Aleja Henri Martin 101 - Régine Deforges - E-Book

Aleja Henri Martin 101 E-Book

Régine Deforges

0,0

Beschreibung

Czy młodej, zmysłowej kobiecie uda się uratować z rąk okupanta tych, których kocha i trochę wbrew zdrowemu rozsądkowi zaznać wszelkich uciech życia? Młodziutka Léa po utracie rodziców próbuje utrzymać posiadłość w Montillac, co jest bardzo trudne, zważywszy na brak pieniędzy i potencjalne wizyty gestapo, francuskiej policji oraz przyjaciół, z których część stała się kolaborantami. A tajemniczy, bardzo temperamenty kochanek Léi - Francis Tavernier coraz gorzej znosi fakt, że nie jest jedynym mężczyzną w jej życiu... Oto mistrzowsko opowiedziana historia II wojny światowej, gdzie wystawne życie paryżan zestawiono z bestialskimi przesłuchaniami i torturami w alei Henri-Martin. Przed tobą 2 część serii ,,Niebieski rower", można ją uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu. Na podstawie pierwszych czterech części cyklu w 2000 r. powstał francusko-włoski mini serial telewizyjny w reżyserii Thierry'ego Binisti.Jeśli szukasz oryginalnej opowieści o miłości, osadzonej we wstrząsających wojennych realiach, z pewnością będziesz pod wrażeniem tej części cyklu R. Deforges.Copyright (C) "101, Avenue Henri Martin" by Régine Deforges © Librairie Arthème Fayard, 1993. This audiobook is published by arrangement with Librairie Arthème Fayard, France.,,Niebieski rower" - to dziesięciotomowa saga Régine Deforges z lat 1939 – 1967; dotychczas na język polski przetłumaczono tylko cztery pierwsze części cyklu. Seria tych powieści z pogranicza literatury wojennej i obyczajowej z bogatym wątkiem erotycznym przedstawia burzliwe dzieje Léi Delmas - zmysłowej Francuzki z ruchu oporu. Czytelnicy niekiedy zarzucali Deforges, że niektóre sceny z jej powieści są zbytnio inspirowane klasykiem ,,Przeminęło z wiatrem" Margaret Mitchell.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 348

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Régine Deforges

Aleja Henri Martin 101 

Przełożyla WIERA BIEŃKOWSKA

Saga

Aleja Henri Martin 101 

 

Tłumaczenie Wiera Bieńkowska

 

Tytuł oryginału 101, avenue Henri-Martin

 

101, AVENUE HENRI MARTIN

© LIBRAIRE ARTHEME FAYARD, 1993 

Język oryginału francuski

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock & Unsplash

Copyright © 1988, 2022 Régine Deforges i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728422465 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

PROLOG

W nocy z dwudziestego na dwudziesty pierwszy września po upalnej dotychczas pogodzie zaczęło padać i zimny jak na tę porę roku wiatr szalał nad estuarium Gironde i wiał w górę Garonny.

Przez całe lato gwałtowne burze, niekiedy z gradem, niepokoiły hodowców winorośli. Rok nie zapowiadał się dobrze.

 

Zegar na katedrze Saint-André wybił czwartą.

 

Gwałtowne walenie w drzwi celi obudziło Prospera Guillou i syna jego Jeana uwięzionych w forcię Hâ. W ciemności poszli kolejno załatwić się, po czym usiedli na siennikach czekając na światło i kwaterkę zabarwionej na brązowo wody, która im służyła za kawę poranną. Jean myślał o swojej żonie Yvette, internowanej w koszarach Boudet; nic o niej nie wiedział od owego dnia lipcowego, kiedy to o piątej rano gestapo i policja wdarły się do jego farmy des Violettes w Thors. Wciąż miał w oczach aresztowanie rodziców i owej pary działaczy komunistycznych, Alberta i Elisabeth Dupeyron, którzy przyjechali po broń przeznaczoną dla grupy Partyzantów FTP 1  w Bordeaux.

 

Gabriel Fleureau, stolarz, obudził się nagle z krzykiem. Często mu się to zdarzało, odkąd przesłuchiwały go tamte dwie kanalie z brygady komisarza Poinsot. Łamali mu skrupulatnie palce prawej ręki. Nikogo nie wydał. Siłę czerpał z miłości do Aurore, dziewczyny, która do sklepu meblowego pana Cadou na nabrzeżu Salinière przynosiła regularnie ulotki, rozprowadzane potem przez Gabriela i Bergoua. I nie wiedział, że jego przyjaciółka została też aresztowana. Ostrożnie poruszył zbolałymi, zmiażdżonymi palcami.

 

Na sienniku obok Renégo Antoine uniósł się, mrucząc coś pod nosem. Nie mógł zapomnieć widoku dziesięcioletniego Michela który wyciągał do niego ręce wołając „tatusiu!”, małego Michela zabranego i uwięzionego w koszarach Boudet razem z matką Hélène. Ktoś musiał ich zadenuncjować, skoro Niemcy od razu znaleźli skład broni ukryty w Bègles w głębi jego ogrodu.

 

To samo myślał René Castéra. Jego ojciec, matka i brat Gabriel zostali aresztowani ósmego lipca, on — czternastego. Od dwóch lat przechowywali u siebie Żydów oraz działaczy podziemia i dopomagali rodzinom uwięzionych. Podobnie jak Antoine, Castéra nie miał żadnych wiadomości o swoich bliskich.

 

W innej celi na parterze Albert Dupeyron usiłował podtrzymać na duchu Camille Perdriau, która nie miała jeszcze dwudziestu lat. Pozwalało mu to nie myśleć ciągle o swojej młodej żonie Elisabeth, aresztowanej razem z nim.

 

Alexandre Pateau zaciskał pięści na wspomnienie sposobu, w jaki została potraktowana jego żona na oczach czteroletniego Etienne’a. Zaskoczono ich w domu w Saint-André-de-Cognac i zabrano do Cognac, potem zamknięto w forcie Hâ.

 

Raymond Bierge zaś zastanawiał się, jaki łobuz doniósł, że wraz z żoną Félicie przechowują u siebie maszyny drukarskie. Byleby babcia opiekowała się dobrze ich małym synkiem!

 

Jean Vignaux z Lagnon dziwił się sobie, że tak dokładnie pamięta dziewczynę, w której się kochają jego najlepsi przyjaciele, bracia Raoul i Jean Lefèvre, uroczą Léę Delmas. Ostatnim razem widział Léę na rowerze — jechała z rozwianymi włosami drogą prowadzącą do majątku Montillac.

 

Jedno po drugim zapaliły się w celach światła. Więźniowie zmrużyli oczy i zaczęli powoli wstawać.

Od wczoraj wiedzieli.

 

Gwałtowne podmuchy wiejącego przez całą noc wiatru wślizgiwały się pod drzwiami i przez szpary między deskami baraków obozu Mérignac, przynosząc trochę świeżego powietrza mężczyznom leżącym na niewygodnych kojach ledwie przykrytych brudnymi, cienkimi siennikami. Była piąta rano, więźniowie nie spali.

 

Lucien Valina z Cognac myślał o trójce swoich dzieci, zwłaszcza o małym Serge’u, który właśnie skończył siedem lat i którego Marguerite, żona Luciena, zbyt rozpieszczała. Jak brutalnie Niemcy wrzucili oboje do ciężarówki! Gdzie są teraz?

 

Gabriel Castéra myślał o swoim ojcu Albercie, którego uściskał przed kilkoma godzinami, kiedy przyszli po niego i poprowadzili do tego baraku, trochę na uboczu. Dręczyło go wspomnienie łez na policzkach starca. Na szczęście ma jeszcze przy sobie Renégo, swojego starszego syna.

 

Jean Lapeyrade czuł, jak ściska mu się serce, ilekroć spojrzy na Renégo de Oliveria i na tego chłopca, którego imienia nie znał, a który grał na harmonijce przez sporą część nocy, chcąc ukryć lęk. Jakże ci chłopcy są młodzi! „Berthe, gdzie jesteś?”

 

„Nie wpajajcie małemu pragnienia odwetu i nienawiści” — napisał Franc Sanson do żony.

 

Niezwykły ruch panował w obozie. Przez gwałtownie otwarte drzwi Raymond Rabeaux zobaczył ciężarówki wermachtu otoczone kilkudziesięciu żołnierzami piechoty w mundurach feldgrau. Zaskoczyło go zimne i wilgotne powietrze. Było jeszcze bardzo ciemno. W świetle latarń, które trzymali strażnicy, pobłyskiwały kałuże. Niemcy ustawili naprzeciw drzwi karabin maszynowy. Harmonijka umilkła.

 

Od wczoraj wiedzieli.

Zastępca dyrektora Rousseau, który rozmawiał z niemieckim oficerem, skierował się w stronę baraku.

— Ano, niech każdy wychodzi, jak usłyszy swoje nazwisko, nie każcie czekać tym panom, pospieszcie się. Espagnet, Jougourd, Castéra, Noutari, Portier, Valina, Chardin, Meiller, Voignet, Eloi...

Więźniowie wychodzili jeden po drugim. Popychani przez żołnierzy ustawili się w szeregu, podnieśli kołnierze kurtek i wcisnęli głębiej na oczy berety lub czapki.

