Niebieski rower. 1939-1942 - Régine Deforges - E-Book

Niebieski rower. 1939-1942 E-Book

Régine Deforges

0,0

Beschreibung

Jak się odnaleźć w obliczu wojny, okupacji oraz wszechogarniającej śmierci, gdy ma się tylko 17-lat i ogromny apetyt na poznawanie rozkoszy dorosłego życia? Kochająca wolność, zmysłowa Léa Delmas wiedzie spokojne życie wśród malowniczych winnic ojca i coraz śmielej podąża za pragnieniami o namiętnej miłości. Beztroskę tej złotowłosej nastolatki o fiołkowych oczach rujnuje wybuch II wojny światowej, a jakby tego było Laurent, ukochany Léi z czasów dzieciństwa zostaje mężem nudnawej i wątłej kuzynki Camille...Na przekór wszystkim i wszystkiemu panna Delmas podejmuje nader dojrzałe decyzje i podróżując na niebieskim rowerze, przekazuje tajne informacje dla francuskiego ruchu oporu. Na podstawie pierwszych czterech części cyklu w 2000 r. powstał francusko-włoski mini serial telewizyjny w reżyserii Thierry'ego Binisti.Oto pierwsza część serii ,,Niebieski rower", można ją uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu. Jeśli lubisz pełne kontrastów opowieści o miłości w czasach wojennej zawieruchy, z pewnością docenisz wielowątkową i bardzo erotyczną prozę Régine Deforges - na czele z tym bestsellerem o mądrej, zmysłowej Francuzce. Copyright (C) "La Bicyclette bleue" by Régine Deforges © Librairie Arthème Fayard, 1993. This audiobook is published by arrangement with Librairie Arthème Fayard, France.,,Niebieski rower" - to dziesięciotomowa saga Régine Deforges z lat 1939 – 1967; dotychczas na język polski przetłumaczono tylko cztery pierwsze części cyklu. Seria tych powieści z pogranicza literatury wojennej i obyczajowej z bogatym wątkiem erotycznym przedstawia burzliwe dzieje Léi Delmas - zmysłowej Francuzki z ruchu oporu. Czytelnicy niekiedy zarzucali Deforges, że niektóre sceny z jej powieści są zbytnio inspirowane klasykiem ,,Przeminęło z wiatrem" Margaret Mitchell.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 413

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Régine Deforges

Niebieski rower. 1939-1942 

Przełożyła REGINA GRĘDA

Saga

Niebieski rower. 1939-1942 

 

Tłumaczenie Regina Gręda

 

Tytuł oryginału La Bicyclette bleue

 

Język oryginału francuski

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock & Unsplash

LA BICYCLETTE BLEUE

© LIBRAIRE ARTHEME FAYARD, 1993 

Copyright © 1988, 2022 Régine Deforges i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728422472 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Pamięci księcia

Yvana Wiazemskiego

Do powstania niniejszej książki przyczyniły się, najczęściej w sposób nie zamierzony, następujące osoby: Henri Amouroux, Robert Aron, Marcel Aymé, Robert Brasillach, Benoist-Méchin, Louis-Ferdinand Céline, Colette, Arthur Conte, Jacques Delarue, Jacques Delperrié de Bayac, Jean Galtier-Boissière, generał de Gaulle, Jean Giraudoux, Jean Guéhenno, Gilbert Guilleminault, Adolf Hitler, Bernard Karsenty, Jacques Laurent, Roger Lemesle, generał Alain Le Ray, François Mauriac, Claude Mauriac, Henri Michel, Margaret Mitchell, Pierre Nord, Gilles Perrault, marszałek Pétain, L. G. Planes i R. Dufourg, Lucien Rebatet, P. R. Reid, pułkownik Rémy, Maurice Sachs, Charles Tillon, Jean Vidalenc, Gérard Walter, księżna Wiazemsky i książę Yvan Wiazemsky. Autorka składa im podziękowania.

PROLOG

Zawsze pierwszy na nogach Pierre Delmas wypijał niesmaczną kawę, którą służąca zostawiała mu na brzegu staroświeckiej kuchni. Następnie gwizdał na psa i wychodził: zimą w mrok, latem zaś w smutną szarość poprzedzającą świt. Lubił zapach ziemi, gdy wszystko jeszcze śpi. Często dzień zastawał go na tarasie, gdzie stał z twarzą zwróconą w stronę ciemnej linii Landów, ku morzu. W rodzinie mówiono, że jedyną rzeczą, jakiej żałował, było to, że nie został marynarzem. Jako dziecko spędzał w Bordeaux długie godziny na nabrzeżu Chartrons, przyglądając się, jak wpływają i wypływają statki handlowe. Wyobrażał sobie, że jest kapitanem jednego z tych statków, które prują fale mórz, że stawia czoło sztormom, on — pierwszy po Bogu, pan i władca. Kiedyś znaleziono go ukrytego w ładowni węglowca udającego się do Afryki. Nie pomogły ani prośby, ani groźby, za nic nie chciał powiedzieć, jak dostał się na statek ani dlaczego gotów był tak bez słowa opuścić matkę, którą uwielbiał. Od tamtej pory już nigdy nie włóczył się po nabrzeżach zawalonych towarami, pachnących przygodą, smołą i wanilią.

Tak jak ojciec Pierre Delmas stał się właścicielem winnicy. Być może to jego nie spełnione umiłowanie morza nakazywało mu kupować rok w rok hektary sosen smaganych zachodnim wiatrem. W trzydziestym piątym roku życia postanowił się ożenić. Lecz nie chciał wziąć żony z towarzystwa w Bordeaux, mimo że przedstawiano mu wyśmienite partie. Isabelle de Montpleynet spotkał w Paryżu u jednego ze swych przyjaciół, handlarza win.

Gdy tylko ją zobaczył, natychmiast się zakochał. Dziewczyna skończyła właśnie dziewiętnaście lat, lecz wyglądała poważniej, sprawiał to czarny kok, który swym ciężarem odchylał jej głowę do tyłu, i piękne, melancholijne, niebieskie oczy. Wobec Pierre’a była uprzejma i ujmująca, chociaż chwilami zdawała mu się smutna i daleka. Zapragnął odpędzić ten smutek i był dowcipny, a zarazem delikatny. Kiedy rozbrzmiewał śmiech Isabelle, czuł się najszczęśliwszym z ludzi. Podobało mu się, że nie ścięła swoich wspaniałych włosów, jak to uczyniła, ulegając modzie, większość szacownych mieszkanek Bordeaux.

Isabelle de Montpleynet była jedyną córką bogatego właściciela ziemskiego z Martyniki. Wychowywana na wyspie do dziesiątego roku życia zachowała tamtejszą śpiewną mowę i miękkość ruchów. Owa pozorna nonszalancja kryła stanowczy i dumny charakter, który upływające lata jeszcze uwydatniły. Po śmierci matki, zachwycającej Kreolki, załamany ojciec powierzył córkę swoim siostrom, Albertine i Lisie de Montpleynet, dwom starym pannom, które mieszkały w Paryżu. W pół roku później umarł pozostawiając córce ogromne plantacje. Szybko, acz bez większej nadziei, Pierre Delmas wyznaje Isabelle, że ją kocha i że pragnie ją poślubić. Ku jego zaskoczeniu i radości dziewczyna zgadza się. W miesiąc później bierze ślub z wielką pompą w kościele Świętego Tomasza z Akwinu. Małżonkowie długo przebywali na Martynice, a następnie osiedli w Montillac ze starą guwernantką Ruth, z którą Isabelle nie chciała się rozstać.

 

Mimo że Isabelle nie pochodziła z tych stron, bardzo szybko została zaakceptowana przez rodzinę męża i sąsiadów. Otrzymała znaczny posag, który przeznaczyła na upiększenie swojej nowej siedziby. Pierre, jak to kawaler, zajmował tylko dwa czy trzy pokoje, a o pozostałe nie dbał. Nim minął rok, wszystko uległo zmianie i w chwili narodzin Françoise, ich pierwszej córki, stary dom był nie do poznania. Dwa lata później urodziła się Léa, a następnie, po upływie trzech lat, Laure.

Pierre Delmas, właściciel majątku Montillac, uchodził za najszczęśliwszego człowieka w okolicy. Od La Réole po Bazas, od Langon do Cadillac, wielu zazdrościło mu jego spokojnego szczęścia u boku żony i trzech wspaniałych córek.

Pałac w Montillac otoczony był hektarami żyznej ziemi, lasu, ale przede wszystkim winnic, które dawały szlachetne białe wino, pokrewne cenionemu sauternes. Owo białe wino zdobyło kilka złotych medali. Wytwarzano tu również czerwone, o silnym bukiecie. „Pałac” to za wielkie słowo na określenie tej obszernej siedziby z początku XIX wieku, okolonej piwnicami i sąsiadującej z farmą wraz z jej stodołami, stajniami i szopami. Dziadek Pierre’a kazał zastąpić charakterystyczne dla regionu, ładne, okrągłe dachówki, przechodzące od różu do bistru, zimnym łupkiem, uważanym za bardziej szykowny. Na szczęście piwnice i budynki gospodarcze zachowały oryginalne pokrycie. Szary dach nadawał domowi szacowny i nieco smętny wygląd, bardziej zgodny z burżuazyjnym duchem przodka z Bordeaux.

Posiadłość była pięknie położona na wzgórzu wznoszącym się nad Garonną i Lagonnais, między Verdelais a Saint-Macaire. Wiodła do niej długa, wysadzana platanami droga, przy której stał staroświecki gołębnik. Dalej szło się obok zabudowań farmy i za pierwszą stodołą wychodziło na ulicę, tak bowiem od dawien dawna nazywano przejście między farmą a budynkami dla służby, gdzie znajdowała się ogromna kuchnia, stanowiąca w rzeczywistości główne wejście do domu. Jedynie obcy wchodzili przez sień, umeblowaną przypadkowo zebranymi sprzętami o posadzce z dużych, kwadratowych, czarnych i białych płyt, na które położono dywan o żywych barwach. Stare talerze, przyjemne akwarele i szczególnie piękne lustro w stylu dyrektoriatu stanowiły wesoły akcent na białych ścianach. Przez sień przechodziło się na podwórzec, na którym rosły dwie ogromne lipy. Pod nimi rodzina przebywała całymi dniami, gdy tylko nastała pogodna pora. Trudno sobie wymarzyć bardziej uroczy zakątek. Był on po części zasłonięty kępami bzów i szpalerami ligustru, między dwiema kamiennymi kolumnami zaś przechodził w długi trawnik, opadający ku tarasowi, który górował nad okolicą. Po prawej stronie znajdował się zagajnik i ogród pełen kwiatów, dalej — aż do Bellevue — rozpościerała się winnica.

Pierre Delmas nauczył się kochać tę ziemię i uwielbiał ją dzisiaj prawie tak samo, jak uwielbiał swoje córki. Był to człowiek gwałtowny i wrażliwy. Jego przedwcześnie zmarły ojciec powierzył mu pieczę nad Montillac, o które jego bracia i siostry nie dbali, bo leżało za daleko od Bordeaux i przynosiło mizerny dochód. Osiadając tutaj, postanowił, że mu się powiedzie. Aby wykupić od braci ich część spadku, zadłużył się u swego przyjaciela Raymonda d’Argilat, bogatego właściciela ziemskiego spod Saint-Emilion. I w ten oto sposób, skoro już nie został pierwszym po Bogu na pokładzie handlowca, został jedynym panem na Montillac.

