Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Jesteśmy tylko zabawką w rękach Bogini Losu. Młody i zuchwały Trajan poluje na Asvaldura – kapłana Bogini Losu. Formalnie robi to na zlecenie swojego patrona, ale w praktyce daje w ten sposób upust swoim naturalnym żądzom. Przez jego lekkomyślność dochodzi do tragedii, co tylko jeszcze bardziej rozjusza młodzieńca. Trajan sprzeciwia się bogom i sięga po ich moc. Potężna magiczna siła w jego rękach staje się niebezpieczną bronią. Dla miłośników mrocznych opowieści o buntownikach oraz dla czytelników Andrzeja Sapkowskiego.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 191
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Barbara Uznańska-Loch
Saga
Bluźnierca. Wybrańcy Losu. Tom 1
Zdjęcia na okładce: Shutterstock, Midjourney
Copyright ©2024, 2025 Barbara Uznańska-Loch i Saga Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727223988
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania
Dwa oznakowane miejskim herbem powozy podążały brukowanymi ulicami Fenjaru, kierując się ku cmentarnemu wzgórzu. Między mijanymi budynkami błyskały pomarańczowe promienie zachodzącego słońca. W powietrzu odczuwało się nieprzyjemny chłód wieczoru. W tym roku w północnym, wzgórzystym regionie Cesarstwa Espazjońskiego zima ustępowała wyjątkowo niespiesznie.
W pierwszym powozie komes prowincji, ubrany w gruby płaszcz i futrzaną czapkę, wyglądał przez okienko, wypatrując konkretnego miejsca. W końcu się doczekał i wskazał palcem mijany skwer, porośnięty krzewami i kilkoma drzewami. Na gałęziach odznaczały się nabrzmiałe pąki, ale liście jeszcze się nie rozwinęły.
– Popatrz na to, panie – powiedział do siedzącego naprzeciwko mistyka. – Niezawodnie na przesilenie te krzaki obsypane są żółtym kwieciem. Uważamy je za symbol wiosny. Święto obchodziliśmy dwa tygodnie temu, a tu ciągle ani jednego kwiatka. Może to wydaje się błahą sprawą, ale biorąc wszystko pod uwagę… Za dużo tych złych omenów. Nawet Wiatrołów jeszcze dziesięć dni temu był skuty lodem.
Szeroki kanał morski oddzielający Cesarstwo Espazjońskie od Wyspy Klanów rzeczywiście sporadycznie zamarzał, targany nieustannie pływami i sztormami, od których pochodziła nazwa cieśniny. Jednak obecność kry na północnych wodach mieściła się w normie. Dlatego Kreios Bazirat nie spieszył się z wyciąganiem wniosków.
– Ostra zima tłumaczy przecież obie te sprawy – odparł lakonicznie.
Nadworny mistyk królestwa Srebroboru był szpakowatym mężczyzną w średnim wieku, o oliwkowej cerze, z krótko przyciętym zarostem. Pochodził z południowych Wolnych Miast, rozsianych na półwyspach nad Rozdartym Morzem. W poszukiwaniu właściwych nauczycieli i księgozbiorów opuścił rodzinne strony jeszcze w wieku nastoletnim. Studia odbywał w Cesarstwie. Po zakończeniu nauk w akademii przez kilka lat podróżował, by w końcu zostać poddanym wschodniego monarchy. Nadal jednak często wyjeżdżał; odbywał własne eskapady badawcze lub, za pozwoleniem patrona, odpowiadał na rozmaite prośby o pomoc.
Od początku wizyty starał się zachowywać zdroworozsądkowy dystans. Jego wykształcenie obejmowało szeroki zakres wiedzy przyrodniczej, między innymi geografię. Nie mógł sobie pozwolić na ignoranckie dziwienie się zjawiskom naturalnym, choćby nieczęstym lub wyjątkowym. Zwykle więc na różne „cuda” zgłaszane do kontroli patrzył krytycznie i bardzo sceptycznie. Pewien był, że zdarzały się w przeszłości okresy ciężkich zim, kiedy żegluga po Wiatrołowie stawała się niemożliwa. Istniały stare zapisy o wędrowcach przeprawiających się przez cieśninę saniami. Zresztą Bazirat nie przemierzył ponad siedmiuset kilometrów, żeby dyskutować o pogodzie. W całym Espazjonie nie znalazłby się nikt o bardziej rozwiniętej percepcji ponadzmysłowej. Sam cesarz sygnował prośbę o ekspertyzę, którą mistyk miał niebawem przeprowadzić. Najpierw jednak Kreios musiał na własne oczy ujrzeć zjawisko, które od dziesięcioleci pozostawało w sferze legend.
– Nie powiedziałbym, że zima była wyjątkowo ostra – doprecyzował komes. – Jedynie ciągnie się ponad miarę. Ale oczywiście to nie jest moje największe zmartwienie. Nie potrzebuję pomocy w przyziemnych kwestiach. Co innego… one. Czy będziesz potrafił je odesłać?
– Cierpliwości, wielmożny. Czy to już właściwe wzgórze?