— Naprzód, wsiadać do ciężarówek. Jonet, Brouillon, Meunier, Puech, Moulias...

Franc Sanson z prężnością swoich dwudziestu dwu lat wskoczył pierwszy do ciężarówki.

 

W obozie jakby wzbierał głuchy szum. Za szybami każdego baraku stali więźniowie, którzy w tajemniczy sposób wiedzieli. Jeden, potem dwóch, potem dziesięciu, potem stu, potem tysiąc zaczęło nucić Międzynarodówkę. Ogromny pomruk wzbierał w piersiach i mknął za tymi, co odjeżdżali, dodając im odwagi, wspierając ich godność. Błoto, deszcz, szczekające okrzyki strażników, nawet strach znikły, zmiecione tym wspaniałym śpiewem tchnącym nadzieją.

 

Była siódma rano. Ciężarówki, które wyruszyły z koszar Boudet, z fortu Hâ i z obozu Mérignac, jechały drogą do Souges. Na ich widok kobiety żegnały się znakiem krzyża, a mężczyźni zdejmowali czapki. Przy wjeździe do obozu wojskowego ciężarówki zwolniły. Więźniowie jechali zatopieni w myślach, nie zwracając uwagi na czterech żołnierzy, którzy trzymali karabiny wycelowane prosto w nich. Na wybojach więźniowie wpadali jedni na drugich.

Ciężarówki stanęły. Żołnierze odrzucili plandeki, opuścili klapy ciężarówek i zeskoczyli na piasek.

— Schnell... Schnell... Aussteigen... 2 

 

Stłoczeni w rogu więźniowie patrzyli na siebie i liczyli się machinalnie. Siedemdziesięciu. Było ich siedemdziesięciu... Siedemdziesięciu mężczyzn, którzy od wczoraj wiedzieli, że niebawem umrą.

 

W odwet za zamach dokonany w Paryżu na oficera niemieckiego Karl Oberg, szef SS i policji, oraz Helmuth Knochen zażądali od rządu Vichy listy stu dwudziestu zakładników. Czterdziestu sześciu więźniów z obozów w Compiègne i w Romainville spełniało wymagane warunki. Wilhelm Dohse, szef gestapo w Bordeaux, uzupełnił listę.

— Gabriel!...

— René!...

Bracia Castéra padli sobie w ramiona. A każdy z nich łudził się, że tylko jemu grozi śmierć.

Grubawy oficer stanął przed zakładnikami i coś im przeczytał, pewnie wyrok. Co to ich obchodziło! Nagle młody głos zagłuszył słowa Niemca:

Allons enfants de la patrie...

Śpiew, początkowo nieśmiały, nagle zagrzmiał, jakby smagnął wrogów prosto w twarz. Nie rozumieją gniewnych słów, ale wiedzą, że dzięki nim zziębnięte stado przeobraża się w groźny hufiec i ten hufiec nawołuje do zemsty:

Czy na polach Francji słyszycie

Wrzask tych dzikich żołnierzy?

 

Co pięć metrów słup. Dziesięć słupów wzdłuż piaszczystego nasypu, dziesięciu mężczyzn staje przed nimi nie czekając na rozkaz. Przywiązani do słupów nie pozwalają zawiązywać sobie oczu. Stary ksiądz błogosławi ich drżącą ręką. Pluton egzekucyjny staje naprzeciw... Rozlega się rozkaz jak klaśnięcie z bicza... pierwsza salwa... pod uderzeniami kul ciała drgają i powoli osuwają się na ziemię...

Głosy milkną na ułamek sekundy i rozbrzmiewają na nowo, jeszcze donośniejsze tego dżdżystego poranka.

Chwyć za broń, obywatelu!

 

Siedemdziesiąt razy rozlega się ostatni wystrzał.

Ciała męczenników wrzucane do szerokiego rowu za nasypem...

Deszcz ustał. Blade promienie słońca padają na piasek. U stóp słupów mieni się przemieszana z wodą kałuży krew i wsiąka powoli w ziemię.

 

Po wykonaniu zadania żołnierze odjeżdżają. Jest dziewiąta rano 21 września 1942 roku, Land Souges koło Bordeaux.

Po śmierci Pierre’a Delmas siostra jego, Bernadette Bouchardeau, usiłowała wziąć sprawy domowe w swoje ręce. Dobra wola dzielnej kobiety była równie oczywista jak jej całkowita niezdolność do zarządzania takim majątkiem jak Montillac.

Siedząc w gabinecie brata, Bernadette grzebała w jego papierach, pojękując przy tym w stronę Camille d’Argilat, która zaofiarowała się jej z pomocą:

— Boże wielki, co z nami będzie? Nie mogę się połapać w tych liczbach. Trzeba się zwrócić do rządcy, do Fayarda.

— Niech pani odpocznie, spróbuję się w tym zorientować.

— Dziękuję, kochana Camille, bardzo jesteś dzielna — odparła Bernadette wstając... — Léa powinna wziąć się w garść — dodała zdejmując okulary. — Mnie także jest ciężko, ale ja panuję nad sobą.

Camille uśmiechnęła się ukradkiem.

— Pewnie pani jest silniejsza.

— Pewnie — przytaknęła Bernadette Bouchardeau.

Cóż to za głupia kobieta, pomyślała Camille.

— Dobranoc, moje dziecko. Proszę długo nie siedzieć.

Drzwi zamknęły się bezszelestnie. Odgłos ciężkich kroków za drzwiami, trzask dziesiątego stopnia na schodach. Potem w uśpionym domu znów zapadła cisza, zakłócana od czasu do czasu podmuchami zimnego wiatru jesiennego, od którego drgały mury i miotały się płomienie w kominku. Siedząc pośrodku ciepłego pokoju Camille patrzyła na ogień, ale go nie widziała. Nagle jedno polano pękło z trzaskiem i osunęło się, rzucając na dywan iskry i rozżarzone węgielki. Camille zerwała się z krzesła, podbiegła do kominka, schwyciła szczypce i szybko zebrała rozżarzone głownie. Przy okazji wrzuciła do ognia szczep winorośli, który natychmiast się zapalił z wesołym trzaskiem.

Młoda kobieta zawiązała mocniej pasek szlafroka i usiadła za biurkiem Pierre’a Delmas.

Pracowała do późnej nocy, podnosząc tylko od czasu do czasu głowę, żeby rozetrzeć zbolały kark.

Zegar wybił trzecią.

— Jeszcze się nie położyłaś? — zawołała Léa wchodząc.

— Ty także, jak widzę — odparła Camille z czułym uśmiechem.

— Przyszłam po książkę, w żaden sposób nie mogę zasnąć.

— Czy wzięłaś proszek doktora Blancharda?

— Tak, ale po tych proszkach chodzę półprzytomna przez cały dzień.

— Powiedz mu o tym, da ci coś innego. Musisz spać.

— Chciałabym bardzo, a jednocześnie się boję. Jak tylko zasypiam, zjawia się tamten człowiek z Orleanu. Twarz ma zalaną krwią, idzie w moją stronę... Usiłuje mnie złapać i mówi: „Dlaczego zabiłaś mnie, ladacznico, kurewko? Chodź tu, ślicznotko, pokażę ci, jak przyjemnie się kochać z trupem. Jestem pewien, że lubisz to. Prawda?... Lubisz to, szmato... lubisz, wywłoko, lu...”

— Przestań! — krzyknęła Camille chwytając Léę za ramiona. — Przestań!

Léa spojrzała na nią nieprzytomnym wzrokiem, otarła czoło, zrobiła kilka kroków i opadła na starą, skórzaną kanapę.

— Nie wyobrażasz sobie, jak to jest... To okropne, zwłaszcza kiedy tamten mówi: „Dosyć tego dobrego. Teraz pójdziemy do twojego tatusia: czeka na nas w towarzystwie swoich przyjaciół robaków...”

— Nie mów tak...

— „...i twojej kochanej mamusi”. Więc idę za nim wołając mamę.

Camille uklękła, wzięła Léę w ramiona i kołysała ją delikatnie, jak miała zwyczaj kołysać synka, małego Charles’a, kiedy dziecko, obudziwszy się ze strasznego snu, biegło z płaczem do jej łóżka.

— No, uspokój się. Nie myśl już o tym. Zabiłyśmy go obie. Przypomnij sobie... Strzeliłam pierwsza. Myślałam, że nie żyje.

— Tak, to prawda, ale to ja, to ja go zabiłam.

— Nie było wyboru, on albo my. Stryj Adrien powiedział ci, że na twoim miejscu zrobiłby to samo.

— Powiedział tak, żeby było mi lżej. Wyobrażasz sobie, że tak postąpiłby stryj... dominikanin? Że zabiłby człowieka?

— Gdyby nie było innego wyjścia, tak.

— To samo mówił mi i Laurent, i François Tavernier. Ale jestem pewna, że stryj Adrien nie byłby zdolny do czegoś takiego.

— Nie mówmy o tym. Sprawdziłam rachunki twego ojca, sytuacja nie wygląda wesoło. Nie mogę zrozumieć, jak pracuje ten Fayard. Ograniczając się bardzo, powinnyśmy dać sobie radę.

— Jak można się jeszcze bardziej ograniczać?! — zawołała Léa wstając. — Jadamy mięso raz w tygodniu, i w dodatku jakie! Gdyby było nas mniej, może dałybyśmy sobie radę, ale tak...

