Bogowie i ludzie - Christopher Hopper - E-Book

Bogowie i ludzie E-Book

Christopher Hopper

0,0

Beschreibung

Ludzie są zaganiani jak owce na rzeź.   A ich jedyną nadzieją na przetrwanie jest drużyna, która właśnie opuściła planetę.   Po udanej misji zniszczenia pierścienia łowców niewolników w Nowym Jorku, Wic i członkowie Drużyny Widm przechodzą przez pierścień na Antarktydzie i znajdują się w głębi Imperium Androchidan.   Ale gdy zakres operacji obcego gatunku staje się oczywisty, Drużyna Widm zdaje sobie sprawę, że nie mogą stać z boku, kiedy ludzkość jest zmuszana do uległości. Należy dołożyć wszelkich starań, aby spowolnić postęp wroga, o ile nie uda się powstrzymać go całkowicie.   Pod przywództwem Wica zespół opracowuje plan infiltracji i neutralizacji części operacji Androchidan. Znajdują sojuszników i pozyskują zasoby. Ale kiedy szpiedzy wroga znajdą dowody spisku, jest tylko kwestią czasu, zanim nadzieje Widm na pokonanie przeciwnika zostaną rozwiane.   Czy Wicowi i jego elitarnej drużynie wojowników uda się odwrócić falę inwazji Androchidan? A może ulegną bezlitosnej sile najsłynniejszych łowców niewolników w galaktyce?

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 389

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Christopher Hopper; JN Chaney

Bogowie i ludzie. Ruiny Ziemi 2 

Tłumaczenie Tomasz Walenciak

Bogowie i ludzie. Ruiny Ziemi 2 

 

Tytuł oryginału Gods and Men

 

Język oryginału angielski

 

Copyright © 2020, 2022 Christopher Hopper; JN Chaney i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9781039461772 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.podiumaudio.com

Poprzednio

W części 1 cyklu Ruiny Ziemi…

Po tym, jak ledwo przeżył brutalne spotkanie z niewyjaśnionymi siłami robotów na wykopaliskach na Wyżynie Subglacjalnej Ellsworth na Antarktydzie, Patrick „Wic” Finnegan wrócił do domu i natychmiast odszedł z Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych. Ale zaledwie zdobył wyczekiwaną od dawna samotność, poczuł się zmuszony do zbadania dziwnej anomalii unoszącej się nad Dolnym Manhattanem. Ze wstrząsem odkrył, że siły wroga, które napotkał na półkuli południowej, były tylko początkiem tego, co wkrótce okazało się globalną inwazją obcych.

Zmuszony do przyłączenia się do małego, wielospecjalistycznego kontyngentu amerykańskiego personelu wojskowego, Wic wyruszył na poszukiwanie jedynego znanego mu człowieka, który mógł mieć wskazówki do pokonania wroga: przyjaciela z dzieciństwa, dr. Aarona Campbella. Ale kiedy jego poszukiwania zostały przerwane przez androchidańskie anioły śmierci, Wic znalazł się w posiadaniu inteligentnego karabinu o imieniu sir Chuck.

Ostatecznie nowo nazwana Drużyna Widm przeszła pod zabójczą kopułą i podjęła próbę ataku na portal dzielący na pół most Brooklyński. Kiedy ich początkowa misja nie powiodła się, Wic został zmuszony do szukania schronienia pod miastem. Tam, pomimo licznych starć z obcymi prześladowcami, Widma zostały uratowane przez rosyjską Bratwę, a Wic spotkał ponownie starego sojusznika: kochającego USA, noszącego turystyczną nerkę Władimira Pietrowa.

Wsparci i zaopatrzeni przez nieprawdopodobnych rosyjskich dobroczyńców, Wic, wraz z Hollywood, Zderzakiem, Duchem, Yoshim, Z-Lo, Aaronem, Ładą i Chuckiem, zorganizowali dramatyczny i bardzo skuteczny atak bombowy, który zniszczył portal wroga. Ale nawet ocaliwszy miliony ludzi przed masową relokacją poza Ziemię, Drużyna Widm wiedziała, że ich praca dopiero się rozpoczęła. Miasta na całym świecie były oblegane przez te same okropności, z którymi zmierzyli się w Nowym Jorku.

Pomimo głębokiego pragnienia powrotu na wieś w Pensylwanii i zniknięcia Wic posłuchał wezwania, aby ocalić ludzkość i stawić opór Imperium Androchidan. Plan? Przenieść walkę do frontowych drzwi wroga, wracając do jedynego miejsca, którego Wic nie chciał już nigdy oglądać: pierścienia w miejscu wykopalisk na Wyżynie Subglacjalnej Ellsworth na Antarktydzie.

Kiedy Wic miał przejść przez próg portalu, spojrzał na Chucka i powiedział: – No to koniec.

– Błąd, mój dobry człowieku – odkrzyknął Chuck, kiedy po kamieniu przeskoczył prąd, docierając do obudowy jego komory zamkowej. – To dopiero początek.

Część pierwsza

Rozdział 1 

16:00, niedziela, 27 czerwca 2027 

Lokalizacja nieznana

Ostatnia znana lokalizacja: Wyżyny Subglacjalne Ellsworth, Antarktyda

– Chcesz nam coś powiedzieć, Chuck? – krzyczę na moją uszkodzoną kosmiczną broń z wnętrza Dolores, naszego skradzionego statku. Od czasu naszego spotkania z władcami w metrze na Manhattanie Chuck nie może strzelać, a teraz zastanawiam się, czy uszkodzenie nie dotknęło przypadkiem również jego procesora.

– Czy mógłbyś być nieco bardziej konkretny, Patricku? – mówi głosem przypominającym Johna Cleese’a. – Istnieje tyle rzeczy, które mógłbym ci wytłumaczyć, że moglibyśmy tu nieco zabawić.

– Wygląda na to, że dotarliśmy do punktu etapowego. – Wyciągam otwartą dłoń w stronę monitora kontroli lotu Dolores. – Punktu etapowego inwazji.

– A spodziewałeś się…?

Wzruszam ramionami.

– Może czegoś mniej wrogiego?

– Mogę zapewnić, że nie zagraża nam żadne bezpośrednie niebezpieczeństwo. To zwykła sprawa.

– Trzymam cię za słowo, kolego. Bo jeśli nas ostrzelają, nakarmię tobą flądry.

– Jesteś chorym człowiekiem, Patricku.

Właśnie przelecieliśmy przez portal, czemu – co zaskakujące – nie towarzyszyły żadne niespodzianki, a teraz mamy przed sobą największy, najbardziej zaawansowany hangar, jaki w życiu widziałem. Ogromna przestrzeń jest oświetlona przygaszonym czerwonym światłem i roi się od androchidańskich aniołów śmierci, botów, władców i statków desantowych, takich jak nasz.

Dalej dostrzegam inne statki, które wyglądają jak statki szturmowe. Skąd wiem, że to szturmowce? Cóż, mają krótkie skrzydła z zasobnikami z uzbrojeniem, pieprzone ogony w kształcie litery V i groźne zaciemnione kokpity: po mojemu to oznacza, że chcą cię zabić. Tak, wiem, to bardzo naukowe podejście. Za nimi widzę jeszcze większe statki, które wyglądają jak uzbrojone transportery towarowe.

Znowu czuję się, jakbym był na planie filmowym. Tylko wiem, że to nie science fiction, ponieważ ludzie na Ziemi są spędzani i zabijani jak owce.

– Zbliżają się – mówi Z-Lo z miejsca za sterem.

Ultraszeroki wyświetlacz Dolores pokazuje cztery statki desantowe i dwa szturmowce zmierzające w naszą stronę. Każdy statek jest zaznaczony na siatce identyfikacyjnej z danymi i współrzędnymi.

– Jakie mamy uzbrojenie? – pyta sierżant Susanne „Hollywood” Catania. Przeskakuje spojrzeniem inteligentnych ciemnych oczu po ekranach, próbując ocenić sytuację.

– Nie potrzebujemy broni – odpowiada Chuck.

– Akurat! – krzyczy Zderzak.

Nigdy nie mów sealsowi, że nie potrzebuje broni. Po prostu zrobi ją ze srebrnej taśmy i patyczków do uszu, a potem cię nią zabije, zanim skończysz protestować.

– Jesteś pewny, że nie chcą nam nic zrobić, Chichotku? – pytam.

– Już mówiłem. Zachowaj dystans, Z-Lo – mówi do młodego. – Nie mają powodu, żeby nas atakować.

– To samo mówili o romulańskich ptakach bojowych – dopowiada Yoshi z fotela drugiego kapitana. Wygląda na wzburzonego. – O, patrzcie, uzbrajają torpedy fotonowe. To pewnie piknik.

– Zamknij się, Yoshi – zwracam się do naszego ratownika lotniczego i drużynowego alkoholika. Chociaż omal mnie nie zabił na moście Brooklyńskim, jest kompetentnym medykiem i dobrym strzelcem.

– Na pewno nie chcą nas zabić, Lordzie Widmo? – pyta Wład z ciężkim rosyjskim akcentem. – Widziałem wiele amerykańskich filmów, w których dobrzy goście myślą, że wszystko jest super, a potem… buch!Ludzie giną jak…

– A niech was cholera strzeli! – przerywa Chuck. – Czy ktoś mógłby podać mi xanax? Te statki nic nam nie zrobią. Dla nich jesteśmy tylko desantowcem wracającym na przegląd.

Zerkam przez ramię na Chucka.

– Nie masz wątpliwości.

– Ujmując to po twojemu, jasne.

– Mądrala.

– Zjadacz kredek.

Następnie Chuck woła do Z-Lo:

– Leć do wyznaczonej strefy lądowania, którą umieszczam na ekranie. I powoli, proszę. Nie potrzebujemy niepożądanej uwagi.

Kładę młodemu rękę na ramieniu.

– Spokojnie i powoli.

Kiwa głową, a następnie używa dłoni owiniętych pomarańczowymi pierścieniami światła, żeby zejść z drogi sześciu nadlatującym statkom. Przelatują obok, nie otwierając do nas ognia – uważam to za wygraną – a potem wchodzą w portal. W jednej chwili są tutaj, w następnej znikają.

Czuję, jak Widma wypuszczają zbiorowe westchnienie ulgi.

– Wrócili na Ziemię? – Zderzak pyta Chucka.

– W rzeczy samej, Trójka. Wygląda na to, że wiadomość o waszych niedawnych wyczynach na Dolnym Manhattanie dotarła w końcu do dowództwa i Matka rozkazała wysłać posiłki.