– W rzeczy samej…
Bazirat poprawił szal i dopiął guziki przy kołnierzu wełnianego płaszcza. Wcisnął głęboko na głowę czapkę uszatkę. Niezbyt elegancką, ale wobec panującego zimna Kreios stawiał na względy praktyczne. Niechęć do chłodów miał we krwi. Wolne Miasta były oddzielone od większości Espazjonu łańcuchami górskimi, podlegały natomiast silnym wpływom ciepłych wiatrów znad wielkiego południowego kontynentu. Panował więc w nich łagodniejszy klimat, a śnieg stanowił niegroźną ciekawostkę.
Rytm stukotu kopyt zwolnił, a po chwili powozy zatrzymały się pod ogrodzeniem cmentarza. Komes pierwszy wstał z siedziska, wysiadł i się rozejrzał. Natychmiast przystąpił do niego komendant miejskiej straży.
– Teren zabezpieczony – zameldował. – Odcięliśmy też sąsiednie ulice.
– Dobrze. Będziesz nam towarzyszył – odrzekł władyka i obejrzał się za gościem. – Już prawie zmierzch. Pospieszmy się – powiedział, a jego oddech utworzył zwiewny obłoczek.
Z drugiego powozu wyskoczyło dwóch uzbrojonych w miecze mężczyzn w brygantynach i zielonych pelerynach. Porucznik królewskich gwardzistów podszedł, usłużył ramieniem i pomógł mistykowi zejść po schodkach. Kreios potrzebował chwili, żeby przezwyciężyć nagłe uczucie przytłoczenia. Kiedy się wyprostował i uniósł głowę, z jego oblicza zniknęła już cała wcześniejsza rezerwa. Oczy mu się roziskrzyły i uśmiechnął się do gwardzisty.
– Dziękuję, Lambert – rzekł. Powoli, pozornie błędnym wzrokiem zlustrował otoczenie. – Oj, ciężka aura wisi nad tym miejscem. Nie przybyliśmy na próżno!
Postąpił naprzód, otwierając się na absolut. Zaczerpnął kilku głębokich oddechów. Wymiar mistyczny coraz wyraźniej przezierał przez osnowę materialnej rzeczywistości, coraz mocniej rezonował z ciałem i zmysłami.
Komes zerknął na Bazirata z przyganą, równie niezadowolony z jego wybuchu entuzjazmu jak z wcześniejszej obojętności.
– Tędy – burknął.
Weszli na teren cmentarza i ruszyli aleją wiodącą na szczyt wzniesienia. Władyka maszerował przodem, po jego prawicy Kreios z zaciętym uporem brnął przez lepkie miazmaty bezwładności. Gwardziści i komendant straży miejskiej postępowali tuż za nimi. Wszyscy odczuwali nadmierny trud wspinaczki, ale każdy inaczej go sobie tłumaczył. Niedostatkiem zdrowia, ciężarem pancerza. Tylko mistyk wyraźnie dostrzegał eteryczne niebieskie pasma, zimne niczym sama śmierć, które krępowały mu nogi, czepiały się rąk i płaszcza.
Dotarli na wierzchołek pagórka. Słońce zaszło. Nad grobami zaczął zbierać się mleczny opar. Snuł się leniwie, przenikając przez stare pomniki. Omszałe kamienie ani drewno nie mąciły jego nurtu. Kłębił się natomiast nad świeżymi grobami, opływając kontury niewidzialnych przeszkód.
– Uwaga. Wychodzą! – ostrzegł komes.
Wskazał najbliższe zawirowanie dziwnej mgły. Kiedy się uniosła, obmywany przez nią obiekt nabrał znajomych kształtów. To była sylwetka człowieka.
Trzech zbrojnych z nietęgimi minami starało się obserwować wszystkie strony jednocześnie. Położyli dłonie na głowicach mieczy, co chyba miało stwarzać pozór, że panują nad sytuacją. Ich plecy przesłaniały widok władyce, ale mistyk spoglądał teraz swoim słynnym wewnętrznym wejrzeniem, któremu nie przeszkadzały materialne przeszkody.
– Nie, wielmożny – oświadczył natchnionym głosem, od którego pozostałym zrobiło się jeszcze bardziej nieswojo. – Duchy stały tu cały czas, tylko w słońcu grało zbyt dużo energii, żebyście zdołali wyczuć ich obecność. Zimno, cisza i mrok sprawiły, że nawet wasze niedoskonałe zmysły zaczęły rozpoznawać panujący tutaj nienaturalny zastój. Myślę, że latem przestaniecie cokolwiek dostrzegać. A nim nadejdzie kolejna zima… – urwał i zamarł ze wzrokiem znów nieobecnym, utkwionym w przestrzeń nieboskłonu.
Pozostali popatrzyli na niego badawczo. Gwardziści już nieraz widywali go w mistycznym transie, więc zaraz zrozumieli, że nie wolno przeszkadzać i powrócili do przepatrywania okolicy. Kreios stał w milczeniu, chłonąc i jak najdokładniej zapamiętując wzory mistycznych sił nałożone na ciemną kopułę nieba.
– Wszystko w porządku, panie? – zapytał w końcu zaniepokojony komendant.
– Przyczyna anomalii jest odległa; na pewno nie leży w tej prowincji – oświadczył zamyślony Bazirat. – Odczuwacie skutki masywnego przesunięcia aspektów absolutu.
– Więc nic nie możemy poradzić?! – zaperzył się władyka. – Czy to cała twoja ekspertyza? Zaczekać do lata?