Camille spuściła głowę.

— Wiem, że jesteśmy dla ciebie ciężarem. Później zwrócę ci wszystko, co na nas troje wydałaś.

— Zwariowałaś, co innego miałam na myśli!

— Wiem — smętnie odparła Camille.

— Och, nie, nie rób takiej miny. Nic ci nie można powiedzieć.

— Wybacz, kochanie.

— Nie mam ci nic do wybaczenia, robisz to, co do ciebie należy... i w tej chwili nawet to, co należy do mnie.

Léa rozsunęła podwójne zasłony. Księżyc zalewał zimnym blaskiem żwir na podwórzu, wiatr usiłował zerwać ostatnie liście z dużej lipy.

— Myślisz, że wojna potrwa jeszcze długo? — zapytała Léa. — Wszyscy, zdaje się, uważają za normalne, że rząd Vichy współpracuje z Niemcami...

— Nie, Léo, nie wszyscy. Rozejrzyj się naokoło. Znasz co najmniej dziesięć osób, które walczą nadal...

— Czymże jest dziesięć osób wobec setek tysięcy, które krzyczą co dzień: „Niech żyje Pétain!”

— Niedługo będzie nas więcej. Setki, potem tysiące powiedzą: „Nie!”

— Już w to nie wierzę... Wszyscy myślą o jednym: najeść się do syta i nie marznąć.

— Jak możesz tak mówić! Francuzi nie otrząsnęli się jeszcze po klęsce, ale zaufanie do marszałka maleje z każdym dniem. Nawet Fayard mi powiedział niedawno: „Pani Camille, nie uważa pani, że ten starzec trochę się zagalopował?”, a przecież Fayard...

— Fayard chciał cię podejść. Znam go, to szczwany lis. Usiłuje się dowiedzieć, co myślisz, żeby to potem, w miarę potrzeby, wykorzystać. Dla niego hasło PRACA, RODZINA, OJCZYZNA coś znaczy.

— Dla mnie także, ale niezupełnie to samo.

— Uważaj. Ma jeden cel: odebrać nam Montillac. Nie cofnie się przed niczym. W dodatku jest przekonany, że Mathias wyjechał stąd z mego powodu.

— I nie bardzo się chyba myli?

— Nie, to nieprawda! — zawołała Léa gniewnie. — Przeciwnie, usiłowałam powstrzymać Mathiasa. Nie moja wina, że nie chciał mnie słuchać, wolał jechać do Niemiec i zarobić trochę pieniędzy niż pracować w Montillac.

— Kochanie, przesadzasz, wiesz doskonale, dlaczego Mathias wyjechał...

— Nie!

— ...dlatego że cię kocha.

— No i co z tego, też mi problem. Gdyby mnie kochał, jak mówisz, powinien był tutaj zostać, żeby mi pomóc i nie pozwolić, by jego ojciec okradł nas do reszty.

— Mógł także przyłączyć się do ludzi generała de Gaulle’a, ale rozumiem, że wyjechał.

— Jesteś zbyt wyrozumiała.

— Nie myśl tak. Rozumiem, bo chodzi o miłość... Nie wiem, co bym zrobiła na miejscu Mathiasa czy Françoise... Może bym postąpiła tak samo jak oni.

— Pleciesz głupstwa. Nigdy byś nie pozwoliła, żeby Niemiec zrobił ci dziecko, jak tej biednej Françoise.

— Nie mów tak o własnej siostrze.

— Nie jest już moją siostrą. To przez nią tatuś nie żyje.

— Nieprawda, doktor Blanchard mówił, że twój ojciec od lat chorował na serce, ale mimo błagań twojej matki nie chciał się leczyć.

— Nie chcę o tym słyszeć. Gdyby Françoise nie wyjechała, żyłby jeszcze! — zawołała Léa chowając twarz w dłoniach i zanosząc się płaczem.

Camille powstrzymała odruch czułości i nie podeszła do przyjaciółki. Jak Léa mogła do tego stopnia lekceważyć uczucia innych ludzi?

„Na tym polega jej siła — mówił Laurent. — Chce widzieć tylko to, co jest tuż przed nią. Idzie naprzód, a zastanawia się potem. Nie z braku inteligencji, ale z nadmiaru żywotności”.

Léa miała ochotę tupnąć nogą, jak to robiła w dzieciństwie, lecz się opanowała. Odwróciła się do Camille.

— Nie patrz tak na mnie. Idź, połóż się. Spójrz do lustra, jak ty wyglądasz!

— Masz rację, jestem zmęczona. Ty także powinnaś się położyć. Dobranoc.

Camille podeszła do Léi, by ją ucałować. Léa nie drgnęła i nie pocałowała Camille, która bez słowa wyszła z pokoju.

Wściekła na przyjaciółkę i na siebie Léa rzuciła gałąź winorośli do kominka, wyjęła z niskiej szafki pod księgozbiorem szkocki pled, w który lubił się otulać jej ojciec, zgasiła lampę i położyła się na tapczanie.

Nie leżała długo bezsennie, patrząc na płomienie tańczące w kominku. Niebawem ruch tych płomieni ją uśpił.

Od śmierci ojca Léa często spędzała noc w tym jej ulubionym teraz pokoju, jedynym, gdzie widma rodzinne nie nawiedzały jej i nie nękały.

Chłód obudził Léę. Muszę znieść tutaj pierzynkę, pomyślała. Odsunęła zasłony i miała dziwne wrażenie, że znalazła się w chmurach — tak gęsta mgła się kłębiła za oknem. Jednakże za tą zasłoną wyczuwało się światło. Będzie ładnie, pomyślała Léa. Szybko i sprawnie rozpaliła znów ogień i chwilę trwała bez ruchu, grzejąc się. Machinalnie liczyła godziny, które zegar miarowo wybijał. Jedenaście. Jedenaście! A więc jest już jedenasta! Dlaczego pozwolono jej tak długo spać?

 

Wysoki płomień gałęzi winorośli, palących się w wielkim kominie, oświetlał ciepłym blaskiem obszerną kuchnię zaciemnioną przez snującą się za oknami mgłę, która się nie rozpraszała. Na stole przykrytym niebieską ceratą stała pusta filiżanka Léi i leżał owinięty w serwetkę kawałek maślanej bułki. Léa łakomie powąchała smakowicie pachnące ciasto. Wypiek Sidonie, pomyślała. W rogu płyty zobaczyła staroświecki dzbanek z niebieskiej emalii. Nalała sobie kawy, która była kawą tylko z nazwy. Na szczęście mleko łagodziło jej smak.

Podczas jedzenia Léa zastanawiała się: co to dzisiaj za dzień, że mamy ciasto? Spojrzała w górę i zrozumiała: zobaczyła wielką jedenastkę. Jedenasty listopada! Sidonie chciała w ten sposób uczcić rocznicę końca wojny czternastego roku. Léa wzruszyła ramionami uśmiechając się smętnie. Kiedy nadejdzie koniec obecnej wojny? Trwa już przeszło dwa lata!... Dzisiaj, 11 listopada 1942 roku, Francja jest ciągle przecięta na dwoje, coraz więcej młodych ludzi odmawia wyjazdu na roboty do Niemiec i chroni się w górach i lasach, tworząc grupy szukające przywódcy i żyjące głównie z datków ludności miejscowej, a niekiedy także z rabunku. W swoim sektorze Laurent d’Argilat miał za zadanie przegrupować tych opornych młodzieńców i wcielić ich do nowych komórek ruchu oporu. Laurent... Léa nie widziała go od pogrzebu ojca. Camille, żona Laurenta, pojechała raz do niego do Tuluzy, zostawiając Léę chorą z zazdrości. A Tavernier, co się z nim dzieje? Mógłby przynajmniej dowiadywać się o Léę. Był jej kochankiem, nieprawdaż? Z jego powodu przeżyła jeden z największych lęków w swoim życiu: ciąża? Ten fałszywy alarm pomógł Léi zrozumieć niepokój, w jakim żyła Françoise, której dziecko miało się już niebawem urodzić. Françoise napisała do Léi list: błagała siostrę, by przyjechała na czas porodu. Pochłonięta własnym bólem i nienawiścią Léa nie odpowiedziała jej nawet.

— Camille, Ruth, Léo, ciociu Bernadette! — wołała Laure wchodząc do kuchni.

— Co się stało? — zapytała Léa wstając.

— Laure, to ty tak krzyczysz? — powiedziała Ruth wchodząc do kuchni. Najmłodsza siostra Léi nie mogła złapać tchu.

Drzwiami, które wychodziły na podwórze, wszedł Fayard, a za nim jego żona.

— Słyszałyście panie?

— Co słyszałyśmy? Proszę wreszcie wykrztusić — odparła Ruth.

— Bosze...

— Co? Co zrobiły bosze? — zawołała Léa.

— Zagarnęli wolną strefę — wypaliła Laure jednym tchem.

Léa opadła na krzesło. Naprzeciw niej Camille, której wejścia nie zauważyła, stała tuląc do piersi synka, a malec, przekonany, że to jakaś nowa zabawa, wybuchnął śmiechem.

— Słyszeliśmy przez radio — odpowiedział Fayard.

— Powiedziano przez Radio Paryż, że odszkodowanie za okupację zostało ustalone i będzie wynosić pięćset milionów za jeden dzień. Skąd się weźmie tyle pieniędzy? — dodała jego żona.