Sierpień dobiegał końca. Léa, druga córka Pierre’a Delmas, która skończyła niedawno siedemnaście lat, z na wpół przymkniętymi oczami siedziała na ciepłym jeszcze kamieniu murku okalającego taras w Montillac. Zwrócona ku równinie, znad której dochodziła niekiedy morska woń sosen, dziewczyna machała opalonymi, gołymi nogami, obutymi w pasiate płótniaki. Podparta rękami o murek poddawała się szczęściu istnienia, czując pulsowanie ciała pod cienką sukienką z białego płótna. Westchnęła z błogością i przeciągnęła się, kołysząc się z wolna, zupełnie jak kotka Mona, kiedy się budzi w słońcu.

Léa, tak jak jej ojciec, kochała tę posiadłość i znała jej najmniejsze zakamarki. Jako dziecko chowała się za młodymi pędami winorośli, za rzędami beczek, bawiła się w berka z kuzynkami i kuzynami, z synami czy też z córkami sąsiadów. Nieodłącznym towarzyszem jej zabaw był syn zarządcy piwnic, starszy od niej o trzy lata Mathias Fayard. Całkowicie jej oddany ulegał urokowi najlżejszego jej uśmiechu. Léa miała kręcone, wiecznie potargane włosy, potłuczone kolana i ogromne oczy fiołkowej barwy, ocienione długimi, czarnymi rzęsami. Jej ulubioną zabawą było wystawianie Mathiasa na próbę. W dniu swoich czternastych urodzin poprosiła go:

— Pokaż mi, jak się kocha.

Oszalały ze szczęścia chwycił ją w ramiona, pokrywając urywanymi pocałunkami jej piękną twarz zanurzoną w sianie. Półprzymknięte, wielkie, fiołkowe oczy śledziły uważnie każdy gest chłopca. Kiedy rozpinał guziki jej cienkiej, białej bluzki, uniosła się, żeby mu pomóc. I zaraz, w przypływie spóźnionej wstydliwości, zakryła małe piersi. Równocześnie poczuła, jak obezwładnia ją nieznane pragnienie.

Gdzieś daleko, wśród zabudowań gospodarczych usłyszeli głos Pierre’a Delmas. Mathias przerwał pieszczoty.

— Nie przerywaj — wymamrotała Léa, przyciskając do siebie głowę młodzieńca o kędzierzawych, kasztanowych włosach.

— Twój ojciec...

— No to co, a może się boisz?

— Nie, ale gdyby zobaczył, wstyd by mi było.

— Wstyd? Dlaczego? Czy robimy coś złego?

— Sama wiesz. Twoi rodzice zawsze byli tacy dobrzy dla mnie i dla mojej rodziny.

— Ale przecież ty mnie kochasz.

Ogarnął ją spojrzeniem. Jakaż była teraz piękna: te jej złociste włosy, poprzetykane suchymi kwiatkami i źdźbłami trawy, lśniące oczy, rozchylone wargi, ukazujące białe, drapieżne zęby, jej młode piersi o sterczących sutkach.

Mathias wyciągnął rękę i zaraz ją cofnął. Powiedział jak gdyby do siebie:

— Nie, to by było źle. Nie w ten sposób... — A potem dodał głosem bardziej stanowczym: — Tak, kocham cię i właśnie dlatego, że ciebie kocham, nie chcę ci... Jesteś panienką z pałacu, a ja...

Odsunął się i zszedł na dół po drabinie.

— Mathias...

Nie odpowiedział i Léa usłyszała, jak zamykają się za nim wierzeje stodoły.

— Co za głupiec z niego...

Pozapinała guziki bluzki i zasnęła. Spała aż do wieczora, kiedy to zbudziło ją drugie uderzenie gongu na kolację.

 

Gdzieś w oddali, na wieży kościoła w Langon albo też w Saint-Macaire, wybiła piąta. Sułtan, pies podwórzowy, zaszczekał radośnie goniąc dwóch młodych ludzi, którzy ze śmiechem zbiegali w dół po murawie. Raoul Lefèvre przed bratem dopadł muru, na którym siedziała Léa. Zdyszani oparli się o mur z obu stron dziewczyny, a ta popatrzyła na nich z dąsem.

— Co tak wcześnie? Myślałam już, że wolicie tę głupią Noëlle Villeneuve, która sama już nie wie, jak wam się przypodobać.

— Ona wcale nie jest głupia! — wykrzyknął Raoul.

Brat kopnął go w kostkę.

— Zatrzymał nas jej ojciec. Villeneuve uważa, że wojny tylko patrzeć.

— Wojna, wojna, o niczym innym nie mówią. Mam tego dosyć. Nie obchodzi mnie to — powiedziała Léa opryskliwie, przekładając nogi na drugą stronę murku.

Obaj takim samym teatralnym gestem rzucili się śpiesznie do jej stóp.

— Wybacz nam, królowo naszych nocy, słońce naszych dni. Precz z wojną, co wzburza dziewczęta, a chłopców zabija! Twoja fatalna uroda jest ponad te nędzne drobiazgi. Kochamy cię miłością, której nic nie dorówna. Którego z nas wolisz, o królowo? Wybieraj. Jeana? Szczęśliwiec z niego, umieram z rozpaczy — deklamował Raoul, padając na ziemię z rozrzuconymi ramionami.

Ze złośliwością w oczach Léa obeszła dokoła leżącego, z pogardliwą miną przestąpiła przez niego, a następnie, zatrzymawszy się, trąciła go nogą i powiedziała tym samym melodramatycznym tonem:

— Martwy jest jeszcze większy niż żywy.

Ujęła pod rękę Jeana, który ze wszystkich sił starał się zachować powagę, i odeszła z nim.

— Zostaw tutaj to śmierdzące ścierwo.

— Chodź, mój przyjacielu, i zalecaj się do mnie.

Młodzi ludzie odeszli na oczach udającego rozpacz Raoula.

 

Raoul i Jean Lefèvre odznaczali się niepospolitą siłą. Starszy miał dwadzieścia jeden lat, młodszy dwadzieścia. Byli niezwykle do siebie przywiązani, prawie jak bliźniacy. Jeśli Raoul coś przeskrobał, Jean gotów był natychmiast wziąć winę na siebie; jeśli Jean otrzymał prezent, niezwłocznie darował go swojemu bratu. Chodzili do jednego z collège’ów w Bordeaux i swoją obojętnością wobec wszelkiej wiedzy doprowadzali profesorów do rozpaczy. Wlekli się na szarym końcu, lecz udało im się uzyskać świadectwo maturalne. I to tylko dlatego, aby, jak zapewniali, zrobić przyjemność swojej matce, Amélie. Przede wszystkim zaś, jak powiadali niektórzy, żeby uniknąć razów szpicrutą, gdyż porywcza kobieta nie wahała się przed ich rozdzielaniem pomiędzy swoje liczne i niesforne potomstwo. Owdowiała młodo, pozostając z sześciorgiem dzieci, z których najmłodsze miało dopiero dwa lata, przejęła wówczas w sposób zdecydowany zarządzanie odziedziczoną po mężu winnicą La Verdelais.

Niezbyt lubiła Léę, uważała, że jest nieznośna i źle wychowana. Dla nikogo nie było tajemnicą, że Raoul i Jean Lefèvre kochają się w dziewczynie, było to nawet tematem kpin innych chłopców i powodem irytacji dziewcząt.

— Nie można jej się oprzeć — mówili. — Kiedy spogląda na nas tymi swoimi na wpół przymkniętymi oczami, umieramy z pragnienia, żeby ją wziąć w ramiona.

— To kokietka — odpowiadały dziewczęta. — Gdy tylko zobaczy, że jakiś mężczyzna interesuje się inną, zaraz robi do niego słodkie oczy.

— Być może, ale z Léą można pogadać o wszystkim: o koniach, sosnach, winnicach i wielu innych rzeczach.

—To dobre dla wieśniaka, zachowuje się jak chłopczyca, a nie jak światowa dama. Czy to przystoi samej albo w towarzystwie mężczyzn lub służących patrzeć, jak cielą się krowy, parzą konie, czy przystoi wstawać w nocy, żeby razem z psem Sułtanem podziwiać światło księżyca? Jej matka jest zrozpaczona. Za nieposłuszeństwo wyrzucili Léę z pensji. Powinna brać przykład ze swojej siostry Françoise. To dopiero dobrze ułożona panna...

— Ale jaka nudna, w głowie jej tylko muzyka i stroje...

Istotnie, Léa działała na mężczyzn niesamowicie. Żaden by się jej nie oparł. Młody czy stary, dzierżawca czy właściciel ziemski — dziewczyna podporządkowywała sobie wszystkich. Dla samego jej uśmiechu niejeden gotów by zrobić głupstwo. A jej ojciec pierwszy.

Kiedy coś przeskrobała, szła do jego gabinetu, siadała mu na kolanach i przytulała się do niego. Wówczas Pierre’a Delmas ogarniało tak wielkie szczęście, że zamykał oczy, aby je pełniej móc przeżyć.

 

Raoul zerwał się i jednym susem przyłączył się do Léi i Jeana.

— A kuku, zmartwychwstałem. O czym mówiliście?

— O garden-party, które jutro wydaje pan d’Argilat, i o sukni, jaką Léa ma włożyć.

— Obojętne, jaką włożysz suknię, jestem przekonany, że i tak będziesz najpiękniejsza — powiedział Raoul obejmując Léę w talii.

Odsunęła się ze śmiechem.

— Przestań, łaskoczesz mnie. Zapowiada się wspaniałe przyjęcie. W swoje dwudzieste czwarte urodziny Laurent będzie bohaterem dnia. Po pikniku przewidziano tańce, potem kolację, a jeszcze później sztuczne ognie. Ni mniej, ni więcej!

— Laurent d’Argilat stanie się w dwójnasób bohaterem dnia — powiedział Jean.

— Dlaczego? — spytała Léa unosząc w stronę Jeana swoją śliczną buzię, upstrzoną kilkoma piegami.

— Nie mogę powiedzieć, to jeszcze tajemnica.

— Jak to, masz przede mną tajemnice! A ty — powiedziała odwracając się do Raoula — wiesz, o co chodzi?

— Tak, trochę...

— Myślałam, że jestem waszą przyjaciółką, że lubicie mnie na tyle, żeby niczego przede mną nie ukrywać — powiedziała Léa i opadła na kamienną ławeczkę pod ścianą piwnicy; zwróciwszy twarz ku winoroślom, udawała, że rąbkiem sukienki ociera sobie łzy.

Pociągając nosem, kątem oka obserwowała obu braci, którzy spoglądali po sobie z zakłopotaniem. Wyczuwając ich niezdecydowanie, Léa zadała im cios ostateczny, wznosząc ku nim zamglony łzami wzrok.