Kreios powrócił do rzeczywistości, wysiłkiem woli odcinając się od fascynujących emanacji. Zwrócił się do komesa, przybierając surową minę i mentorski ton.
– Tego nie powiedziałem – zaoponował ostro. – Wyjaśniam tylko, że mamy do czynienia z poważnym problemem, którego nie da się natychmiastowo usunąć. Ale naturalnie spotkam się z twoimi kapłanami, doradzę im właściwe rytuały. Powinny nieco pomóc. Proponuję też tymczasowo powstrzymać się przed grzebaniem tu kolejnych zmarłych. Dziwne, że jeszcze nie doszliście do takiego wniosku.
– To nie jest takie proste…
– Z pewnością metoda mniej skomplikowana i dużo szybsza niż sprowadzanie pomocy z innego kraju. Jeszcze jedno. Zarządź powszechne palenie lampek spirytusowych. Niech cały lud modli się o łaskę Bogini Losu.
– Bogini? Cóż to da? – żachnął się komes. – Pani Przemian nigdy nie odpowiada na błagania.
– To że nie odpowiada nie znaczy, że ich nie słyszy. Zrób, jak powiedziałem – rzekł Bazirat tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Możemy wracać. Jeszcze dziś sporządzę raport dla jego cesarskiej mości i spiszę zalecenia, a ty na jutro zorganizujesz spotkanie z kapłanami.
Mistyk okręcił się na pięcie i skinął na swoją eskortę. Szybko tracił cierpliwość, kiedy musiał zmagać się z ignorancją. Wyjaśnianie różnych wątpliwości wymagałoby długiego wykładu, którego laik najpewniej nawet nie starałby się zrozumieć. Po co więc te dyskusje? Zresztą Bazirat wiedział, że cesarz zobowiązał komesa do udzielenia mu wszelkiego wsparcia i wypełniania poleceń. Nawet jeśli władyka nie czuł się osobiście przekonany, właściwie nie miał wyboru.
– Wspomniałeś o kolejnej zimie – zauważył komes. – Czy przez rok sytuacja się poprawi?
– Nie wiem, czy się poprawi. Ale sądzę, że w jakiś sposób wyklaruje – odparł Kreios, uważnie ważąc słowa. – To już jednak tylko przypuszczenia, którymi przede wszystkim podzielę się z moim królem.
Nazajurz z samego rana mistyk rozmówił się z kapłanami i odjechał. Spieszył z ostrzeżeniem do swojego władcy.
Tymczasem w Fenjarze przez następny tydzień zapalano świeczki, a straż miejska rozstawiała je także na zamkniętym cmentarzu. Kapłani niezmordowanie odprawiali zalecone rytuały, a komes nie szczędził środków na ofiary przebłagalne.
Nareszcie zakwitły wiosenne krzewy, a po kolejnym tygodniu duchy zmarłych rozwiały się w niebycie. Po miesiącu cmentarz ponownie otwarto do normalnego użytkowania. Pospólstwo odetchnęło z ulgą. Przezorny komes na wszelki wypadek zarządził skrupulatne gromadzenie zboża i zwiększenie wydobycia węgla.
Gdy nadeszło lato, cała sprawa zdawała się już tylko złym wspomnieniem.
Czasem trudno się zorientować, co jest pospolitym przypadkiem, ulotnym kaprysem losu, a co dotykiem przeznaczenia. Pomimo dziesięcioleci doświadczenia, nawet kapłan Bogini Losu i Przemian miewał z tym trudności.
Niespodzianki zaczęły się od tego, że rejs statkiem kupieckim zakłóciła nagła ulewa i wichura. Deszczowe chmury pojawiły się znienacka, a porywisty wiatr zepchnął żaglowiec na skalistą mieliznę u wybrzeży Królestwa Srebroborskiego. Równie szybko nastąpiło rozpogodzenie, lecz marynarze nie zdołali już uciec z pułapki. Statek został unieruchomiony i zarządzono ewakuację na ląd. Nikt nie był z tego zadowolony. Hen Asvaldur przyjął jednak rzecz relatywnie spokojnie. W tumulcie nikt nie zginął, więc kapłan uważał, że szale szczęścia i nieszczęścia pozostały w równowadze. Siedząc w szalupie, rozglądał się po niebie, ale nic nie zwiastowało kolejnych nieprzyjemności. Resztki ciemnych chmur ginęły już na horyzoncie. Mewy z wrzaskiem krążyły nad żaglowcem i sunącymi do brzegu łodziami, wypatrując okazji do łatwego posiłku.
Kapłan wysiadł z szalupy, zabrał swój skromny plecak oraz okuty kij i poszedł poszukać kapitana. Inni pasażerowie luźną gromadą rozsypali się po plaży. Kobiety przeglądały uratowany z pokładu dobytek. Mężczyźni naradzali się w kilku grupkach, podejrzliwie zerkając w stronę dyskutującej osobno załogi.
Kiedy Asvaldur podszedł, żeby zapytać o dalsze plany, kapitan łypnął na niego niechętnie i zrobił kwaśną minę.
– Rozczarowałeś mnie, kapłanie – oświadczył bez ogródek. – Nie oczekiwałem cudu, ale mógłbyś nam wyjednać odrobinę przychylności Bogini… Tymczasem mamy dziurę w poszyciu, a statek ani drgnie. Nieładnie los sobie zażartował.