Dom panien de Montpleynet bardzo się zmienił od czasów ostatniego pobytu Léi w Paryżu. Dwa mieszkania położone na tym samym piętrze i połączone wspólnymi drzwiami, mieszkania, które niegdyś tętniły życiem, były teraz wyziębione. Dwie siostry i ich służąca zajmowały cztery pokoje, jedyne, jakie mogły jako tako opalić. Trzy pokoje w głębi korytarza i całe mieszkanie Albertine wyglądały jak opuszczone: meble stały w pokrowcach, okiennice były szczelnie zamknięte, w kominkach przestano palić. Właścicielki tych mieszkań pogodziły się z ciasnotą. Nazwały „zimnym mieszkaniem” pokoje, których nie mogły ogrzać, i nigdy tam nie chodziły.

 

— Zrozum nas, nie mogłyśmy zostawić Françoise samej, chorej w hotelu, twoja matka by nam tego nie darowała — powiedziała Lisa de Montpleynet wycierając oczy wilgotną chusteczką.

— Nie ma co do tego wracać, spełniłyśmy swój obowiązek, obowiązek krewnych i chrześcijanek — dodała oschłym tonem jej siostra Albertine.

Stojąc w małym saloniku ciotek Léa z trudem hamowała gniew.

 

Pełen przerażenia list Albertine — co wcale nie było w jej stylu — sprawił, że po wielogodzinnym oczekiwaniu na zatłoczonym dworcu Saint-Jean w Bordeaux Léa wsiadła do pierwszego pociągu jadącego do Paryża. Kiedy przyjechała na ulicę de l’Université, Estelle, gospodyni i służąca panien de Montpleynet, otulona w kolorowe szale uściskała ją z widoczną ulgą, powtarzając, jak gdyby chciała się upewnić, że to prawda:

— Nareszcie przyjechała panienka, nareszcie...

— Co tu się dzieje, Estelle, gdzie są ciocie? Czy są chore?

— Panienko Léo, gdyby pani wiedziała...

— Léa, nareszcie! — zawołała na jej widok Lisa, wchodząc do pokoju w futrze narzuconym na szlafrok.

Po chwili zjawiła się Albertine w towarzystwie mężczyzny z torbą lekarską. Odprowadziła go aż do drzwi mówiąc:

— Do widzenia, panie doktorze, do jutra.

Léa spojrzała ze zdziwieniem na trzy kobiety.

— Czy powiecie mi wreszcie, kto tutaj jest chory?

— Twoja siostra Françoise — odpowiedziała Albertine.

Léa zaniemówiła. Po chwili zaskoczenia wybuchła gniewem. Jej twarde słowa doprowadziły do łez wrażliwą Lisę.

— Léo, Léo, to ty — dobiegł cichy głos zza drzwi, które powoli się otworzyły.

Na progu stanęła Françoise otulona kocem, który nie bardzo zasłaniał jej duży brzuch.

Albertine podbiegła do siostrzenicy.

— Po co tu przyszłaś? Lekarz zabronił ci wstawać.

Nie słuchając ciotki Françoise podeszła do siostry z wyciągniętymi ku niej ramionami. Koc ześliznął się, odsłaniając olbrzymi brzuch, który uwydatniała wąska, nocna koszula.

Siostry padły sobie w objęcia.

— Och, Léa! Dzięki ci, żeś przyjechała.

Léa zaprowadziła Françoise do jej pokoju, zaledwie nieco cieplejszego niż salonik.

Położywszy się Françoise ujęła rękę siostry i podniosła do ust szepcząc:

— Przyjechałaś!

— Uspokój się, kochanie, rozchorujesz się — powiedziała Albertine poprawiając poduszki.

— Nie, cioteczko, nie choruje się ze szczęścia. Léo, opowiedz mi wszystko. Wszystko, co się dzieje w Montillac.

Po upływie dwóch godzin siostry ciągle jeszcze były pochłonięte rozmową.

 

Léa nie mogła wyjść z ciepłego, miękkiego łóżka, którym rozkoszowała się od chwili przebudzenia. Nie chciała się pogodzić z myślą, że musi wstać i ubrać się w tym okropnym zimnie. Ach, leżeć tak w cieple aż do końca zimy... aż do końca wojny...

Ze zdziwieniem myślała, że wczoraj wieczorem z przyjemnością wspominały z Françoise szczęśliwe chwile wspólnego dzieciństwa. Zdały sobie nagle sprawę, że łączy je więź, której dawniej specjalnie nie czuły. Rozstając się miały wrażenie, że się odnalazły, ale starannie unikały tematu, który żywo je obchodził: urodzenia dziecka i przyszłości Françoise.

Zapukano do drzwi. To Estelle przyniosła tacę ze śniadaniem.

— Co? Herbata i prawdziwy cukier! — wykrzyknęła Léa unosząc się w pościeli. — Jak tego dokonałyście?

— Po raz pierwszy od trzech miesięcy. Na cześć panienki! Mamy to dzięki przyjacielowi pani Mulstein... jest podobno pisarzem.

— Raphaël Mahl?

— Tak, tak się nazywa. Pan w bardzo złym guście. Widziałam go przedwczoraj na tarasie kawiarni „Deux-Magots” z jakimś młodym oficerem niemieckim, obejmował tego bosza, coś mu szepcząc do ucha. Wszyscy odwracali się z zażenowaniem.

Léa z trudem ukryła uśmiech, którego nie zrozumiałaby stara służąca.

— Opowiedziałam o tym moim paniom zaznaczając, że nie powinny przyjmować takiego pana — ciągnęła Estelle. — Ale panna Lisa powiedziała mi, że ja we wszystkim węszę coś złego, że pan Mahl jest prawdziwym dżentelmenem i że dzięki niemu nie umieramy całkiem z głodu. A panna Albertine dodała, że nie trzeba zwracać uwagi na pozory. A co panienka o tym myśli?

— Znam bardzo mało pana Mahla, Estelle. Powiem jednak ciociom, żeby w kontaktach z tym typem miały się na baczności.

— Zaniosłam czajnik gorącej wody do łazienki i włączyłam piecyk elektryczny. Kiepsko grzeje, ale powietrze robi się nieco cieplejsze.

— Dziękuję, Estelle. Chętnie bym się wykąpała.

— Kąpiel!... Od kilku miesięcy nie napełniałyśmy wanny. Moje panie chodzą raz w tygodniu do łaźni publicznej.

— Chciałabym je tam zobaczyć! Nie mają pewnie odwagi się rozebrać.

— To nieładnie tak pokpiwać, panienko. Życie mamy ciężkie. Marzniemy, cierpimy głód. Boimy się także.

— Czego się boicie? Co może wam grozić?

— Kto wie, panienko. Pamięta pani tę panią z pierwszego piętra, z którą ciocie panienki piły czasem herbatę?

— Panią Lévy?

— Tak. Więc Niemcy przyszli po nią, aresztowali. Leżała chora, wyciągnęli ją z łóżka i zabrali w samej nocnej koszuli. Panna Albertine zawiadomiła pana Taverniera...

— Taverniera?

— ...prosiła, żeby się dowiedział, gdzie zabrali panią Lévy.

— No i co?

— Kiedy przyszedł po kilku dniach, był okropnie blady. I miał taką minę, że strach było patrzeć.

— Co powiedział?

— Że zabrano panią Lévy do Drancy, a stamtąd do obozu w Niemczech z tysiącem innych osób, głównie kobiet i dzieci. Mieszkanie pani Lévy zajęła jakaś aktorka. Ta osoba prowadzi wystawne życie i przyjmuje niemieckich oficerów. Hałasują okropnie. Nikt nie śmie się poskarżyć ze strachu przed represjami.

— Kiedy ostatnio był tutaj pan Tavernier?

— Ze trzy tygodnie temu. Nalegał, żeby ciocie panienki wzięły pannę Françoise do siebie.

Léa poczuła przyspieszone bicie serca. A więc François zajmował się jej ciociami, jej siostrą...

— Pójdę już sobie, panienko. Podobno o dwunastej na targ przy ulicy de Buci przywiozą ryby. Nie powinnam się spóźnić, jeśli chcę dostać coś oprócz ości.

 

Léa szybko się umyła. Na niebieską, wełnianą sukienkę włożyła czarny pulower i żakiet, wciągnęła na nogi grube skarpetki i tak wystrojona poszła do siostry.

Siedząc na łóżku, otulona w lizeski i różowe szale, które podkreślały bladość jej cery, Françoise, wypoczęta, starannie uczesana, patrzyła z uśmiechem na Léę.

— Dzień dobry, dobrze spałaś? — zapytała. — Bo ja od miesięcy nie spałam tak dobrze. To dzięki tobie.

Léa bez słowa ucałowała siostrę.

— Dobrze, że jesteś tutaj... Szybko powrócę do zdrowia. Nie chcę opuścić premiery „Martwej królowej” Montherlanta.

— Kiedy ma być ta premiera?

— Ósmego grudnia w Komedii Francuskiej.

— Ósmego grudnia? Ależ to pojutrze.

— No i co z tego? Dziecko ma się urodzić za przeszło miesiąc, czuję się doskonale. Ciąża nie jest chorobą. Zobaczysz, kiedy przyjdzie kolej na ciebie.