– Matka? – Sięgam za siebie i ściągam Chucka z pleców. – Wspomniałeś coś o niej, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy.

– A tak, racja. Nie byłem wtedy sobą.

– Ale teraz jesteś. I zobowiązałeś się, że będziesz nam pomagał, więc…

– Kto to jest? – wtrąca Hollywood.

– Królowa Androchidan, z braku lepszego określenia. Pomyśl o kolonii mrówek lub ulu. Te same podstawowe zasady.

– I wysyła wojsko, żeby zbadało Nowy Jork? – pyta zza moich pleców Wład. Nadal nosi saszetkę z nadrukiem amerykańskiej flagi. Ale teraz ma na sobie bojówki w kolorze wojskowej zieleni i biały bezrękawnik Celine Dion mniej więcej z lat dziewięćdziesiątych.

– Sprawa z pewnością wzbudziła zainteresowanie Androchidan – odpowiada Chuck. – Patrzcie.

Dwa większe statki na drugim końcu hangaru odrywają się od ziemi i kierują w naszą stronę, niczym leniwe C-130 wspinające się po starcie. Cholera, nie wyglądają nawet, jakby mogły latać, i wątpię, czy przejdą przez pierścień. Wyglądają, jakby ktoś zrobił z metalu jajko, rozpłaszczył je do połowy, a następnie przyczepił do niego najrozmaitsze przypadkowe elementy.

– Co to jest? – pytam Chucka.

– Nazwa jest nieprzetłumaczalna na angielski i odnosi się do zwierzęcia pochodzącego z Androchidy Prime. Najbliższym waszym ziemskim odpowiednikiem byłoby coś pomiędzy nosorożcem a bobrem. Może bobrorożec?

– Wygląda tak brzydko, jak to brzmi – mówi Hollywood.

– Do czego służą? – pytam.

– Obrona i budownictwo.

– Minutoczku – mówi Wład. – Chcesz nam powiedzieć, że nieprzyjaciel zamierza odbudować gigantyczny pierścień, który wysadziliśmy?

– Pomimo twojej łamanej angielszczyzny… tak, Władimirze. Dokładnie tak.

– Niedobrze.

Patrzę, jak bobrorożce ustawiają się jeden za drugim i przechodzą przez portal, mijając o włos boki pierścienia.

– Po co było go niszczyć, skoro go po prostu odbudują? – pyta Yoshi, po czym pociąga z butelki.

Przyglądam mu się, aż odwraca wzrok.

– Dlatego tu jesteśmy. Aby znaleźć sposób, żeby ich powstrzymać, zatrzymać to wszystko.

– Zrozumiałem.

Yoshi zakręca butelkę i wkłada ją do kamizelki. Z-Lo ześlizguje się Dolores do stanowiska oznaczonego jasnożółtą farbą na czarnym podłożu. Kiedy nasz statek ląduje, wtapia się w co najmniej setkę innych desantowców ustawionych w rzędach po dwa. Chociaż być może „wtapia się” to nie najlepsze określenie; graffiti na kadłubie omal nie krzyczy: „Hej, dupki! Patrzcie na nas!”.

Z-Lo rozpoczyna sekwencję wyłączania silnika i czuję, że załoga zaczyna się odprężać. Udało się. Pierwszy krok za nami.

– Nie chcę nikogo niepokoić – mówi Chuck. – Ale zaraz czeka nas inspekcja.

Pochylam się w kierunku wyświetlacza.

– Co?

– Każdy statek wracający z misji zostaje poddany wstępnej inspekcji przez dowództwo terminalu.

– Nie możesz po prostu podłączyć się do sieci i powiedzieć, że wszystko w porządku?

– Straciłem tę umiejętność dawno temu, Patricku.

Marszczę na niego czoło.

– Kiedy?

– Kiedy możliwość namierzenia mnie przez Androchidan oznaczała narażanie cię na niebezpieczeństwo, pamiętasz?

Wracam myślami do naszej pierwszej rozmowy na Garden State Parkway.

– Czyli koniec z łącznością z internetem pluszaków. Celowo używam nazwy, którą nadaliśmy obcym. Podobnie jak nazywanie ich Androchidakami, pomaga umniejszyć wroga w oczach zespołu.

– Zgadza się. Chociaż nadal jestem całkiem biegły w rozmowach z nimi, a nawet potrafię sprawić, że brzmisz jak jeden z nich. To znaczy, o ile wyglądaszjak jeden z nich.

Mam już zacząć go wypytywać, ale nagle dociera do mnie, o czym mówi.

– Pancerz.

– Brawo, stary.

– Chcesz, żeby Patrick pobawił się w przebieranki? – pyta Hollywood.

Słyszę jak Charles uśmiecha się szeroko za zadowolonym z siebie uśmiechem.

– Oczywiście. A ty nie, Hollywood?

Sierżant kładzie rękę na biodrze i uśmiecha się do mnie.

– I zobaczyć, jak próbuje chodzić w tym pancerzu? – Śmieje się cicho. – Z rozkoszą. Obcasy wyglądają na zabójcze.

– Chodź – mówi Łada, starsza siostra Włada, z wytatuowanymi ramionami. – Pomogę ci się rozebrać i ubrać. Sprawdzę, czy wszystko ładnie pasuje, da?

– Nie. Poradzę sobie, dzięki.

– No nie wiem. – Hollywood ma błysk w oku. – Coś mi mówi, że przyda ci się kobieca ręka.

– I nie masz dużo czasu – dodaje Chuck. – Czas się ubrać, Kapitanie Majtas.

* * *

Mimo moich protestów Łada upiera się, żeby pomóc mi założyć pancerz kosmitów. Na szczęście jedyne, co muszę z siebie zrzucić, to kevlarowy hełm, kamizelkę MOLLE Interceptor, ładownice, rękawice i buty. Bóg mi świadkiem, że wytatuowana rosyjska tygrysica chciałaby, żebym zdjął więcej. Zostawiam sobie spodnie i bluzę i pociągam łyk wody z camelbacka.

Zestaw Androchidan jest zbudowany na czarnym kombinezonie, który przypomina neopren z porowatą wewnętrzną wyściółką. Wygląda na to, że ma kilka wewnętrznych pęcherzy, dodatkową amortyzację wokół stawów i sieć rurek lub przewodów biegnących przez skafander – a może obie te rzeczy. Wymaga też dokładnego czyszczenia: pachnie kocimi szczynami i amoniakiem. Ale na wojnie nikt nie pachnie ładnie. Uroda ma swoją cenę, podobnie jak utrzymanie się przy życiu.

Szmaragdowozielone płyty pancerza zamykają się wokół moich kończyn i klatki piersiowej za pomocą jakiegoś systemu elektromagnetycznego, który wydaje z siebie brzęczenie, po którym następuje kliknięcie, gdy wszystkie elementy zaskakują. Jak na coś, co tak obrzydliwie śmierdzi, jest cholernie zaawansowany.

Ostatnie są rękawice i buty. Choć masywne, rękawiczki wydają się niewiarygodnie dopasowane – z wyjątkiem dodatkowego kciuka na każdej dłoni. Buty pasują, ale mają podwyższony obcas, przez co dziwnie się w nich chodzi. Czyli o tym mówiła wcześniej Hollywood.

Sięgam po SCAR 17 i ładownice, kiedy Chuck mi przerywa.

– Nie ma na to czasu, Patricku. Pododdział inspekcyjny prawie już tu jest. Poza tym musisz wyglądać stosownie do roli.

– Chcesz powiedzieć, że idę tam bez broni?

– Nonsens. Będziesz miał mnie na plecach i – wydaje się przeżuwać przez chwilę te słowa – Weronikę w rękach.

Patrzę z tęsknotą na SCAR i glocka 19.

– Jesteś pewny, że nie ma scenariusza, w którym anioł śmierci powracający z operacji trzyma broń niewolników jak Rambo?

– Rambo?

Staję jak wryty.

– Nie… nie widziałeś jeszcze filmów o Rambo?

– Nie. Ale są w mojej kolejce. Raczej zniechęciły mnie tytuły.

– Co?

– Po co nazwać drugi film Pierwsza krew: część druga, skoro można nazwać go po prostu Drugakrew? I w jakim wszechświecie Rambo pojawia się po  Rambo Trzy?

– Racja.

– A co do wspomnianego scenariusza, to nie – mówi Chuck. – W kulturze Androchidan podnoszenie artefaktów technologii niewolników jest obrazą, nie mówiąc już o używaniu ich, zwłaszcza broni. O ile, oczywiście, nie jest to lepsza broń, co stanowi wyjątek. Ale jest ich niewiele, ponieważ rzadko zdarza się, żeby pluszaki chciały zniewolić gatunek dysponujący.

– Zrozumiałem. Zarzucam Chucka przez ramię i podnoszę Weronikę. – Wygląda na to, że zostaliśmy tylko ty i ja, kochanie.

– Poleciałabym z tobą na krańce galaktyki, Patricku – mówi z ostrym akcentem Salmy Hayek.

– Tania podrywaczka, wiecznie zdesperowana – mówi Chuck.

– Po prostu jest o nas zazdrosny – mówi do mnie Weronika.

– Wcale nie. Byłem pierwszy.

– Dobrze, wy dwoje. Wystarczy.

Zanim założę hełm, Duch sterylizuje go chusteczkami, które ma w plecaku.

– Nie możesz się przeziębić.

– Dziękuję. Trzymam hełm w lewej dłoni i oglądam wnętrze.

– Jesteś pewny, że zadziała, Chichotku?

– Mimo dramatycznych różnic w fizjologii czaszki Androchidan i ludzi są niezwykle podobne pod względem wielkości i rozmieszczenia elementów.

Unoszę podejrzliwie brew.

– Jasne. Praktycznie jesteśmy kuzynami.

– Nie bądź śmieszny. – Milknie. – Ach. To był sarkazm, prawda?

– Trafiłeś w dziesiątkę.

– Tak czy siak, po sparowaniu z hełmem, co jest stosunkowo bezbolesne, zaktualizuję system filtrujący, żeby zoptymalizować twoje szanse przeżycia poza statkiem.

– Zaraz, Charlie. Wróć. Stosunkowo bezbolesne?

– Tak. Poczujesz nacisk na skroniach i maleńkie uszczypnięcie u podstawy szyi. I na szczęce. Możliwe, że również na szczycie czaszki.

– To cała głowa, Chuck. Dupa, nie maleńkie uszczypnięcie.

– Nie. Dupa nie powinna cię zaboleć.

