, żydowskiego pisarza i donosiciela gestapo. Odnajduje również zagadkowego François Taverniera, do którego nadal żywi dość mieszane uczucia. Próbuje szukać zapomnienia odwiedzając czarnorynkowe restauracyjki i jest świadkiem aresztowania Sary Mulstein przez gestapo. Sara będzie poddawana torturom, lecz dzięki pomocy Raphaëla Mahla uda jej się zbiec. Nim wywiozą ją z Paryża, Léa i François ukrywają Sarę u panien de Montpleynet.

Laurent jest poszukiwany przez gestapo, Camille zostaje aresztowana. Więziona w forcie Hâ, a potem w obozie w Mérignac, choruje. Po powrocie do Montillac Léa czyni wszelkie możliwe starania, by ją ratować. Nic nie mogąc wydobyć z Camille, gestapo wypuszcza ją w końcu na wolność.

Szamocząca się między Mathiasem Fayardem, przyjacielem z lat dzieciństwa, który wybrał Niemcy, a braćmi Lefèvre, zaangażowanymi jak i ona w walkę w szeregach Résistance, Léa odkrywa smutną rzeczywistość: ohydę, tortury... Mathias z ich lat młodzieńczych umarł dla niej w obskurnym hotelu prowadzonym przez odrażającą prostytutkę...

Niestety, wielu młodych ludzi w regionie Bordeaux współpracuje z gestapo. Atmosfera nienawiści dzieli ludzi w okolicy. W takim nastroju zniechęcenia Léa czeka na François Taverniera; przyjeżdża on wreszcie do Montillac i bierze udział w obiedzie wydanym na cześć młodego francuskiego gestapowca, którego poznała naiwna Laure, najmłodsza siostra Léi. Każdy wprowadza przeciwnika w błąd; lecz jeszcze tego samego popołudnia doktor Blanchard zostaje zastrzelony właśnie przez owego gestapowca. Po raz pierwszy od trzech lat Laurent d’Argilat i François Tavernier spotykają się bezpośrednio. Jednomyślnie postanawiają wysłać mieszkańców Montillac do Paryża.

Francuzi powrócili do czytania książek, lecz księgarnie świecą pustkami. Jest to epoka zazous 1  , kilogram masła kosztuje trzysta pięćdziesiąt franków, a kawa od tysiąca do dwóch tysięcy franków. Niemcy cofają się na froncie wschodnim. Ogarnięta szałem korzystania z życia, Léa bawi się, by więcej nie myśleć o zmarłych lub zaginionych przyjaciołach. Wkrótce potem wsiada znowu do pociągu jadącego do Bordeaux.

Raphaël Mahl, którego wyparli się przyjaciele z gestapo, staje się numerem 9793 w celi fortu Hâ. Tam także przekazuje informacje, zwłaszcza o obecności nie rozpoznanych przez Niemców członków ruchu oporu i angielskich pilotów. Z całym spokojem sypie nazwiskami.

Pewnej nocy jego zwłoki, w okrutny sposób okaleczone przez współwięźniów, zostają wrzucone do dołu kloacznego.

François Tavernier przyjeżdża odwiedzić Léę w Montillac, lecz zaraz musi ją opuścić. Léa zostaje sama...

Wo wir sind, da ist immer vorn

Und der Teufel der Lacht nur dazu.

Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, Ha!

Gdzie byśmy nie byli, zawsze do przodu,

A tam diabeł wciąż się śmieje.

Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, Ha!

„Jednakże czas robi swoje. Pewnego dnia łzy wyschną, gniew minie, groby porosną. Ale Francja pozostanie”.

charles de gaullePamiętniki wojenne. Ocalenie.

Dla Léi rozpoczęło się długie oczekiwanie.

 

Na początku 1944 roku było ciepło i deszczowo. 14 lutego nastąpiło gwałtowne ochłodzenie i termometr spadł do 5 stopni poniżej zera. Przez dwa tygodnie przy północnym wietrze barometr zapowiadał śnieg. W połowie marca ociepliło się i wreszcie czuć było bliskie nadejście wiosny. W Montillac Fayard z niepokojem wpatrywał się w niebo. Było bezchmurne i od dawna nie spadł deszcz. Brak opadów doprowadzał do rozpaczy rolników, którzy nie wiedzieli, w jaki sposób wykarmić bydło, a sianokosy zapowiadały się marnie.

Stosunki między tymi z „pałacu” a Fayardem, zarządcą piwnic, groziły zerwaniem od czasu, gdy księgowy sprawdził księgi rachunkowe posiadłości. Ten człowiek winnic musiał się przyznać do sprzedaży wina władzom okupacyjnym pomimo zakazu, jaki wydała mu Léa, a jeszcze wcześniej jej ojciec. Na swoją obronę poczciwina wytoczył argument, że byliby jedynymi właścicielami winnic w departamencie, którzy nie sprzedają wina Niemcom. Zresztą na długo przed wojną prowadzili z nimi interesy i większość niemieckich dygnitarzy w ich regionie to handlarze winem w swoim kraju; wielu z nich od ponad dwudziestu lat miało dostawców w Bordeaux. Niektórych łączyły wręcz wieloletnie przyjaźnie; czy panienka już nie pamięta starego przyjaciela pana d’Argilat, który zajechał, by złożyć im wyrazy uszanowania podczas winobrania w 1940 roku?

Léa bardzo dobrze go pamiętała. Nie zapomniała również, że ojciec i pan d’Argilat poprosili szacownego kupca z Monachium, który został oficerem wehrmachtu, by ich nie odwiedzał tak długo, jak długo trwać będzie wojna. Fayard przyznał, że „odłożył” uzyskane ze sprzedaży sumki, gdyż znając poglądy panienki..., lecz twierdził również, że zawsze nosił się z zamiarem wręczenia jej tych pieniędzy. W każdym razie, część tych dochodów obrócił na naprawę i uzupełnienie sprzętu. Panienka nie zdaje sobie nawet sprawy z ceny najmniejszej choćby beczułki!

Och tak! Zdawała sobie z tego sprawę i to jak jeszcze. Czek opiewający na znaczną sumę, jaki przekazał François Tavernier, z ulgą powitał jej stary bankier w Bordeaux. Nie bardzo widział się w roli skarżącego do sądu — za czeki bez pokrycia i nie wykupione weksle — córkę swojego dawnego kolegi z liceum imienia Michela de Montaigne. Pech jednak chciał, że dachówki z lewego skrzydła domu zerwała wichura podczas nocnej ulewy, konto majątku było znowu debitowe. Przysłany przez Taverniera rzeczoznawca wypłacił zaliczkę, spodziewając się, że pieniądze zostaną mu szybko zwrócone, lecz ani on, ani Léa od połowy stycznia nie mieli żadnych wiadomości od François. A była już prawie połowa marca.

Księgowy zakończył już pracę i poradził, by ze względu na sytuację ułożyć się jakoś z Fayardem albo wytoczyć mu proces o przywłaszczenie mienia. Léa odrzuciła zarówno jedno jak i drugie rozwiązanie. Gdyby nie mały Charles, który swoimi zabawami i krzykiem wprowadzał nieco wesołości, nastrój w Montillac byłby wisielczy, choć przecież każda z kobiet starała się ukryć przed pozostałymi swoje obawy. Jednej tylko Bernadette Bouchardeau niekiedy potoczyła się po wychudłym policzku uroniona ukradkiem łezka. Camille d’Argilat dniem i nocą sterczała przy radiu słuchając Londynu i prywatnych przekazów, wyczekując na jakiś znak od Laurenta. Od śmierci doktora Blancharda Sidonie słabła coraz bardziej, leżała w łóżku lub przesiadywała w fotelu ustawionym przed drzwiami swojego domu, skąd spojrzeniem ogarniała majątek i rozległą równinę, nad którą wzbijały się dymy z kominów w Saint-Macaire i Langon. Przejeżdżające po moście nad Garonną pociągi odmierzały rytm jej długich godzin spędzanych w milczeniu i w samotności. Stara kucharka wolała powrócić do Bellevue. Ruth codziennie przynosiła jej jedzenie, zaś Léa, Camille i Bernadette czuwały przy niej na zmianę. Chora zrzędziła i gderała, mówiąc, że panie dziedziczki mają ciekawsze zajęcia niż zajmowanie się niedołężną staruchą. Lecz wszystkie doskonale wiedziały, że jedynie ich odwiedziny trzymają ją jeszcze przy życiu. Nawet spokojnej i opanowanej Ruth udzielił się ten nastrój smutku i obawy. Pierwszy raz od wybuchu wojny ogarnęło ją zwątpienie. Strach, że w każdej chwili może, jak spod ziemi, pojawić się gestapo czy policja, spędzał sen z powiek tej odpornej Alzatki.