— Idźcie sobie stąd, za bardzo mi dokuczacie, nie chcę was więcej widzieć.

Raoul nie wytrzymał:

— No więc jutro pan d’Argilat ogłosi zaręczyny swojego syna...

— Zaręczyny swojego syna? — przerwała mu Léa.

W jednej chwili przestała odgrywać komedię i powiedziała gwałtownym tonem:

— Zdurniałeś do reszty, Laurent wcale nie ma zamiaru się żenić, powiedziałby mi o tym.

— Zapewne nie było po temu okazji, ale doskonale wiesz, że od dzieciństwa jest zaręczony ze swoją kuzynką, Camille d’Argilat — ciągnął Raoul.

— Z Camille d’Argilat? Ależ on jej nie kocha! To były dziecinne igraszki, żeby rozbawić rodziców.

— Mylisz się. Jutro zostaną oficjalnie ogłoszone zaręczyny Laurenta i Camille, a ślub wezmą bardzo szybko, ze względu na wojnę...

Léa nie słuchała dalej. Przed chwilą taka radosna, teraz czuła, jak ogarnia ją panika. Robiło jej się na przemian gorąco i zimno, poczuła mdłości i rozbolała ją głowa. Laurent? Żeni się? To niemożliwe... Camille, o której wszyscy tak dobrze mówią, nie jest kobietą dla niego: to intelektualistka nieustannie zatopiona w swoich książkach, mieszczka. On nie może poślubić tej dziewczyny, bo przecież kocha mnie... Zauważyłam to owego dnia, kiedy wziął mnie za rękę, kiedy tak na mnie patrzył... Wiem to, czuję...

— Hitler gwiżdże na wszystko...

— Ale Polska, przecież...

Pochłonięci rozmową obaj bracia nie zauważyli zmiany, jaka zaszła w Léi.

— Muszę się z nim zobaczyć — powiedziała.

— Co mówisz? — spytał Jean.

— Nic, pora wracać do domu.

— Już? Dopiero przyszliśmy.

— Jestem zmęczona, boli mnie głowa.

— W każdym razie jutro w Roches-Blanches chcę, żebyś tańczyła tylko z Raoulem i ze mną.

— Dobrze, dobrze — powiedziała znudzonym głosem Léa, wstając.

— Huraaa! — wykrzyknęli chłopcy zgodnym chórem.

— Przekaż wyrazy szacunku swojej mamie.

— Nie omieszkam. Do jutra.

— Pamiętaj: wszystkie tańce nasze.

Raoul i Jean pobiegli, poszturchując się jak młode psiaki.

Jakie to szczeniaki, pomyślała Léa, odwróciła się energicznie plecami do domu i skierowała swe kroki ku kalwarii, miejsca schronienia wszystkich jej dziecięcych smutków.

Kiedy jako mała dziewczynka pokłóciła się z siostrami, doigrała kary od Ruth za niestaranne odrabianie lekcji, a zwłaszcza kiedy zbeształa ją matka, chroniła się w jednej z kapliczek kalwarii, żeby tu utulić swój ból albo opanować złość. Ominęła zagrodę Sidonie, dawnej kucharki z pałacu, którą raczej choroba, a nie wiek, zmusiła do przerwania pracy. Chcąc się odwdzięczyć za wzorową służbę, Pierre Delmas podarował jej ten dom górujący nad okolicą. Léa często przychodziła pogawędzić ze staruszką, która za każdym razem nalegała, aby dziewczyna wypiła kieliszeczek likieru z czarnej porzeczki, przyrządzonego przez nią z wielką pieczołowitością. Była bardzo dumna ze swojej nalewki i oczekiwała pochwał, których Léa nigdy jej nie poskąpiła, chociaż nie cierpiała czarnych porzeczek.

Lecz teraz, dzisiaj, znosić gadaninę Sidonie i pić jej czarną porzeczkę — to było ponad jej siły.

Zdyszana zatrzymała się u stóp kalwarii i opadła na pierwszy stopień, obejmując głowę lodowatymi dłońmi. Przeszył ją okropny ból, w skroniach jej łomotało i szumiało w uszach. Smak żółci wypełniał usta. Uniosła głowę i splunęła.

— Nie, to nie może być! To nieprawda!

Bracia Lefèvre powiedzieli jej to przez zazdrość. Bo czyż człowiek żeni się dlatego tylko, że jako dziecko był zaręczony? Zresztą Camille była za brzydka dla Laurenta, ze swą mądrą i melancholijną miną, z kruchym — jak mówiono — zdrowiem i wytwornymi manierami. Jakże nudne musiało być życie z kobietą taką jak ona! Nie, Laurent nie mógł jej kochać, to przecież ją, Léę, kochał, a nie tego chudzielca, co nie potrafi nawet poprawnie trzymać się w siodle ani przetańczyć całej nocy... To ją kochał, była tego pewna. Widziała to po sposobie, w jaki przytrzymywał jej rękę, po jego oczach, które szukały jej spojrzenia... Jeszcze wczoraj, na plaży... odrzuciła głowę do tyłu... Czuła, że umierał z pragnienia, by ją pocałować. Nie zrobił tego, to oczywiste... Jacy irytujący byli ci młodzieńcy z towarzystwa, jak bardzo paraliżowało ich dobre wychowanie! Nie, Laurent nie mógł kochać Camille.

Ta pewność dodała jej odwagi, wstała, gotowa sprawdzić, jak się naprawdę rzeczy mają z tą bajką, i kazać sobie drogo zapłacić tym Lefèvre’om za brzydki kawał. Uniosła głowę ku trzem krzyżom i wyszeptała:

— Pomóż mi, Panie.

Jej ojciec pojechał rano do Roches-Blanches, powinien niebawem wracać. Postanowiła wyjść mu naprzeciw. Od niego dowie się prawdy.

Ku swemu zdziwieniu spostrzegła zbliżającego się właśnie ku niej ojca.

— Zobaczyłem, że pędziłaś, jakby cię kto gonił. Znowu jakaś sprzeczka z siostrami? Cała jesteś czerwona i potargana.

Léa spróbowała przywołać odrobinę spokoju na twarz, podobnie jak kobieta przypudrowuje się pośpiesznie, gdy pojawia się nieoczekiwany gość; efekt nie był doskonały. Wysiliła się na uśmiech. Ujmując ojca pod rękę i opierając głowę na jego ramieniu powiedziała jak mogła najsłodziej:

— Cieszę się, że cię widzę, tatuńku, chciałam właśnie wyjść ci naprzeciw. Jaki piękny dzień, prawda?

Zdziwiony nieco tą beztroską paplaniną Pierre Delmas przycisnął córkę do piersi, spoglądając na pagórki pokryte winną latoroślą, których piękna regularność stwarzała wrażenie ładu i idealnego spokoju. Westchnął.

— Tak, piękny dzień, dzień pokoju; być może ostatni.

Léa odrzekła w roztargnieniu:

— Ostatni? Dlaczego? Lato się jeszcze nie skończyło, a w Montillac jesień jest zawsze najpiękniejszą porą roku.

Pierre Delmas zwolnił uścisk i powiedział zamyślony:

— Tak, to najpiękniejsza pora roku, ale twoja beztroska mnie zaskakuje; wszystko wokół wróży wojnę, a ty...

— Wojna!... wojna!... — przerwała mu gwałtownie. — Dosyć mam gadania o wojnie... Hitler nie jest na tyle głupi, żeby wypowiedzieć wojnę Polsce... A poza tym, jeśli nawet ją tam rozpęta, cóż to nas obchodzi? Niech Polacy sami sobie radzą!...

— Zamilcz, nie wiesz, co mówisz! — wykrzyknął ojciec chwytając ją za ramię. — Nigdy więcej nie mów podobnych rzeczy. Istnieje układ pomiędzy naszymi państwami. Ani Anglia, ani Francja nie mogą go zerwać.

— Ale przecież Rosjanie sprzymierzyli się z Niemcami.

— Na swoją hańbę, lecz przyjdzie dzień, kiedy Stalin zda sobie sprawę, że został oszukany.

— A Chamberlain?

— Chamberlain uczyni to, co nakazuje mu honor, ponownie potwierdzi wobec Hitlera swoją wolę poszanowania układu angielsko-polskiego.

— No i co?

— Jak to co? Będzie wojna.

Wypełniona obrazami wojny cisza zapadła pomiędzy ojcem i córką. Léa przerwała milczenie:

— Laurent d’Argilat twierdzi, że nie jesteśmy przygotowani, że nasze uzbrojenie pochodzi z wojny czternastego roku i nadaje się tylko do muzeum, nasze lotnictwo jest bez wartości, a ciężka artyleria do niczego...

— Jak na kogoś, kto nie chce słyszeć o wojnie, dobrze się orientujesz w naszej sile zbrojnej, lepiej niż twój stary ojciec. A co powiesz o odwadze naszych żołnierzy?

— Laurent mówi, że Francuzi nie mają ochoty się bić...

— A jednak będzie trzeba...

— ... i że wszyscy dadzą się wystrzelać, na próżno, za nie swoją wojnę...

— Oddadzą życie za wolność...

— ... wolność... Cóż po wolności, kiedy jest się trupem? Ja nie chcę umierać i nie chcę, żeby Laurent zginął.

Głos jej się załamał i odwróciła głowę, żeby ukryć przed ojcem łzy.

Pierre, poruszony słowami córki, niczego nie zauważył.

— Gdybyś była mężczyzną, Léo, powiedziałbym, że jesteś tchórzem.

— Wiem, tato. Wybacz mi. Sprawiam ci przykrość, ale tak się boję.

— Wszyscy się boimy...

— Nie Laurent, on mówi, że spełni swój obowiązek, choć jest pewny, że nas pobiją.

— Taki sam pogląd wyraził dziś po południu jego ojciec.

— O!... byłeś w Roches-Blanches?

— Tak.

Wsunęła dłoń w rękę ojca i uśmiechając się do niego jak najczulej, pociągnęła go za sobą.

— Chodz, wracajmy do domu, bo się spóźnimy i mama będzie się niepokoić.

— Masz rację — powiedział ojciec odwzajemniając jej uśmiech.

Zatrzymali się w Bellevue, żeby się pokłonić Sidonie, która skończyła właśnie kolację i siedząc na krześle przed domem, zażywała świeżego powietrza.

— Jak zdrowie, Sidonie?

— Och, proszę pana, mogłoby być gorzej. Póki jest ładna pogoda, słońce nagrzewa moje stare kości. A poza tym, jakże serce ma się nie radować na taki widok?

Szerokim ruchem ręki wskazała wspaniały krajobraz. Kiedy powietrze jest przejrzyste, można, jak mówiła, dojrzeć stąd Pireneje. Zachód słońca iskrzył się szmaragdami winnic, złocąc pyliste drogi, rozjaśniając dachówki na składach win, promieniując złudnym spokojem.

— Wejdźcie państwo choć na chwilę, wypijecie kropelkę...

Dotarło do nich pierwsze uderzenie gongu zapowiadające kolację i uwolniło od likieru z czarnej porzeczki.

Léa, idąc uwieszona u ramienia ojca, spytała:

— O czym poza wojną rozmawialiście z panem d’Argilat? Czy mówiliście o jutrzejszym przyjęciu?