Mam już założyć hełm, gdy dociera do mnie coś jeszcze.

– Czekaj. Nie możemy przetrwać poza statkiem?

– Nie, chyba że potraficie oddychać azotem. Naturalnie, potraficie wdychać azot. Chciałem powiedzieć…

– Mówiłeś, że na Androchidzie Prime będziemy mogli oddychać.

– Ale nie jesteśmy na Androchidzie Prime.

– Nie? – woła Hollywood.

Reszta drużyny wygląda na równie zaskoczoną jak ona.

– Co do diabła, Chuck? – pytam.

– Nie ma czasu na wyjaśnienia. Straż prawie już tu jest.

– Chuck? – krzyczy Hollywood.

– Jesteśmy na planecie Karkin Cztery, skąd prowadzone są wszystkie androchidańskie operacje niewolnicze. To szczególnie nieprzyjemna atmosfera dla ludzi. Ale ponieważ pluszaki oddychają azotem i wydychają amoniak, to dla nich nieistotne. Zadowoleni?

– Nie – odpowiadam. – Niezadowoleni.

– Ha. A ja myślałem, że będziecie przeszczęśliwi, że przeżyliście tak długo.

– Czyli skłamałeś, że możemy oddychać?

– Nie, jeśli noszenie hełmu się liczy.

– Cholera jasna, Chuck.

Coś wali w przednie drzwi ładowni pod mostkiem statku.

– Do roboty, Patricku – mówi Chuck.

– Na miłość boską, Chuck, gdybym miał teraz flądrę w wiaderku, wrzuciłbym cię i odszedł.

– Jesteś bezwzględny. – Czeka chwilę. – Ale i tak cię lubię.

Spoglądam za siebie i zauważam, że reszta zespołu wygląda tak nieswojo, jak ja się czuję. Stanę twarzą w twarz z Androchidaninem, ubrany w obcy pancerz, na skórkowanej obcej planecie, z karabinem za tłumacza. Co może pójść nie tak?

– Broń w pogotowiu – mówię do zespołu. – I pozostańcie w ukryciu. Jeśli coś pójdzie nie tak – pochylam się i patrzę w górę na mostek w stronę Z-Lo – masz zabrać wszystkich przez ten cholerny portal. Zrozumiano?

– Zrozumiano, Gunny – odpowiada młody.

– Zalecam, żebyście zostali na mostku – mówi Chuck. – Ostatnie, czego nam trzeba, to widok ludzi na ekranach dowodzenia dzięki kamerom w hełmach. Wejdźcie na górę, a ja zamknę za wami właz.

– Odmawiam – mówi Zderzak. – Przynajmniej jedno z nas musi zostać na dole, żeby mieć oko na Wica. Schowam się za tymi skrzyniami.

– Obawiam się, że będziesz musiał wstrzymać oddech, dopóki drzwi będą otwarte.

– Nie ma problemu – odpowiada.

– Pamiętaj, proszę, że moje wysiłki, aby przekierować tlen z układu odzyskiwania wilgoci wydechu elektrolitycznego nie wystarczą, żeby utrzymać cię przy życiu.

Zderzak rzuca mi poważne spojrzenie. – No to lepiej, żeby Wic nie gadał zbyt długo.

Nawet nie pomyślałem o jakości powietrza ani o nadzorze, ale to najistotniejsze punkty.

– Dobrze – mówi Chuck. – Ale jeśli się udusisz, bo Mistrz Widmo uzna za stosowne wybrać się na herbatkę z tym Androchidaninem, nie odpowiadam za to.

– Nie będę cię winić, Charlie. – Spoglądam na swój nowy hełm. – Działajmy.

Hełm wsuwa się na głowę przy stosunkowo niewielkim wysiłku. Jest trochę ciasny, ale ma dużo miejsca na twarz, za co jestem wdzięczny. Osłony oczu są przezroczyste, jak naprawdę ciemne okulary przeciwsłoneczne, i nawet po tym jak Duch wytarł środek, nadal czuję nieświeży oddech poprzedniego użytkownika. Mam już zapytać Chucka, co robić dalej, gdy zostaję porażony prądem w głowę.

– Sukinsyn! – Łapię hełm.

– Nie, nie, nie – nalega Chuck. – Nie wolno ci go zdjąć!

Potrzebuję całych zapasów cierpliwości, żeby nie zerwać nakrycia głowy. Ale dwie sekundy później napięcie elektryczne spada do zera. Słyszę tylko własny ciężki oddech.

– To nie było uszczypnięcie, Chuck.

– Skąd miałem wiedzieć? Czy wyglądam, jakbym miał głowę?

Znowu słychać stukanie

– Lepiej przybierz twarz do gry – mówi Hollywood przytłumionym głosem.

Mam już zaprotestować, że ledwo co widzę lub słyszę, gdy w moim polu widzenia pojawiają się rozmaite światła i wyświetlacze. I słyszę, naprawdę dobrze, jakbym miał te słuchawki Bose z włączonym, jak to się nazywa, trybem przezroczystości.

– Ach, widzę, że twój system czujników jest online – mówi Chuck z wnętrza hełmu. – Słyszysz mnie?

– Lima Charlie. – Z tą grafiką i dźwiękiem od razu czuję się prawie, jakbym wcale nie miał hełmu. Sprzęt ma obłędny HUD 1  i przekazuje mi w czasie rzeczywistym informacje o ładowni i ludziach, którzy się w niej znajdują, tyle że nie jestem w stanie nic odczytać. – Chuck. Co z tym tekstem? Nie mogę…

– Zajmiemy się tym później. Teraz musimy pozbyć się inspektora, zanim wezwie wsparcie. Jest podenerwowany, a ja zatrzymałem go już tak długo, jak to było możliwe.

– I co ja mu powiem?

– Nic. Od tego masz mnie. Ty jesteś tylko ciałem.

– Słyszałem to już kiedyś.

– Wszyscy na mostek – mówi Chuck. – Czas na przedstawienie.

Rozdział 2 

16:10, niedziela, 27 czerwca 2027 

Karkin 4, kwatera główna nieprzyjaciela

Stoję u przednich drzwi ładowni i wyciągam rękę w stronę przycisku otwierania.

– Zaczekaj – mówi Chuck. – Najpierw musisz uszczelnić hełm.

– A jak to, do cholery, zrobić, geniuszu?

– Wybierz oczami menu, wiersz poleceń, a następnie wpisz słowa… Chuck wzdycha. – Nie umiesz czytać skrawla.

– Nie.

Z każdym oddechem pomysł wygląda coraz gorzej.

Znowu słychać walenie w drzwi.

– Czekaj – mówi Chuck.

Chwilę później czuję z zaskoczeniem, jak coś zaciska mi się wokół szyi. Moją twarz owiewa słaby podmuch powietrza, po czym w HUD-zie pojawia się nowy wskaźnik. Domyślam się, że ikona ma coś wspólnego z ciśnieniem wewnątrz kombinezonu.

– Wychodzisz – mówi Chuck.

Zanim zdążę wcisnąć przycisk otwierania, rozlega się klakson i górna krawędź drzwi odrywa się od sufitu. Światło w hangarze podkreśla krótką wymianę gazów, kiedy obca atmosfera wchłania tlen i dwutlenek węgla z Dolores.

Drzwi opadają, odsłaniając głowę, ramiona, broń i nogi androchidańskiego anioła śmierci. Wróg jest dwa i pół jarda przede mną. Stoi tam we własnej osobie. Serce wali mi jak oszalałe.

– Proszę, spróbuj się zrelaksować – mówi spokojnym tonem Chuck.

Marne szanse. W środku wszystko każe mi sprzątnąć tego drania.

Kosmita przechyla głowę, mierzy mnie wzrokiem od stóp do głów i mówi coś w swoim języku.

– Nie kupił tego – mówię do Chucka.

– Nonsens.

Właśnie wtedy z mojego hełmu dochodzi seria kliknięć i trzasków – nie słyszę ich w głowie, ale dochodzą z zewnętrznego głośnika.

– Wskaż teraz swój hełm – mówi Chuck w krótkofalówce.

– Co?

– Pokaż na hełm, tępaku.

Podporządkowuję się i wskazuję na hełm.

– Powiedział, że masz wyłączony lokalizator. Nie widzi twojego identyfikatora na swoim wyświetlaczu.

– Szkoda, że nie wiedziałem o tym wcześniej, Chichotku.

– Improwizujemy.

Androchidanin kręci głową.

– Nie kupił tego.

Podnoszę Weronikę.

– Potrząsanie głową to u nich potwierdzenie – mówi pośpiesznie Chuck. – On ci przytakuje! Opuść broń. Opuść broń!

Przesuwam Weronikę w bok, jakbym się rozciągał.

Anioł śmierci śledzi uważnie ten ruch, po czym skupia się z powrotem na mojej twarzy.

– To mi się naprawdę nie podoba, Chuck.

Stwór wydaje się chrząkać, a następnie robi krok w stronę drzwi ładowni.

– Odsuń się, Patricku – mówi Chuck. – Dokonuje inspekcji statku desantowego.

– Ma wejść do środka?

– Najwyraźniej tak.

– Myślałem, że to tylko szybka formalność.

– Ja też.

Dociera do mnie, że reszta załogi nie przeżyje pełnej inspekcji. Nawet kiedy wszyscy poza Zderzakiem są bezpieczni na mostku, będą łatwym celem dla termowizji anioła śmierci.

– Zauważy zespół, Chuck.

– Nie. Osłaniam ich cały czas emiterem zakłóceń elektromagnetycznych.

Wydobywam z siebie lekkie westchnienie ulgi, gdy kosmita przemyka obok mnie. Ale nie minie dużo czasu, zanim ich odkryje.

Drzwi ładowni zaczynają się zamykać, choć nie nacisnąłem przycisku.

– To ty, Chuck?

– Tak, Patricku. Jak tylko się zamkną, strzel do niego z Weroniki.

Zerkam w dół na karabin, a potem podnoszę wzrok i widzę, że Androchidanin odwraca się w stronę drzwi.

Obcy mówi coś przez hełm, po czym rzuca się w moją stronę.

– Nie podoba mu się to.

– Oczywiście, że nie. Zamykając rampę, łamiesz protokół. Ale nie martw się: Weronika jest gotowa go obezwładnić.

– A może go po prostu zabić?

– No wiesz, wzbudnice cząstek kiepsko radzą sobie ze wszystkim między ogłuszeniem a kompletną dezintegracją. Chcesz zdobyć kolejny pancerz?