Natomiast Léa dla zabicia czasu pracowała do upadłego kopiąc ziemię w ogrodzie warzywnym i plewiąc chwasty wokół krzewów winorośli. Gdy i to nie wystarczało, by zmęczyć ciało i otumanić umysł, kilometrami pedałowała na swoim rowerze poprzez pagórkowatą okolicę. Wracała, żeby zwalić się jak kłoda na kanapę w gabinecie ojca, i spała snem niespokojnym i nie przynoszącym odpoczynku. Gdy się budziła, prawie zawsze czuwała przy niej Camille i dla pokrzepienia częstowała ją szklanką mleka lub miseczką zupy. Przyjaciółki uśmiechały się wówczas do siebie i spędzały długie chwile w milczeniu, przypatrując się, jak płonie ogień na kominku. Gdy cisza nazbyt im ciążyła, któraś z nich włączała duży radioodbiornik stojący na komodzie obok kanapy i próbowała złapać Londyn. Ze względu na zakłócenia coraz gorzej było słychać te mówiące o wolności głosy, które stały im się tak drogie.

„Honor i Ojczyzna. Mówi do was François Morland, więzień zbiegły ze stalagów, członek zarządu Zgromadzenia Francuskich Więźniów Wojennych...

Jeńcy wojenni, repatrianci lub zbiegowie, moi towarzysze broni z grup ruchu oporu: pragnę na wstępie przekazać wam dobrą nowinę...”

 

Trzaski zagłuszyły głos mówcy.

— Zawsze to samo; nigdy nie dowiemy się, co to za dobra nowina — powiedziała Léa waląc pięściami w odbiornik.

— Przestań, dobrze wiesz, że na nic się to nie zda — rzekła Camille odsuwając łagodnie przyjaciółkę.

Kilka razy włączyła i wyłączyła aparat. Już miała zaniechać swoich wysiłków, gdy ten sam głos podjął:

„W waszym imieniu podzieliłem się z generałem de Gaulle’em wiarą, jaka skłania nas do działania. W waszym imieniu opowiedziałem komisarzowi Frenay, jak i my zbiegłemu z niewoli, o tym, co stanowi naszą rację bytu, cel naszego życia. Lecz ci ludzie, których zasługą jest to, że uwierzyli w przyszłość, już wcześniej zrozumieli nadzieję, jaką żywimy...”

Znowu wystąpiły zakłócenia odbioru, dało się słyszeć tylko kilka strzępów zdań, a później trzaski nagle ustały.

 

„... Lecz mierzą oni jeszcze wyżej i ich zamiary zakrojone są na jeszcze szerszą skalę. Ponieważ w obozach i komandach nauczyli się rozpoznawać wzajemnie, chcą ojczyzny pozbawionej znamion zmęczenia i starości. Ponieważ się odnaleźli, chcą ojczyzny, w której klasy, kategorie, szczeble drabiny społecznej zrównają się w sprawiedliwości silniejszej niż wszelka działalność dobroczynna. Ponieważ w miastach i wsiach swego wygnania dzielili jednaką nędzę z ludźmi wszystkich ras i wszystkich narodowości, chcą z nimi dzielić zdobycze przyszłego życia.

Ależ tak, moi towarzysze, walczymy dla wszystkich. Dlatego właśnie wybraliśmy walkę. Przypomnijmy sobie przysięgę złożoną w chwili wyjazdu, gdy zostawialiśmy za sobą swoich bliskich. Mówili nam: «Tylko nas nie zawiedźcie, przede wszystkim powiedzcie Francji, by wyszła nam na spotkanie pokazując swe najpiękniejsze oblicze».

Uciekinierzy, repatrianci, wy z ośrodków pomocy, wy z oddzielnych grup podziemia. Nadeszła chwila, by spełnić tę obietnicę.”

 

— Jeszcze jeden idealista! — wykrzyknęła Léa. — Ale piękne jest to oblicze Francji! Niechże ten Morland przyjedzie i popatrzy sobie, do czego jest podobne to piękne oblicze... obrzękłe ze strachu, nienawiści i zachłanności, z przebiegłym spojrzeniem, z ustami ociekającymi oszczerstwami i donosami...

— Uspokój się! Dobrze wiesz, że Francja to nie tylko to, że to także ludzie tacy jak Laurent, François, Lucien, pani Lafourcade...

— Gwiżdżę na to! — wrzeszczała Léa. — Wszyscy oni wyginą, albo już zginęli, i zostaną tylko tamci!

Camille aż pobladła z oburzenia.

— Och! Zamilcz... nie mów tak...

— Ciiicho! Przekazy prywatne.

Przysunęły się tak blisko odbiornika, że ich głowy dotykały lakierowanego drewna.

„Wszystko wzbiera przeciwko mnie, wszystko mnie osacza, wszystko kusi... Powtarzam! Wszystko wzbiera przeciwko mnie, wszystko mnie osacza, wszystko kusi...

Dostaliśmy kaczki od Ginette... Powtarzam: Dostaliśmy kaczki od Ginette... Suka Barbary będzie miała trzy szczeniaki... Powtarzam: Suka Barbary będzie miała trzy szczeniaki... Laurent wypił szklankę mleka... Powtarzam...”

— Słyszałaś?

„…Laurent wypił szklankę mleka...”

— Żyje! żyje!

Śmiejąc się i płacząc padły sobie w ramiona. Laurent d’Argilat miał się dobrze. Było to jedno z umówionych haseł, by im donieść, że nie powinny się martwić.

Tej nocy Léa i Camille spały spokojnie.

 

Tydzień po Wielkiej Nocy ich przyjaciel, rzeźnik z Saint-Macaire, który pomógł przy ucieczce ojca Adriena Delmas, przyjechał w odwiedziny furgonetką napędzaną gazem. Robiła taki hałas, że kilka minut wcześniej wszyscy wiedzieli o jego wizycie. Kiedy pojazd wjechał do majątku, Camille i Léa stały już na progu drzwi prowadzących do kuchni.

Albert podszedł do nich szeroko się uśmiechając i niosąc jakąś paczkę zawiniętą w śnieżnobiałe płótno.

— Dzień dobry, pani Camille, dzień dobry, Léo.

— Dzień dobry, Albercie, jakie to szczęście znowu pana widzieć! Niedługo minie miesiąc, jak był pan tu ostatnio.

— No cóż, pani Camille, w naszych czasach nie zawsze robi się to, na co ma się ochotę. Mogę wejść? Przywiozłem wam piękną pieczeń i trochę wątróbki dla małego. Mireille dorzuciła rynienkę pasztetu z zająca. Daję głowę, że będziecie palce lizac.

— Dziękujemy, Albercie. Gdyby nie pan, nieczęsto jadałoby się tu mięso. Jak się czuje pana syn?

— Dobrze, pani Camille, dobrze. Mówi, że jest mu dość ciężko i że dużo wycierpiał przez odmrożenia, ale teraz ma się już lepiej.

— Dzień dobry, Albercie. Wypije pan z nami filiżankę kawy?

— Dzień dobry, panno Ruth. Z przyjemnością. To prawdziwa?

— Prawie — odparła guwernantka, ujmując w dłonie dzbanek do kawy, stojący jak zwykle na brzegu płyty kuchennej.

Rzeźnik odstawił swoją filiżankę i wierzchem dłoni otarł usta.

— Ma pani rację, prawie prawdziwa. Podejdźcie no bliżej, mam wam do powiedzenia ważne rzeczy. O tak... Wczoraj dostałem wiadomość od ojca Adriena. Możliwe, że niebawem zobaczymy go znowu w okolicy...

— Kiedy?

— Tego nie wiem. Udało się zorganizować ucieczkę braci Lefèvre ze szpitala.

— Jak się czują?

— Leczy ich jakiś lekarz spod Dax. Jak tylko dojdą do siebie, pójdą do partyzantki, do oddziału Dédé Baska. Pamiętacie Stanislasa?

— Stanislasa? — spytała Léa.

— Aristide’a, jeśli wolicie.

— Tak, oczywiście.

— Wrócił w nasze strony, żeby umocnić siatkę i ukarać zdrajców, którzy wydali kumpli.

— Pracuje pan z nim?

— Nie, ja pracuję z tymi z La Réole, ale jako że znajdujemy się na granicy pomiędzy dwoma sektorami, służę za łącznika między Hilaire’em a nim. Trzeba by było, żeby jedna z was powiadomiła panią Lefèvre, że jej chłopaki mają się dobrze.

— Ja pojadę — powiedziała Léa. — Tak się cieszę, że się im powiodło. Nie było to zbyt trudne?

— Nie. Mieliśmy zaufanych ludzi w szpitalu, a trzymający przy nich straż policjanci to byli ludzie Lancelota. Słyszałyście wiadomość od pana Laurenta wczoraj przez radio z Londynu?

— Tak. Można powiedzieć, że po tylu dniach obaw i niepokoju dobre nowiny przychodzą naraz.