Hen cicho westchnął. Mało kto doceniał straszliwe piękno Bogini w całej okazałości. Przeważnie ludzie wyglądali jej litości, a takiej postawy nie pochwalała i nie nagradzała. Niestety uszami swego ulubionego sługi dość często wysłuchiwała podobnych zarzutów. Mógłby zrozumieć te pretensje, gdyby podróżował jako oficjalny mistyczny opiekun przeprawy. W rejs wybrał się jednak incognito, zapłacił za bilet pełną cenę. Kapitan o posłannictwie Asvaldura dowiedział się już po opuszczeniu portu, podczas luźnej konwersacji i kapłan niczego mu nie obiecywał. Zresztą nawet gdyby go proszono, nie przyjąłby zlecenia. Spośród wszystkich bóstw, Panią Losu najtrudniej było obłaskawić modlitwami czy rytuałami. Misja jej wybrańca miała zupełnie inną naturę. Zawsze jednak służył nauką i przestrogą.
– Nie zbluźnij wyrzekaniem, kapitanie – napomniał. – To samo zdarzenie bywa szansą lub klęską. Poradź sobie. Los pomaga tym, którzy sami sobie pomagają.
Rozgoryczony kapitan mruknął coś niezrozumiale przez zęby, splunął na piasek.
– Próbowaliśmy! Sami łajby z tych skał nie ściągniemy. Wyślę bosmana i paru marynarzy do portu przy ujściu rzeki. To tylko rybacka osada, ale może coś w niej uzyskają. Wystarczy, żeby ktoś nas wziął na hol. No i przydałby się sprawny cieśla. Moi połatali już mniejsze uszkodzenia. Ale niepokoi mnie pęknięcie stępki.
Asvaldur uprzejmie pokiwał głową, chociaż techniczne szczegóły go nie interesowały.
– Długo to wszystko potrwa? – zadał zasadnicze pytanie.
– Trudno zgadnąć, szanowny panie! – obruszył się kapitan. – Nie dam nawet gwarancji, że popłyniemy dalej. Zależy, jak się chłopcom poszczęści. Chcesz, to idź z nimi, prędzej będziesz wiedział co i jak.
Hen nie lubił tkwić bezczynnie w miejscu, przywykł do swobodnego unoszenia się z prądem zdarzeń. Narzucił plecak na grzbiet i, dzierżąc okuty kij jak laskę podróżną, ruszył w drogę w towarzystwie marynarzy. Kilku pasażerów też się wybrało: niektórzy chcieli zasięgnąć języka, innym nie w smak było koczowanie na plaży.
Problem przerwanej podróży niekoniecznie zmartwił, ale jednak zaskoczył kapłana. Pod wpływem natchnienia zapłacił z góry całą sumę za rejs na południowy wschód, na Wyspy Solemarskie. Zwykle miewał trafne przeczucia, traktował je jak podszepty samej Bogini. Nie przypuszczał zatem, żeby wyprawa na wyspy miała zostać zakłócona; spodziewał się raczej pomyślnych wiatrów. Teraz nie miał przy sobie dość gotówki na zakup konia ani wynajęcie transportu. O zwrot kosztów mógłby się ubiegać w biurze kompanii handlowej. Żeby wyciągnąć większe kwoty pieniędzy, potrzebowałby dostać się do przedstawicielstwa banku. Nie liczył jednak na znalezienie którejkolwiek z tych instytucji w zapyziałym porcie rybackim.
Zastanawiał się poważnie nad możliwym profetycznym znaczeniem przygody. Czy nie nazbyt pochopnie wyruszył w ten rejs? Szedł więc do rybackiej osady, by wybadać sytuację i wypatrywać znaków. Jak powinien postąpić? Trzymać się pierwotnego planu? Zrezygnować? Jeżeli naprawa statku przebiegłaby gładko, mógł uznać incydent za nieznaczący…
Zza wydmy uniosły się ciemne kłęby gęstego dymu. Dwóch marynarzy pobiegło przodem.
– Pali się! – zawołali ze szczytu piaszczystego wzniesienia.
Kapłan wdrapał się za nimi i ze smętną akceptacją obserwował szalejący w porcie żywioł.
– A niech mnie jasny piorun! Żaden cieśla teraz z nami nie pójdzie – burknął bosman.
Hen podzielał jego przemyślenia i nie widział sensu w dalszym zwlekaniu z decyzją. Trudno o czytelniejszy omen! Najwyraźniej nie mógł liczyć, że prędko dotrze na Solemary. Cały bagaż miał przy sobie. Podczas gdy towarzysze zaczęli schodzić po drugiej stronie wydmy, Asvaldur cofnął się za jej szczyt i podążył w głąb lądu. Opuścił przeklinających marynarzy i biadolących pasażerów; ale chyba tego nie zauważyli, całkowicie zajęci obserwacją pożaru. Odszedł, pozostawiając ich własnemu losowi. Znaki prowadziły go już w inną stronę. Poza tym kapłan obawiał się, że znowu ktoś zacznie utyskiwać przeciwko Bogini. Wolał nie dawać im okazji. Już teraz przypuszczał, że kapitan powiedział o kilka słów za dużo…
– Nie poczułem się aż tak obrażony – mruknął na wszelki wypadek pod nosem.