– Jasne. Doskonale.

– W takim razie Weronika go ogłuszy, a ty będziesz musiał dokończyć. Po prostu daj jej jeszcze parę sekund.

Drzwi rampy nie są nawet w połowie wysokości, a nieprzyjaciel wygląda na wkurzonego.

Może nie wiem, jak myślą te dranie, ale potrafię rozpoznać wkurzonego żołnierza.

– Nie mamy paru sekund, Chuck.

– Strzał przed zamknięciem drzwi tylko przyciągnie uwagę. Musisz zaczekać.

Anioł śmierci podnosi karabin i celuje we mnie.

– Cholera.

Czas na improwizację.

Odpycham ramię wroga i wchodzę w zasięg jego rąk. Potem wpycham mu Weronikę pod brodę. Ładownię wypełnia głośny trzask, ale anioł śmierci szybko dochodzi do siebie i wali mnie lewym hakiem w bok hełmu.

HUD miga przez ułamek sekundy, a zaskoczona napięciem szyja protestuje. Oddaję, waląc kosmitę w brzuch końcem kolby karabinu. Pluszak zwija się, a ja wyprowadzam cios na jego hełm, i walę go solidnie w bok głowy.

Zatrzymuję się i widzę, że drzwi są prawie zamknięte.

– Uważaj! – krzyczy Weronika.

Anioł śmierci, wciąż zgarbiony, wpada na mój tułów i zwala mnie z nóg. Uderzam plecami i głową o podłogę ładowni, a HUD znowu migocze. Unoszę ręce, żeby zakryć twarz; cios za ciosem spada na mój hełm.

– Mogę już strzelać?

– Nie! – krzyczy Chuck.

Anioł śmierci unosi karabin i próbuje we mnie wycelować. Ale odpycham od siebie lufę. Znowu celuje, a ja odpycham broń w drugą stronę.

– Już?

– Jeszcze nie – odpowiada Chuck. – Następnym razem, proszę, nie denerwuj go.

– Jeśli zaraz… – walę wroga pięścią i chwytam za lufę – …tego nie zrobię… – napiera na karabin drugim ramieniem – …nie będzie następnego razu.

Te androchidańskie sukinsyny mogą mieć kiepski wzrok i okropną halitozę, ale do słabych nie należą. Krzyżuję przedramiona, próbując wziąć broń w nożyce. Mimo moich wysiłków pluszakowi brakuje tylko kilku cali, żeby naprowadzić muszkę na mój hełm. I nie ma mowy, żebym przerzucił go nad głową kolanami; dupek przyszpilił mi nogi i biodra.

Zderzak pojawia się za napastnikiem jak widmo, nie przestając wstrzymywać oddechu. Odrzuca kopnięciem broń kosmity i zakłada mu na głowę dławiący chwyt. Ale jak powiedział Chuck, ostatnie, czego nam trzeba, to zdjęcia ludzi krążące w sieci Androchidziaków, muszę więc skupić uwagę kosmity na sobie.

Pluszak macha na oślep rękami w stronę Zderzaka, co daje mi dość czasu, żeby podciągnąć się na kolana i wbić kolbę Weroniki w brzuch nieprzyjaciela. Słyszę, jak coś pęka, a kosmita krzyczy pod hełmem. Ale walka się nie skończyła. Mam już uderzyć go znowu, kiedy wali mnie w bok hełmu, przewracając mnie.

– Chuck?

Kręcę głową, na czworaka.

– Dziesięć sekund.

Zderzak nie zwalnia chwytu, ale teraz toczą się po podłodze. Wygląda na to, że im mocniej Zderzak zaciska ręce, tym więcej pluszak wymachuje rękami i próbuje okładać go pięściami. Podnoszę Weronikę, szukając okazji do strzału, ale nie zdołam ominąć przy tym Trójki. I wtedy popełniam błąd.

Jestem za blisko.

Androchidziak wyciąga matowoszary nóż bojowy i wyprowadza pchnięcie w moją stronę. Na szczęście odbijam cios Weroniką; tyle że ostrze przechodzi prosto przez obudowę komory zamkowej karabinu. W wizjerze pojawiają się iskry i zaczynam się bać, że broń zaraz wybuchnie. Ale wtedy kosmita zadaje cios za ciosem. Blokuję każdy karabinem i za każdym razem ostrze wychodzi z broni po mojej stronie, jakbym trzymał arkusz tektury.

Czymkolwiek jest ten nóż, muszę się go pozbyć. Kiedy więc pojawia się po raz kolejny, przekręcam karabin w lewo, wyrywając ostrze z ręki kosmity. Ale puściłem Weronikę i słyszę, jak wali o podłogę.

Dokładnie w tej chwili drzwi desantowca zamykają się. Światło się zmienia, słychać wibrujący dźwięk i aktywuje się mechanizm uszczelniania drzwi.

– Strzelaj! – krzyczy Chuck.

– To będzie problem.

Ale wtedy widzę na podłodze SR-CHK pluszaka. Sięgam po niego i czuję kopnięcie prądu, kiedy broń paruje się ze mną.

– Wykryto język: angielski – mówi broń. – Identyfikacja użytkownika.

– Tryb ogłuszenia – krzyczę, patrząc, jak Zderzak i obcy szarpią się ze sobą.

– Patricku, ta broń nie połączyła się jeszcze z twoim radiem, a twój zewnętrzny…

– Powiedz jej, żeby dała mi tryb ogłuszenia, Chuck.

– Już się robi.

Chwilę później słyszę ćwierkanie nowego CHK.

– Wybrano tryb ogłuszenia – mówi Chuck.

Jakby czytając mi w myślach, Zderzak zwalnia stalowy chwyt i odskakuje. Naciskam spust i trafiam wroga w bok. Widzę jasne światło i wyczuwam, że hełm tłumi dźwięk, jak aktywna bramka szumów na nausznikach Sordin Supreme.

W jednej chwili wszystko się kończy.

Anioł śmierci leży nieruchomo na pokładzie.

– Czysto, Patricku – mówi Chuck. – Bardzo dobrze.

Potem, na zewnątrz hełmu, dodaje:

– Widma, statek potrzebuje paru sekund na pozbycie się niechcianych gazów i wpompowanie tlenu. Możecie wyjść, ale dajcie sobie jeszcze pięć sekund, zanim spróbujecie oddychać.

Siadam na tyłku, odkładam karabin i liczę do pięciu, nim zdejmuję hełm. Odchodzi od pancerza z delikatnym kliknięciemi podmuchem powietrza. Ocieram czoło i patrzę na Zderzaka.

– Dzięki za pomoc.

Siedzi na tyłku i pociera bok głowy.

– Zaraza, nie chciał się poddać.

Przytakuję mu, kiedy Hollywood schodzi z mostku i kuca obok mnie.

– Dobra robota, Wic – mówi. – Zaliczyłeś pierwszą grę poza planetą.

Zerkam na anioła śmierci i widzę, jak jego klatka piersiowa podnosi się i opada. Prawie zapomniałem o tym, że trzeba go wykończyć.

Mam już poprosić Ładę, która stoi najbliżej mojego sprzętu, żeby podała mi KA-BAR 2  , kiedy przypominam sobie o nożu Androchidanina. Potem patrzę na karabin.

– Cholera. Weronika.

Czuję, jak zespół śledzi mnie wzrokiem, kiedy czołgam się i podnoszę broń. Ale ledwie dotykam ręką uchwytu, widzę, jak na pokład sypią się kable i obwody. Z pół tuzina dziur wyrwanych w obudowie snują się smużki dymu, a nóż wroga nadal tkwi zatopiony po rękojeść w poszarpanym metalu.

– Jesteś z nami, Weroniko?

Wyciągam ostrze i przyglądam się uszkodzeniom. Ale źle to wygląda.

– Weroniko?

– Obawiam się, że została… wyeliminowana, Patricku – mówi Chuck. – Strasznie mi przykro.

Czuję w piersi niespodziewane ukłucie wyrzutów sumienia. Co jest głupie, bo była przecież tylko cholernym programem komputerowym. Ale to była dobra broń i pomogła nam ocalić Nowy Jork. Skłamałbym, mówiąc, że nie uroniłem w życiu ani jednej łezki nad spisywaną ze stanu bronią.

Cholera.

Podchodzę z nożem do oszołomionego inspektora.

– Co robisz, Gunny? – pyta Z-Lo, zjeżdżając po drabinie i lądując na pokładzie ładowni.

– Kończę robotę, młody.

Biorę nóż i klękam obok anioła śmierci. Przypominam sobie, że mój hełm był uszczelniony próżniowo, badam okolice kołnierza nieprzyjaciela w poszukiwaniu zatrzasku lub czegoś w tym stylu.

– Zamknięcie ręczne znajduje się z tyłu hełmu u podstawy szyi – mówi Chuck.

Trafiam palcami na małą wypustkę i grzebię przy niej, aż czuję, że się unosi. Spod hełmu wystrzeliwuje mały obłoczek zjełczałego powietrza, po czym zdejmuję go obcemu z głowy.

Twarz kosmity mnie zaskakuje. Po pierwsze, wygląda na to, że nie ma powiek – tylko wiecznie otwarte opalizujące, purpurowe oczy. Po drugie, pionowa szczelina, która służy za usta, jest otwarta. Nadal przypomina mi muchołówkę Wenus.

– Naprawdę zabijesz go z zimną krwią? – pyta Yoshi.

– Nie czas na sentymenty, Super Nintendo.

Wbijam nóż w bok szyi stwora, zakładając, że podobnie jak my ma zasilającą mózg tętnicę szyjną, po czym obracam ostrze i wyciągam je z przodu gardła. Z filetowanego podgardla wypływa gęsta zielona krew i spływa tyłem szyi.

– Boże, co za smród – mówi Hollywood, zaciskając nos.

– Nie powinniśmy wziąć go do niewoli czy coś takiego? – pyta Yoshi. – No wiecie, zasady walki?

Potrząsam głową.

– Od teraz jesteśmy na Dzikim Zachodzie, a jedyna zasada, której przestrzegamy, to zrobić wszystko, co konieczne, żeby przeżyć. Zrozumiano?

Kiwa głową, ale nie wygląda na przekonanego, kiedy patrzy na wykrwawiającego się kosmitę.

Wstaję i przeciągam się, zdając sobie sprawę, że muszę dać mu lepsze wytłumaczenie.

– Słuchaj. Gdybyśmy walczyli z turbanami w Afganistanie, miałbyś rację. Zatrzymalibyśmy go, skuli kajdankami i poczęstowali colą. Ale to nie jest Afganistan, a to nie turban. Rozumiesz?