Pragnąc zatrzeć w myślach córki rozmowę sprzed chwili, Pierre Delmas odpowiedział:

— To będzie piękna uroczystość, dawno takiej nie oglądano. Wyjawię ci pewien sekret, jeśli mi przyrzekniesz, że nie powtórzysz tego siostrom. One nie potrafią utrzymać języka za zębami.

Odruchowo zwolniła kroku, czując nagłe drętwienie nóg.

— Sekret?

— Jutro pan d’Argilat ogłosi zaręczyny swego syna.

Stanęła jak wryta.

— Nie zapytasz nawet z kim?

— Z kim? — zdołała wykrztusić.

— Ze swoją kuzynką Camille d’Argilat. Nie jest to dla nikogo zaskoczeniem, lecz ze względu na słuchy o wojnie Camille chciałaby przyspieszyć datę ślubu... Ale... co ci jest?

Pierre Delmas podtrzymał córkę, która jakby się zachwiała.

— Moja kochana, jesteś blada jak płótno... co się stało? Chyba nic ci nie jest? Czy to z powodu ślubu Laurenta? Czyżbyś była w nim zakochana?

— Otóż właśnie... Kocham go i on mnie kocha!

Pierre, całkiem oszołomiony, odprowadził Léę do ławki przy drodze, posadził ją i sam ciężko usiadł obok niej.

— Co ty mówisz, nie mógł ci przecież wyznać miłości, bo od dawna wiedział, że ma poślubić swoją kuzynkę. Dlaczego uważasz, że cię kocha?

— Wiem i koniec.

— Wiesz i koniec!...

— Powiem mu, że go kocham, i wtedy nie będzie mógł się ożenić z tą swoją głupią kuzynką.

Pierre Delmas popatrzył na córkę ze smutkiem, a potem surowo.

— Po pierwsze, Camille d’Argilat nie jest głupia. To czarująca dziewczyna, dobrze ułożona i wykształcona, takiej właśnie żony trzeba Laurentowi...

— A ja jestem pewna, że nie.

— Laurent jest chłopcem o niezłomnych zasadach; taka dziewczyna jak ty bardzo szybko miałaby go dość.

— Wszystko mi jedno, kocham go takiego, jaki jest. Powiem mu to...

— Nic mu nie powiesz. Nie życzę sobie, żeby moja córka narzucała się mężczyźnie, który kocha inną.

— Nieprawda. Właśnie że on kocha mnie.

Widząc wzburzenie na twarzy swego dziecka, Pierre Delmas rzekł po chwili wahania:

— On ciebie nie kocha. Z radością mi oznajmił o swoim ślubie.

Krzyk, jaki wyrwał się z gardła córki, poraził go niczym piorun. Jego Léa, która jeszcze tak niedawno była dzieckiem i bojąc się wilka z bajek Ruth przychodziła do niego do łóżka, jego Léa była zakochana.

— Moja wiewióreczko, moje śliczności, moja owieczko, proszę cię...

— Tatusiu... och, tatusiu!

— Dobrze, już dobrze, jestem przy tobie... Wytrzyj oczy, jeśli matka zobaczy cię w takim stanie, gotowa się rozchorować. Obiecaj mi, że będziesz rozsądna. Nie powinnaś poniżać się i wyznawać Laurentowi miłości. Musisz o nim zapomnieć...

Léa nie słuchała. W jej wzburzonym umyśle powoli rodził się pomysł, który sprawił, że się rozpogodziła. Wzięła chusteczkę, którą podał jej ojciec, wytarła głośno nos, „nie jak dama z towarzystwa”, jakby powiedziała Françoise, i uniosła swą zaczerwienioną od płaczu, lecz mimo to uśmiechniętą twarz.

— Masz rację, tato, zapomnę o nim.

Zdziwienie, jakie odmalowało się na obliczu Pierre’a Delmas, musiało być komiczne, gdyż Léa wybuchnęła śmiechem.

Istotnie, ani trochę nie znam się na kobietach, powiedział do siebie ojciec i kamień spadł mu z serca.

Przy drugim uderzeniu gongu przyśpieszyli kroku.

 

Léa pobiegła na górę do swojego pokoju, szczęśliwa, że umknęła przed czujnym spojrzeniem Ruth. Obmyła twarz zimną wodą, wyszczotkowała energicznie włosy. Przez chwilę z pobłażaniem przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze. No cóż, nie jest tak źle, pomyślała. Tylko oczy błyszczały jej bardziej niż zazwyczaj...

Wymawiając się migreną — co obudziło troskliwość Ruth, wywołało niepokój matki, odbyło się więc badanie czoła, które jednogłośnie uznano za rozpalone — Léa nie uczestniczyła w niemal codziennym rodzinnym spacerze po kolacji i schroniła się w pokoju, który ciągle jesźcze nazywano dziecinnym.

Była to w rzeczywistości duża izba w najstarszym skrzydle domu, gdzie mieściły się pokoje dla służby i przeróżne schowki. Pokój „dziecinny” był obszerną rupieciarnią. Stały tam wiklinowe kufry pełne niemodnych już ubrań, które cieszyły małe panny Delmas, gdy w słotne dni bawiły się w przebieranie; manekiny krawieckie tak szerokie w biuście i tak przesadnie wcięte w talii, że wyglądały jak parodia kobiecej sylwetki; skrzynie wyładowane po brzegi cennymi książkami, należącymi niegdyś do Pierre’a Delmas i jego braci. Na tych właśnie książkach, często budującej treści, Leá i jej siostry nauczyły się czytać. Owo pomieszczenie z szerokimi belkami na suficie oświetlały wysokie okna, do których dzieci nie mogły dosięgnąć. Posadzkę z wyblakłych i obruszonych ceglanych płytek, tu i ówdzie potłuczonych, przykrywały stare, spłowiałe dywany. Ściany wyklejone były tapetą o na wpół już zatartym wzorze. Była to druga kryjówka Léi. Tam, pośród popsutych zabawek z dzieciństwa, zwinięta w kłębek na wysokim, żelaznym łóżku, które jej służyło aż do szóstego roku życia, Léa czytała, marzyła, płakała, kołysząc swoją starą, ukochaną lalkę, albo spała skulona, z kolanami podciągniętymi pod brodę, odnajdując w tej pozycji dawny spokój i pogodę ducha ślicznego, uśmiechniętego niemowlęcia. Ostatnie blaski dnia słabo oświetlały pokój, kąty pozostawały w mroku. Siedząca na łóżeczku Léa, oplótłszy ramionami podkurczone nogi, ze ściągniętymi brwiami wpatrywała się niewidzącym wzrokiem w ginący w ciemności portret jakiejś dalekiej, nieżyjącej już antenatki. Od jak dawna kochała Laurenta d’Argilat? Zawsze? Nie! To byłaby nieprawda. Zeszłego roku nawet nie zwracała na niego uwagi ani on na nią. Dopiero w tym wszystko się zaczęło, podczas ostatnich ferii wielkanocnych, kiedy to przyjechał odwiedzić niedomagającego ojca. Jak podczas każdej swojej bytności pragnął złożyć wyrazy szacunku państwu Delmas.

 

Owego dnia Léa siedziała samotnie w saloniku od frontu, zagłębiona w lekturze ostatniej powieści ich najbliższego sąsiada, François Mauriaca. Pochłonięta czytaniem nie usłyszała, jak otwarły się drzwi. Owiana rześkim powietrzem wczesnej wiosny, niosącym silny zapach mokrej ziemi, drgnęła i podniosła głowę. Zaskoczona ujrzała wysokiego, przystojnego młodzieńca o jasnych włosach, ubranego w strój do konnej jazdy. W dłoniach trzymał dżokejkę i pejcz. Mężczyzna przyglądał jej się z tak jawnym podziwem, że dziewczynie zrobiło się rozkosznie ciepło. W swoim roztargnieniu nie od razu go poznała, a tymczasem serce zaczęło jej bić coraz szybciej. Uśmiechnął się. Wreszcie go poznała, zerwała się i w dziecinnym odruchu rzuciła mu się na szyję.

— Laurent...

— Léa?...

— Tak, jestem Léa.

— Jak to możliwe? Kiedy ostatnio panią... kiedy cię widziałem, byłaś dzieckiem, miałaś rozdartą sukienkę, włosy w nieładzie, podrapane nogi, a teraz... mam przed sobą zachwycającą, elegancką panienkę (okręcił ją przed sobą, żeby jej się lepiej przyjrzeć), o wyszukanej fryzurze! (Owego dnia zrezygnowana Léa oddała się w ręce Ruth, która ułożyła jej loki w wymyślne sploty, nadające dziewczynie wygląd kasztelanki jakby żywcem przeniesionej ze średniowiecza.)

— Podobam ci się?

— Bardziej, niż to potrafię wyrazić.

Wielkie, fiołkowe oczy zatrzepotały niewinnie, jak zwykle, kiedy Léa pragnęła kogoś oczarować. Tyle razy już jej mówiono, że nie sposób się oprzeć ich urokowi.

— Nie mogę się na ciebie napatrzeć. Ile masz lat?

— W sierpniu skończę siedemnaście.

— Moja kuzynka Camille jest od ciebie o dwa lata starsza.

Dlaczego, słysząc to imię, odczuła tak wielką przykrość? Uprzejmość nakazywałaby zapytać o rodzinę, którą przecież dobrze znała, ale nie mogła znieść myśli, że ma wymówić imię Camille.

Laurent d’Argilat spytał ją o rodziców, o siostry. Nie słyszała jego pytań, odpowiadała: tak, nie, na chybił trafił, czujna jedynie na dźwięk głosu, który przyprawiał ją o drżenie.

Zdziwiony przestał mówić, przyglądając się jej uważnie. Léa była pewna, że w tej chwili wziąłby ją w ramiona, gdyby nie weszły nagle siostry z matką.

— Jakże to, Léo, przyszedł Laurent, a ty nas nie zawołałaś?

Młody człowiek ucałował podaną mu dłoń.

— Teraz już wiem, po kim Léa odziedziczyła te swoje piękne oczy — powiedział podnosząc głowę.

— Lepiej nic nie mów, nie należy za często powtarzać Léi, że jest piękna, wie o tym aż nadto dobrze.

— A my to co? — wykrzyknęły jednocześnie Françoise i Laure.

Laurent pochylił się i uniósł w górę małą Laure.

— Wszyscy wiedzą, że kobiety z Montillac są najpiękniejsze w całej okolicy.

Matka zatrzymała Laurenta na kolacji. Léa pozostawała pod jego urokiem nawet wówczas, kiedy po raz pierwszy wspomniał o możliwości wojny. Odchodząc pocałował ją w policzek, trwało to dłużej — była tego pewna — niż gdy całował jej siostry. Z emocji na krótką chwilę zamknęła oczy. Gdy je znowu otworzyła, Françoise patrzyła na nią ze złośliwym niedowierzaniem. Na schodach prowadzących do sypialń szepnęła jej:

— On nie jest dla ciebie.

Léa tak była pochłonięta błogim wspominaniem wieczoru, że słowa Françoise do niej nie dotarły.