Jeszcze parę razy wspinał się na niskie wydmy. Potem wszedł między drzewa i ruszył po skosie, starając się odnaleźć rzekę. Powędrował piechotą w górę jej nurtu i szedł tak przez kilka dni. Piesza podróż nieco mu się dłużyła, ale późne srebroborskie lato nie męczyło upałami, natomiast noce były nadal dość ciepłe. Hen miał wygodne buty, niewyczerpany zapas bieżącej wody, trochę prowiantu. Resztę zdobywał po drodze. Znajdował dzikie owoce i ptasie gniazda. Pewnego razu udało mu się nałowić raków. Przede wszystkim jednak korzystał z gościnności miejscowych.
Zwykle wszędzie potrafił się dogadać. Miał krzepkie ciało, jasną cerę i mocne dłonie. Chłopstwu wydawał się uspokajająco zwyczajny. Choć wyróżniał się schludnym strojem i aurą niezniszczonego zdrowia, to nie miał w sobie onieśmielającej wielkopańskości. Wyglądał na trzydzieści parę lat, ani niepoważnie młodo, ani nazbyt staro. W towarzystwo mieszczan wpasowywał się niemal idealnie, chociaż nie przechodził zupełnie niepostrzeżenie. Ludzie często zapamiętywali go przez wysoki wzrost i intensywnie złocistą brodę. W razie potrzeby umiał porozmawiać także ze szlachetnie urodzonymi; przejawiał dość obycia i elokwencji, aby nie przepędzali go jak pospolitego kmiotka.
Próbował się trochę rozpytać w mijanych gospodarstwach. Ucieszył się na wieść, że od większego miasta, Lepic, dzielił go już tylko dzień marszu. Zamierzał od razu wypłacić dość pieniędzy, żeby wynagrodzić sobie trudy nieplanowanej przechadzki. Trochę powydawać na przyjemności. A potem ponownie przemyśleć, czy wyprawa na Wyspy Solemarskie to w ogóle dobry pomysł.
Nazajutrz wiejska droga wyprowadziła go na solidny, kamienny trakt. Rozejrzał się. Widział już zarys murów Lepic, ale okolica zdawała się dziwnie wyludniona. Ciągle nie napotkał innych wędrowców, a jedynie kilku obdartusów stawiających szałas pod przydrożnymi drzewami. Spostrzegłszy, że taksują go nieco zbyt natarczywymi spojrzeniami, stuknął głośno okuciem kija, zmarszczył groźnie brwi. Potem żwawo pomaszerował ku miastu.
Pod samymi Lepicami nareszcie ujrzał więcej osób, jednak szybko okazało się, że to bynajmniej nie byli podróżni. Bramy strzegł zbrojny oddział. Naprzeciw zaś zebrało się kilka postaci w obszernych, nasączonych wonnościami pelerynach z kapturami. Ludzie ci dodatkowo zasłonili twarze zawojami płótna, tak że widoczne pozostawały tylko ich przekrwione oczy. Ustawiali ciągnięte przez muły dwukołowe wozy w kolejce do wjazdu. Wrota uchylono specjalnie na ich przybycie i właśnie z wolna podnoszono kratę.
Zdumiony Asvaldur podszedł bliżej. Z pewnością działo się tu coś niezwykłego. Dopiero teraz otwierano miejskie bramy? Był już przecież środek dnia.
– Gdzie leziesz, durniu?! – wrzasnął jeden ze strażników. Potrząsnął przy tym pałką, wymownie wskazując kierunek do odwrotu. – Od tygodnia nie ma wjazdu do Lepic! Z rozkazu jego królewskiej mości!
Hen przystanął. Nie wystraszył się, ale też nie zrozumiał natury problemu. Zwrócił się do najbliższej postaci w dziwnym stroju.
– Co tu się dzieje? – zapytał zdumiony.
– Kwarantanna, panie – wyjaśnił ochrypłym głosem medyk. – Jeszcze przynajmniej przez dwa tygodnie… Trupy trzeba pozbierać i spalić. Miasto dobrze ziołami okadzić. Może być, że morowe powietrze przenika przez mury. Nierozsądnie się tu kręcić. Odejdź, pókiś zdrów.
Strażnicy zaczynali się irytować, więc Asvaldur posłusznie zawrócił, skąd przyszedł. Mijani wcześniej żebracy na jego widok złośliwie zarechotali. Ponownie przyspieszył kroku, aby nie mieli czasu zorganizować napaści.
– To tyle odnośnie odpoczynku – wysapał ze zniecierpliwieniem.
Niejasno przypominał sobie, że trakt łączył Lepice z rezydencją jakiegoś możnowładcy. Zaczynało mu też świtać skojarzenie, że wkrótce powinien minąć zalesiony pagórek, dalej będzie rzeka, a nad nią przyzwoita gospoda. Faktycznie po przeszło godzinie marszu ujrzał dym unoszący się z komina znajomo wyglądającego zajazdu. Gotów był wysupłać ostatnie monety z sakiewki, żeby nareszcie zaznać wygód. Zawahał się jednak…
Kiedy nareszcie rozpoznał okolicę, powróciły wspomnienia z uprzedniego pobytu w tym regionie. Krótkiego, nerwowego i zakończonego ucieczką przez hrabiowskie puszcze. Spojrzał wzdłuż drogi. Za niewysokim mostem trasa biegła dalej wśród łąk, wiodąc w stronę ciemnej ściany lasów. Wszystko się zgadzało.