— Dobre tylko dla niektórych. Nie mogę przestać myśleć o siedemnastu chłopakach z grupy Maurice’a Bourgeois, których te dranie rozstrzelały dwudziestego siódmego stycznia.

Wszyscy pamiętali wydanie „La Petite Gironde” z 20 lutego obwieszczające egzekucję terrorystów z Bordeaux.

— Znał ich pan? — wyjąkała Camille.

— Kilku. Jak się nadarzyła ku temu okazja, oddawaliśmy sobie przysługi, mimo że oni są komunistami, a my gaullistami. Jednego lubiłem: Serge’a Arnaud, był w wieku mojego syna. To okropne umierać, kiedy ma się dziewiętnaście lat.

— Kiedy to się skończy? — westchnęła Ruth, ocierając oczy.

— Mam nadzieję, że niedługo. Rzecż w tym, że nie ma nas dużo. A ci z gestapo są przebiegli. Po fali aresztowań, wysyłek do obozów i egzekucji w Gironde, Aristide i inni mają sporo kłopotu ze znalezieniem chętnych do swoich oddziałów.

Przerwał mu dzwonek roweru. Drzwi się otwarły. Był to listonosz Armand.

— Dzień dobry paniom. Mam list do pani, panienko Léo. Mam nadzieję, że sprawi on pani większą przyjemność niż ten, który zaniosłem ojcu Fayardowi.

— Jeszcze jedno pismo z banku — westchnęła Léa.

— A wiecie, co było w środku? — podjął Armand. — ... Nie łamcie sobie głowy, bo i tak nie zgadniecie... Trumna.

Z wyjątkiem Alberta, wszystkie kobiety wykrzyknęły:

— Trumna!?

— Przecież wam mówię. Czarna trumienka wycięta z kartonu. Wydaje mi się nawet, że było na niej wypisane nazwisko Fayarda.

— Ale dlaczego? — zdziwiła się Camille.

— No! Ci, co kolaborują z boszami, dostają to, żeby zrozumieli, że pod koniec wojny dobierzemy się im do skóry.

— Za parę butelek wina — mruknęła Camille z pogardą w głosie.

— Nie tylko za butelki wina, pani Camille — zimno stwierdził rzeźnik.

— Co chce pan przez to powiedzieć, Albercie? — wypytywała Léa.

— Nie mamy pewności. Ale widziano, co najmniej dwukrotnie, jak Fayard wychodził z Komendantury w Langon.

— Wszyscy tam chodziliśmy wcześniej czy później.

— Dobrze o tym wiem, pani Camille, ale krążą pogłoski, no i przede wszystkim ten jego syn. Jak sobie pomyślę, że znam go od takiego, nim jeszcze odrósł od ziemi. Widzę was jeszcze, jak się oboje uganialiście pośród winorośli, umorusani sokiem z winogron. Pamięta pani, Léo?

— Tak... Kto by pomyślał, że to było tak dawno...

— To nie poprawi humoru Fayardowi — rzekła Ruth nalewając listonoszowi szklaneczkę wina.

— Co to to nie; najpierw zrobił się czerwony jak burak, a potem trupioblady, jak zobaczył, co jest w kopercie. Nie czekałem na dalszy ciąg. Ruszyłem w drogę.

Duszkiem wychylił szklaneczkę do dna.

— No, ale to jeszcze nie koniec... Ja tu sobie gadu-gadu... Jeszcze nie skończyłem objazdu rejonu. No to do widzenia szanownemu zgromadzeniu, do następnej okazji.

— Do widzenia, Armandzie, do zobaczenia niebawem.

— Na mnie też pora — rzekł Albert.

Léa odprowadziła go do furgonetki.

— Niedługo będziemy mieli zrzut broni. Może pani pójść sprawdzić, czy kryjówka w kalwarii nie została odkryta? Powinna w niej być skrzynia z magazynkami i skrzynia granatów.

— Pójdę tam jutro.

— Jeśli wszystko będzie w porządku, niech pani zrobi krzyżyk kredą na kracie otaczającej anioła przy skrzyżowaniu.

— Zgoda.

— Proszę zachować ostrożność, stryj by mi nie wybaczył, gdyby coś się pani stało. Miejcie się na baczności przed starym Fayardem.

 

W kapliczce drogi krzyżowej wszystko zdawało się w porządku, skrzynie były nienaruszone. Pomimo pięknej pogody przy kalwarii było pusto, ani żywego ducha.

W nocy z 15 na 16 kwietnia ulewny deszcz wyżłobił bruzdy w spadzistych alejach i ponanosił na płaski teren kopczyki żwiru, który wyślizgiwał się spod nóg. W drodze powrotnej Léa zaszła na cmentarz. Zatrzymała się przy grobie rodziców i wyrwała kilka chwastów, których nie dostrzegła Ruth. Wokół nie było nikogo. Dobiegały tutaj krzyki dzieci. „Jest przerwa” — pomyślała popychając drzwi kaplicy. Lodowata wilgoć przyprawiła ją o dreszcze. Gdy weszła, od ołtarza odwróciły się ku niej trzy modlące się niewiasty. Co ona tutaj robi? Sainte-Exupérance w swojej bogatej oprawie bardziej niż zwykle wyglądała na to, czym była w istocie: wielką woskową lalką w zakurzonych szatach. Gdzież się podziało wzruszenie, jakiego Léa doznawała w dzieciństwie? Gdzie się podział cudowny obraz małej świętej, której imię, dla niektórych, sama dzisiaj nosiła? Wszystko to stawało się śmieszne i niebezpieczne. Narastała w niej złość. Chęć, by wszystko posłać do diabła, by znowu znaleźć się na bulwarze Saint-Michel albo na Champs-Elysées z Laure i jej kumplami zazous, pić koktajle o dziwnych nazwach i przeróżnych barwach, tańczyć na potajemnych balach, słuchać zakazanych amerykańskich płyt zamiast pedałować przez winnice i pola, przewozić wiadomości i granaty, sprawdzać rachunki i wyczekiwać przed radioodbiornikiem na wiadomości o François, Laurencie i niepewnym desancie! Po uszy miała życia w strachu przed przyjściem gestapo czy policji, powrotem Mathiasa i brakiem pieniędzy. François Tavernier pewnie dawno poległ, skoro nie dotrzymał obietnicy... Na tę myśl padła na kolana.

„Tylko nie to, dobry Boże, tylko nie to!”

Przybita, Léa wyszła z kościoła.

Ogromne znużenie zawładnęło dziewczyną. Toporne buty na drewnianej podeszwie ciążyły jej, jak gdyby były z ołowiu. Kiedy minęła ostatnią zagrodę wsi, jeszcze przez jakiś czas biegły za nią ujadając wychudzone psy, a potem uspokoiły się i wróciły do bud. Przy „krzyżówce z aniołem” upewniła się, że nikogo nie ma i na zardzewiałej kracie nakreśliła kredą biały krzyżyk. Na wieży kościelnej w Verdelais wybiła szósta wieczór. Po niebie sunęły ciężkie ciemne chmury.

Czy było to wezwanie bezkresnego i wzburzonego nieba? Léa znalazła się na drodze wiodącej do domu Sidonie. Jego maleńkość zakrawała na kpinę w porównaniu z bezmiarem krajobrazu. Jak mądrze postąpiła stara kobieta obstając za powrotem do Bellevue! Stąd dusza rwała się ku odległym Landom, ku niezmierzonemu oceanowi, temu podróżnikowi, i bezgranicznym niebiosom. Ten znajomy widok zawsze wywoływał w niej uczucie spokoju, pragnienie odpoczynku, snu, medytacji, jakby rzekł Adrien Delmas.

Z zamyślenia wyrwał ją jakiś skowyt. Suka Sidonie, Belle, skamlała przywarłszy do drzwi.

Léa wyciągnęła rękę, by pogłaskać zwierzę, które poderwało się z warczeniem.

— Nie poznajesz mnie?

Na dźwięk przyjaznego głosu zwierzę przysunęło się do Léi i ułożyło u jej stóp. Wydało z siebie niesamowite, przejmujące, złowieszcze wycie. Nagle zaniepokojona, Léa otworzyła drzwi i weszła do środka. W pomieszczeniu panował nieopisany bałagan, jak gdyby huragan powywracał sprzęty, potłukł naczynia i porozrzucał bieliznę i papiery. Zerwane z łóżka prześcieradła, wywrócony materac wskazywały na rutynową rewizję. Kto mógł tak się pastwić nad skromnym dobytkiem starej chorej kobiety? Léa znała odpowiedź, lecz wzdragała się jeszcze przed jej wypowiedzeniem.

— Sidonie... Sidonie...