 

Łza potoczyła się po policzku Léi.

Ściemniło się zupełnie. Dom, dotychczas wyciszony, rozbrzmiał głosami powracających ze spaceru domowników. Léa domyślała się, że w salonie ojciec rozpala ogień na kominku, żeby przegonić wieczorną wilgoć, że zasiada wygodnie w fotelu z nogami wspartymi o kozły pod polana, bierze z owalnego stolika gazetę i okulary, że matka pochyla się nad swoim haftem, a jej piękną i łagodną twarz rozjaśnia lampa z abażurem z różowego jedwabiu; Ruth, nieco z tyłu, przy stojącej lampie, kończy obrębiać dziewczętom sukienki na jutrzejsze przyjęcie; Laure bawi się układanką albo jedną ze swoich miniaturowych lalek, które tak lubi. Dobiegły do Léi pierwsze takty walca Chopina. Françoise zasiadła do fortepianu. Léa lubiła słuchać, jak siostra gra. Podziwiała talent Françoise, nigdy jednak — rzecz oczywista — jej tego nie mówiła... Dzisiaj wieczorem, w ciemnym i zimnym dziecinnym pokoju brakowało Léi owego ciepła rodzinnego, które niekiedy tak ją złościło. Chciałaby — nie ruszając się z miejsca — znaleźć się u stóp matki, na niskim taborecie przeznaczonym wyłącznie dla niej, chciałaby wpatrywać się w płomienie albo też, z głową wspartą o matczyne kolana, marzyć o miłości i sławie lub czytać czy oglądać stare, mocno już zniszczone albumy ze zdjęciami, które matka przechowywała jak relikwie.

 

Przez całe lato Laurent prawie co dzień przyjeżdżał do Montillac. Zabierał ją i galopowali wśród winnic lub też zwiedzali okolice jego nowym samochodem. Mknęli z dużą szybkością po prostych i beznadziejnie równych drogach Landów. Léa siedziała w odkrytym samochodzie z głową odchyloną na oparcie; nie nużyła jej monotonna rewia wierzchołków sosen, które wystrzeliwały ku niebu o nienaturalnym, pocztówkowym błękicie. Rzadko bywali sami podczas tych wycieczek, lecz miała pewność, że Laurent zabierał innych jedynie dla zachowania pozorów, i wdzięczna mu była, że nie przejawiał niezdarnego pośpiechu braci Lefèvre. On przynajmniej mówił o czymś innym niż polowania, winnice, lasy i konie. Nie pamiętała już, że jeszcze nie tak dawno dostawała wysypki od jego subtelnych uwag na temat angielskich i amerykańskich pisarzy. Żeby mu się przypodobać, przeczytała Conrada, Faulknera i Scotta Fitzgeralda w oryginale, co było nie lada wysiłkiem, gdyż bardzo trudno jej szło czytanie po angielsku. Ona, taka niecierpliwa, znosiła nawet jego napady melancholii na myśl o wojnie jako o czymś nieuniknionym. „Tylu mężczyzn zginie z powodu jednego nędznego pacykarza” — mawiał ze smutkiem.

Akceptowała u niego to wszystko, co ją złościło u innych, nagrodą był jego uśmiech, czułe spojrzenie lub uścisk ręki.

 

— Jesteś tu, Léo?

Otwarły się drzwi, wpuściły prostokąt światła do mrocznego pomieszczenia. Léa drgnęła słysząc głos matki. Uniosła się, łóżeczko zaskrzypiało.

— Tak, mamusiu.

— Co tu robisz po ciemku?

— Rozmyślam.

Natrętne światło nie osłoniętej żarówki uderzyło ją w oczy, zasłoniła je uniósłszy ramię.

— Mamo, proszę cię, zgaś.

Isabelle Delmas zgasiła światło, a potem zbliżyła się do córki przechodząc nad stosem książek, które zagradzały jej drogę. Usiadła u stóp łóżka, na starym, połamanym klęczniku, i wsunęła dłoń w potargane włosy Léi.

— Powiedz, moja droga, co ci jest?

Léa poczuła, jak kłąb płaczu narasta jej w gardle równocześnie z naglącą potrzebą zwierzeń. Znając surowe poglądy matki, wolała nie przyznawać się do uczucia wobec mężczyzny, który miał poślubić inną. Za nic na świecie nie chciała zasmucić tej nieco wyniosłej kobiety, którą podziwiała, szanowała i do której tak bardzo chciała być podobna.

— Moje maleństwo, powiedz mi. Nie patrz na mnie wzrokiem zwierzęcia złapanego w potrzask.

Léa spróbowała się uśmiechnąć, zaczęła mówić o jutrzejszym przyjęciu, o swojej nowej sukni, lecz głos uwiązł jej w gardle, szlochając rzuciła się matce na szyję i zdołała tylko wykrztusić:

— Boję się wojny!

Nazajutrz od wczesnego rana dom rozbrzmiewał okrzykami, śmiechem i bieganiną trzech sióstr. Ruth nie wiedziała, w co najpierw włożyć ręce, bo wszystkie trzy „maleństwa” czegoś od niej chciały. Szukała torebek, kapeluszy, pantofelków...

— Pośpieszcie się, przyjechali właśnie wujowie i kuzyni.

W istocie trzy limuzyny zatrzymały się przy szopach. Luc Delmas, najstarszy brat Pierre’a, sławny adwokat z Bordeaux, zagorzały zwolennik Maurrasa 1  , przyjechał z trójką swoich najmłodszych dzieci: Philippe’em, Corine i Pierre’em. Léa ich nie lubiła, uważała za snobów i ponuraków, z wyjątkiem Pierre’a, na którego wszyscy wołali Pierrot dla odróżnienia od jego ojca chrzestnego, gdyż nie zapowiadało się, że pójdzie w jego ślady. Kiedy Pierre miał dwanaście lat, usunięto go za bezczelność i brak pobożności kolejno ze wszystkich szkół prowadzonych przez zakonników i kontynuował naukę w świeckim liceum ku wielkiemu niezadowoleniu ojca.

Bernadette Bouchardeau, wdowa po pułkowniku, przelała całą swoją czułość na jedynaka Luciena, który urodził się na krótko przed śmiercią jej męża. Osiemnastoletni chłopak nie mógł już dłużej znosić matczynej troskliwości i tylko czyhał na okazję, żeby uciec.

Adrien Delmas, dominikanin, „sumienie rodziny”, miał zwyczaj przekomarzać się ze swoim bratem Pierrem. Léa była jedyną spośród jego bratanków i bratanic, której zakonnik, ten kolos wyolbrzymiony jeszcze przez długi, biały habit, nie onieśmielał. Znakomity kaznodzieja głosił kazania na całym świecie i utrzymywał regularną korespondencję z duchownymi wszelkich wyznań. Znając wiele języków, często wyjeżdżał za granicę.

Wśród elity towarzyskiej Bordeaux, jak również we własnej rodzinie, ojciec Adrien miał opinię rewolucjonisty. Czyż po upadku Barcelony nie udzielił schronienia uchodźcom hiszpańskim, którzy gwałcili zakonnice i bezcześcili grobowce? Czyż nie przyjaźnił się z socjalistycznym pisarzem angielskim George’em Orwellem, byłym porucznikiem 29 dywizji, który — będąc ranny — błąkał się w skwarze po kawiarniach i zakładach kąpielowych, sypiał w rozwalających się domach albo w zaroślach, nim zdołał wreszcie przedostać się do Francji, gdzie Adrien zaofiarował mu gościnę. Był jedynym spośród swych braci, który potępił układ monachijski jako bezprawny i przepowiedział, że nawet ten akt tchórzostwa nie zażegna wojny. Tylko pan d’Argilat podzielał ten pogląd.

Raymond d’Argilat i Adrien Delmas przyjaźnili się od wielu lat. Lubili Chamforta, Rousseau i Chateaubrianda, lecz różnili się w poglądach na Zolę, Gide’a i Mauriaca, by znowu pogodzić się przy Stendhalu i Szekspirze. Bywało, że ich literackie dysputy ciągnęły się godzinami. Gdy ojciec Delmas przybywał z wizytą do Roches-Blanches, służba pana d’Argilat zwykła mawiać:

— Patrzaj, oto znowu poczciwy ojczulek ze swoim Zolą, powinien przecie wiedzieć, że pan go nie lubi.

 

Spośród wszystkich dziewcząt jedynie Léa miała na sobie ciemną toaletę, nieco dziwną jak na to letnie przedpołudnie.

Musiała długo nalegać, by matka pozwoliła jej uszyć tę suknię z ciężkiego, czarnego jedwabiu w maleńkie, czerwone kwiatuszki, której krój podkreślał smukłość jej talii, krągłość piersi i linię bioder. Na nogach miała czerwone sandały na wysokich obcasach. Na głowie — zawadiacko przekrzywiony na bakier kapelusz z czarnej słomki, przybrany bukiecikiem kwiatów dobranych do pantofelków. W ręku trzymała torebkę, również czerwoną.

Oczywiście pierwsi rzucili się do niej bracia Lefèvre. Następnie ucałował ją Lucien Bouchardeau, po czym szepnął do ucha Jeanowi:

— Wspaniale zbudowana ta nasza kuzynka.

Potem podszedł Philippe Delmas i czerwieniąc się ucałował Léę. Dziewczyna rychło go opuściła, zwracając się ku Pierrotowi, który, zahaczając o kapelusz, rzucił się jej na szyję.

— Mój Pierrot, jakże się cieszę, że cię widzę — powiedziała, odwzajemniając mu pocałunki.

Rozdzielając grono adoratorów, dominikanin w białym habicie zdołał wreszcie zbliżyć się do dziewczyny.

— Przepuśćcie mnie, niechże ucałuję moją chrześniaczkę!

— O, stryju Adrienie, przyjechał stryj, jakże się cieszę. Ale co stryjowi jest, stryj ma taką zatroskaną minę!

— Nic, ślicznotko, nic. Ależ urosłaś. Jak sobie uświadomię, że cię trzymałem do chrztu! Trzeba będzie pomyśleć o wydaniu cię za mąż. Odnoszę wrażenie, że nie brakuje ci pretendentów do ręki.

— Och, stryju — wdzięczyła się Léa poprawiając kapelusz.

— Śpieszmy się, śpieszmy bo spóźnimy się do Roches-Blanches. Wszyscy do samochodow! — krzyczał Pierre Delmas z wymuszoną wesołością.

Wolno skierowano się ku wozowni, gdzie stały zaparkowane automobile. Léa chciała jechać razem ze swoim ojcem chrzestnym, ku wielkiemu rozczarowaniu braci Lefèvre, którzy na jej cześć wypucowali swoją starą celtaquatre.

— Jedźcie przodem waszym gratem. Zobaczymy się w Roches-Blanches. Stryju, czy mogę prowadzić?

— A potrafisz?

— Tak, tylko niech stryj nic nie mówi mamie. Tata pozwala mi niekiedy prowadzić i uczy mnie przepisów ruchu drogowego, a to jest najtrudniejsze. Mam nadzieję, że wkrótce zdam egzamin.

— Jesteś za młoda.