Przysiadł na przydrożnym głazie i rozejrzał się nieufnie. Na trakcie nie dostrzegał żywego ducha. Kwarantanny nie nałożono przecież dzisiaj. Chłopstwo tradycyjnie o niczym nie wiedziało, ale wśród ciekawskich kupców wieść o blokadzie Lepic z pewnością prędko się rozniosła. Ruch w zajeździe powinien więc być mały albo żaden. Asvaldur z zasady nie wracał tam, gdzie już raz zaniósł Płomień, przynajmniej do czasu kolejnego błogosławieństwa. Ktoś mógł go rozpoznać. Nie miał jednak wielkiego wyboru; miasto było zamknięte. Musiałby spać w krzakach, nasłuchując, czy wygłodniali żebracy nie skradają się po niekoniecznie dobrowolną jałmużnę. Zresztą miał naprawdę dość tułaczki i czuł się nieco rozbity. Już go bolały stopy. Kolana też. Roztarł dłonie. Nawet nadgarstki… Właściwie wszystkie kości.
„Och, nie…!”
– Za wcześnie! Tak szybko…? – wyrwało mu się, ale zaraz zacisnął usta.
Utyskiwanie nie przystoi kapłanowi. Był jednak szczerze zdumiony. Po zaledwie dwóch latach? W niemal tym samym miejscu? Poprzednio Hen skutecznie umknął i nikt nie sięgnął po moc, dla której bywał naczyniem…
– O, przewrotny losie! – westchnął i usłyszał cichutki, perlisty śmiech. Bogini doceniła komplement.
Zagnała go tutaj celowo, teraz to było oczywiste. Pech za pechem. Sztorm, pożar, zaraza. Tyle splotów okoliczności… Kto tak bardzo zasługiwał na kolejną szansę? Dwa lata temu ta sama gospoda dała Asvaldurowi schronienie przed ludzkim wzrokiem, ale potem spłoszył go tłum podróżnych. Popełnił błąd, wyruszając w knieje na kupieckim wozie. Noc zastała go na szlaku. Ledwie się wówczas wywinął.
Zacisnął palce na kiju i wstał. Na razie ból pozostawał tępy, stłumiony i nie upośledzał sprawności, ale wkrótce miał się nieznośnie nasilić. Pierwsza faza zawsze była najtrudniejsza. Aby przetrwać trudy rozpalania Płomienia, Hen potrzebował wytchnienia, bezpiecznej izby i, co najważniejsze, samotności. Oby karczmarz dysponował wolnym pokojem. Podjąwszy decyzję, kapłan zaczął pospiesznie schodzić ku gospodzie. W obejściu kręciło się parę osób: ktoś wnosił wodę do stajni, rozczochrana kobieta wracała znad rzeki z koszem prania, umorusany dzieciak dłubał patykiem w piachu. Asvaldur zerknął na słońce. Do zmierzchu pozostało jeszcze kilka godzin.
– No, lepiej nie wzbudzać zainteresowania. Trzymać fason – mruknął, wycierając rękawem pot z twarzy.
Zmusił się do uspokojenia kroku, wyprostował plecy. Do gospody wszedł z podniesioną głową. Rozejrzał się z lekkim uśmiechem, jakby w poszukiwaniu znajomych. We wspólnej sali znalazł tylko kłótliwe małżeństwo mieszczan i dwóch starszych mężczyzn zajętych cichą rozmową nad piwem. Nikt poza właścicielem karczmy nie poświęcił przybyszowi większej uwagi. Oceniwszy strój nowego gościa jako ponadprzeciętnej jakości, gospodarz z widocznym rozczarowaniem przyjął prośbę o możliwie tani, choć osobny pokój. Wskazał Henowi ciasną, ciemną izdebkę z małym oknem bez przesłony, jedynie z drewnianą okiennicą.
– Z pewnością wolałby jegomość coś lepszego – nalegał. – Z wygodnym posłaniem. Oknami z oliwioną błoną. Pokażę…
– Nie, nie, bardzo dobrze. Nie potrzeba mi wiele. Tylko wypoczynku i odosobnienia. Muszę zrobić przystanek, bo strzyka mnie w lędźwiach. Poleżę, wygrzeję plecy.
– Jak moją babkę połamało w krzyżu, zaległa w pierzynach na dwa miesiące – burknął gospodarz. – Ale od twardego siennika tylko nowe bóle wejdą. Kilka groszy więcej jegomość sypnie i…
Asvaldur nie słuchał, ściągnął już plecak i ustawił przy łóżku. Oparł kij o ścianę.
– Obejdzie się – orzekł. – Jestem pewien, że za parę dni wszystko minie.
– A jak sobie jegomość życzy – zniechęcił się karczmarz. – Skoro postanowione, będzie płatne z góry za dwie noce.