Suka, która leżała plackiem pod łóżkiem, od czasu do czasu wydawała z siebie posępny skowyt. Zsunąwszy się między ścianę a brzeg łóżka stara kobieta leżała bez przytomności. Léa z trudem wciągnęła ją na łóżko i ułożyła na materacu. Sidonie miała ziemistą cerę, strużka krwi płynęła z prawej dziurki nosa, zaś lewą stronę twarzy na niebiesko barwił siniak. Léa pochyliła się nad nią: niepewny oddech dobywał się z lekko otwartych ust. W rozchyleniu białej bawełnianej koszuli nocnej ślady palców znaczyły zwiotczałą skórę szyi.

Osłupiała Léa patrzyła na leżące bez ruchu ciało kobiety, która ją pocieszała i po kryjomu podtykała jej łakocie, kiedy Ruth lub matka ją karały. Na wspomnienie pieszczot wymienianych w wielkim fotelu stojącym przed paleniskiem kuchni w Montillac Léa wybuchnęła płaczem i wołała swym dawnym dziecinnym głosikiem:

— Donie, Donie, odezwij się...

Wyrywając się ze śmiertelnego odrętwienia, które ją ogarniało, staruszka otworzyła oczy. Léa przytuliła się do niej.

— Sidonie, proszę cię, powiedz coś...

Kobieta powoli uniosła ramię i złożyła dłoń na pochylonej głowie. Jej wargi rozchylały się i zamykały, lecz nie dobywał się z nich żaden dźwięk.

— Spróbuj jeszcze raz... powiedz, kto to zrobił...

Dłoń zaczęła ciążyć. Léa przystawiła ucho do warg Sidonie.

— ... cie... u... cie... kaj... uciekaj...

Dłoń stała się jeszcze cięższa. Léa spróbowała ostrożnie wyswobodzić się z tego objęcia szepcząc łagodnie:

— Co mówisz?

Ręka jak gdyby z żalem opuściła gęste włosy, gwałtownie ześliznęła się i z głuchym odgłosem uderzyła o drewniany brzeg łóżka.

Belle zawyła zwiastując śmierć.

Łzy Léi przestały płynąć, a dziewczyna z niedowierzaniem wpatrywała się w ukochane oblicze starej kobiety, które w jednej chwili stało się obce i wrogie.

To nieprawda... zaledwie przed chwilą czuła przy swoim policzku ciepły oddech... a teraz... to bezwstydne ciało w wysoko podwiniętej bieliźnie...

Ze złością obciągnęła brzeg koszuli.

Niech ktoś uciszy tego psa!... Co mu jest, że tak wyje jak głupi? No bo przecież czy ona, Léa, płacze?

Za swoimi plecami usłyszała jakiś szelest i odwróciła się gwałtownie. Na progu ujrzała jakiegoś mężczyznę. Stała zdrętwiała, jak gdyby wrosła w ziemię. Co on tu robi w tym spustoszonym domu, nad nie ostygłym jeszcze trupem. Nagle zdało jej się, że zaczyna rozumieć. Godny wzgardy strach wyparł poczucie godności.

— Proszę cię!... nie rób mi krzywdy!

Mathias Fayard nie patrzył na nią, odsunął ją dłonią i blady, z zaciśniętymi pięściami, podszedł do łóżka.

— Jak śmieli!

Z jaką czułością złożył zniekształcone od pracy ręce, zamknął powieki tej, którą — dzieckiem będąc — nazywał „mamą Sidonie” i która tak zręcznie pomagała mu unikać policzków wymierzanych przez ojca. Padł na kolana nie po to, by odmówić dawno już zapomnianą modlitwę, lecz z nadmiaru żałości.

Léa przyglądała mu się z obawą, lecz gdy zwrócił ku niej swoją wykrzywioną bólem twarz, po której płynęły łzy, padła mu w ramiona, sama zanosząc się płaczem.

Jak długo tak klęczeli, uczepieni siebie nawzajem, przy zwłokach, które zabierały w chłód mogiły to, co jeszcze im zostało z dzieciństwa?

Belle, która wskoczyła na łóżko, skowycząc lizała stopy swojej pani.

 

Mathias opanował się pierwszy.

— Musisz wyjechać.

Léa ani drgnęła. Młodzieniec wyjął z kieszeni wątpliwej świeżości chusteczkę do nosa, którą otarł najpierw oczy swojej przyjaciółce, a potem sobie. Nie wzbraniała się, wyglądała, jakby była nieprzytomna, nieświadoma. Potrząsnął nią, najpierw łagodnie, potem prawie brutalnie.

— Posłuchaj mnie. Musisz opuścić Montillac. Były donosy na Camille i na ciebie.

Jej brak reakcji sprawiał, że miał ochotę ją spoliczkować.

— Dobry Boże! Słyszysz? Ludzie Dohsego i policja przyjdą cię aresztować.

Nareszcie! Zdawała się rozumieć, chyba go widziała. Smutek i przygnębienie stopniowo ustępowały miejsca przerażeniu i niedowierzaniu.

— I to ty mnie ostrzegasz!...

Słysząc ten okrzyk, spuścił głowę.

— Słyszałem, jak Denan wydawał rozkazy Fiaux, Guilbeau i Lacouture’owi.

— Myślałam, że dla nich pracujesz.

Nagle powróciły jej siła i pogarda.

— Zdarza się. Lecz cokołwiek byś myślała, nie chcę, żeby dostali ciebie w swoje łapy.

— Prawda, znasz przecież ich metody!

Mathias podniósł się i popatrzył na zwłoki Sidonie.

— Zdawało mi się, że je znam.

Léa poszła za jego wzrokiem i również wstała, oczy znów miała pełne łez.

— Dlaczego ona?

— Słyszałem, jak Fiaux mówił, że w jednym z listów oskarżano Sidonie, że ukrywała twojego kuzyna Luciena i że wie, gdzie się znajdują bracia Lefèvre. Ale ani przez chwilę nie przeszło mi przez myśl, że przyjadą ją przesłuchiwać. Myślałem tylko o tobie, żeby cię ostrzec. Jednego tylko nie rozumiem, dlaczego zaraz po tym nie pojechali do pałacu.

— Co ty możesz o tym wiedzieć?

— Przyszedłem tutaj na skróty przez winnice. Zobaczyłbym albo usłyszał samochody. Chyba że ukryli się w lasku sosnowym.

— Niczego nie zauważyłam. Przechodziłam tamtędy w drodze z Verdelais.

— Dobrze, chodźmy stąd.

— Ale nie możemy zostawić tak Sidonie.

— Jej już nic nie można pomóc. Jak się ściemni, pójdę dać znać proboszczowi. Pośpiesz się.

Po raz ostatni Léa ucałowała zimny już policzek i zostawiła przy zmarłej psa, który nie przestawał skomleć, by czuwał przy zwłokach.

Na zewnątrz niebo zwiastowało nieszczęścia.

Mathias zatrzymał się u stóp tarasu.

— Zaczekaj tu na mnie. Pójdę zobaczyć, czy nie ma nikogo.

— Nie, pójdę z tobą.

Wzruszył ramionami pomógł jej pokonać strome podejście. Wszystko wydawało się spokojne. Było już tak ciemno, że ledwo rozróżniało się fasadę domu.

Léa zauważyła, że posuwali się wzdłuż alei grabowej o skąpym jeszcze listowiu, by pozostawać niewidocznymi z farmy i szop. Mathias starał się, żeby nie zauważyli go rodzice.

Nieco światła sączyło się przez okno balkonowe wychodzące na podwórze. Camille musiała jej wyczekiwać, gdyż drzwi otwarły się nagle i pojawiła się w nich młoda kobieta ubrana w granatowy płaszcz, jak gdyby przygotowywała się do wyjścia.

— Nareszcie jesteś!

Léa potrąciła ją wchodząc do środka.

— Sidonie nie żyje.

— Co takiego?...

— Kumple tego tutaj przyszli ją „przesłuchiwać”.

Przyciskając dłonie do piersi, Camille patrzyła na Mathiasa z niedowierzaniem.

— Niech pani tak na mnie nie patrzy, pani Camille. Dokładnie nie wiadomo, jak to się stało.

— Posłuchaj go tylko!... Dokładnie nie wiadomo, jak to się stało!... Bierzesz nas za idiotki?... Doskonale wiadomo, co się stało, chcesz, żebym ci to dokładnie opowiedziała?

— Nie jest to konieczne i niczego nie zmieni. Są pilniejsze sprawy. Musicie wyjechać.

— A kto nas zapewni, że to nie jest podstęp i że nie zawieziesz nas prosto do twoich przyjaciół z gestapo?

Z zaciśniętymi szczękami Mathias zbliżył się do niej unosząc pięść.

— No właśnie, uderz mnie, zacznij ich robotę... Przecież lubisz bić.

— Pani Camille, niech ją pani uciszy. Tyle czasu tu marnotrawimy...

— Skąd mamy wiedzieć, czy możemy panu zaufać?