— Tata powiedział, że jakoś to załatwi.

— Zdziwiłbym się. Ale tymczasem pokaż, co potrafisz.

Lucien, Philippe i Pierrot wsiedli wraz z nimi. Podkasawszy swój biały habit, mnich wsiadł ostatni, po uruchomieniu korbą silnika.

— Cholera...

Léa ruszyła dość gwałtownie.

— Proszę mi wybaczyć, stryju, nie jestem przyzwyczajona do twojego samochodu.

Po kilku szarpnięciach, które podrzuciły pasażerów do góry, Léi udało się zapanować nad pojazdem.

Zajmując zaszczytne ostatnie miejsce przybyli do Roches-Blanches, posiadłości pana d’Argilat pod Saint-Emilion. Długa, dębowa aleja wiodła do zamku, którego elegancka architektura końca XVIII wieku kontrastowała z sąsiadującymi z nim neogotyckimi zamkami, wzniesionymi w drugiej połowie wieku XIX. Laurent i jego ojciec byli bardzo przywiązani do tej siedziby, którą w miarę swoich możliwości stale upiększali.

Kiedy Léa wysiadała z samochodu, jej portfelowa suknia rozchyliła się odsłaniając wysoko nogi. Raoul i Jean Lefèvre nie mogli się powstrzymać, by nie zagwizdać z podziwu, zawstydzili się jednak pod pełnymi gniewu spojrzeniami kobiet.

Służący odprowadził samochód na tyły zabudowań.

W tłumie, który cisnął się teraz przed zamkiem, Léa szukała jednej tylko osoby, Laurenta. Gromadka nowo przybyłych skierowała się do pana domu.

— Léa, no, jesteś nareszcie. Żadne przyjęcie nie udałoby się bez twojego uśmiechu i urody — powiedział z podziwem rozczulony Raymond d’Argilat.

— Dzień dobry panu. Nie ma Laurenta?

— Oczywiście, że jest. Jakże by inaczej! Pokazuje Camille nowe udoskonalenia.

Léa drgnęła. Słońce tego pięknego, wrześniowego dnia raptem przygasło. Pierre Delmas dostrzegł zmianę w zachowaniu córki. Wziął ją za rękę i odciągnął na bok.

— Proszę cię, tylko żadnych scen, żadnych łez. Nie chcę, żeby moja córka robiła z siebie widowisko.

Léa zdusiła w sobie szloch.

— To nic, tatusiu, to tylko lekkie zmęczenie, przejdzie mi, jak coś zjem.

Zdejmując kapelusz, podeszła do swoich wielbicieli z wysoko podniesioną głową. Stali przy wielkim stole, na którym ustawiono napoje orzeźwiające. Uśmiechem kwitowała ich słowa, śmiała się z ich żartów, cały czas popijając wyśmienite château d’Yquem, podczas gdy w głowie huczało jej uparcie jedno krótkie zdanie: „Jest razem z Camille”.

Przyjęcie zapowiadało się wspaniale. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie, zroszone o świcie trawniki lśniły głęboką zielenią i pachniały świeżo skoszoną łąką, róże, tworzące zwarte kobierce, roztaczały upojną woń. Wielki namiot w białe i szare pasy osłaniał obficie zaopatrzony bufet, za którym stali kelnerzy w białych marynarkach, gotowi na każde skinienie. Pod parasolami porozstawiane były stoliki ogrodowe, krzesła i fotele. Jasne toalety kobiet, ich ruchliwość i śmiech przydawały zgromadzeniu frywolności, która kłóciła się z ponurymi minami niektórych mężczyzn. Nawet Laurent d’Argilat, który był bohaterem dnia, wydał się Léi blady i spięty, kiedy się wreszcie pojawił z uwieszoną u ramienia panną o promieniejącej szczęściem, łagodnej twarzy, ubraną w prostą, białą suknię. Wszyscy goście powitali ich oklaskami, z wyjątkiem Léi, która właśnie poprawiała sobie włosy.

Raymond d’Argilat dał znak, że chce zabrać głos.

— Drodzy przyjaciele, zebraliśmy się dziś, pierwszego września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku, by świętować urodziny i zaręczyny mojego syna Laurenta z kuzynką Camille.

Oklaski rozbrzmiały ze zdwojoną siłą.

— Dziękuję, moi drodzy, dziękuję, że przybyliście tak licznie. Wielka to dla mnie radość widzieć was wszystkich dzisiaj w moim domu. Pijmy, jedzmy, radujmy się w ten uroczysty dzień... — W tym miejscu głos pana d’Argilat załamał się ze wzruszenia. Jego syn wysunął się do przodu mówiąc z uśmiechem:

— Zapraszam do zabawy!

Léa siedziała na uboczu w towarzystwie swoich wielbicieli. Wszyscy domagali się zaszczytu usługiwania jej. Niebawem miała przed sobą jedzenia na kilka dni. Śmiała się, rozmawiała i strzelała oczami pod zbolałymi spojrzeniami innych dziewcząt, cierpiących na brak zalotników. Tryskała wręcz radością. Lecz najlżejszy uśmiech przyprawiał ją o ból szczęk, paznokcie wpijały się z wściekłości w spotniałe dłonie, powodując nowy ból, który łagodził rozdzierające serce cierpienie. Myślała, że padnie trupem na widok zmierzającego ku ich grupie Laurenta z wciąż u jego boku, nad wyraz szczęśliwą Camille i podążającym za nią jej bratem.

— Dzień dobry, Léo, nie miałem jeszcze czasu cię przywitać — powiedział Laurent kłaniając się. — Pamiętasz Léę, Camille?

— Oczywiście, że pamiętam — powiedziała dziewczyna puszczając ramię narzeczonego. — Jakże bym mogła ją zapomnieć?

Léa wstała i patrzyła na rywalkę, którą oceniała jako niegodną siebie. Zesztywniała, kiedy Camille ucałowała ją w oba policzki.

— Laurent dużo mi o tobie opowiadał. Chciałabym, żebyśmy zostały przyjaciółkami.

Zdawała się nie zauważać, że Léa niezbyt skwapliwie odwzajemniała jej pocałunki. Camille wypchnęła przed siebie brata, młodzieńca sprawiającego wrażenie nieśmiałego.

— Czy pamiętasz mojego brata Claude’a? Marzył, żeby się z tobą zobaczyć.

— Dzień dobry, Léo.

Jakże był podobny do swojej siostry!

— Chodź, moja droga, nie zapominajmy o innych gościach — powiedział Laurent zabierając narzeczoną.

Czując się opuszczona Léa patrzyła, jak odchodzą, i z trudem powstrzymywała łzy.

— Czy mogę się do was przyłączyć? — zapytał Claude.

— Ustąp mu miejsca — powiedziała twardo Léa, odpychając Raoula Lefèvre, który znajdował się po jej prawej stronie.

Zaskoczony i urażony Raoul podniósł się i podszedł do swojego brata.

— Nie uważasz, że Léa dziwnie się dzisiaj zachowuje?

Jean wzruszył tylko ramionami.

Léa podała Claude’owi czubaty talerz zakąsek.

— Proszę, jeszcze tego nie ruszałam.

Claude usiadł, wziął talerz i rumieniąc się podziękował jej.

— Czy zostanie pan jakiś czas w Roches-Blanches?

— Zważywszy, co się święci, byłoby to co najmniej dziwne...

Léa nie słuchała. Uderzyła ją właśnie pewna myśl: Laurent nie wie nawet, że go kocham.

To odkrycie przyniosło jej ulgę, co spowodowało, że wybuchła radosnym śmiechem, aż wszystkie spojrzenia zwróciły się ze zdziwieniem w jej stronę. Wstała i skierowała się ku zaroślom, które nazywano laskiem. Claude d’Argilat i Jean Lefèvre rzucili się w ślad za nią. Ofuknęła ich ostro:

— Zostawcie mnie w spokoju, chcę być sama.

Zbici z tropu powrócili do stołu, wokół którego cisnęli się goście.

— Myślisz, że będziemy się bić? — spytał Raoul Lefèvre Alaina de Russay, który był nieco starszy od niego, przez co można się było po nim spodziewać poważnej odpowiedzi.

— To nie ulega najmniejszej wątpliwości. Przecież słyszeliście w radiu ubiegłej nocy: bezzwłoczny powrót Gdańska do Niemiec, ultimatum postawione Polsce w związku z propozycją, którą Hitler jakoby przedstawił polskiemu pełnomocnikowi z terminem do wieczora trzydziestego sierpnia. Mamy pierwszy września. Możecie być pewni, że gauleiter Forster ogłosił już przyłączenie Gdańska do Rzeszy i że Niemcy napadły na Polskę.

— A więc wojna? — powiedział Jean Lefèvre postarzałym nagle głosem.

— Tak, wojna.

— Świetnie, będziemy się bić! — Lucien Bouchardeau udawał zucha.

— Tak, i zwyciężymy — oświadczył Raoul Lefèvre z chłopięcym zapałem.

— Tego nie jestem taki pewny — rzekł znużonym głosem Philippe Delmas.

 

Léa biegiem przecięła wielką łąkę, która prowadziła do lasku. Tam, w cieniu drzew, człowiek czuł, że góruje nad posiadłością rodziny d’Argilat. Była to piękna ziemia, bogatsza i lepiej nasłoneczniona niż Montillac, dająca szlachetniejsze wino. Léa zawsze lubiła Roches-Blanches. Patrzyła na te pola, winnice, lasy i zamek oczami zachwyconej właścicielki.

Nikt bardziej od niej nie mógł kochać i rozumieć tej ziemi, prócz jej ojca i pana d’Argilat... i oczywiście Laurenta. Laurent... kochał ją, to nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Ale on nie wiedział, że ona też go kocha... Odnosiła wrażenie, że traktuje ją jak dziecko. A przecież była tylko trochę młodsza od Camille. Camille... Cóż on takiego w niej widzi, w tej chudzinie, płaskiej, źle ubranej, niezręcznej, jak gdyby dopiero co opuściła klasztor? A ta jej fryzura... jak można się tak czesać w naszych czasach! Mdłe blond warkocze upięte w koronę... brakowało jej tylko alzackiej kokardy! W tych czasach patriotycznego podniecenia pasowałaby jak ulał!... I ta udawana uprzejmość. „Chciałabym, żebyśmy zostały przyjaciółkami”. Jeszcze czego! Nie, doprawdy, Laurent nie może kochać tej słodkiej lalki. Jak przystało na głupiego dżentelmena, uważał, że jest zobowiązany do respektowania przyrzeczenia złożonego w kołysce. Ale kiedy się dowie, że ona, Léa, go kocha, zerwie te śmieszne zaręczyny i ucieknie z nią.

Rozsmakowując się w swoich marzeniach, Léa nie zauważyła mężczyzny opartego o pień drzewa, który przyglądał się jej z rozbawieniem.

Uf, poczuła ulgę. Nie ma nic lepszego niż odrobina samotności i skupienia, jeśli się chce uporządkować myśli. Teraz była spokojna, wszystko potoczy się tak, jak tego pragnie. Wstała i zaciśniętą pięścią uderzyła w drugą dłoń. Był to gest, który przejęła od ojca; zachowywał się tak samo, kiedy podjął jakąś decyzję:

— Będę go miała!