Hen wysupłał monety z niepokojąco lekkiego trzosika. Poprosił jeszcze o wodę do mycia, piwo, bochen chleba i pęto kiełbasy. Odbierając kolację, marudnym tonem powtórzył rozczochranej gospodyni, że życzy sobie mieć spokój do rana. Potem zamknął pokój od wewnątrz. Same drzwi zbito solidnie, ale nie podobała mu się szpara przy podłodze. Odsunął łóżko jak najdalej od wejścia. Odetchnął. Poczuł się bezpiecznie, ale gdy opadły emocje, coraz wyraźniej dochodził do głosu potężniejący nieuchronnie ból. Kapłan kręcił się po pokoju z gracją starca. Jak dobrze, że nikt go teraz nie oglądał! Zwykłe czynności wykonywał w żółwim tempie. Zanim się umył, najadł i przebrał, chmury na zachodzie pokryły się oranżem. Asvaldur zamknął okiennicę i ostrożnie, niemal po omacku wycofał się na łóżko. Usiadł w ciemnej izbie i czekał, by ujrzeć cud. Wkrótce w mroku dostrzegł zarys swoich dłoni. Błogosławieństwo rozpalało kości, nie żarem, nie gorączką, lecz bólem i złotym blaskiem. Mistyczne światło od wewnątrz przenikało przez tkanki i skórę. Płomień Przemiany.
Asvaldur poniósł ręce do oczu, niezmiennie zafascynowany widokiem. Szeptał nieskładne słowa podziwu, poddaństwa i akceptacji. Nigdy nie ułożył żadnej modlitwy do swojej Bogini. Mówił z serca, z potrzeby chwili; chyba lubiła tę formę spontanicznej adoracji.
Nasyciwszy wzrok, kapłan jak najszczelniej otulił się kocem, głowę złożył jak najdalej od drzwi. Usilnie starał się zasnąć. Poczuł na czole i powiekach chłodny, łaskawy dotyk. Niespodziewana ulga pozwoliła mu zapaść w kojący sen.
Hrabia Dacjan Mier-Siamont ochoczo chwalił się przed innymi magnatami bogactwami pozyskiwanymi z należących do rodu puszcz. Gdy w letnim pałacu Woodrand przyjmował znamienitych gości, miał zwyczaj z dumą oprowadzać ich po komnacie myśliwskiej. Z jej ścian zwieszały się rozłożyste poroża i imponujące skóry. Kilka najlepszych trofeów niemałym kosztem wypchano i ustawiono w rzędzie pod ścianą, opatrzono tabliczkami z informacją o łowcy, miejscu i dacie pozyskania. Hrabia lubił splendor, dziczyznę i myśliwskie opowieści. Nie znosił natomiast niewygód, polowych warunków, lepkiej mgły wdzierającej się o świcie do namiotów i ciągłego ujadania psów. Żeby nie ignorować tradycji uczestnictwa pana w corocznym wielkim polowaniu, scedował kłopotliwy zaszczyt na syna i na wychowanka. Prawowity dziedzic, wicehrabia Evlen, także preferował przechwalanie się okazami od faktycznego ich zdobywania. Chętnie się od imprezy wykręcił, więc tym razem wychowanek zastępował obu Mierów-Siamontów.
Trajan Westfall skończył dwadzieścia trzy lata. Miał brązowe oczy i włosy, mocny podbródek. Nosił sięgające linii ust baczki, zupełnie niepasujące do twarzy. Podobno pochodził ze szlachty, ale był owocem tajemniczego skandalu. Nazwisko nadano mu zmyślone. Co do rzeczywistego rodowodu nigdy nie usłyszał konkretów i dawno pojął, że nie ma sensu poruszać tematu. Dla hrabiego wszelkie dociekania w tej materii stanowiły wyborną pożywkę do kpin. Natomiast wielokrotnie i dosadnie tłumaczono Trajanowi, że na pewien standard życia, który z racji krwi teoretycznie by mu przynależał, jako bękart musiał zapracować. Dorósł więc szybko i w służbie patrona nie wahał się choćby i splamić rąk krwią. Niemal do perfekcji opanował wyrywanie ochłapów z wielkopańskiego stołu. Odczytywał hrabiowskie humory, załatwiał drażliwe sprawy, był pożyteczny. W praktycznych zagadnieniach funkcjonowania majątku orientował się znakomicie.
A polowanie…? Bywało dobrą odskocznią od lawirowania między dystyngowanym sączeniem herbaty ze stuletniej porcelany przy uroczystym śniadaniu a bezlitosnym batożeniem nieuczciwego zarządcy stawów rybnych po południu. Te kilka dni spędzonych na przesiadywaniu w zasadzkach z kuszą Trajan miał przynajmniej wyłącznie dla siebie. Był panem życia i śmierci. Testował swój refleks i szlifował umiejętności. Teraz jednak łowy dobiegały końca, zdobycz wstępnie oprawiano, a w obozie cuchnęło. Westfall nie miał już nic ciekawego do roboty. Zabrał się z dwoma towarzyszami – młodzieńcami nisko urodzonymi, ale z fantazją do awantur – w kierunku miasta, gdzie normalnie byłaby okazja skorzystać z rozrywek. Niestety w tym roku w porze łowów jak na złość wybuchła w Lepicach zaraza, więc pozostawało odświeżyć się i porządnie wyspać w gospodzie. Towarzysze nie bardzo chcieli jechać, bo obawiali się morowego powietrza. Bardziej jednak bali się rozczarować prowodyra.