— Tego nie możecie wiedzieć. Ale pani, która kocha swojego męża, pani mi uwierzy, jeśli przysięgnę, że kocham Léę i że mimo tego wszystkiego, co nas dzieli, pomimo tego, czego się dopuściłem, jestem gotów umrzeć, żeby tylko nic jej się nie stało.

Camille położyła dłoń na ramieniu młodzieńca.

— Wierzę panu. Ale ja, dlaczego zależy panu, żeby mnie ratować?

— Gdyby panią aresztowano, Léa by mi tego nie wybaczyła.

Weszła Ruth niosąc wypchany plecak, który podała Léi.

— Masz! Włożyłam ciepłe ubrania, latarkę elektryczną i dwa słoje gęsiny. A teraz ruszajcie już w drogę.

— W drogę... w drogę... — podśpiewywał sobie mały Charles w czapeczce naciśniętej na oczy.

— Dalej, pośpieszcie się — powiedziała Ruth, wypychając ich na zewnątrz.

— Ale ty jedziesz z nami!

— Nie, ktoś musi im coś odpowiedzieć, jak przyjdą.

— Nie chcę!... po tym, co zrobili Sidonie.

— Sidonie?

— Zabili ją, torturując.

— Mój Boże! — westchnęła guwernantka, żegnając się znakiem krzyża.

— Niech się pani szybko zdecyduje, panno Ruth. Jedzie pani czy nie?

— Nie, zostaję, nie mogę porzucić domu pana Pierre’a. Nie martwcie się, już ja im powiem! Na jednym mi tylko zależy...

— We dwie łatwiej nam będzie przekonać ich, że wyjechałyście do Paryża — rzekła Bernadette Bouchardeau, która właśnie weszła do pokoju.

— Twoja ciotka ma rację, to sprawi, że wasza nieobecność wyda się bardziej naturalna.

— Ale narażają się na pewną zgubę!

— Nie bardziej niż wy, zostając tutaj.

— To prawda — powiedziała Ruth. — Jedźcie, już się zupełnie ściemniło. Mathias, odpowiadasz za nie.

— Czy kiedykolwiek pani skłamałem?

— Co zamierzasz zrobić?

— Zawieźć je do Alberta, żeby je ukrył.

— Dlaczego do Alberta? — prawie krzyknęła Léa.

— Dlatego że jest w ruchu oporu i będzie wiedział, co z wami zrobić.

— Co pozwala ci tak twierdzić?

— Przestań traktować mnie jak kretyna. Od dawna wiem, że ukrywa angielskich lotników, że zna miejsca zrzutów i że brał udział w przygotowaniu ucieczki braci Lefèvre.

— I nie wydałeś ich?!!!

— Nie mam zamiaru wydawać ludzi.

— No to chyba nie jesteś mile widziany przez swoich szefów.

— Starczy już tego! — twardo krzyknęła Camille. — Później załatwicie swoje porachunki. Na razie rzecz w tym, żeby nas tutaj nie było, jak przyjdą. Jesteście pewne, Ruth i pani, że nie chcecie iść z nami?

— Zupełnie pewne, moja mała Camille. Chcę być tutaj, na wypadek gdyby Lucien albo mój brat mnie potrzebowali. A poza tym za stara już jestem na włóczenie się po gościńcach i spanie pod gołym niebem. Powinna nam pani zostawić Charles’a, zajęłybyśmy się nim.

— Bardzo wam dziękuję, ale poczuję się spokojniejsza, jak będzie razem ze mną.

— Idę do moich rodziców, żeby nie zobaczyli, jak wychodzicie. Za kwadrans spotykamy się w Montonoire, gdzie zostawiłem samochód.

Mathias wyszedł przez kuchnię.

Obie młode kobiety i dziecko zjedli po miseczce zupy, po czym Léa i Camille zapięły płaszcze i wyszły w noc, ucałowawszy przedtem po raz ostatni Ruth i Bernadette Bouchardeau.

 

Prawie dwadzieścia minut czekały na Mathiasa ukryte za czarnym samochodem.

— Nie przyjdzie. Mówię ci, że nie przyjdzie.

— Ależ przyjdzie. Cicho! Posłuchaj!... Ktoś idzie drogą.

Było tak ciemno, że sylwetka mężczyzny stapiała się z tłem.

— Léo, to ja.

— Nie spieszyłeś się zanadto!

— Nie udawało mi się przerwać krzyków ojca i pojękiwań matki. Praktycznie rzecz biorąc zwiałem im. Wsiadajcie szybko.

Przyciskając do siebie pluszowego misia Léi, którego Ruth odszukała i naprawiła, Charles ze śmiechem wgramolił się do samochodu. W istocie był on jedyną osobą, którą bawiła ta sytuacja.

 

Nigdy jeszcze uliczki średniowiecznego miasteczka Saint-Macaire nie wydały się im tak wąskie i ciemne. Niebieskawe światło padające z osłoniętych reflektorów nie było wystarczająco silne, by im oświetlać drogę. Dotarli wreszcie do domu rzeźnika. Mathias wyłączył silnik. Ani jednego światła, żadnego odgłosu... Przytłaczająca cisza nieprzeniknionej nocy, która zdawała się nie mieć końca. W samochodzie wszyscy powstrzymywali oddech, czujni, nawet Charles, który przytulił twarz do karku matki; lekki szczęk poderwał Léę: Mathias odbezpieczał pistolet.

— Lepiej będzie, jak pójdziesz się rozejrzeć — szepnął.

Léa zwinnie wysunęła się na zewnątrz zapukała do drzwi, za piątym stuknięciem zduszony głos zapytał:

— Co tam?

— To ja, Léa.

— Kto?

— Léa Delmas.

Drzwi się otwarły i ukazała się w nich żona rzeźnika, w koszuli nocnej i z chustą zarzuconą na ramiona, trzymająca latarkę w ręce.

— Wchodź szybko do środka, moja mała. Ale napędziłaś mi strachu, myślałam, że coś się przytrafiło Albertowi.

— Nie ma go w domu?

— Nie, jest w Saint-Jean de Blaignac przy zrzu... Ale co cię tu sprowadza?

— Gestapo... Jestem z Camille d’Argilat i jej synkiem. Przywiózł nas Mathias Fayard...

— Mathias Fayard?... Tutaj?... Jesteśmy zgubione!

Popychając przed sobą Camille i Charles’a, wszedł Mathias i zamknął za sobą drzwi.

— Niech się pani nie obawia, Mireille, gdybym chciał was wydać, już dawno bym to zrobił. Wszystko, o co proszę Alberta i jego towarzyszy, to to, żeby ich ukryli, nie chcę wiedzieć gdzie, póki nie znajdę jakiegoś innego wyjścia.

— Nie ufam ci. Wszyscy wiedzą, że współpracujesz z nimi.

— Gwiżdżę na to, co pani wie. Nie o mnie tu chodzi, ale o nie. Jeśli to może uspokoić Alberta i tamtych, niech wezmą za zakładników moich rodziców.

— Ty gnojku! — z pogardą splunęła Mireille.

Mathias wzruszył ramionami.

— Wszystko mi jedno, co o mnie myślicie. Najważniejsze, żeby gestapo ich nie zatrzymało. Jeśli Albert będzie chciał ze mną pogadać, niech zostawi wiadomość w „Lion d’Or” w Langon. Stawię się tam, gdzie mi każe. A teraz muszę już jechać.

Gdy podszedł do Léi, odwróciła się od niego. Tylko Camille zlitowała się nad nim, widząc wyraz cierpienia, jaki malował się na jego twarzy.

— Dziękuję, Mathias.

Trzy kobiety stały nieruchomo u wejścia do kuchni, póki nie ucichł warkot silnika. Na krześle stojącym przy wygasłym kominie spał mały Charles, nie wypuszczając z objęć misia.

 

Była trzecia nad ranem, gdy Albert wrócił ze zrzutu w towarzystwie żandarma Riri, mechanika samochodowego Dupeyrona i dróżnika Cazenave. Wszyscy czterej nieśli przewieszone przez ramię karabiny maszynowe.

— Léa... Pani Camille... Co się dzieje?

— Gestapo ich poszukuje.

Trzej mężczyźni stali jak skamienieli.

— Ale to jeszcze nie wszystko — ciągnęła dalej Mireille coraz bardziej piskliwym głosem — zamordowali Sidonie, a przywiózł je tutaj, żebyś je ukrył, nie kto inny, tylko syn Fayardów.

— A to skurwiel — zagrzmiał mechanik.

— Wyda nas — wybełkotał żandarm.

— Nie sądzę — mruknął w zamyśleniu rzeźnik.

— Powiedział, że gdybyśmy mu nie ufali, możemy wziąć jego rodziców jako zakładników — wybąkała Mireille.

Camille poczuła, że powinna się wtrącić.

— Jestem pewna, że on nikogo nie zdradzi.