Podskoczyła, gdy do uszu jej dobiegł wybuch śmiechu.

— Jestem tego pewien — powiedział głos z udawaną powagą.

— Przestraszył mnie pan. Kim pan jest?

— Przyjacielem pana d’Argilat.

— To dziwne. Och, przepraszam...

Mężczyzna ponownie wybuchnął śmiechem. Jest prawie piękny, kiedy się śmieje, pomyślała Léa.

— Niech pani nie przeprasza, nie myli się pani, niewiele jest wspólnego między bardzo przyzwoitymi panami d’Argilat a pani uniżonym sługą, jeśli nie liczyć interesów, jakie nas łączą. Zresztą nazbyt bym się nudził w ich towarzystwie.

— Jak pan może mówić podobne rzeczy! Są to ludzie najbardziej uprzejmi i kulturalni w całej okolicy!

— To właśnie chciałem powiedzieć.

— Ojej...

Léa spojrzała z zaciekawieniem na swego rozmówcę. Po raz pierwszy w jej obecności ktoś wyrażał się o właścicielach Roches-Blanches z takim lekceważeniem. Mężczyzna, który stał przed nią, był bardzo wysoki, miał starannie uczesane ciemne włosy, błękitne, zuchwałe oczy, co podkreślała opalona na brąz, raczej brzydka twarz o wyrazistych rysach i mięsistych, grubych wargach, odsłaniających piękne zęby. Żuł krzywe cygaro, które wydzielało nieznośny zapach. Wspaniale skrojony jasnoszary garnitur w cienkie, białe prążki mocno kontrastował z ogorzałą cerą i tym okropnym cygarem.

Léa zrobiła ręką gest, jakby chciała rozpędzić przyprawiający o mdłości zapach.

— Przeszkadza pani dym? To okropne przyzwyczajenie, które wyniosłem z Hiszpanii. Teraz, kiedy się znalazłem w wytwornym towarzystwie Bordeaux, przyjdzie mi znowu przywyknąć do hawańskich — powiedział rzucając cygaro na ziemię i starannie rozdeptując je obcasem. — Prawdę mówiąc, z powodu wojny grozi nam, że będzie ich brakować.

— Wojna... wojna... wy, mężczyźni, macie tylko to jedno słowo na ustach. Dlaczego miałaby być wojna? Nic mnie to nie obchodzi.

Popatrzył na nią z uśmiechem, jak się patrzy na rozkapryszone dziecko.

— Ma pani rację, jestem gburem, który zanudza wytworną panienkę tak błahymi sprawami. Pomówmy raczej o pani. Czy ma pani narzeczonego? Nie? No więc ukochanego? Nawet i to nie. Nie wierzę. Dopiero co widziałem panią w otoczeniu całego zastępu miłych młodzieńców, którzy zdawali się bardzo panią zainteresowani, z wyjątkiem szczęśliwego narzeczonego, rzecz oczywista...

Léa, która na powrót usiadła, zerwała się nagle na równe nogi.

— Nudzi mnie pan, niech mi pan pozwoli wrócić do moich przyjaciół.

Mężczyzna pochylił się w pełnym ironii ukłonie, który przyprawił dziewczynę o wściekłość.

— Nie zatrzymuję pani, daleki jestem od tego, by się pani narzucać lub by poróżnić panią z adoratorami.

Wyminęła go i odeszła bez pożegnania, z dumnie podniesioną głową.

Mężczyzna usiadł na ławce, z etui z brązowej skórki wyjął cygaro, odgryzł koniec, który wypluł przed siebie, zapalił je i w zamyśleniu patrzył, jak oddala się zgrabna sylwetka zabawnej dziewczyny, która nie lubi wojny.

 

Na parkiecie pod drzewami muzycy, obserwowani z ciekawością przez młodych biesiadników, zaczynali ustawiać swoje instrumenty.

Powrót Léi powitały okrzyki jej przyjaciół.

— Gdzie byłaś? Szukaliśmy cię wszędzie.

— To nieładnie tak się wymykać cichcem z naszego towarzystwa.

— Ale przecież — odezwała się kuzynka Corinne — Léa woli kompanię dojrzałych mężczyzn, nieco podejrzanych, niż towarzystwo młodych ludzi z porządnych domów.

Brwi Léi uniosły się ze zdziwieniem.

— Kogo masz na myśli?

— Chyba nie chcesz nam wmówić, że nie znasz François Taverniera, z którym gruchałaś w lasku?

Léa wzruszyła ramionami i z politowaniem popatrzyła na dziewczynę.

— Z wielką chęcią odstąpiłabym ci towarzystwo tego pana, którego dziś widziałam po raz pierwszy, a jego nazwiska dowiaduję się dopiero od ciebie. Cóż chcesz, nie moja wina, że mężczyźni wolą mnie niż ciebie.

— Szczególnie mężczyźni tego pokroju.

— Ależ jesteś nudna! Chyba nie jest taki okropny, jak mówisz, skoro pan d’Argilat przyjmuje go w swoim domu.

— Chyba Léa ma rację. Jeśli pan d’Argilat przyjmuje pana Taverniera, to znaczy, że ten ostatni zasługuje na to — powiedział Jean Lefèvre, przychodząc z pomocą przyjaciółce.

— W okolicy mówi się, że jest handlarzem bronią i że sprzedał jej całe tony hiszpańskim republikanom — mruknął Lucien Bouchardeau.

— Republikanom! — wykrzyknęła Corinne Delmas ze zgrozą, przewracając oczami.

— No i co z tego? Przecież do walki potrzebna im była broń — powiedziała zirytowana Léa.

W tej właśnie chwili jej oczy napotkały wzrok stryja, ojca Adriena, który przyglądał się jej, jak mogłoby się zdawać, z uśmiechem aprobaty.

— Co ty opowiadasz! — wykrzyknęła Corinne. — To potwory, gwałcili zakonnice, profanowali groby, mordowali, torturowali!

— A inni to niby nie mordowali, nie torturowali?

— Ale to byli komuniści, antyklerykałowie... ci, no...

— No to co? Też mieli przecież prawo do życia.

— Jak możesz wygadywać podobne okropieństwa, ty, panna Delmas, której cała rodzina modliła się za zwycięstwo generała Franco.

— A może się myliliśmy?

— Czy to nie nazbyt poważne rozmowy jak na takie ładne główki? — zapytał Adrien Delmas podchodząc do nich. — Nie sądzicie, że byłoby lepiej, gdybyście przygotowali się do tańca? Orkiestra gotowa.

Jak chmara gołębi kilkanaścioro dziewcząt i chłopców otaczających Léę poderwało się w kierunku parkietu na skraju łąki, znajdującego się pod obszernym namiotem, w którym podniesiono ściany. Léa nie ruszyła się z miejsca.

— Kto to taki ten François Tavernier?

Dominikanin był wyraźnie zaskoczony i speszony tym pytaniem.

— Nie wiem dokładnie. Pochodzi z bogatej lyońskiej rodziny, z którą zerwał, jak mówią, z powodu kobiety i różnicy poglądów politycznych.

— Czy ta historia z dostawami broni to prawda?

— Nic mi o tym nie wiadomo, to dyskretny człowiek. Jeśli to zrobił, uratował choć w niewielkim stopniu honor Francji, która wobec wojny w Hiszpanii nie zachowała się zbyt dobrze.

— Jak to, stryju? Ty, ksiądz, jak możesz tak mówić? Czy papież nie poparł generała Franco?

— Tak, tak... ale papież może się mylić.

— Tutaj już przesadzasz, stryju — powiedziała Léa z głośnym śmiechem. — Myślałam, że papież jest nieomylny.

Teraz Adrien Delmas wybuchnął śmiechem.

— Jesteś małą, przebiegłą szelmą. A ja myślałem, że wszystkie te historie, jak je nazywasz, wcale cię nie obchodzą.

Léa ujęła ramię stryja i poprowadziła go wolno w kierunku tanecznego kręgu, skąd dochodziły odgłosy szaleńczego paso doble.

— Tak twierdzę wobec innych, bo gdyby im pozwolić, mówiliby tylko o tym. Tym bardziej że często trzepią bez żadnego zastanowienia. Ale tobie mogę przecież się przyznać, że bardzo mnie to zajmuje. Po kryjomu czytam wszystkie gazety, słucham radia, zwłaszcza Londynu...

— Słuchałaś dziś rano?

— Nie, przez ten piknik nie miałam czasu, żeby...

— Léa. Nareszcie jesteś! Zapomniałaś, że przyrzekłaś mi taniec? — zapytał Raoul Lefèvre.

— I mnie też — rzekł jego brat.

Léa z żalem puściła ramię stryja i dała się pociągnąć na parkiet. Adrien Delmas odwrócił się. Nie opodal François Tavernier, paląc swoje krzywe cygaro, przyglądał się Léi, jak tańczy.

 

Przez blisko godzinę Léa nie opuściła ani jednego tańca, cały czas wypatrując Laurenta. Gdzież mógł się podziewać? Zobaczyła nadchodzącą Camille, lecz samą, tylko z Françoise. Należało skorzystać z okazji. Tańczyła właśnie z Claude’em d’Argilat, który z minuty na minutę odkrywał, że jest coraz bardziej zakochany. W połowie bostona partnerka lekko się zachwiała.

— Léa, co ci jest?

— Nic, po prostu zakręciło mi się w głowie. Jestem trochę zmęczona. Czy możesz mnie odprowadzić w jakieś zaciszne miejsce i przynieść mi szklankę wody?

Claude zakrzątnął się usłużnie, zaprowadził ją z dala od hałasu, w cień drzewa, w pół drogi między domem a parkietem. Ostrożnie i z czułością posadził ją, jak tylko mógł najwygodniej, na ławce z darni.

— Nie ruszaj się, odpoczywaj, zaraz wracam.

Gdy tylko się oddalił, Léa wstała i pobiegła w stronę domu. Weszła do oranżerii stanowiącej dumę Roches-Blanches. Panowała tutaj lepiąca się do skóry wilgoć. Hałaśliwe dźwięki orkiestry były już tylko dalekim tłem. Najbardziej wyszukane rośliny płożyły się po ziemi i wspinały ku przeszklonemu sklepieniu. Kamienista aleja, wijąc się, biegła pomiędzy gęstymi kępami roślin i kończyła u wejścia do sztucznej groty, której ścian czepiały się pęki orchidei. Prowadziły stąd drzwi do sieni zamku. Léa pchnęła je. Z dużego salonu dochodził do niej głos jej ojca, stryja Adriena i pana d’Argilat. Nastawiła uszu, zdawało się, że Laurenta wśród nich nie było. Nie było go też ani w bibliotece, ani w saloniku. Wróciła do zimowego ogrodu. W powietrzu unosił się zapach jasnego tytoniu; to zapach papierosów Laurenta. W pobliżu wysokiej kamiennej wazy, z której zwisały długie gałązki usiane białymi kwiatami o oszałamiającej woni, w półmroku jarzył się czerwony punkt.

— Léo... to ty?... Co tu robisz?

— Szukam cię.