W gospodzie wynajęli dwa pokoje, bo Westfall nie zniżyłby się do pomieszkiwania z synem kowala i młodszym bratem winiarza. Chłopcy byli dobrzy do zabawy, bójki i brudnej roboty, ale na dłuższą metę męczący w swojej pospolitości. Zwłaszcza gdy popili. A pić lubili. Jak tylko obejrzeli sypialnię, zeszli do wspólnej sali i przystąpili do opróżniania piwniczki.
Tymczasem Trajan pozostał w swojej izbie, zamówił balię ciepłej wody. Oddał szynkarce myśliwską kurtkę, trójkątny kapelusz i wysokie buty do czyszczenia, a koszulę do uprania i wysuszenia przy ogniu. Przy okazji kąpieli kazał gospodarzowi, by go ogolił.
– Na gładko? – upewnił się karczmarz, unosząc brzytwę.
– Bokobrody zostaw, tylko wyrównaj – polecił Trajan.
Nie cierpiał tych absurdalnych baczków, ale nie jemu miały się podobać. Po wszystkim schylił się odruchowo, żeby opłukać twarz i oderwał plecy od krawędzi balii. Gospodarz mimowolnie rozdziawił usta, dostrzegłszy na ciele szlachcica siatkę blizn. Znał już wcześniej wychowanka Mierów-Siamontów, ale nigdy nie miał okazji widzieć go bez koszuli. Widok zupełnie go zaskoczył.
Trajan uniósł głowę i złowił zdumione spojrzenie karczmarza. Błyskawicznie skręcił tułów i spojrzał spode łba, z nieskrywaną wrogością.
– Czego się gapisz, durniu?!
Młodzieniec był krzepki i zahartowany, bynajmniej nie sprawiał wrażenia chłystka, którego można bezkarnie urazić. Rzadko udawało mu się zdobyć na uśmiech, który nie przypominałby cynicznego grymasu. A gdy się gniewał, bywał nieobliczalny i niejedno się w okolicy słyszało o jego wyczynach. Karczmarz cofnął się przezornie, uniżenie skłonił i udał, że niczego szczególnego nie zauważył.
– Coś jeszcze będzie potrzeba, wielmożny? – zapytał pospiesznie. – Naszykować posiłek? Żona dobrą polewkę ugotowała.
– Precz…! – warknął Trajan i mężczyzna gorliwie spełnił polecenie.
Westfall jeszcze przez chwilę przewiercał wzrokiem drzwi, aż nareszcie wzruszył ramionami. Kmiotek na szczęście okazał dość powściągliwości, żeby wścibskim zapytaniem nie zepsuć wszystkim wieczoru. Nie powinien był tak się gapić, ale ostatecznie nic się nie stało. Należało zacząć korzystać z rzadkiej okazji do beztroskiego wypoczynku.
Trajan wylazł z balii, naciągnął spodnie i wydobył z podróżnej sakwy zapasową koszulę. Po tułaczce po lasach odzież nie prezentowała się zbyt świeżo, ale na popijawę zupełnie wystarczała. Niebawem zjawiła się karczmarka i przyniosła wypucowane buty. Młodzieniec zaraz je założył, zapiął pas z nieodłączną szablą i nareszcie mógł dołączyć do chłopaków.
– Słyszałem, żeś przyrządziła jakiś specjał – zagadnął życzliwie, schodząc za kobietą do wspólnej sali.
– Służę, wielmożny. Zaraz podam – potaknęła skwapliwie i pobiegła do kuchni.
Starsze małżeństwo na widok Westfalla natychmiast oderwało się od kolacji. Oboje stanęli mu na drodze, ukłonili się z szacunkiem. Najwyraźniej już się wypytali, z kim mają zaszczyt dzielić dach.
– Wielmożny panie, ulituj się – zajęczał mieszczanin. –Wybralim się zobaczyć nowonarodzonego wnuka, a teraz do własnego domu wrócić nie możemy… Pewno już wszystko w warsztacie rozkradzione. Czeladnik powie, że motłoch od zarazy oszalał, że nie dało się uratować… Dorobek życia…
– Z drogi! – Westfall machnął ręką i dziadek tylko niezłemu refleksowi zawdzięczał, że nie dostał w twarz.
Trajan wyminął spłoszonego rzemieślnika i zasiadł obok biesiadujących towarzyszy. Usłużnie podano mu kielich z winem. Kątem oka zobaczył, że mieszczanka znowu ośmieliła się podejść.
– My przecie zdrowi, nie zaszkodzimy nikomu. Interes chcemy ratować – powiedziała jękliwie kobieta. – Ulituj się, wielmożny panie, tyś wszak zaufany hrabiego. Wystarczy, że glejt wystawisz, a puszczą nas przez bramę. Uniżenie prosimy.
Trajan skrzywił się z niechęcią. Faktycznie był dobrze znany miejscowemu komendantowi straży miejskiej… tyle że raczej z karygodnych wybryków. Dzięki temu że dopuszczał się ich w towarzystwie młodego wicehrabiego Miera-Siamonta, do tej pory wykręcał się od wszelkich konsekwencji, ale wrażenie pozostawił cokolwiek kontrowersyjne. Nie zamierzał ryzykować kompromitacji, zwracając się o przysługę, której zapewne by mu odmówiono. A już na pewno nie na żądanie hołoty…
– Nie ubliżę powadze patrona dla waszych zachcianek – wysyczał Westfall. – I po co, żebyście pomarli? Czy nędzne żywoty już wam całkiem obrzydły? Precz.