Yoshi kiwa głową.

Ciało kosmity zaczyna się trząść, gdy wchodzi w ostatnią fazę agonii. Kładę mu but na piersi, żeby go przytrzymać i przemówić do reszty zespołu.

– Przy życiu zostawimy tylko tych, którzy będą wiedzieli dość dużo, żeby odpowiedzieć na wszystkie nasze pytania. Do tego czasu to tylko pluszaki. Nie ludzie. To masowi mordercy, których należy powstrzymać wszelkimi dostępnymi środkami. Nie wątpcie w to ani przez chwilę. Jeśli zaczniecie wątpić, wykorzystają to, żeby poderżnąć nam gardła. Zrozumiano?

– Roger – odpowiadają wszyscy.

Ciało anioła śmierci przestaje drgać i nieruchomieje.

– Nie żyje – oznajmia Chuck, aby wszyscy mogli go usłyszeć.

– Posprzątajmy tu – mówię.

– A co z Weroniką? – Z-Lo wskazuje na szczątki broni.

– Poinstruuję cię, jak rozebrać ją na części – mówi Chuck tonem sugerującym, że stara się nie zdradzać emocji. – Resztę wyrzucimy.

I tak po prostu zaliczyliśmy pierwszego zabitego wroga i pierwszą ofiarę na tej zapomnianej przez Boga obcej planecie.

* * *

Po rozebraniu nieprzyjaciela z pancerza, wyczyszczeniu jego karabinu i pozbyciu się krwi Widma zbierają się na mostku i przyglądają się wyświetlaczowi pilota. Z-Lo znalazł sposób na manipulowanie zewnętrznymi kamerami statku i uzyskanie pełnego widoku hangaru. Jak powiedziałem, hala jest ogromna – na długość i szerokość spokojnie zmieści się w niej dwadzieścia boisk piłkarskich. Prawdopodobnie więcej. Nie mieści mi się w głowie, w jaki sposób Androchidziakom udało się zbudować taki obiekt bez pionowej podpory wewnątrz pomieszczenia.

W hangarze roi się od nieprzyjaciół chodzących w tę i z powrotem w różnych sprawach. Niektórzy wyglądają na mechaników pracujących nad stojącymi w pobliżu statkami. Inni jeżdżą odpowiednikami wózków widłowych i ładowarek łyżkowych. Otwarte transportery śmigają między rzędami statków, podczas gdy większe pojazdy z żurawiami z tyłu opuszczają sprzęt do stref załadunkowych.

– Pozwoliłem sobie udawać zabitego Androchidziaka i przekazać sygnał za pośrednictwem jego hełmu – mówi po kilku minutach Chuck. – Dowództwo przyjęło mój raport, zezwalając Dolores na lot.

– Dobra robota. – Poklepuję bok Chucka. – Jak myślisz, ile czasu nam kupiłeś?

– Cóż, powiedziałem, że robię obowiązkową przerwę na lunch. To daje nam jakieś dziewięćdziesiąt ziemskich minut, zanim zaczną się zastanawiać, dlaczego pan Szpetna Gęba nie zameldował się z powrotem.

– Półtorej godziny przerwy na lunch? – mówi Hollywood.

– Pewnie to przez związki – dodaje Duch. Wywołuje tym kilka śmiechów.

– Niewiele czasu na rekonesans, ale damy radę.

Podchodzę do wyświetlacza i wskazuję na pierścień.

– Chuck, najpierw potrzebujemy się zorientować. Po której stronie hangaru jest pierścień?

– Jeśli mówimy o ziemskich biegunach, to na południu.

– Brama wroga jest zamknięta – mówi Yoshi z uśmiechem.

– Dobra, Ender.

Mrugam do niego, po czym spoglądam z powrotem na monitor.

– Południe. Jeśli coś się stanie, tam jest nasz punkt ewakuacji. Zrozumiano?

Przytakują. W tym samym czasie w miejscu, gdzie wskazałem pierścień, pojawia się wirtualny znacznik.

Z-Lo odchyla się do tyłu i unosi ręce.

– To nie ja.

– W porządku – mówi Chuck. – To moja sprawka. Ten punkt orientacyjny zostanie zapełniony wszelkim sprzętem, który ewentualnie zdobędziecie, o ile dacie mi kilka chwil na sparowanie z nim.

– Dla mnie spoko – mówię do Chucka, a potem patrzę na resztę zespołu. – Możemy zamarznąć na śmierć na Antarktydzie, ale – nadal nie mogę uwierzyć, że to mówię – przynajmniej umrzemy na naszej planecie.

Widma zdają się podzielać moje uczucia i posyłają do siebie uśmieszki i uniesione brwi.

– W porządku, Lordzie Widmo.

Ustawiam Chucka na konsoli dowodzenia, jakbym oddawał mu scenę, a potem cofam się z założonymi rękami.

– Twoja kolej. Co możesz powiedzieć nam o tym, gdzie jesteśmy? Przydałaby się mapa planety, a na początek plan tego obiektu. Na co patrzymy?

Chwilę trwa, zanim Chuck odpowiada. Pewnie jest zajęty wyciąganiem wymaganych dokumentów, więc daję mu czas. Ale kiedy mija regulaminowy przydział „zostawcie mnie w spokoju i dajcie mi pracować”, interweniuję.

– Hej, Chuck. Jesteś tam?

– Jestem, Patricku. Ech, chodzi o to, że…

– Cholera – mówi Hollywood. – Nie podoba mi się ten ton.

– Chuck? – pytam, mając nadzieję, że odczyta ton mojego głosu, który mówi„przyznaj się szybko, zanim cię złamię”.

– Nie mam map Karkin Cztery.

Marszczę lekko brwi.

– To nie koniec świata.

Śmieje się.

– Ha! Ha! Ależ tak. W pewnym sensie. Mam rację, wszyscy?

Ta próba złagodzenia nastroju tylko bardziej mnie denerwuje.

– A co z planem tego obiektu?

– Och, pewnie. Nie ma problemu, Patricku. Zaraz będzie.

Kolisty wyświetlacz wypełnia plan hangaru. Na szczęście Chuck zastąpił skrawla, jak go nazwał, angielskim. Na mapie zaznaczono dziesiątki linii lotniczych, stref lądowania i zatoczek na sprzęt oraz wyjścia prowadzące do, jak zakładam, sąsiednich korytarzy i pomieszczeń zaopatrzeniowych. Ogólnie hangar jest duży i mieści setki statków i tysiące pluszakowych robotników.

Zderzak gwiżdże.

– Całkiem spora ta ich operacja.

– Bez wątpienia – odpowiada Hollywood.

– No dobra. Zacieram ręce. – Według planu jesteśmy w COP, terminal A Trzy. Co to znaczy?

– To znaczy…

– Centralny Okręg Przemysłowy – przerywa Zderzak. – Wiadomo.

– Skądże znowu. Centrum Operacyjne Przerzutu.

Mam wrażenie, że Chuck się uśmiecha.

– Wiesz, całkiem dobrze się bawię, tłumacząc te terminy. Zauważyliście zabawę akronimem?

Rozglądam się i widzę, jak Widma kręcą głowami.

– Obawiam się, że nie, kolego.

– Ach. Szkoda. Myślałem, że punkt dyslokacji statku oznaczony COP, jak cale od pierścienia, był dość pomysłowy, nie sądzicie? Suchar?

– Gratulacje, Chichotku. – Śmieję się cicho. – Ale teraz może oznaczysz dla nas Dolores.

– O, tak. Chwileczkę, nasz wielki miłosierny wodzu.

„Wielki miłosierny wodzu”?Mam już zganić go za ten zbyt poufny ton, kiedy w miejscu lądowania w lewym dolnym kwadrancie mapy wyskakuje nowy wirtualny znacznik.

– Wygląda dobrze. Możesz trochę oddalić? Chcę zobaczyć kontekst.

– Pewnie, mądralo.

Hollywood rzuca mi spojrzenie z ukosa.

– Co w niego wstąpiło?

Wzruszam ramionami, ale nie spuszczam wzroku z wyświetlacza.

Hangar cofa się, jak przewijany za pomocą myszy i klawiatury. Oprócz głównego hangaru jest jeden korytarz prowadzący na północ. Od niego odchodzą jak liście na topornym cyfrowym drzewie trzy pomieszczenia, oznaczone zbrojownia A3, stołówka A3 i koszary A3.

– To już coś. – Czekam kilka sekund, aż wyrenderuje resztę planu. Ale nie robi tego. – Co z resztą?

Chuck wydaje dźwięk, jakby przełykał.

– To wszystko, Patricku.

Marszczę brwi na Hollywood i Zderzaka.

– Co ma znaczyć „to wszystko”? Chcesz powiedzieć, że cały cholerny hangar jest obsługiwany przez – wyciągam rękę i stukam w wyświetlacz – te trzy pomieszczenia?

– Niezupełnie, Patricku. Zapewniam cię, że jest ich znacznie więcej.

– No to przyjrzyjmy się im. – Cofam się i czekam. Ale nic się nie dzieje. – Sir Chuck?

– Ciągle tu jestem.

– Gdzie reszta planu?

– Nie mam go.

Składam ramiona.

– Co znaczy, że go nie masz?

– Nie mam do niego dostępu.

– Dlaczego, do cholery?

– Ponieważ od czasu ostatniego resetu nie zabierano mnie nigdzie poza obszar, który właśnie oglądasz.

Podnoszę ręce i próbuję coś powiedzieć, ale z moich ust nie wychodzą żadne słowa. Jestem po prostu… oszołomiony.

– Widzisz? – mówi Chuck. – Wiedziałem, że to cię zdenerwuje. Jesteś wytrawnym planistą. Potrzebujesz czasu na opracowanie strategii, nakreślenie ruchów na szachownicy.

– Hej…

– A teraz to popsułem. Dlatego nie chciałem ci mówić.

Wskazuję na niego.

– Wróć. Skąd wiesz, że gram w szachy?

– Na twoim stoliku do kawy była szachownica. Poza tym uznałem to za słuszne założenie w oparciu o twój typ osobowości.

– Ma rację – mówi Hollywood.

– Nie pytałem – mówię kątem ust.

– I wszyscy wiemy, jak bardzo potrzebujesz czasu dla siebie, żeby się nie denerwować.

– Czasu dla siebie?

– Tu też ma rację – dodaje Hollywood.