— To bardzo możliwe, pani Camille, ale nie można sobie pozwolić na najmniejsze ryzyko. Myślę, moja dobra Mireille, że trzeba zwiewać do maquis.

— Ani mi się waż! A sklep, a mały, jeśli będzie próbował się z nami skontaktować, jeśli będzie nas potrzebował? Jak chcesz, to idź, ale ja zostaję.

— Ależ Mi...

— Nie nalegaj, to postanowione.

— No to i ja zostaję.

Rzeźniczka, okazała kobieta, rzuciła się mężowi na szyję, a on przytulił ją do siebie, starając się ukryć wzruszenie.

— Hej! Powiedz no, wyobrażasz mnie sobie, jak zabijam krowę matki Lécuyer?

Ta uwaga przywołała uśmiech na ich twarze.

— To jeszcze nie wszystko. Co z nimi zrobimy? — spytał żandarm wskazując Camille i Léę.

Albert odciągnął swoich towarzyszy w drugi koniec kuchni. Poszeptali tam kilka chwil. Riri i Dupeyron wyszli.

— Jak tylko wrócą, jeśli dobrze pójdzie, wyjedziemy. Zawieziemy was do przyjaciół, których jesteśmy pewni, i zostaniecie tam parę dni. A potem zobaczymy. Wiele spraw zależeć będzie od tego, co mi powie Mathias, jak się z nim zobaczę.

Zwrócił się do żony.

— Mireille, przygotuj nam porządny koszyk.

— Proszę nie robić sobie kłopotu, mamy co trzeba — powiedziała Camille.

— Dobrze, dobrze, nie wiadomo, ile czasu będziecie się ukrywać.

Wrócił mechanik.

— Można jechać, wszędzie cisza, spokój, Riri stoi na czatach.

— Dobra, no to w drogę. Nie martw się, Mireille, jeśli nie wrócę przed świtem... Biorę maluszka, Cazanave będzie niósł koszyk. No to się pożegnajcie.

 

Furgonetka nie należała do najwygodniejszych pojazdów i gwałtownie podskakiwała na wybojach drogi.

— Daleko jeszcze? — burknęła Léa.

— Nie bardzo, kawałek przed Villandraut. Okolice są pewne. To kumple, którzy prowadzą oddział partyzancki w tym rejonie. Pani stryj zna ich doskonale.

— Sądzi pan, że długo tutaj zostaniemy?

— Pojęcia nie mam. Wszystko się wyjaśni po spotkaniu z Mathiasem. Dojeżdżamy.

Po krótkim przejeździe pomiędzy niskimi zabudowaniami zatrzymali się przed domem stojącym nieco na uboczu. Zaszczekał pies. Otwarły się drzwi. Podszedł do nich mężczyzna uzbrojony w strzelbę.

— To ty, Albercie? — spytał cicho.

— Tak, przywożę ci znajome, które są w opałach.

— Mogłeś mnie uprzedzić.

— Nie było jak. Masz teraz u siebie trochę miejsca?

— Masz szczęście. Anglicy wyjechali ubiegłej nocy. Na długo?

— Nie wiem.

— Kobiety i dzieciak — mruknął — nie lubię tego. Zawsze są kłopoty przez te zakichane baby.

— Nadzwyczaj uprzejmy! — wycedziła przez zęby Léa.

— Nie zwracajcie na to uwagi — rzekł Albert — ojciec Léon zrzędzi bez ustanku, ale w całych Landach nie znajdziecie lepszego strzelca i dzielniejszego serca.

— Nie sterczcie tak na dworze. Wszyscy sąsiedzi to swoi ludzie, ale w naszych czasach parszywa owca łatwo się wśliźnie do stada.

Pomieszczenie, do którego weszli, było długie i niskie, z polepą zamiast podłogi. Trzy wysokie i obszerne łóżka z wyblakłymi czerwonymi zasłonami przytwierdzonymi do belek powały oddzielone od siebie skrzyniami z rzeźbionego drewna, obszerny stół zarzucony wnykami, czerwonymi i niebieskimi nabojami, rozmontowanym karabinem maszynowym rozłożonym na gazecie, brudnymi naczyniami i starymi szmatami, zbieranina krzeseł, czarna od długoletniego używania kuchnia, kominek o imponujących wymiarach z nieuniknionymi łuskami po pociskach z ostatniej wojny z wygrawerowanym na nich napisem, zużyty kamienny zlew, nad którym wisiały pożółkłe i upstrzone przez muchy kalendarze (kalendarz na rok 1944, przedstawiający małe kocięta, wydawał się anachronizmem ze względu na krzykliwe kolory), wszystko to stanowiło całe wyposażenie, które oświetlało żółte światło padające od wiszącej lampy naftowej. W zagrodzie nie było jeszcze elektryczności.

Ten prymitywizm, pogłębiony jeszcze silnym zapachem zawieszonych u powały liści tytoniu, sprawił, że obie kobiety znieruchomiały na progu.

— Nie spodziewałem się tak szybko nowych gości, nie miałem kiedy zmienić pościeli — rzekł Léon, wyjmując prześcieradła z jednego z kufrów.

— Nie ma tu drugiego pokoju? — szepnęła Albertowi na ucho Léa.

— Ano nie — odparł gospodarz, który miał dobry słuch — nie ma drugiego pokoju, to wszystko, co mogę wam zaproponować, panienko. Niech mi pani pomoże posłać łóżka. Przekona się pani, że są wygodne, to prawdziwy kaczy puch. Jak już się człowiek położy w takim łóżku, to nie chce mu się z niego wstać.

Prześcieradła były szorstkie, lecz przyjemnie pachniały ziołami.

— Za potrzebą chodzi się za chałupę, dużo tam miejsca — dodał z przebiegłą miną.

— A umywalka? A co z myciem?

— Na podwórzu jest koryto, a i do studni niedaleko.

Léa musiała mieć raczej dziwny wyraz twarzy, bo mimo zmęczenia Camille parsknęła śmiechem.

— Zobaczysz, będzie nam bardzo wygodnie. Pozwól, że ci pomogę.

Charles nie obudził się nawet wówczas, gdy matka go rozebrała i ułożyła w łóżku.

Już dawno Camille i Léa nie spały tak smacznie. Nawet chłopczyk, który zazwyczaj budził się pierwszy, spał nadal, mimo że słońce stało już wysoko. Światło, które przebijało przez czerwone zasłony, było różowe i delikatne. Można było się domyślić, że na dworze jest ładna pogoda. Drzwi musiały być otwarte, bo dobiegały przez nie uspokajające odgłosy gospodarstwa: pogdakiwanie kur, zgrzyt łańcucha u studni, brzęk wiadra obijającego się o cembrowinę, gruchanie synogarlic, odległe rżenie koni, głosik dziecka wołającego matkę. Zdawało się, że nic nie może zmącić podobnego spokoju. Ktoś wszedł do izby, wsypał węgla do kuchni. Niebawem rozeszła się woń prawdziwej kawy. Jakby się umówiły, zwabione tym zapachem Camille i Léa równocześnie rozsunęły zasłony. Widząc rozczochrane i zapuchnięte od snu dwie młode główki, Léon wydał z siebie odgłos przypominający śmiech.

— No, moje małe, trzeba dużych starań, by was stamtąd wyciągnąć: ni mniej, ni więcej tylko prawdziwa kawa kolumbijska.

Léa poderwała się, omal się nie przewróciła wyskakując z łóżka, bo zapomniała o jego wysokości, i chwyciła filiżankę, którą podał jej Léon. Zbliżyła ją do nosa z lubieżną przyjemnością wdychając cudowny aromat.

— Wrzuciłem dwie kostki cukru. Mam nadzieję, ze nie za dużo.

— Dwie kostki cukru!... Słyszysz, Camille?

— Słyszę — odpowiedziała Camille podchodząc do niej, tak wątła w długiej białej koszuli nocnej, że wyglądała w niej jak pensjonarka.

Léon podał jej filiżankę, szczęśliwy, że sprawił im tak wielką radość.

— Jak pan to wszystko zdobywa?

— Anglicy zostawili mi na odjezdnym torebkę kawy. Ale to jeszcze nie wszystko.

Z kufra, który zapewne służył mu za spiżarnię, wyjął duży bochen.

— Zobaczycie, jak wam będzie smakować; to białe pieczywo, prawdziwa bułka drożdżowa.

Z kieszeni wyjął nóż, wolno go otworzył i ukroił trzy porządne pajdy. Léa wetknęła nos w zwarty i puszysty ośródek, z zachłannością wdychając jego zapach, jak gdyby się obawiała, że może na zawsze się ulotnić. Camille przyglądała się swojej porcji z powagą, jaka towarzyszyła jej we wszystkich poczynaniach.

— Chleb... chleb...

Stojąc na łóżku Charles wyciągał rączki. Léon wziął go w ramiona, posadził sobie na kolanach i ukroił mu kromkę.