— Nigdy, mam nadzieję.

— Dlaczego? To cudowne uczucie: spodziewać się dziecka mężczyzny, którego się kocha.

Na widok nieruchomej twarzy Léi Françoise zrozumiała, że posunęła się za daleko. Spuściła głowę czerwieniąc się. Po czym zdobyła się na odwagę, podniosła oczy i powiedziała lekko drżącym głosem:

— Wiem, co myślisz. Usiłowałam przekonać siebie, że nie powinnam kochać Ottona. Daremnie. Wszystko w nim mi się podoba: jego dobroć, zamiłowanie do muzyki, talent, odwaga, a nawet to, że jest Niemcem. Jedyna rzecz, jakiej pragnę, to żeby wojna się prędzej skończyła. Rozumiesz, prawda? Spróbuj zrozumieć.

Léa nie mogła myśleć o tym spokojnie i logicznie. Coś w niej się buntowało przeciw tej miłości, czuła się szczerze zgorszona. A jednocześnie rozumiała, co łączy Ottona i Françoise. Gdyby Otto nie był Niemcem, uważałaby, że będzie miała uroczego szwagra.

— Co zamierzasz teraz robić? — zapytała siostrę.

— Wyjść za niego, jak tylko wróci z Berlina i otrzyma zezwolenie od swoich przełożonych. Obiecaj mi, że będziesz na moim ślubie. Proszę cię, obiecaj.

— Wszystko zależy od tego, kiedy to będzie. Jeśli podczas winobrania albo na wiosnę, nie będę mogła.

— Jakoś to załatwisz — powiedziała Françoise z uśmiechem, ucieszona, że siostra nie odmówiła jej kategorycznie. — Otto jest cudowny, pisze do mnie co dzień, niepokoi się o mnie i o dziecko. Oddał mnie pod opiekę Frederica Hankego. Pamiętasz go? Pomógł ci przy porodzie Camille.

— No cóż, jeśli będzie jakiś kłopot, zastąpi położną i przy tobie.

Léa powiedziała to z tak złośliwą ironią, że François nie mogła powstrzymać łez, i Léa zawstydziła się swoich słów. Może nawet przeprosiłaby siostrę, gdyby ciocia Albertine nie weszła do pokoju.

— Léa, telefon do ciebie... Françoise, co ci jest?

— Nic mi nie jest, ciociu... Jestem trochę zmęczona.

 

— Halo, kto mówi?

— Pani jest Léą Delmas?

— Tak. Ale kto mówi?

— Nie poznaje mnie pani? Czyżby zepsuł się pani słuch?

— Proszę powiedzieć, kim pan jest, bo odłożę słuchawkę.

— Zawsze tak samo prędka, jak widzę. Proszę się skupić, piękna przyjaciółeczko.

— Nie mam ochoty się skupiać, a takie żarty uważam za głupie.

— Niech pani nie odkłada słuchawki. Proszę sobie przypomnieć „Le Chapon fin”, czereśnie Mandela, „La Petite Gironde”, kościół Sainte-Eulalie, ulicę Saint-Genès...

— Raphaël!

— Nareszcie!

— Przepraszam, ale nie znoszę takich tajemniczych telefonów. Skąd się pan dowiedział, że przyjechałam do Paryża?

— Zawsze jestem dobrze poinformowany o wszystkim, co dotyczy moich przyjaciół. Kiedy się zobaczymy?

— Nie wiem. Dopiero przyjechałam.

— Wstąpię o piątej na herbatę. Niech pani nic nie szykuje, przyniosę wszystko co trzeba. Proszę tylko zagotować wodę.

— Ale...

— Jak się miewa pani urocza siostra, jak ciocie?... Proszę przekazać im ode mnie wyrazy szacunku. Do widzenia, kochanie. Cieszę się, że panią zobaczę.

Raphaël Mahl powiesił słuchawkę, kończąc rozmowę ze zdumioną Léą. Jak on się dowiedział? pomyślała Léa i zrobiło się jej dziwnie przykro.

— Nie stój tak w tym lodowatym przedpokoju, przeziębisz się, moja droga — powiedziała Lisa.

Léa drgnęła.

— Dawno ciocie widziały Raphaëla Mahla?

— Bo ja wiem... Chyba jakieś dwa tygodnie temu.

— Widział się wtedy z Françoise?

— Nie, Françoise przyjechała nazajutrz po jego wizycie i od tego czasu nie ruszała się z domu. Ale dlaczego pytasz mnie o to?

— Właśnie dzwonił Raphaël Mahl i zastanawiam się, skąd on wie, że jestem w Paryżu.

— Może to przypadek.

— Kiedy chodzi o kogoś takiego jak Raphaël Mahl, nie wierzę w przypadki.

Lisa wzruszyła ramionami na znak, że nic nie wie.

— Ojej, zapomniałam, Raphaël przyjdzie dziś na herbatę.

— Ale my nie mamy czym go przyjąć.

— Powiedział, że oprócz wody przyniesie wszystko.

W salonie zegar wybił właśnie godzinę piątą, kiedy u drzwi wejściowych zabrzmiał dzwonek. Estelle, która włożyła na swój codzienny strój nieskazitelnie biały fartuszek z falbanką, otworzyła drzwi. Ledwie widoczny za stosem paczek z kokardami Raphaël Mahl wszedł do przedpokoju.

— Prędzej, miła Estelle, proszę mi pomóc, bo wszystkie te łakocie posypią się na dywan.

Burcząc pod nosem Estelle zabrała paczki.

— Raphaël, wspaniale pan wygląda!

— Léa!

Zanim się przywitali, dłuższą chwilę przyglądali się sobie, jak gdyby chcieli od razu ogarnąć okiem mnóstwo szczegółów.

Różnili się wszystkim — stosunkiem do życia, do przyjaźni, do miłości, ale pewna sympatia, której się nie opierali, przyciągała ich do siebie. Z nich dwojga Raphaël zastanawiał się bardziej nad tym, co nazywał „częścią swojej osobowości nie tkniętej zgnilizną”. Raphaël Mahl, oszust, kłamca, złodziej, konfident policji, współpracownik gestapo, przygodny autor kronik w takich pismach jak „Je suis partout”, „Gringoire”, „Pilori” i „Nouveaux Temps”, Żyd. A jego antysemityzm niemal szokował znakomitych dyrektorów i redaktorów tych periodyków, którzy propagowali przecież „walkę z Żydami”... Wobec Léi Mahl czuł się trochę jak starszy brat, który chce chronić siostrzyczkę przed brudem życia.

— Piękna przyjaciółko, jak to pani robi, że zachwyca mi oczy i duszę, ilekroć panią widzę?

Léa roześmiała się tym swoim charakterystycznym, trochę ochrypłym śmiechem, który niepokoił mężczyzn, a drażnił kobiety, i ucałowała Mahla w oba policzki.

— Na pewno nie mam racji, ale miło mi widzieć pana znowu.

— Dlaczego w tym samym zdaniu wypowiada pani rzecz przyjemną i inną, która sprawia mi znacznie mniej przyjemności? Dobrze, jestem wspaniałomyślny, zapamiętam tylko to, co przyjemne. Powiedziała pani, kiedy wszedłem, że wspaniale wyglądam. Jestem elegancki, prawda? Ale najbardziej jestem dumny ze swoich butów. Niezłe, co? Kosztowały fortunę. Robiłem je na obstalunek u Hermesa.

— Skąd pan wziął tyle pieniędzy? Obrabował pan starszą damę, sprzedał swoje ciało niemieckiemu kapitanowi, różowemu i tłustemu, czy skłaniał do nierządu szeregowca o delikatnej skórze?

— Nie omyliła się pani zbytnio. Trudno, droga przyjaciółko, człowiek zdobywa szczęście na własną miarę i najczęściej pieniądze na własną, małą miarę... A ponieważ obliczyłem sobie, że szczęście, no, nędzne szczęście, jakiego zdolny jestem zaznać, ucieknie mi, jeśli nie będę miał pieniędzy, postanowiłem je zdobyć. Bardzo to łatwe obecnie. Wszystko jest na sprzedaż: ciało i sumienie. Ja — zależnie od okoliczności — sprzedaję jedno lub drugie, albo też, jeśli klient jest hojny, oba naraz.

— Jest pan okropny.

— Dobro jest tak niedoskonałe, że nie interesuje mnie. Ten, kto uważa człowieka za istotę rozumną, popełnia błąd, urocza przyjaciółko. Zdolność myślenia nie obdarza rozumem. Byłem zawsze przekonany, że człowiek przeciętny doznaje przyjemności z powodu rzeczy rozumnych. Muszę kiedyś napisać „Pochwałę przeciętności”. Narobi to szumu w Republice Literatury. Zanim jednak to arcydzieło powstanie, proszę pozwolić, że złożę moje uszanowanie pani ciociom i siostrze.

W pokoju Françoise na okrągłym stoliku, przykrytym haftowaną serwetą, postawiono serwis do herbaty na wielkie przyjęcia.

— Obrabował pan chyba wszystkie ciastkarnie i cukiernie Paryża! — zawołała Léa wchodząc do pokoju i podziwiając talerze pełne czekoladek, ciasteczek, ciastek i kandyzowanych owoców.