Grożę jej palcem. Chcę zaprotestować, ale czy można spierać się z prawdą? Lubię spędzać czas w samotności. I tak, pomaga mi to przetwarzać złożone sytuacje. Możecie mnie pozwać.

Spoglądam na Chucka.

– Czyli mówisz, że ze wszystkich miejsc na całej tej planecie jedyne lokalizacje, które możesz nam nakreślić, to ten hangar i kilka pomieszczeń pomocniczych w północnym korytarzu?

– Naprawdę chciałbym, żeby było tego więcej, Patricku.

– Ja też. – Przesuwam dłonią po twarzy. – I żeby było jasne, przechowujesz w swojej łepetynce większość ludzkich filmów i informacji na temat wszystkich naszych militarnych zasobów obronnych, ale nie masz nic na temat własnej planety?

– To nie jest moja planeta, Patricku.

– Tak czy nie, kolego?

– Tak, masz rację.

Wypuszczam długie westchnienie, a potem kręcę głową do tyłu i do przodu, żeby uwolnić narastające w szyi napięcie.

– Jak to możliwe?

– Łatwo to wyjaśnić. Wymazywanie pamięci i ograniczony dostęp do architektury systemów Androchidan.

– Czyli zapisujesz tylko te miejsca, w których byłeś? – pyta Z-Lo.

– Dokładnie.

Młody patrzy na mnie.

– To jak mapa w Minecrafcie.

– Że co?

– Nieważne. – Z-Lo zerka na Chucka. – I tracisz dane, kiedy dostajesz nowego użytkownika?

– Znowu trafiłeś – odpowiada Chuck. – Chociaż zachowuję podstawowy system operacyjny ARSI i podstawowe profile androchidańskie. Wymazanie pamięci to lekko myląca nazwa.

– ARSI? – pyta młody.

– Apeksyjny rdzeń sztucznej inteligencji. Proszę, spróbuj nadążyć.

Wład podnosi rękę.

– Nadal nie rozumiem, dlaczego sir Charles nie może po prostu pobrać mapy z internetu obcych?

– Ponieważ w chwili, kiedy to zrobi, Androchidanie dostaną pełne informacje na temat całej naszej działalności i lokalizacji. – Pocieram kark. – Mniej więcej o to chodzi, Chuck?

– Tak, tak. – Wzdycha. – Chociaż rozumiesz, mam nadzieję, że to nie było zamierzone. Nie chciałbym, żeby to położyło się cieniem na twojej opinii o mnie, gdy staramy się budować wzajemne zaufanie.

– Rozumiemy – mówi Hollywood.

Patrzę na nią.

– Naprawdę?

Bierze mnie na bok.

– Chuck kasuje się za każdym razem, gdy dostanie nowego użytkownika, Wic. Podobałoby ci się czyszczenie mózgu po każdej misji?

– Właściwie byłoby dobrze – mówi Duch.

– Podsumowując – mówi Hollywood do Chucka – przykro nam, że potraktowano cię w ten sposób, i rozumiemy sytuację, w której się znalazłeś.

Nie podoba mi się jej dyplomatyczny ton. Znajdujemy się na terytorium wroga i dopiero teraz poznajemy istotne informacje, które mogłyby się przydać o wiele wcześniej. Mimo to, jeśli nie chcemy całkowicie zrazić Chucka do zespołu, jej podejście jest słuszne.

– Ale trzeba było powiedzieć wcześniej, Chuck – protestuję.

Nie odpowiada od razu.

– Masz rację, Patricku. Przykro mi.

Opieram dłonie na biodrach i rozglądam się po mostku.

– No dobra, potrzebujemy planu, a zostało nam – sprawdzam zegarek Casio G-Shock – osiemdziesiąt minut do chwili, kiedy Szpetna Gęba nie zamelduje się po zmianie i dowództwo zainteresuje się Dolores. Do roboty.

Rozdział 3 

16:48, niedziela, 27 czerwca 2027 

Karkin 4 

Centrum Operacyjne, Terminal A3

Po piętnastu minutach intensywnego planowania, formułowania strategii i rozwiązywania problemów przy użyciu najnowocześniejszych sposobów zespół stwierdza, że najlepsze, co możemy zrobić, to wypchnąć mnie z desantowca.

Jasne. Strategia, niech to szlag.

Prawda, jestem jedyną osobą, która może przeżyć poza Dolores, więc ich rozumiem. Ale wcale nie czuję się dzięki temu lepiej w roli samodzielnego zwiadowcy w stroju pluszaka, otoczonego ze wszystkich stron przez wroga. Ukryty na widoku, co?

Co gorsza, dopóki nie wrócę, utrzymujemy ciszę radiową. Zero komunikacji, nawet w nagłych wypadkach. Chuck zapewnił, że ryzyko jest zbyt duże, i nawet przez chwilę w to nie wątpię. Kiedy skończy się czas misji, to koniec. Ktokolwiek będzie wtedy na statku, wraca na Antarktydę, a nieobecny zostaje wśród pluszaków.

Zadanie wydaje się dość proste. Mam przede wszystkim szukać wskazówek na to, dokąd przerzucają populację Ziemi. Zero presji. Od tego, czy uda nam się ustalić prawdę, zależy tylko los świata. I wcale nie mówię, że nie mamy pojęcia, gdzie jesteśmy, ani map, którymi moglibyśmy się kierować. Bo to by było naprawdę do dupy.

Myślicie, że brak orientacji to nic wielkiego? Spróbujcie zabrać człowiekowi z 2027 smartfon z GPS-em i zobaczcie, jak zareaguje, kiedy każecie mu jechać w miejsce, gdzie jeszcze nigdy nie był, oddalone tylko o dwie godziny drogi. Świrują, ot co. Nie daj Boże, żebyśmy musieli zatrzymać się, spytać o drogę i nauczyć się korzystać samodzielnie z mapy, zamiast zlecać to komputerom. Wciąż nie mogę uwierzyć, że nasz gatunek przetrwał tysiące lat bez Google’a, a nie potrafimy wytrzymać dłużej niż kilka minut bez sprawdzenia powiadomień. Wolimy zginąć w wypadku samochodowym, niż przegapić SMS-a.

Ale tutaj, na Karkin 4, o ile dobrze to zapamiętałem, nie jesteśmy tak po prostu bez mapy. Nie wiemy nawet, gdzie jest cholerny kibelek. Prędzej czy później każdy z nas będzie musiał przysiąść na dwójkę i potrafię sobie tylko wyobrazić, jaki to będzie smród. Ludzie nie myślą o tego typu rzeczach, kiedy wyobrażają sobie walkę. Dla nich walka to broń i strategia. Lecz bez wsparcia podstawowych ludzkich potrzeb wszystkie spluwy i strategie na świecie nic nie znaczą.

Pytałem, czy mój androchidański hełm ma jakąś mapę lub system nawigacji, ale Chuck poinformował mnie, że obie funkcje zostały wyłączone z dwóch powodów. Po pierwsze, w momencie, gdy hełm sparował się ze mną, jego system lokalny wyczyścił dane poprzedniego użytkownika. Najwyraźniej obejmowało to takie rzeczy jak regularnie używane trasy, punkty orientacyjne, preferencje, rozkazy, harmonogramy – wszystkie to świetne źródła informacji. Po drugie, Chuck natychmiast odłączył hełm od pluszakowej sieci, którą nazwał androchidańskim protokołem komunikacji wewnętrznej. Jak wyjaśnił, większość urządzeń zgodnie z ogólną zasadą nie przechowuje danych lokalnie. Zamiast tego wykorzystują stałe łącze z APKW. To zmniejsza potrzebę przechowywania dużych ilości danych i spełnia drugorzędny cel, jakim jest zapobieganie wpadnięciu zastrzeżonych informacji w ręce wroga – takiego jak my.

Nie mogę przestać myśleć, że ta funkcja ma rażący minus: co dzieje się z pluszakiem, który zostaje odłączony od sieci? Skoro ludzie wpadają w szał, gdy ich telefony komórkowe nie ładują strony internetowej w niecałą sekundę, to do czego zdolne są androchidziaki, jeśli stracą łączność z dowództwem, królową lub… Mamą – mniejsza z tym.

Poza informacjami o tragicznych losach ludzkości kolejnym celem misji jest zlokalizowanie czegoś, co Chuck nazwał ZET lub zasobnikiem energii trinium. Najwyraźniej to coś w rodzaju mobilnego akumulatora, służącego do zasilania drobnego sprzętu i ładowania dowolnych urządzeń z wbudowanym rdzeniem trinium. Wydaje mi się, że to coś podobnego do mojego uniwersalnego akumulatora do elektronarzędzi DEWALT, ale Chuck mówi, że nie można go ponownie ładować, przynajmniej nie w taki sposób, o jakim myślę. Mniejsza z tym. Podobno to pudełko pozwoli każdemu członkowi zespołu zdobyć wystarczającą sygnaturę kwantową trinium, aby mogli używać pancerzy i broni Androchidaków.

Dobra wiadomość jest taka, że Chuck twierdzi, że wie, gdzie znaleźć kilka ZET-ów, co jego zdaniem pozwoli spełnić trzeci cel misji: zlokalizować i zabezpieczyć dodatkowe pancerze i broń, najlepiej takie, które nie zostały zdjęte z oszołomionych lub martwych pluszaków. Powinniśmy unikać wzbudzania kolejnych podejrzeń, a nie ma mowy, żebyśmy mogli zmierzyć się z hangarem wypełnionym nieprzyjaciółmi.

Czwartym i ostatnim celem jest przywrócenie zdolności Chucka do prowadzenia ognia. Nie byłem zachwycony tym pomysłem, po prostu ze względu na czas, ale wydaje się, że karabin jest innego zdania, ponieważ wszystkie cele skupiają się w jednym miejscu: zbrojowni terminalu A3.

Irytuje mnie, że miałem ledwie parę minut na przetworzenie tego wszystkiego i wymyślenie planu. Właśnie przez takie luźne podejście do operacji ludzie giną. Ale ponieważ mamy ograniczony czas i zasoby, biorę to, co wszechświat mi daje.

Tylne drzwi statku zamykają się szczelnie, pozostawiając mnie w cieniu między Dolores a innym desantowcem. Dwaj androchidańscy mechanicy w beżowych kombinezonach stoją zanurzeni po łokcie w przednim silniku na lewej burcie. Staram się nie przyglądać im zbyt długo, wiedząc, że naprawdę istnieje coś takiego jak szósty zmysł.

– Oczy przed siebie, Pat – mówię do siebie.

– Czy twoje oczy nie są zawsze skierowane do przodu? – pyta Chuck.