— Proszę pana, to za dużo dla niego, nigdy tyle nie zje! — wykrzyknęła matka.

— Zdziwiłbym się, taki chwat jak on. No, niech panie piją kawę, bo wystygnie.

Stary mieszkaniec Landów miał słuszność. Charles zjadł całą kromkę.

 

Minęły trzy sielankowe dni. Pogoda była słoneczna, choć powietrze nieco chłodne.

Wieczorem dwudziestego pierwszego przyjechał Albert. Spotkał się z Mathiasem w Langon. Młodzieniec zgodził się pojechać, zamknięty w bagażniku samochodu, z zawiązanymi oczami i skrępowanymi rękoma, do oddziału partyzanckiego pod Mauriac. Tam bez wahania odpowiadał na wszystkie pytania rzeźnika i partyzantów. Zadowolony z jego odpowiedzi Albert uwolnił go w nocy niedaleko stacji kolejowej w La Réole.

— Czy gestapo było w domu? — spytała Léa.

— Gestapo nie, ale ludzie komisarza Penota..

— Był z nimi Maurice Fiaux?

— Co się stało? Jak się ma ciocia i Ruth?

— Bardzo dobrze. Wypytywali je grzecznie, ale tak naprawdę nie słuchając ich odpowiedzi, jak twierdzi Ruth.

— Czego chcieli?

— Chcieli wiedzieć, czy mają jakieś wieści od ojca Adriena. Ani słowem nie wspomnieli o tobie ani o pani d’ Argilat.

— Dziwne!... Dlaczego Sidonie przed śmiercią kazała mi uciekać i dlaczego Mathias myślał, że nas poszukują?

— Dlatego, że przypadkiem usłyszał, jak powiada, rozmowę jednego z szefów policji z Fiaux, który mówił, że musicie sporo wiedzieć o ucieczce braci Lefèvre i znać miejsce pobytu ojca Adriena i pani kuzyna, Luciena.

— No to dlaczego najpierw poszli do Sidonie?

— Ktoś — a już ja mam swoje podejrzenia co do nadawcy tego listu — wysłał do policji donos, że Sidonie ukrywa członków ruchu oporu.

— Dlaczego Mathias wcześniej nas nie uprzedził?

— Podobno Denan przytrzymał go kilka godzin w swoim gabinecie...

— Kto to taki, ten Denan? — przerwała Léa.

— Wyjątkowy drań z tego Luciena Denana! Przybył do Bordeaux z falą uchodźców. Do tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku pracował jako sprzedawca w domu towarowym „Dames de France” w dziale pasmanteryjno-dziewiarskim. Po skończonej pracy chodził do siedziby MSR i tam spisywał na fiszkach wszelkie informacje, jakie zbierał o pracownikach magazynu. Bardzo szybko został informatorem numer jeden policji. Odszedł z „Dames de France” i został mianowany zastępcą inspektora do spraw żydowskich, a następnie delegatem regionalnym. Kiedy w Bordeaux utworzono policję kolaboracyjną, został szefem II Wydziału. Mówi-się, że pracuje również dla wywiadu niemieckiego jako „Pan Henri”. Taki to jest ten nasz ptaszek. A wracając do syna Fayarda, jak tylko mógł, wziął służbowy samochód, lecz na nieszczęście Sidonie przyjechał za późno. Dziś rano pogrzebano biedną staruszkę. Nie szliśmy zbyt licznie za karawanem.

Léa nie mogła powstrzymać łez.

— Ruth wspaniale się wszystkim zajęła — ciągnął dalej Albert. — Zabrałem Belle do siebie. Ale boję się, że nieszczęsne zwierzę pójdzie niedługo za swoją panią.

— Jesteśmy poszukiwane czy nie? — spytała Camille.

— Zdaniem Mathiasa, nieoficjalnie. Ale to jeszcze o niczym nie świadczy. Myślę, że lepiej będzie, jeśli przez jakiś czas pozostaniecie w ukryciu.

— Czy on wie, gdzie jesteśmy?

— Oczywiście, że nie; nasze zaufanie do niego nie sięga tak daleko. Mamy wyznaczone spotkanie w Bordeaux na dworcu Saint-Jean, dwudziestego czwartego. Spróbuję przyjechać jutro. Tymczasem starajcie się nie włazić ludziom zanadto w oczy.

 

Pogoda była wspaniała, upalna, choć rano było bardzo zimno. Oszołomione żywiczną wonią sosen Léa i Camille czuły się jak na wakacjach. Ogarniała je jakaś dziwna ociężałość ciała i umysłu, z którą nie próbowały nawet walczyć. O rzeczywistości pozwalały im zapomnieć dni spędzane na piknikach pod drzewami w lesie, na drzemkach w pofałdowaniach piaszczystego terenu, zabawy w chowanego z Charles’em. Rzeczywistość dała jednak brutalnie znać o sobie, gdy jakiś partyzant przyszedł do ojca Léona, by go powiadomić o aresztowaniu rzeźnika i jego żony. Mireille zawieziono do fortu Hâ, Albert zaś przebywał w domu pod numerem 197, route du Médoc (przemianowanej teraz na avenue du Maréchal-Pétain) i był przesłuchiwany.

Camille zbladła. Przypomniały jej się okropne dni spędzone w lochach złowieszczego budynku i krzyki męczonych więźniów.

— Kiedy go zatrzymano?

— Jak szedł na spotkanie z chłopakiem Fayarda na dworcu Saint-Jean.

— Wydał go!... — krzyknęła Léa.

— Nie sądzimy. Ze względu na bezpieczeństwo zawiadomiono Aristide’a. Dwóch jego ludzi obserwowało okolice dworca, a jeden czekał na Mathiasa Fayarda w pobliżu miejsca spotkania. Wszystko wydawało się normalne. Przyszedłem z Albertem i Ririm pięć minut przed umówioną godziną. Rozdzielił nas tłum podróżnych wysiadających z paryskiego pociągu. Riri i ja widzieliśmy, jak przyszedł Mathias, wydawało się, że jest sam. Odwróciliśmy się. Jakieś dziesięć metrów od nas stał Albert otoczony przez niemieckiego oficera z dwoma żołnierzami i trzech Francuzów w cywilnych ubraniach. Usłyszeliśmy, jak mówi: „Panowie się mylą”.

Na widok tego zgromadzenia tłum się rozstąpił i wówczas, jak sądzę, Mathias zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Zbladł, zrobił kilka kroków w ich stronę i zatrzymał się. Byłem obok niego.

— Ty gnojku — powiedziałem do niego. — Obedrzemy cię ze skóry.

Popatrzył na mnie, miał minę, jakby nie rozumiał.

— Ja nie mam z tym nic wspólnego, nie rozumiem. To jakiś zbieg okoliczności.

— Drogo nam zapłacisz za ten zbieg okoliczności.

— Przestań gadać głupstwa, nikt oprócz mnie nie wiedział, że byłem z nim umówiony.

— A to nie jest żaden dowód?

— Myśl sobie, co ci się żywnie podoba, ale jedźmy za nimi, chciałbym wiedzieć, dokąd go zabierają. Chodź ze mną.

— Żebyś i mnie kazał aresztować!

— Masz, weź mój pistolet, nie pozostaje ci nic innego, jak tylko mnie zastrzelić, jeśli myślisz, że cię zdradzę.

I podał mi swoją broń, tak po prostu, nie starając się nawet jej ukryć. Wszyscy mogli nas zobaczyć. Wyrwałem mu ją z rąk, mówiąc:

— Oszalałeś, czy co?!

Sprawdziłem, czy była nabita, i schowałem do kieszeni, no i skierowaliśmy się do wyjścia. Dołączył do nas Riri. Po jego minie widać było, że miał chęć zastrzelić go na miejscu.

— Wytłumacz mu — spokojnie powiedział Mathias podchodząc do zaparkowanego u stóp schodów samochodu.

W tym samym czasie ledwie o kilka metrów od nas Alberta popychano do citroëna 15 z niemieckimi numerami rejestracyjnymi. Usiadłem obok Mathiasa, a Riri odszedł.

— On nie jedzie? — spytał.

— Nie ufa ci, będzie za nami jechał z kumplami, których mamy w tej dzielnicy.

— No to niech się pośpieszą — odparł ruszając za samochodem Niemców.

Wyjąłem pistolet i wycelowałem go w Mathiasa, gotowy byłem zastrzelić go przy najmniejszym podejrzeniu. Odwróciłem się kilka razy, zastanawiając się, czy Riri i kumple będą za nami nadążać. Przed nami samochód boszów zdrowo rwał do przodu.

— Cholera — rzucił Mathias — nie jadą na cours du Chapeau-Rouge.

— A co jest przy cours du Chapeau-Rouge?

— Jedno z biur Poinsota.

— No to co z tego?