— Czyżbyś miała już dość adoratorów, że uciekasz od zabawy? — spytał podchodząc do niej.

Jakiż on piękny w świetle o barwie morskiej wody, które rozjaśniało mu twarz. Jak go nie kochać? Wyciągnęła dłoń.

— Laurent...

Ujął drżące palce, zdając się nie dostrzegać jej wzburzenia.

— Co się dzieje?

Przesunęła językiem po zeschniętych wargach. Jej dłoń drżała w uścisku Laurenta. Czuła, że jego ręka również drży. Wówczas ustąpił skurcz, który ściskał jej gardło, dreszcz rozkoszy przebiegł jej ciało i przymykając oczy, podobna do przyczajonego zwierzęcia, wyszeptała:

— Kocham cię.

Gdy tylko wymówiła te słowa, poczuła ogromną ulgę. Uniosła twarz z przymkniętymi oczami, oczekując pocałunku, który nie nastąpił. Otworzyła oczy i cofnęła się o krok.

Laurent miał zdziwioną i zakłopotaną minę. Podobną do miny jej ojca, gdy w dzieciństwie zrobiła jakieś głupstwo. Czy powiedziała coś niezwykłego? Skoro zalecał się do niej, a ona na to przyzwalała, musiał przecież się domyślać, że go kocha. Dlaczego milczał? Uśmiecha się sztucznie, pomyślała.

— Nic nie sprawia mi większej radości niż twoja przyjaźń, moja mała Léo...

O czym on mówi? O przyjaźni?

— ...wzbudzisz zazdrość wszystkich twoich adoratorów...

Co on mi tu opowiada? Ja mu mówię, że go kocham, a on plecie o moich adoratorach...

— Laurent — krzyknęła — przestań się ze mną drażnić! Kocham cię i ty o tym wiesz; ty też mnie kochasz.

Dłoń, do której przylgnęła woń tytoniu, spoczęła na jej ustach.

— Léo, nic już nie mów. Nie należy mówić rzeczy, których się potem żałuje.

— Nigdy! — zagrzmiała odtrącając dłoń, która zasłaniała jej usta. — Kocham cię i pragnę. Pragnę ciebie tak samo jak ty mnie. Spróbuj zaprzeczyć, spróbuj powiedzieć, że mnie nie kochasz.

Léa na zawsze zapamiętała wzburzoną twarz Laurenta. Świat cały to pojawiał się, to znikał jej przed oczyma, radość i strach walczyły o władzę nad tą duszą stworzoną do miłości.

Była w tej chwili zachwycająco piękna. Włosy potargane we wzburzeniu, pałająca twarz, błyszczące oczy, nabrzmiałe wargi, wszystko domagało się pocałunków.

— Odpowiedz mi. Kochasz mnie, prawda?

— Tak, kocham cię — szepnął Laurent.

Radość rozjaśniła oblicze Léi, czyniąc ją jeszcze piękniejszą.

Padli sobie w ramiona, ich usta przywarły do siebie z zachłannością. Nagle Laurent odepchnął ją.

Z rozchylonymi, wilgotnymi ustami Léa, zdumiona, spojrzała na niego.

— Léo, my chyba oszaleliśmy, zapomnijmy o tym.

— Nie, kocham cię i chcę za ciebie wyjść.

— Muszę się ożenić z Camille.

Fiołkowe oczy, pociemniałe z gniewu, popatrzyły na niego nieprzytomnie.

— Ale przecież ty mnie kochasz. Jeśli małżeństwo ze mną cię przeraża, po prostu wyjedźmy. Wszystko, czego pragnę, to być z tobą.

— To niemożliwe. Ojciec ogłosił moje zaręczyny z Camille. Gdybym nie dotrzymał przyrzeczenia, oboje by tego nie przeżyli.

Léa wymierzyła mu cios pięścią.

— A ja, o mnie się nie boisz, że umrę?

To zdanie przywołało lekki uśmiech na bladą twarz Laurenta. Wziął Léę za ramiona i powiedział potrząsając głową:

— Nie, ty nie. Ty jesteś silna, ciebie nic nie ruszy. Masz w sobie wolę życia, jakiej nie ma ani Camille, ani ja. Należymy do bardzo starego rodu o zużytej już krwi i starganych nerwach. Potrzeba nam ciszy naszych bibliotek... Nie, pozwól mi mówić. Camille i ja jesteśmy do siebie podobni. Mamy takie same poglądy, lubimy ten sam styl życia, surowego i wypełnionego nauką...

— Ja też lubię naukę.

— Oczywiście — podjął zmienionym tonem. — Lecz bardzo szybko byś się przy mnie zanudziła; lubisz tańce, flirty, hałas, światowe życie, wszystko to, czego ja nie cierpię...

— A ze mną to nie flirtowałeś?

— Nie, nie wydaje mi się. Mój błąd polega na tym, że za często cię widywałem, że zbyt często przebywałem z tobą sam na sam...

— ...i że pozwoliłeś, bym uwierzyła, że mnie kochasz.

— Nie chciałem tego. Tyle przyjemności sprawiało mi patrzenie na ciebie, jak się zachowujesz, taka swobodna, taka dumna... taka piękna... Byłem spokojny, nie przypuszczałem, że mogłabyś zainteresować się kimś tak nudnym jak ja...

— Nigdy mnie nie nudziłeś...

— ...i byłem ci wdzięczny, że mnie słuchasz... że bierzesz życie takim, jakie jest...

— Ale mnie kochasz, sam mi to powiedziałeś.

— I to był błąd... Lecz jakże ciebie nie kochać. Tak się kocha nieosiągalne szczęście.

— Nic nie jest nieosiągalne. Trzeba tylko trochę odwagi.

Laurent patrzył na Léę w zamyśleniu, jak gdyby jej nie widział.

— Trochę odwagi, zapewne... Tej odwagi akurat mi brakuje.

Już od pewnej chwili Léa czuła, jak narasta w niej wściekłość. Nagle rysy jej stężały i wykrzyknęła:

— Jesteś tchórzem, Laurencie d’Argilat. Kochasz mnie, mówisz mi to i pozwalasz, żebym się przed tobą poniżała... Wolisz ode mnie jakąś chodzącą niewinność, jakieś brzydactwo i czupiradło, które da ci chmarę bojaźliwych i szpetnych dzieciaków.

— Milcz, Léo, nie mów w ten sposób o Camille.

— Miałabym się jeszcze krępować?! Cóż zrobiła ta idiotka, żeby ci się spodobać? No, chyba że lubisz smętne, skwaszone miny, fałszywe spojrzenia, włosy bez barwy...

— Léa, proszę cię...

— Dlaczego pozwoliłeś, żebym się dowiedziała, że mnie kochasz?

— Ależ, Léo...

Całkiem zaślepiona gniewem niezdolna była przyznać, że Laurent nigdy nie przekroczył granic przyjaźni. Do gniewu dołączyło się uczucie upokorzenia, że ją odepchnięto. Zamachnęła się i z całej siły uderzyła go w twarz.

— Nienawidzę cię...

Czerwone plamy pojawiły się na kredowobiałej twarzy młodego mężczyzny.

Brutalność tego czynu uspokoiła Léę, ale też pogrążyła w rozpaczy. Osunęła się na ziemię i oparła o skałe, głowę z włosami w nieładzie ukryła w dłoniach i wybuchnęła płaczem.

Laurent popatrzył na nią z wyrazem głębokiego smutku. Zbliżył się do szlochającej dziewczyny, wyciągnął rękę do jej miękkich włosów, musnął je delikatnie, następnie odwrócił się i wolnym krokiem wyszedł z oranżerii. Cicho zamknął za sobą drzwi.

Lekkie stuknięcie zamka przerwało na chwilę szloch Léi. Wszystko przepadło, wszystko zepsuła, on nigdy jej nie wybaczy tej żałosnej sceny, tych obelg. Łajdak... pozwolić, by się tak poniżała. Nigdy w życiu nie zapomni tej hańby.

Podniosła się ciężko, z posiniałą twarzą i z ciałem obolałym jak po upadku.

— Łajdak, łajdak, łajdak...

Jednym kopnięciem posłała w powietrze donicę delikatnych orchidei, która rozbiła się na kamieniu.

— Kiedy się wreszcie skończy to przedstawienie? — odezwał się głos w półmroku.

Serce Léi zamarło, w gardle jej zaschło. Odwróciła się gwałtownie.

Z cienia wyłonił się powoli François Tavernier.

Wzdrygnęła się i skrzyżowała ramiona na piersiach.

— Życzy sobie pani, żebym ją rozgrzał albo żebym przyniósł koniaku?

Protekcjonalny i ironiczny ton jak smagnięcie biczem zranił dumę dziewczyny.

— Nic mi nie trzeba. Co pan tu robi?

— Odpoczywam, czekając na pana d’Argilat. Może nie wolno?

— Powinien był pan w jakiś sposób zaznaczyć swoją obecność.

— Moja droga, nie dała mi pani na to czasu. Zdrzemnąłem się i ocknąłem dopiero wtedy, gdy deklarowała pani synowi gospodarza swoje płomienne uczucia. Cóż za uniesienie! Jaka pasja! Syn pana d’Argilat nie jest tego wart...

— Zabraniam panu tak o nim mówić!

— O, proszę mi wybaczyć, nie chciałem pani dotknąć, lecz zgodzi się pani ze mną, że ten sympatyczny dżentelmen zachowuje się jak głupiec odrzucając tak czarujące i... konkretne propozycje...

— Brutal z pana!

— Być może, lecz gdyby okazała mi pani najmniejsze choćby zainteresowanie, byłbym...

— Zastanawiam się, która kobieta mogłaby przejawiać najmniejsze choćby zainteresowanie takim typem jak pan.

— Myli się pani, dzieweczko, kobiety, te prawdziwe, nawet lubią, jak się je poszturchuje.

— Zapewne kobiety, z którymi zwykł pan się zadawać, lecz nie panny...

— ...dobrze wychowane. Takie jak pani?

Nagle jej nadgarstki znalazły się w uścisku jego szerokiej dłoni. Z rękami unieruchomionymi z tyłu przylgnęła raptem do mężczyzny, który był świadkiem jej poniżenia. Owładnęła nią taka nienawiść, że aż musiała zamknąć oczy.

François Tavernier przyglądał się jej, jak gdyby chciał przeniknąć myśli dziewczyny, gdy tymczasem drwiący błysk w jego oczach wyraźnie przygasał.

— Niech mnie pan puści, nienawidzę pana!

— Do twarzy pani w złości, moja mała dzikusko.

Usta mężczyzny musnęły lekko wargi unieruchomionej dziewczyny. Szarpnęła się z furią. Dłoń wzmocniła uścisk, aż ofiara wydała okrzyk, gdy tymczasem druga ręka wczepiła się w potargane włosy. Wargi o smaku tytoniu i alkoholu stały się natrętne. Léę opanowała wściekłość... Nagle uświadomiła sobie, że odwzajemnia pocałunki tego nikczemnika... Skąd ta nagła słabość w całym ciele, ta rozkoszna ociężałość w zagłębieniu ud?

— Nie!

Wyrwała mu się z wrzaskiem.