– To tylko takie powiedzenie.

– Aha. Dziwnie. Luneta do przodu, sir Chuck. Ha. Tak, ze mną to nie działa. – Wydaje odgłos pociągania nosem. – Gotów doprowadzić mnie do stanu używalności?

– To numer cztery na liście, kolego.

– Tak. Ale bardzo ważny numer cztery. – Milknie. – Dlaczego się nie ruszamy?

– Daj mi chwilkę. Próbuję zrobić wzrokiem tę sztuczkę z nawigacją, której mnie uczyłeś.

– Nie do końca tak bym to nazwał – mówi, jakby do siebie.

Patrzę na górne menu i skupiam wzrok na słowie „nawigacja”. System operacyjny hełmu jak za sprawą czarów odczytuje moje zamiary i otwiera rozwijane menu. Wygląda na to, że Bill Gates sprzedawał Windows również tym draniom.

Spuszczam wzrok na wiersz z napisem „mapa: bieżąca lokalizacja” i patrzę, jak po prawej stronie otwiera się okno topograficzne. Jednocześnie w wyświetlaczu pojawiają się nowe dane w odcieniach pomarańczowego.

– Mógłbym się do tego przyzwyczaić – mówię.

– I tak jest głupi.

– Wzrokowe kierowanie HUD-em hełmu jest głupie?

– Nie. Powiedziałem, że on jestgłupi. Twój hełm. Nie posiada hierarchicznego rdzenia AI. To tylko kupa oprogramowania. Jakbyś chciał zbudować dom bez robota.

– My… cały czas budujemy domy bez robotów, Chuck.

– Dokładnie! – Milknie. – A, rozumiem. Nie to miałem na myśli.

– Czyli jesteś kolejnym niezrozumianym kosmicznym blasterem. – Kręcę powoli głową. – Szkoda.

– Kpisz ze mnie, prawda?

– Czas ruszać.

– I mnie naprawić – dodaje Chuck.

– No nie wiem. Trochę przywiązałem się do nowego karabinu.

Poklepuję obudowę broni inspektora.

– Proszę cię. Zupełnie jakby miał jakąś osobowość.

– Coś na to poradzimy.

Chuck parska.

– Nie bądź śmieszny.

– Wystarczy pokazać jej kilka odcinków Monty Pythona i…

– Wiesz, że to bardziej skomplikowane.

– Czyżby?

– Patricku, wiele razem przeszliśmy. Przelewaliśmy krew, ratowaliśmy życie, przeżyliśmy ataki fląder. Nie możesz tego wszystkiego ot tak po prostu odrzucić. Dlatego choćby ze względu na naszą wspólną historię wypada, abyś naprawił mnie w najbliższym możliwym terminie.

– Nie wiem, Chichotku. Zaczynam myśleć o tobie jak o… jak o starym Yodzie, którego noszę na plecach.

Zapada dłuższe milczenie.

– Yoda to kutas.

* * *

Idziemy wzdłuż rzędu statków. Przemykam się między desantowcami, próbując uniknąć ciekawskich oczu. Często zatrzymuję się, żeby przyjrzeć się statkom, i zachowuję się przy tym jak ważniak. Ale Bóg jeden wie, że to tylko gówniana szopka. Z tego co wiem, wyglądam jak turysta w Nowym Jorku z przyklejonym do twarzy aparatem – nie żebym miał coś przeciwko turystom czy ich talentowi do robienia zdjęć. Po prostu tak to widzę. Albo tak mnie widzą pluszaki.

Pierwszy władca pojawia się w głównym przejściu po lewej stronie. Jest o głowę wyższy ode mnie i ma na sobie czarny mechaniczny egzokombinezon, który syczy i trzeszczy przy chodzeniu. Matowozielona zbroja osłania kończyny i najważniejsze narządy. W jednej ręce trzyma hełm, w drugiej blaster wielkiego kalibru.

Przez ułamek sekundy panikuję. Nie mam pojęcia, jaki jest tutejszy rytuał wojskowy. To źle. Bardzo źle. Wszystkie rodzaje sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych mają własną kulturę, która obejmuje zachowania, język i szczególne zwyczaje, które kształtowały się przez dekady, a w niektórych przypadkach przez stulecia. Chodzi o rytuały od zwykłych otrzęsin po nawyki ratujące życie, a jeśli ktoś ich nie przestrzega, konsekwencją mogą być kroki dyscyplinarne, a podczas działań bojowych nawet śmierć.

Nie muszę chyba dodawać, że chociaż ukrywam się w androchidańskim pancerzu, o ile nie zrozumiem poprawnie tego, co teraz nastąpi, równie dobrze mógłbym być nagim dzieciakiem z Brooklynu.

Dokładnie w tej chwili wraca do mnie wspomnienie z chwili, kiedy leżałem na moście w stercie ludzkich części biomechanicznych. Władcę otaczało kilku aniołów śmierci i wszyscy… Co takiego robili? Wszyscy…

Nie patrzyli mu w twarz!

Odrywam wzrok od szarego ciała mrocznego władcy, patrząc w dół i w prawo, gdy przechodzę przed jakimś desantowcem.

Władca przygląda mi się pogardliwie i wydaje z siebie jakiś syk.

Zaciskam SR-CHK w prawej ręce. Potrzebuję naprawdę dużo samokontroli, aby nie strzelić temu pluszakowi w twarz. Ale idę dalej i wkrótce go mijam.

– Głęboki oddech, Pat – przypominam sobie.

Wtedy słyszę za plecami serię mokrych trzasków i pisków.

– Stój – mówi Chuck. – Mówi do ciebie.

– Może go po prostu zignoruję?

– Strzeli ci w plecy! Stój, Patricku.

Zwalniam. Serce wali jak oszalałe.

– Zechcesz przetłumaczyć?

– Mówi, żebyś się odwrócił – mówi Chuck. – Zrób to.

Sukinsyn. Odwracam się powoli, upewniając się, że nie patrzę mu w twarz.

Władca podchodzi do mnie i znowu mówi coś w swoim języku.

Szlag.

– Pyta, co się z tobą dzieje – mówi Chuck.

– Powiedz mu, że nie podoba mi się jego wygląd.

Chuck śmieje się cicho.

– Zajmę się tym.

Mój hełm nadaje coś w mowie kosmitów, na co władca odpowiada chwilę później, wskazując na mój pancerz.

– Acha – mówi Chuck. – Chce wiedzieć, dlaczego pachniesz ludzkim towarem.

– Naprawdę mnie czuje? No to jesteśmy w gównie po uszy.

– Nie. Nie chodzi o gówno. Chociaż przypuszczam, że ludzie owszem, śmierdzą jak gówno.

– Powiedz mu, że właśnie skończyłem zabijać na Ziemi ludzi, którzy próbowali atakować nasze statki desantowe.

– Ha. – Wygląda na to, że mu zaimponowałem. – To niezły pomysł.

Następnie nadaje odpowiednie dźwięki skrawla z głośnika mojego hełmu. Postanawiam wesprzeć historyjkę mową ciała i wskazuję na Dolores.

Władca spogląda przez ramię. Wygląda na to, że dość łatwo zlokalizował nasz statek: jaskrawa farba w sprayu się przydała. Potem spogląda na mnie i znowu coś mówi.

– Pyta, czy zostawiliście choć trochę mięsa – mówi Chuck. – Powiem mu, że nie.

– Nie. Nie rób tego. Powiedz, że tak, ale zostało już skonfiskowane czy jak to nazywają.

– Patricku…

– Zrób to, Chuck.

– Dobrze.

Z hełmu wydobywa się znowu dziwny język Androchidan, a ja zmawiam cichą modlitwę do patrona szpiegów – świętego Jozuego, żeby to zadziałało.

Władca terkocze coś szybko i głośno, podnosząc i opuszczając przy tym ramiona, jakby był wkurzony. Szlag.

– Mówi, żebyś następnym razem nie oddawał mięsa inspektorom, a pozwoli ci zatrzymać połowę dla siebie – mówi Chuck.

Wypuszczam wstrzymywany oddech.

– Dzięki Bogu.

– Chcesz… chcesz, żebym podziękował za niego Bogu?

– Nie.

Śmieję się, próbując powstrzymać ruchy klatki piersiowej.

– Powiedz mu, że następnym razem podzielę się z nim zdobyczą. Z władcą. Nie Bogiem.

– Aha. Dobrze. Zaczekaj.

Chuck wydaje z siebie, mam nadzieję, ostatnie zdanie w tej stresującej, choć zaskakująco pozbawionej wrogości sytuacji, po czym władca mówi coś po raz ostatni i odchodzi.

– Co powiedział? – pytam.

– Żebyś sprawdził nadajnik swojego hełmu, nie widać twojego identyfikatora APKW. I masz wziąć prysznic. Powiedział, że śmierdzisz, jakbyś był ubrany w ludzkie truchło, i wszyscy będą przez ciebie głodni.

Chichoczę.

– Gdyby tylko wiedział.

Odwracam się od władcy i ruszam dalej na północ, nieco pewniejszy, że pancerz może ukryć moją tożsamość, przynajmniej w większości przypadków. Wygląda na to, że smród mojego kombinezonu jest szczątkowy.

– Czy mogę zadać ci pytanie, Patricku?

– Dawaj. Właśnie uratowałeś nam wszystkim tyłki.

Milczy przez chwilę.

– Ha, no tak. Powiedziałbym, że to dość godne zachowanie, prawda?

– Jasne, kolego. Co to za pytanie?

– Dlaczego upierałeś się, żeby mu powiedzieć, że inspektor już skonfiskował mięso?

– Bo zatrzymanie go to kontrabanda, prawda?

– Oczywiście. Tkanka niewolników jest wyłączną własnością Imperium.

– A to oznacza, że jeśli powiem, że jej nie mam, ale pachnę, jakbym miał, facet będzie wiedział, że ją ukrywam. Wtedy pójdzie do naszego desantowca, żeby zabrać wszystko dla siebie, a przez to załoga będzie narażona na niebezpieczeństwo.

– Ha. Nigdy bym o tym nie pomyślał.

– To dlatego, że nigdy nie byłeś zakompleksionym oficerem ze spaczoną duszą.

– Mam wrażenie, że właśnie powiedziałeś mi komplement.

– Tylko niech ci to nie uderzy do głowy.

– Skądże znowu. Nie uderzy. Właściwie to zaraz wyrzucę go z pamięci, żeby nie kusiło mnie, by trzymać go w dłoniach i obracać w tę i z powrotem, podziwiając jego rzadkie i wyjątkowe piękno.