— To znaczy, że wydadzą go Niemcom i że trudniej wyrwać się z ich łap niż z rąk policji francuskiej.

Z cours Aristide-Briand skręciliśmy w cours d’Albret. Powiedziałem sobie: wiozą go do fortu Hâ. Ale nie, jechali dalej. Kiedy byliśmy na ulicy de l’Abbé-de-l’Epée, Mathias spytał, czy widzę z tyłu moich kolegów. Oprócz rowerów i furgonetki niemieckiej nie było żadnego samochodu. Przejechaliśmy wzdłuż muru więzienia. Przy ulicy de la Croix-de-Seguey pojąłem wreszcie, dokąd jadą. Przy rogatce w Médoc zatrzymały nas niemieckie gliny. Schowałem pistolet do kieszeni, czułem się nieswojo. Na ulicach Le Bouscat było niewiele ludzi i ani jednego samochodu. Mathias zwolnił, żeby zachować większą odległość. Moich kumpli ciągle ani widu. Kiedy tamci się zatrzymali, my też stanęliśmy w odległości jakichś stu metrów. Widzieliśmy, jak wepchnęli Alberta do budynku, w którym, jak wiedzieliśmy, znajduje się ośrodek przesłuchiwań gestapo. Cóż było robić? Popatrzyłem na Mathiasa; nadal był blady, a zaciśnięte na kierownicy ręce pokrywały sine plamy. Miałem ochotę zastrzelić go jak psa, na miejscu. Odgadł moje myśli, bo powiedział:

— Na nic by się nie zdało, jak by i ciebie wzięli. Trzeba uprzedzić jego żonę i resztę. Przysięgam ci, że nikogo nie zdradziłem. Zdrajca jest między wami.

Pozwoliłem mu uruchomić silnik i ruszyć; wolno przejechaliśmy przed domem numer dwieście dwadzieścia cztery, przed zamkiem, w którym mieszka major Luther, prawie naprzeciw budynku numer sto dziewięćdziesiąt siedem. Panował zupełny spokój.

Mężczyzna wychylił szklaneczkę wina, którą nalał mu Léon.

— A co było dalej? — spytała Léa.

— Wróciliśmy na dworzec Saint-Jean, żeby sprawdzić, czy nie ma tam reszty naszych. Pokręciliśmy się trochę po dworcu, ale Mathias powiedział:

— Nie plączmy się tutaj, bo w końcu wpadniemy komuś w oko, nie trzeba zwracać na siebie uwagi. Jedźmy lepiej do Saint-Macaire ostrzec Mireille.

Pojechaliśmy w górę wzdłuż prawego brzegu Garonny. Nieco przed Rions zatrzymali nas policjanci; poszukiwali sprawców sabotażu, który miał miejsce poprzedniego dnia. Przy wyjeździe z Saint-Maixant nowa kontrola, tym razem Niemcy. Kiedy wreszcie dotarliśmy do Saint-Macaire, minęły już ponad trzy godziny od aresztowania Alberta.

— Lepiej będzie pojechać przez port — powiedział Mathias. Zatrzymał samochód u podnóża ruin dawnego zamku i ukrył go w grocie, która służy za skład bimbrownikom pędzącym alkohol na własny użytek. Zbiegliśmy po stromej ścieżce i znaleźliśmy się na tyłach kościoła.

— Staraj się nie hałasować — powiedział do mnie, zdając się nie zauważać nieustannie wycelowanego w siebie pistoletu.

Ani jednego kota na uliczkach, większość okiennic zamknięta, mimo że był biały dzień. Rozległy się dwa wystrzały odbijając się echem w wąskich uliczkach.

— To od strony domu Alberta — krzyknął Mathias.

Ukryci w bramie byliśmy świadkami aresztowania Mireille, którą niemiecki podoficer wepchnął do samochodu. Przed sklepem rzeźnika wykrwawiał się pies. Rechocząc, jakiś żołnierz kopnął martwe już zwierzę, które potoczyło się blisko naszej kryjówki. Dosłyszałem, jak Mathias wyszeptał:

— Belle... zabili Belle....

— Psa Sidonie! — wykrzyknęła Léa. — Biedne zwierzątko.

— A co potem zrobiliście? — zapytał Léon.

— Zmusiłem go do odjazdu i zawiezienia mnie niedaleko Bazas, a tam zajęli się nim ludzie Georges’a, zanim coś postanowimy w jego sprawie.

— Jak się dowiedzieliście, dokąd przewieziono Mireille?

— Kiedy zajechaliśmy do Georges’a, pewien towarzysz, który jest policjantem w Bordeaux, przyjechał, żeby ich powiadomić o tych dwu aresztowaniach i miejscach, do których każde z nich zostało przewiezione.

Wszyscy siedzieli w milczeniu, przygnębieni. Pierwszy odzyskał mowę Léon i zwrócił się do dwu młodych kobiet, które przytulały Charles’a, wodzącego niespokojnym wzrokiem od jednej do drugiej.

— Nie jesteście już tutaj bezpieczne.

— Dlaczego tak pan mówi — spytała Léa ze złością. — Albert nigdy nas nie wyda.

— Będzie stawiał opór tak długo, jak długo wytrzyma, tego jestem pewien, ale nie możemy narażać się na niebezpieczeństwo. Proszę nie zapominać, że aresztowali również jego żonę. Jeśli będą ją męczyć na jego oczach, zacznie mówić.

— On ma rację.

Nagle Léon wyrwał ze stojaka na broń swoją strzelbę, zazwyczaj schowaną w łóżku, i wycelował lufę w drzwi wejściowe. Wszyscy zamilkli. Dało się słyszeć skrobanie do drzwi, które następnie otworzyły, się i ukazał się w nich mężczyzna w kanadyjce.

— My goodness, Léon, nie poznaje mnie pan?

Stary opuścił strzelbę, burcząc:

— Aristide, to nieostrożnie przychodzić do ludzi ot tak sobie.

— Ma pan słuszność. Dzień dobry, Léo. Pamięta mnie pani?

— Doskonale, cieszę się, że znów pana widzę.

— Zapewne pani d’Argilat? — powiedział zwracając się do Camille.

— Tak, dzień dobry panu.

— Mam dla pani dobrą wiadomość. Pani mąż opuścił Maroko z dywizją sformowaną przez generała Leclerca, szykującą się do desantu. Przybył do Anglii dwudziestego pierwszego kwietnia, do portu w Swansea na południu Walii. Sam generał osobiście przybył, by go powitać.

Radość przeobraziła oblicze Camille. Jaka ona jest piękna! — pomyślała Léa. W przypływie czułości ucałowała ją. Jakże odległy zdawał się czas, kiedy to nienawidziła żonę mężczyzny, którego, jak jej się wówczas zdawało, kochała i który został jej kochankiem pewnej nocy, w Tuluzie, w lochach z różowej cegły. Bez żadnej ukrytej myśli dzieliła szczęście tej, która została jej przyjaciółką.

— Dziękuję panu za tę dobrą wiadomość.

— Myślę, że mogę pani wyjawić, iż niebawem otrzyma pani inne równie pomyślne wieści. Lecz tymczasem musicie się stąd zbierać. Zawiózłbym was chętnie do pewnej znajomej w Souprosses, ale mam wrażenie, że jest obserwowana przez ludzi Grand-Clémenta, którzy mnie poszukują.

— A gdybyśmy wróciły do Montillac, skoro nie jesteśmy poszukiwane?

— Tego nie wiemy. Nie można sobie pozwolić na takie ryzyko.

— Na kilka dni można się przenieść na ambonę — powiedział Léon. — W lesie jest nie do znalezienia. Nie jest tam za wygodnie, no ale...

— Życie jest więcej warte niż wygody — rzekł Aristide. — Zabierzcie ubranie i zapasy żywności na kilka dni, zaraz stąd ruszamy. Ma pan tam koce?

— Wydaje mi się, że mam. Weźmy czysty dla małego.

— Co zrobicie z Mathiasem? — spytała Léa angielskiego agenta.

— Gdyby to tylko ode mnie zależało, wysłałbym go na rozwałkę.

— Nie można go tak zlikwidować. Trzeba go przesłuchać. Ja, mimo że nikomu nie ufam, jestem skłonny uwierzyć, że nie ma nic wspólnego z tymi aresztowaniami.

— Mimo że dla nich pracuje?

— Niestety, nie jest w tym odosobniony! Ale, póki mu się nie udowodni zbrodni, znaczy, że nie zabił.

— Jesteśmy gotowe, proszę pana — rzekła Camille, trzymając w ręku małą torbę podróżną.

 

Pułkownik Claude Bonnier, wojskowy delegat regionu, znany jako Hypoténuse, został wysłany do Francji przez Centralne Biuro Informacyjno-Operacyjne (BCRA) w listopadzie 1943 roku z misją zreorganizowania Résistance w Akwitanii po zdradzie Grand-Clémenta.