— Nie przypuszcza pani nawet, jak to jest prawdziwe. Z wielkim trudem udało mi się zdobyć to wszystko: ciasteczka pochodzą od Lamoureux z ulicy Saint-Sulpice, ciastka z kremem od Guerbois z ulicy de Servres, ciasto czekoladowe oczywiście od Bourdaloue, kruche ciasteczka od Galpin z ulicy du Bac, resztę kupiłem u Debauve’a i Gallais’a z ulicy des Saints-Pères, „dostawców dawnych królów Francji”!

— Przed wojną byli także naszymi stałymi dostawcami — powiedziała Lisa wzdychając i spojrzała łakomie na stosy słodyczy.

— Co do herbaty — ciągnął Raphaël wyjmując pudełko z kieszeni — przywiózł mi ją z Rosji pewien przyjaciel. Jest wspaniała, mocna i aromatyczna. Powiedzą mi panie, jak im smakuje.

— Ależ psuje nas pan... To bardzo uprzejme. Jak się panu odwdzięczymy za tyle smakołyków?

— Jedząc je, proszę pani.

Przez kilka minut towarzystwo jadło w milczeniu. Françoise pierwsza oświadczyła, że nie może już przełknąć ani kawałka więcej, po chwili to samo powiedziała Albertine, a po niej Raphaël. Tylko Lisa i Léa nie przestawały się opychać. Ręce ich poruszały się z zawrotną szybkością od stołu do ust. Ciotka i bratanica wyglądały jak dwie źle wychowane dziewczynki, a ich powalane czekoladą i kremem palce, a także twarze, zdradzały łakomstwo... Raphaël Mahl wybuchnął nagle śmiechem i łakomczuchy podskoczyły przerażone. Rozejrzały się niespokojnie naokoło, jak gdyby się zlękły, by nie zabrano im reszty ciastek.

— Nie wstyd ci, Liso? — z udaną surowością zapytała Albertine.

Lisa zaczerwieniła się i bez słowa spuściła głowę.

— Gdybym cię nie powstrzymała, nie pomyślałabyś nawet o biednej Estelle — ciągnęła Albertine bezlitośnie.

— Byłam głodna. Przepraszam. Masz rację, zaraz zaniosę Estelle talerz smakołyków. Nie trzeba mieć mi tego za złe, to takie dobre — dodała Lisa z tak skruszoną miną, że wszyscy się roześmieli, nawet Albertine.

 

Noc zapadła już dawno, kiedy Raphaël Mahl zaczął wreszcie się żegnać. Léa odprowadziła go do drzwi.

— Muszę porozmawiać z panią sam na sam, czy możemy pójść jutro na obiad?

— Nie wiem. Boję się pana... Nie mogę uwierzyć, że jest pan taki zły, jak pan siebie przedstawia. Ale jednak jakaś dziwna niechęć odpycha mnie od pana.

— Jakże bardzo ma pani rację, kochanie. Nigdy pani niechęć nie będzie za mała. Już pani chyba mówiłem: naprawdę zdradza się tylko tych, których się kocha. Jestem obkuty w Piśmie świętym, nie zadziwię pani mówiąc, że Judasz jest moją ulubioną postacią, moim bratem, przyjacielem, sobowtórem. Ten, za czyją sprawą całe zło musiało się stać, ten, kto nie miał wyboru, żeby mogło spełnić się to, co zostało napisane. On... najinteligentniejszy z nich, intelektualista tej paczki, musiał zdradzić tego, kogo kochał całym sercem. I spełnić czyn, do którego był przeznaczony od stworzenia świata. Judasz uczeń, Judasz zdrajca jest potępiony na wieki. To niesprawiedliwe, nie uważa pani?

— Nie wiem. Judasz nigdy mnie specjalnie nie interesował.

— Nie ma pani racji, to jedyny naprawdę ciekawy człowiek spośród owych dwunastu, poza miłym Janem z jego anielską twarzyczką, tym ulubieńcem i przyjacielem Jezusa — dodał Raphaël w odpowiedzi na pytające spojrzenie Léi. — Gdyż, jak pani wie, wszyscy oni byli zwariowanymi pedałami.

— Pan jest zwariowany...

— ... i pedał.

— Jeśli ciocie usłyszą, jak pan bluźni, nie będą chciały pana przyjmować.

— W takim razie już milczę, uwielbiam towarzystwo starych panien. Z rodzaju ludzkiego są to jedyne istoty możliwe do zniesienia. Oprócz pani oczywiście i mojej pięknej przyjaciółki Sary Mulstein. A propos, czy miała pani od niej wiadomości? Bardzo dawno nie widziałem Sary.

A więc do tego zmierzał... Léa drgnęła. Zbierało się jej na wymioty, poczuła gorzki smak w ustach. Szybko i krótko odpowiedziała:

— Nic o niej nie wiem.

— Ale pani zmarzła! Co za cham ze mnie, trzymam panią w tym lodowatym przedpokoju! Niech pani pójdzie się ogrzać do swojej uroczej siostry. Zna pani jej przyszłego małżonka? Człowiek wielkiej kultury, czeka go wspaniała przyszłość. W obecnych czasach taki związek jest bardzo pożyteczny. Pani stryj dominikanin będzie dawał im ślub?

Obrzydliwy strach ogarnął Léę.

— Moja drogą, pani szczęka zębami... Zbladła pani... To moja wina, przeziębi się pani przeze mnie. Ma pani chyba gorączkę.

Raphaël troskliwie ujął Léę za rękę.

— Niech mnie pan nie dotyka, czuję się doskonale! — zawołała dziewczyna wyrywając mu gwałtownie dłoń.

— Do jutra, piękna przyjaciółeczko, zadzwonię do pani koło południa. A na razie niech pani odpocznie, potrzebny pani odpoczynek, bo nerwy pani nawalają.

Nazajutrz Léa wyszła wcześnie z domu, żeby uniknąć rozmowy telefonicznej z Raphaëlem Mahlem.

Bardzo źle spała tej nocy. W słowach Raphaëla wyczuwała ciągle groźbę dla swoich przyjaciół i rodziny. Musi koniecznie ostrzec Sarę Mulstein i stryja, Adriena Delmas. Ogarnął ją szalony niepokój, bo nie wiedziała, gdzie są, i bała się zrobić fałszywy krok. Kto mógł wiedzieć, gdzie się ukrywają Sara i dominikanin? François, François Tavernier oczywiście.

W dzień pogrzebu ojca Léi François kazał jej nauczyć się na pamięć adresu, gdzie może zawsze go znaleźć albo w potrzebie zostawić mu pilną wiadomość Wówczas Léa pomyślała, że François może sobie długo czekać na jej przyjazd do Paryża, i szybko zapomniała ten adres. Co on wtedy mówił? Gdzieś w pobliżu placu de l’Etoile. Aleja... aleja... ach, miała to nazwisko na końcu języka. Nazwisko jakiegoś generała Cesarstwa czy marszałka: Hoche, Marceau, Kléber... Kléber... tak, Kléber! Aleja Kléber... 32, aleja Kléber! Léa wstała, żeby zanotować ten adres, bojąc się, że gotowa znów go zapomnieć, a potem natychmiast zasnęła mówiąc sobie: jutro muszę spalić karteczkę z adresem.

 

Dzień był ładny, ale zimny. Léa szła szybko bulwarem Raspaila w kierunku skrzyżowania Sèvres-Babylone, opatulona we wspaniałe futro nurkowe, które jej pożyczyła Françoise, w nurkowej także czapeczce na głowie i w ciepłych, trochę na nią za dużych botkach.

Nieliczni przechodnie, najczęściej ubogo ubrani, oglądali się za tą młodą, elegancką kobietą, która jakby kpiła sobie z restrykcji wojennych i zimna. Z przyjemnością dotykając twarzą jedwabistego futra, Léa nie zdawała sobie sprawy ze spojrzeń, wrogich lub pogardliwych, jakie jej rzucali przechodnie. Zwolniła kroku przed księgarnią Gallimarda. Młody brunet, amator powieści, układał właśnie książki na wystawie. Spojrzenia ich się spotkały, młodzieniec poznał Léę i uśmiechnął się do niej, pokazując książkę, którą trzymał w ręce: był to najnowszy utwór Raphaëla. „Gide” — przeczytała Léa wydrukowany wielkimi literami tytuł na okładce. Niepokój jej wzmógł się po tym spotkaniu. Przyspieszyła kroku. Mijając dom, w którym znajdowało się mieszkanie Camille i Laurenta, opuszczone w panice w czerwcu czterdziestego roku, Léa spojrzała nań obojętnie.

Na fasadzie hotelu „Lutétia” powiewały nazistowskie flagi i szturmówki, ponure ozdoby, tak szokujące w Paryżu tego pięknego, słonecznego poranka. Na stopniach przed wejściem stało kilka osób w towarzystwie dwóch oficerów niemieckich, rozprawiając o czymś z ożywieniem. Wśród tych osób... nie, to niemożliwe. Aby się upewnić, Léa przeszła na drugą stronę ulicy i naprzeciw hotelu zwolniła kroku. Nie pomyliła się. Tak, to był François Tavernier, to on rozmawiał w najlepsze z Niemcami. Nogi się pod Léą ugięły, ogarnął ją wielki smutek. Łzy trysnęły jej z oczu i spływały po policzkach, ale nie mogła się opanować. Szczyt upokorzenia: płakać przed tym nikczemnikiem i jego ohydnymi towarzyszami!