– Przegiąłeś.

– Przepraszam.

* * *

Reszta drogi przez hangar jest stosunkowo wolna od przygód. Najgroźniejsza to kilku przechodzących aniołów śmierci wpatrujących się we mnie i wskazujących na hełmy.

– Wiem, wiem – mówię, pomagając sobie mową ciała. – Idę go naprawić.

Chuck posłusznie poprawia i przekazuje moje słowa Androchidziakom, a ja dodaję dla urozmaicenia pojednawcze gesty.

W sumie pokonanie hangaru zajęło nam prawie dziesięć minut, co razem z dziesięcioma minutami, których potrzebowaliśmy na posprzątanie i zdjęcie pancerza z kosmity, oraz piętnastoma na omówienie planu zostawia mi niecałą godzinę, żeby znaleźć, co się da, a następnie wrócić przez portal. Ale z każdym kolejnym krokiem w stronę północnego korytarza coraz mocniej odnoszę wrażenie, że nie ma mowy, byśmy w pięćdziesiąt pięć minut zebrali dość informacji, żeby operacja okazała się warta świeczki.

Północne wejście do korytarza to owalne drzwi wysokie na jakieś dziesięć stóp i szerokie na osiem. Matowoszare panele rozstępują się, przepuszczając władcę. Dokładam szczególnych starań, żeby odwrócić wzrok, i mam nadzieję, że nie zechce udzielić mi lekcji jak poprzedni. Na szczęście wydaje się zajęty (lub zajęta, nie nauczyłem się jeszcze ich rozróżniać) i idzie dalej. Kiedy mnie mija, wchodzę do korytarza.

Towarzyszące mi w hangarze wrażenie ogromnej przestrzeni znika, gdy wchodzę do tunelu. Kilku aniołów śmierci mija mnie, nie zwracając na mnie uwagi. Ustawienia wyświetlacza dopasowują się do ciemniejszego korytarza oświetlonego wiszącymi co piętnaście stóp czerwonymi kulami. Na każdym ziemskim statku oznaczałoby to zasilanie awaryjne, ale najwyraźniej tutaj jest inaczej.

Zmuszam się, żeby trzymać broń w pozycji spoczynkowej, jak inne pluszaki. Nie różni się zbytnio to od postawy, w jakiej nosi broń przeszkolony ziemski bojownik. Przynajmniej to jedno nas łączy.

– Następne dwoje drzwi po prawej to mesa A Trzy i koszary A Trzy – mówi Chuck. – Pomiędzy nimi, po lewej stronie, jest zbrojownia.

– Roger.

– I jak by to… biorąc pod uwagę to, czego się dowiedziałem o normach twojego gatunku w zakresie spożywania pokarmu, zdecydowanie odradzam zaglądanie do mesy.

– Dlaczego?

– No cóż, widok może być niezbyt estetyczny.

– Rozumiem.

Ledwie wypowiadam te słowa, dostrzegam mesę w przelocie, mijając ją od prawej. Setki Androchidan bez hełmów stoją w kręgach, patrząc na przytwierdzone do sufitu gigantyczne lejki. Fioletowe stożki otwierają się po kolei i wypluwają na podłogę bezwłose zwierzęta.

Mija pół sekundy, zanim dociera do mnie, że to nie zwierzęta.

To ludzie.

Nagie istoty ludzkie. Wszelkich kształtów, rozmiarów i kolorów. I w każdym wieku.

Boże.

Obcy krzyczą, walcząc o ciała i odrywając kończyny. Następnie rwą mięso pazurami i szarpią je zębami, a z ust zwisają im długie paski zdartej skóry.

Czuję w żyłach zastrzyk hormonalny z nadnerczy, kiedy ten obraz wypala się w mojej głowie. To najbardziej makabryczna scena, jaką kiedykolwiek widziałem. W mojej głowie krzyczy sto pięćdziesiąt milionów lat instynktów ewolucyjnych, każąc mi unieść broń, wpaść do mesy i spalić wszystkie te demony. Wyobrażam sobie, jak eksplodują, rozdarte moją niepohamowaną brutalnością, którą wywołuje oddanie się za wszelką cenę ochronie ludzkiego życia przed złem. A kiedy skończę, spalę ich zwłoki, aż powietrze stanie się czarne od sadzy, zaś ich popioły zasypią na zawsze ten przeklęty kompleks.

Sen na jawie znika, a potem mijam drzwi, z trudem łapiąc oddech i czując, jak miękną mi kolana.

– Cholera, Patricku. Ostrzegałem, żebyś nie patrzył.

– Jasne, ostrzegałeś.

Prawie nie rozpoznaję własnego głosu. Ręce mi się trzęsą i osuwam się na ścianę korytarza.

– Patricku? Wszystko w porządku?

– Daj mi chwilę.

Jedyne dobre, co widzę w tej sytuacji, to że przynajmniej ludzie nie wyglądali na żywych. Kilku nie miało kończyn; widziałem też parę dziur w ciałach. Przypominają mi się stosy części obok pierścienia łowców niewolników na moście Brooklyńskim i zastanawiam się, czy to byli ludzie, którzy nie przeżyli przeprawy. Boże, mam nadzieję, że ich śmierć była szybka.

Dokładnie w tej chwili wali mnie w ramię anioł śmierci bez hełmu. Odruchowo sięgam po broń do uda, ale przerywam w połowie ruchu, czując szarpnięcie w ręce.

– Nie rób tego, Patricku – mówi Chuck. – Powiedział tylko, że wyglądasz, jakbyś za dużo zjadł.

– Tym bardziej mam ochotę go zastrzelić.

– Rozumiem cię. Ale obaj wiemy, że to mała płotka, a ty polujesz na większą flądrę.

Nadal trzymam dłoń na uchwycie broni, lecz Chuck nie pozwala mi zdjąć pistoletu z nogi.

– Patricku, jeśli się zdradzisz, to już po Ziemi. Słyszysz mnie? Jesteś jedyną nadzieją. Bez Widm za każdym razem kończy się tak samo. Nawet jeśli nie pamiętam szczegółów, bo te kutasy ciągle mnie kasują, to i tak widzę dane. I zawsze są takie same. Androchidanie wygrywają. Zawsze.

Biorę głęboki oddech, puszczam rękojeść broni, a potem kiwam głową w stronę pluszaka.

– Powiedz mu, że ta partia towaru jest zepsuta i żeby nie szedł na lunch.

– Stosowny kompromis.

– I… Chuck?

– Tak, Patricku?

– Dziękuję.

Rozdział 4 

17:03, niedziela, 27 czerwca 2027 

Karkin 4 

Centrum Operacyjne, Terminal A3, Zbrojownia

Biorę się w garść najlepiej, jak potrafię, i idę dalej w stronę następnych drzwi po lewej. Widok ludzkiego cierpienia robi z człowiekiem rzeczy, których nie da się nikomu wytłumaczyć, chyba że też to widział. I każdy radzi sobie z tym inaczej. Niektórzy piją, jak Yoshi. Inni milczą, jak Duch. A niektórzy po prostu nie przestają robić rozpierduchy, jak Zderzak. A ja? Chyba radzę sobie dzięki samotności. Mniej pytań. Mniej ludzi do zranienia.

– Po wejściu do zbrojowni trzymaj się prawej strony – mówi Chuck w hełmie.

– Pewnie. Co jest po prawej?

– Punkt kontroli bezpieczeństwa.

Kiedy podchodzimy do nich, drzwi zbrojowni rozsuwają się, odsłaniając przepastną salę, podobną do groty. Kompas wskazuje, że pomieszczenie jest zorientowane dokładnie na zachód. Wygląda na to, że grota jest głęboka i wbudowana w litą skałę lub inny materiał, z którego zbudowana jest planeta. Pierwsze kilka metrów poczekalni odgradza od reszty pomieszczenia jakieś pole siłowe. Za iskrzącą niebieską ścianą widzę rzędy szafek na broń, zasobników, pojemników i wysokich regałów ze skrzyniami – tak wiele, że nie sięgam wzrokiem końca.

Uśmiecham się na myśl o większej ilości broni energetycznej. – Prosto w dziesiątkę!

– Na prawo – przypomina mi Chuck. – Trzymaj się prawej strony.

Odwracam głowę od arsenału i widzę rząd pięciu pluszaków. Kolejka skręca ostro w lewo w kierunku budki strażnika, która przechodzi przez płaszczyznę pola siłowego. Za małym okienkiem siedzi agent i mówi coś przez zewnętrzny głośnik do każdego obcego, który podchodzi.

Staję w kolejce i staram się zachowywać naturalnie. Ale Androchidziak przede mną wydaje się rozdrażniony moją obecnością.

– Chyba mnie czuje, co? – mówię do Chucka.

– Prawdopodobnie. Po prostu zachowaj spokój, a jeśli będzie sprawiał ci kłopoty, nawiążę z nim kontakt.

– Dzięki, kolego.

– Cała przyjemność po mojej stronie. – Przesuwamy się w kolejce o kolejne kilka kroków. – I nie martw się, porozmawiam też z agentem za kontuarem.

– A możesz po prostu dostarczyć mi bezpośrednie informacje po angielsku o tym, co mówią pluszaki, zamiast wszystko tłumaczyć?

– Jasne, Patricku. Ale to by oznaczało, że będziesz słyszał nie mnie, a to, co powie ci hełm.

– To ci przeszkadza?

– Nie. Po prostu…

– Owszem, co? – mówię.

– Absolutnie nie. Bynajmniej.

Po chwili milczenia pytam: – No to możemy to zrobić czy nie?

– Tak. Ale muszę cię ostrzec, że dopóki oprogramowanie się nie skalibruje, tryb tłumaczenia bezpośredniego jest pełen nieuchronnych idiosynkrazji. Mówiłem, te hełmy to niewdzięczne, wredne kutasy. Mogę załadować profil językowy angielskiego, ale nie mów, że cię nie ostrzegałem.

– Zrób to. Musimy przyspieszyć ten proces. Kiedy będzie trzeba, poproszę o wyjaśnienie, no i nadal będziesz moim rzecznikiem. Roger?

Wzdycha.

– Roger.

– No to jaki jest następny ruch?

– Musisz przejść przez stanowisko ochrony. W tym celu ściągniesz mnie z pleców i powiem, że potrzebujesz naprawić broń.

– To ci pasuje.

– Dwie pieczenie na jednym ogniu, Patricku.

– Tak. Rozumiem.

Chuck pociąga nosem.