— Ta piękna pani ma, zdaje się, wielkie zmartwienie — powiedział jeden z oficerów patrząc na Léę.

François Tavernier podążył za jego wzrokiem. To niemożliwe! Ależ to ona, jedyna ze znanych mu kobiet, która nawet kiedy płacze, jest piękna.

— Przepraszam panów, to moja młodsza siostra. Pudel jej pewnie uciekł, jest bardzo wrażliwa.

— Dobry kawał — powiedział z uśmiechem jeden z cywilów poklepując François po ramieniu. — Jeszcze jedna pana sympatia. Brawo, mój drogi, ma pan pierwszorzędny gust. Co za świeżość! Wstyd chować taką piękność tylko dla siebie. Niech ją pan kiedyś przyprowadzi na nasz obiad.

— Nie omieszkam. Bardzo przepraszam. Do widzenia.

François zbiegł z ganku, wziął Léę pod rękę i pociągnął ze sobą.

— Błagam, niech pani przybierze naturalny wyraz twarzy, oni nas obserwują.

Przez kilka minut szli w milczeniu, minęli ulicę Cherche-Midi i ruszyli w górę ulicą d’Assas.

— Niech mnie pan puści, doskonale mogę iść sama.

François puścił jej ramię:

— Zawsze ten sam charakterek. Cieszę się, że nie zmieniła się pani, i stwierdzam z przyjemnością, że pani sytuacja materialna uległa chyba poprawie. W tym wspaniałym futrze wygląda pani uroczo.

Léa bez słowa wzruszyła ramionami.

— Ale nie jest to okrycie dla przyzwoitej, młodej osoby. Tylko żony i kochanki handlarzy z czarnego rynku, niektóre aktorki i kilka dziwek niemieckich mają śmiałość tak się ubierać.

Léa zaczerwieniła się i nie znalazła nic lepszego od tej nędznej odpowiedzi, której natychmiast się zawstydziła:

— To nie moje futro, pożyczyła mi je siostra.

François uśmiechnął się lekko.

— Co pani robi w Paryżu? Dlaczego pani płakała?

— Nieważne!

François przystanął i ujął Léę za ramiona, zmuszając ją, by na niego spojrzała.

— Czy pani nie wie, głuptasku, że wszystko, co pani dotyczy, jest dla mnie ważne?

Dlaczego te słowa koiły jej ból? Léa odsunęła się ostrożnie i ruszyła przed siebie. W milczeniu doszli do Ogrodu Luksemburskiego.

— Wejdźmy tu, będziemy mogli spokojnie porozmawiać — zaproponował François.

 

Wokół sadzawki mali chłopcy w wełnianych czapkach i szalikach hałaśliwie grali w berka pod opieką kobiet, które dla rozgrzewki tupały nogami i rozcierały ręce.

— Teraz proszę mi powiedzieć, dlaczego jest pani w Paryżu.

— Z powodu mojej siostry Françoise. Nie czuje się dobrze...

— To normalne w jej stanie.

— Pewnie. Ciocie były tak niespokojne, że przyjechałam pierwszym pociągiem. Ale nie zabawię tu chyba długo. Jak tylko jestem daleko od Montillac, od razu zaczynam się bać, że stanie się tam coś złego.

— Miała pani wiadomości od Laurenta d’Argilat?

— Nie, od dwudziestego pierwszego września, kiedy to rozstrzelano zakładników w Souges, nic o nim nie wiem.

— Widziałem go wkrótce potem. Nie mógł sobie darować, że nie zdołał ich uratować — odparł Tavernier biorąc Léę pod rękę.

— Co mógł zrobić?

— Znał doskonale obóz w Mérignac, z którego Niemcy wzięli zakładników.

— Skąd go znał?

— Wkrótce po pogrzebie pani ojca trafił do łapanki na ulicy Sainte-Catherine w Bordeaux. Miał dobre fałszywe papiery. Internowano go bez powodu w obozie Mérignac. Po trzech dniach uciekł z dokładnym planem obozu, nawiązał tam kontakty, które mogły się przydać. Kiedy się dowiedział, że siedemdziesiąt osób, aresztowanych na chybił trafił, bosze mają rozstrzelać w odwecie za zamachy dokonywane w Paryżu, próbował zorganizować pewną akcję z księdzem Lasserre i kilkoma kolegami z jego grupy. Mieli przechwycić ciężarówki, którymi przewożono zakładników, zabić strażników i uwolnić więźniów. W ostatniej chwili nadszedł rozkaz, by nie podejmowali tej akcji.

— Kto wydał ten rozkaz?

— Nie wiem. Może Londyn.

—To absurd.

— W polityce nieraz tak bywa, że rzeczy, które się wydają absurdalne, mają moc prawa.

François zajrzał jej w oczy i nagle dodał:

— Mam ochotę pocałować panią.

— Nie wcześniej, niż dowiem się prawdy o pana „przyjacielskich” stosunkach z tymi Niemcami z hotelu „Lutétia”.

— Nie mogę tego pani powiedzieć. Lepiej dla pani i dla nas wszystkich nic o tym nie wiedzieć.

— Byłam wstrząśnięta, kiedy zobaczyłam pana w ich towarzystwie. Szłam właśnie odszukać pana pod adresem, który od pana dostałam.

— Aleja Kléber trzydzieści dwa?

— Tak.

— Niech pani podziękuje „moim niemieckim przyjaciołom”, jak pani ich nazywa. Gdyby nie to spotkanie, trafiłaby pani prosto w paszczę wilka. I nie wiem, czy mógłbym panią stamtąd wydobyć mimo moich stosunków i sympatii, jaką ma dla mnie Otto Abetz.

— Ambasador Niemiec?

— Tak, proszę pamiętać, że spotkaliśmy się u niego i tańczyliśmy. Zapomniała pani o naszym tańcu?

Stali oparci o balustradę otaczającą trawniki i basen, odwróceni plecami do muszli koncertowej. W zimowym słońcu pałac Senatu, otoczony workami piasku, wyglądał jak uśpiony zamek pod ochroną czarnych drzew, które wznosiły nagie ramiona do nieba gestem ni to groźnym, ni błagalnym. Za nimi ogrodnik pchał taczkę naładowaną marchewką, rzepą i porami. Odwrócili się na odgłos zgrzytającego koła.

— Co on tu robi z tymi warzywami? — zdumiała się Léa.

— Nie wiedziała pani, że z Ogrodu Luksemburskiego zrobiono warzywnik?

— To nawet niezły pomysł — orzekła Léa z tak poważną miną, że François wybuchnął śmiechem.

— Tak, pomysł jest niezły — przytaknął — chociaż ciekaw jestem, kto będzie z tego warzywnika korzystał. Nie dowiedziałem się jeszcze, dlaczego mnie pani szukała.

— To wszystko jest dla mnie takie zagmatwane. Kim pan jest? Przyjacielem Niemców czy Francuzów? Przyjacielem Ottona Abetza czy Sary Mulstein?

— Za wcześnie jest jeszcze na odpowiedź. Powiem jedno: nigdy z mojego powodu nic złego pani nie spotka. Może pani mówić mi wszystko.

— Czy ma pan wiadomości o Sarze?

— Jeśli pani coś wie, proszę mi powiedzieć. Sarze w każdej chwili grozi niebezpieczeństwo — rzekł François biorąc Léę za rękę.

Daremnie usiłowała wyczytać coś z jego oczu. Mimo ciepłego futra przebiegł ją dreszcz.

François przyciągnął dziewczynę do siebie i obsypał pocałunkami jej lodowatą twarz. Léa miała wrażenie, że czekała na to od chwili, gdy zobaczyła go na schodach przed hotelem. Kiedy wargi ich się spotkały, poczuła się dziwnie szczęśliwa i całym ciałem przytuliła się do François.

— Moje małe zwierzątko, moja mała samiczko, nie zmieniłaś się wcale. Jak mogliśmy tak długo żyć z dala od siebie?

Ta ręka, która wśliznęła się pod jej pulower i głaskała jej piersi... ręka zmarznięta i płonąca zarazem, szarpiąca jej zesztywniałe sutki.

— Philippe, Marianne! Nie patrzcie!... To wstrętne... tak przed dziećmi!... Jak państwu nie wstyd?! — zawołała kobieta w stroju niańki, pchając przed sobą ogromny wózek i krzycząc na dwoje maluchów w wieku czterech i pięciu lat.

Kiedy wreszcie zdali sobię sprawę z obecności tej kobiety, ich spojrzenia, które jej nie dostrzegały, ich zwrócone ku sobie uśmiechy spowodowały, że spuściła głowę i odwracając się, szybko odeszła.

— Ta pani ma rację, nie jest to odpowiednie miejsce — powiedział François. — Chodźmy na obiad do mojej przyjaciółki Marthe Andrieu, to dwa kroki stąd.

— Marthe Andrieu?

— Jest właścicielką zakonspirowanej restauracji przy ulicy Saint-Jacques.

 

Przy wyjściu z Ogrodu policjanci francuscy, ubrani po cywilnemu, zażądali od nich dokumentów. Zwykła kontrola zapewne. Przepuścili ich nie pytając o nic.

— Czego oni szukają? — zapytała Léa, kiedy już szli bulwarem Saint-Michel.

— Terrorystów, Żydów, komunistów, gaullistów...

— A co z nimi robią po aresztowaniu?

— To zależy od policjantów, ale na ogół wolą ich się pozbyć. Oddają biedaków w ręce gestapo, a tamci torturują aresztowanych, wywożą ich albo zabijają.

— Gdyby aresztowali Sarę, co by z nią zrobili?

— Kiedy widziałem ją ostatnim razem, należała do grupy ruchu oporu, która wyspecjalizowała się w przewożeniu Żydów do wolnej strefy.

— A teraz?

— Teraz boję się o nią bardziej niż kiedykolwiek. Jeśli się dowiedzą, że należy do ruchu oporu, będą ją torturować. A Sara, jak ją znam, nie piśnie słówka i umrze.

Ze spuszczoną głową i zaciśniętymi szczękami François przyspieszył kroku. Uczepiona jego ramienia Léa musiała także się spieszyć, żeby dostosować się do jego tempa... Wyczuwała napięcie w zachowaniu swego towarzysza i była niespokojna.

Panteon wznosił się przed nimi na tle nieba, które się wydawało coraz groźniejsze. Na ulicy Soufflot w podmuchach zimnego wiatru wirował kurz.

Grupka studentek, z których większość była ubrana w plisowane spódniczki w szkocką kratę i wiatrówki albo nieprzemakalne płaszcze, z gołymi głowami, w jaskrawych skarpetkach z puszystej wełny i ciężkich, sportowych pantoflach, wpadła na nich ze śmiechem.

— Trzeba ją znaleźć.

— Kogo?

— Sarę. Ja także o nią się boję. Wczoraj Raphaël Mahl przyszedł do moich ciotek. Pytał mnie, czy coś o niej wiem.

— Nie widzę w tym nic niepokojącego. Sara i Raphaël znają się od dawna, a pani wie, jak Sara jest dla niego wyrozumiała.

— Ja także jestem wyrozumiała dla Raphaëla. Mimo woli, on po prostu bawi mnie i śmieszy. Ale teraz... czuję, że Raphaël... nie wiem, jak to określić... stracił nad sobą kontrolę. Tak, właśnie: nie kontroluje już tego, co jest w nim złe. Czuję to, pan rozumie, czuję... Nie potrafię tego inaczej wyjaśnić.

— Czy powiedział coś, co panią zaniepokoiło?

Léa spuściła głowę czując, że nie potrafi wyrazić trwogi, której nie mogła się pozbyć. Miała pewność, że z powodu Raphaëla Mahla coś okropnego spotka Sarę.

— Pytał mnie, czy stryj Adrien będzie dawał ślub Françoise i... i...

Tavernier przyszedł jej z pomocą:

— ... sturmbannführerowi Kramerowi. W innych warunkach to małżeństwo byłoby świetne dla pani siostry. Co może być milszego niż para melomanów! Ale kapitan Kramer niestety jest nie tylko muzykiem, lecz także oficerem SS. Mogę nawet pani powiedzieć, że cieszy się sympatią przełożonych, choć podejrzewali zawsze, że zgłosił się do wojska na ochotnika jedynie po to, by nie sprawić zawodu choremu ojcu, wielkiemu przyjacielowi dowódcy SS Heinricha Himmlera. Protegował go zaś inny przyjaciel ojca, słynny Paul Hausser, twórca szkoły oficerskiej SS. Dzięki niemu Kramer mógł poświęcać kilka godzin dziennie muzyce. Byłem zaskoczony, kiedy się dowiedziałem, że zamierza poślubić pani siostrę. Stary Kramer nigdy się na to małżeństwo nie zgodzi.

— Ale co w takim razie będzie z Françoise?

Doszli właśnie do domu przy ulicy Saint-Jacques, w którym mieściła się zakonspirowana restauracja Marthe Andrieu, i to pozwoliło François nie odpowiedzieć natychmiast na pytanie Léi.

Podobnie jak ostatnim razem powitano serdecznie François, ale Marthe miała zaczerwienione oczy.

— Co się dzieje, Marthe? Płacze pani nad cebulą?

— Nie, proszę pana — odpowiedziała młoda kobieta ocierając policzki zalane łzami — płaczę z powodu Renégo.

— Co mu się stało? Doskonale wygląda.

— Chcą go wysłać do Niemiec.

René podszedł do nich z talerzem w ręku.

— Mamo, uspokój się, klienci będą się zastanawiać, co się stało.

— Gwiżdżę na to, co będą myśleć klienci, nie chcę, żebyś wyjeżdżał.

François ujął Marthe za ramiona.

— Chodźmy do kuchni, opowie mi pani wszystko. Przepraszam na chwilę, Léo.

— Niech pani pozwoli ze mną, wskażę pani stolik — powiedział René do Léi.

Léa popijała wino, rozglądała się naokoło i zastanawiała, kim są ci ludzie, którzy mogą sobie pozwolić na luksus jadania w takich lokalach. Od czasu kiedy tu była po raz ostatni, ceny podskoczyły nieprawdopodobnie. Mężczyźni siedzący wokół byli porządnie ubrani, nie bardzo już młodzi, raczej otyli. Wszystkie kobiety miały na głowie kapelusze, a ich głupie miny tchnęły próżnością. Na oparciach ich krzeseł wisiały futrzane kurtki lub palta. Léa zdała sobie sprawę, że w futrze siostry jest do nich podobna. Ta świadomość przejęła ją wstrętem. Może wyszłaby stąd, gdyby nie wrócił François z zatroskaną miną.

— Coś nie w porządku?

— Słyszała pani. René ma jechać na roboty przymusowe. Poradziłem mu, żeby się nie uchylał.

— Pan mówi poważnie?

— Bardzo poważnie. Jeśli się nie stawi, policja przyjdzie tutaj i państwo Andrieu będą mieli przykrości.

— Ale pan mu jakoś pomoże?

— Spróbuję. Z tym jest coraz trudniej. Niemcy zażądali na ten kwartał pięćdziesięciu tysięcy robotników i tyle samo żądają na pierwszy kwartał czterdziestego trzeciego roku.

François Tavernier obrzucił okiem salę i ciągnął nieco ciszej:

— Zmieńmy temat. Jak się miewa Camille?

— Dobrze. Pomaga mi bardzo w zarządzaniu majątkiem.

— Fayard, zarządca winnic, ponowił atak? Ma ciągle chrapkę na Montillac?

— Już o tym nie mówi, ale ja mu nie ufam; mam wrażenie, że śledzi każdy nasz ruch. Kiedy pytam go o nowiny od Mathiasa, dziwnie patrzy na mnie i odwraca się plecami, burcząc coś pod nosem. Nie może mi darować, że syn wyjechał do Niemiec.

Jajecznica z truflami, którą przyniosła im Marthe, była prawdziwym smakołykiem.

Dziwna para weszła do sali. On — średniego wzrostu, wyprostowany, w zapiętym byle jak palcie z futrzanym kołnierzem, miał prostacką minę, której zadawały kłam małe oczka o twardym i inteligentnym spojrzeniu. Ona — bardzo elegancka, we wspaniałym futrze z ocelotów i czarnym, welurowym turbanie na głowie.

Marcel i Marthe zaczęli się uwijać wokół przybyszów, prześcigając się w uprzejmościach. Kobieta z przesadną dystynkcją podziękowała skinieniem głowy i niedbale zrzuciła futro, odsłaniając na nienagannym, czarnym kostiumie kolię z kilku rzędów wspaniałych pereł. Tak wspaniałych, że Léa nie mogła oderwać oczu od ich cudownego widoku.

— Léo... Léo...

— Co takiego? — zapytała Léa przychodząc do siebie.

— Niech się pani tak nie przygląda tym ludziom... Marthe!

Marthe, która właśnie przechodziła koło ich stolika, przystanęła.

— Pan sobie czegoś życzy?

— Tak, rachunek, i to szybko.

— Nie skończyliśmy przecież! — zawołała Léa.

— Coś jest nie tak, proszę pana?

— Nie, wszystko w porządku, moja miła, ale przypomniałem sobie, że mam ważne spotkanie... które może być pożyteczne dla pani syna — dodał, zniżając głos, na widok zmartwionej miny Marthe.

— W takim razie zaraz wracam — powiedziała młoda kobieta i znikła w kuchni.

— Co to wszystko znaczy? — zapytała Léa.

— Za późno...

Mężczyzna, który przyszedł przed chwilą, wstał i pospieszył z wyciągniętą ręką do François.

— Zdawało mi się od razu, że to pan Tavernier. Hélène miała rację. Widzę, że pan także zna dobre adresy. Musi pan jeszcze dopisać w swoim karneciku mój adres. Mam, nie chwaląc się, najlepszą kuchnię w Paryżu. Co dzień odwiedza mnie ze dwudziestu przyjaciół, mam nadzieję, że pan do nich dołączy. Będzie nam oczywiście bardzo miło, jeśli i pani zechce do nas przyjść.

Skłonił się przed Léą, która odpowiedziała mu lekkim ruchem głowy.

Marthe położyła rachunek na stole.

— Pan już odchodzi, drogi panie?

— Mam ważne spotkanie — odparł François wyjmując banknoty z portfela.

Mężczyzna sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki.