Ruiny Ziemi - Christopher Hopper - E-Book

Ruiny Ziemi E-Book

Christopher Hopper

0,0

Beschreibung

Tajemnica ukryta na Antarktydzie. Nierozwiązana od tysięcy lat zagadka. Pochodzący z Brooklynu starszy sierżant zbrojmistrz jest niesamowicie wkurzony, bo musi niańczyć ekipę wysłaną w celu zbadania Ziemi. To ostatnia przed przejściem na emeryturę operacja członka oddziału raidersów Patricka "Wica" Finnegana, w trakcie której przybywa na skute lodem wyżyny subglacjalne Ellsworth. Jedynym powodem jego ekspedycji jest przysługa, jaką jest winien staremu przyjacielowi. Nie oznacza to jednak, że pała do tej misji entuzjazmem. Kiedy Wic widzi w końcu, co odkryli naukowcy, nie wierzy własnym oczom. Nie jest również gotowy na zbliżającą się przemoc. Otwarty portal wyrzuca z siebie nieokiełznaną, pełną furii burzę, która ogarnie całą ludzkość. Od antarktycznej tundry po ulice Manhattanu, Wic i jego drużyna posuną się do granic własnych możliwości, próbując powstrzymać ostateczne zagrożenie dla Ziemi. Wszystko jednak zdaje się być przeciwko nim. Rządy upadają, a z Ziemi pozostają ruiny. Przyłączcie się do autorów bestsellerów Christophera Hoppera i J.N. Chaney w tym, co odbiorcy nazywają "nieprzerwaną jazdą na złamanie w karku w głąb metaprzestrzeni". Przeznaczony dla fanów Dystryktu 9, Expeditionary Force, i Galaxy's Edge militarny thriller s-f, którego nie będziesz w stanie odłożyć, i oficjalny początek przebojowej serii Ruiny Galaktyki. Whether or not you've read Ruins of the Galaxy, jump right into Ruins of the Earth. I usually read prequels of Series that I loved (as I did ROTG) out of some weird sense of obligation- and they never fail to fall short. So I was DELIGHTED to find myself liking this story - dare I say it - even more than ROTG. It's exciting, fast-paced Sci-fi with great characters, and some very clever twists and turns. Add some truly nasty baddies, offet by some very funny ""Are you kidding me? Hahaha!"" moments and I am totally hooked.  Amazon Reader"

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 671

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



J.N. Chaney

Ruiny Ziemi

Tłumaczenie Tomasz Walenciak

Ruiny Ziemi

 

Tłumaczenie Tomasz Walenciak

 

Tytuł oryginału Ruins of the Earth

 

Język oryginału angielski

 

Copyright © 2020, 2022 Christopher Hopper; JN Chaney i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9781039461352

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.podiumaudio.com

Służącym w wojsku kobietom i mężczyznom, obrońcom życia i wolności.

Wasz duch jest inspiracją dla nas wszystkich, zarówno tych bliskich, jak i tych w nieodkrytych dotąd galaktykach.

Dołącz do plemienia Ruin

Odwiedź stronę ruinsofthegalaxy.com i stań się częścią plemienia: możesz przyłączyć się do grupy czytelników, dołączyć do społeczności na Facebooku oraz znaleźć nas na Twitterze i Instagramie.

 

Jeśli zechcesz przesłać nam swoje uwagi lub pytania, chętnie czytamy listy od naszych czytelników i odpowiadamy na wszystkie e-maile wysłane na adres [email protected].

 

Do zobaczenia w Ruinach!

 

Opis książki Ruiny Ziemi:Ruiny Ziemi #1

 

Ukryta na Antarktydzie tajemnica.

 

Nierozwiązana od tysięcy lat zagadka.

 

I pochodzący z Brooklynu starszy sierżant zbrojmistrz, nieziemsko wkurzony, że musi opiekować się badaczami, których wysłano, aby ją rozgryźli.

Ostatnia przed przejściem w stan spoczynku misja członka oddziału raidersów USMC Patricka „Wica” Finnegana posyła go na skute lodem subglacjalne wyżyny Ellsworth. A jedyny powód, dla którego tam się znalazł?

Przysługa, jaką jest winien staremu przyjacielowi, choć to wcale nie znaczy, że misja musi mu się podobać.

Kiedy Wic widzi w końcu, co odkryli naukowcy, nie wierzy własnym oczom. Nie jest również gotowy na zbliżającą się przemoc.

Otwarty portal wyrzuca z siebie nieokiełznaną, pełną furii burzę, która ogarnie całą ludzkość.

Od antarktycznej tundry po ulice Manhattanu, Wic i jego drużyna posuną się do granic własnych możliwości, próbując zatrzymać największe zagrożenie dla Ziemi.

Szanse są przeciwko nim. Rządy upadają. A z Ziemi zostają ruiny.

Prolog

10:48, wtorek, 9 marca 2004

Al-Ka’im, Irak

Na południe od Trasy Zielonej

 

Nadlatujące pociski uderzają z trzaskiem w narożnik domu jak łopatka opuszczona na stół kuchenny. Chwytam Jacka i ściągam go z chodnika, kiedy kawałki cementu kłują mnie w bok szyi. Nie pierwszy raz do mnie strzelają, ale tym razem byłem zdecydowanie najbliżej trafienia. Jestem jednocześnie wkurzony i przerażony.

– Widzisz ich? – pyta Jack.

– Po drugiej stronie ulicy, o jedną przecznicę na południe.

Robię co w mojej mocy, aby spowolnić tętno, ale nie pamiętam, ile oddechów na sekundę mam brać.

– Okna na… zaraz… na drugim piętrze.

– Roger.

Jack klęka, czeka na przerwę, a potem wysuwa swój M4 za narożnik domu.

– Widzę ich.

Ale zanim zdąży oddać strzał, kolejne pociski odrywają kawałki muru od krawędzi budynku. Jack się cofa.

– Trzej kolejni. Poziom ulicy, czerwona toyota.

– Zupełnie jakby wiedzieli, że tu idziemy.

Poprawiam uchwyt na moim M4.

– Zakład o dziesięć dolców, że to Yasin.

Jack patrzy na mnie.

– Pan Śmieszek?

Przytakuję.

– Chyba widziałem go o przecznicę na zachód stąd, jak rozmawiał przez komórkę.

– Jesteś pewny?

– I to całkiem. Gdzie Clark?

Zgubiłem idącego na szpicy szeregowca.

– Wózek z osłem, piętnaście jardów z przodu. Dostał, ale wciąż się rusza.

– Szlag.

Oglądam się za siebie, na drogę, którą przyszliśmy. Reszta Echo Cztery Jeden skryła się za osłoną przy ulicy, ale oni też są przygwożdżeni i odpowiadają jednym strzałem na pięć nadlatujących. Na szczęście kapral Shaft 1 – tak, to prawdziwe nazwisko – rozciągnął drużynę i rozlokował nas po obu stronach ulicy.

Choć Jack i ja zauważyliśmy w sumie cztery cele, sądząc po ilości nadlatującego ognia z AK, musi ich być o wiele więcej. To zasadzka. A teraz jesteśmy zmuszeni przez nieprzyjaciela do kurczowego wczepienia się w nisze niskich parterowych domów z gliny i cementu, zupełnie jakbyśmy byli kotami próbującymi uniknąć wody. Serce wali mi w piersi i uspokajam drżenie dłoni wysiłkiem woli.

Właśnie wtedy jeden z humvee naszego plutonu uzbrojony w M240B, zasilany taśmowo, gazodynamiczny średni karabin maszynowy, otwiera ogień na tyłach patrolu. Poza zabijaniem celów z najwyższą skutecznością ma to zastraszyć wroga właśnie w takich sytuacjach, żeby marines na chodniku mogli robić to, co właśnie musimy.

– Najwyższy czas – mówi Jack. – Idziemy po Clarka?

Dopiero po chwili dociera do mnie, że Jack chce wybiec i spróbować wciągnąć szeregowca pod mur.

– Tak. Oczywiście. Muszkieterowie, prawda?

– Bliżsi niż bracia – odpowiada.

Ale wciąż się waham.

Dokładnie wtedy nasz operator M249, starszy szeregowy Garcia, dokłada swój ogień do ostrzału z humvee. To wystarczy, żeby dać mi impuls, którego potrzebuję.

– W porządku. Zróbmy to.

Jack pochyla się i prowadzi, podczas gdy ja zostaję trochę z tyłu z wycelowanym w dół ulicy M4. Posyłam kilka strzałów w stronę wroga, ale jestem zbyt napompowany adrenaliną, żeby widzieć, czy kogoś trafiły. Kiedy tylko Jack jest za wózkiem, zamieniamy się rolami i pokonuję biegiem resztę drogi do osłony, podczas gdy on kładzie ogień zaporowy. Pociski nieprzyjaciela podskakują na ubitej drodze, kiedy przewracamy wózek z metalu i drewna na środku ulicy.

– Jak się czujesz, Clark? – pytam, gdy pociski AK uderzają w szynę nade mną.

Ale ledwie pytanie wymyka mi się z ust, widzę zbierającą się mu pod nogami krew i odsłonięte mięso wokół kolan. Nie wiem, jak sobie z tym poradzić. To wcale nie wygląda jak na filmach. Ani jak w grach. To…

– Odstrzelili mi fiuta? – Clark chwyta mnie za kamizelkę. – Straciłem jaja?

Szczerze mówiąc, trudno powiedzieć, czy kutas Clarka zniknął, czy nie. Cholerna jatka. Martwię się nie tyle o jego przyrodzenie, ile o tętnicę udową, ale ma pełne prawo się bać.

– Nic ci nie będzie, Clark. Słyszysz mnie?

– Jest źle, prawda?

Kłamię i kręcę głową w chwili, kiedy dwie kule trafiają w leżące obok truchło martwego osła. Powietrze pachnie gównem i palącą się gumą.

– Po prostu oddychaj spokojnie i powoli. Zrozumiano?

Potakuje.

Sięgam za niego i ściągam mu z pasa apteczkę, którą wszyscy nosimy między biodrówką a manierką. Kiedy Jack strzela, przyłączając się do karabinów maszynowych, wyjmuję opaskę uciskową. Podskakuje mi w rękach, kiedy próbuję ocenić, która z nóg Clarka jest w gorszym stanie. Myślę, że prawa.

– Będzie bolało, bracie.

– Zrób to – odpowiada.

Kiwam głową, po czym biorę się do roboty. Jack pomaga mi go przytrzymać nieruchomo, podczas gdy Clark klnie i walczy z bólem. Kiedy jestem gotowy, odsuwam dłonie i jestem wstrząśnięty ilością pokrywającej je krwi. Nie jestem pewny, czego się spodziewałem, ale nagle dodatkowa warstwa owijki, którą sierżant Michaels kazał nam założyć na uchwyty M4, nabiera sensu.

Czas zabrać stąd Clarka.

M240, M249 i M4 plutonu osłabiają ogień większości turbanów, ale jeden, który znajduje się poza polem ostrzału plutonu, zdaje się mieć szczególnie dobry punkt ostrzału. Wyciągnięcie Clarka ze strefy zagrożenia niewiele da, jeśli Jack i ja damy się przy tym zastrzelić.

Wyglądając szybko zza lewego rogu wózka, dostrzegam mężczyznę w szalu w czerwono-białą kratkę i czarnym dresie tuż za oknem na pierwszym piętrze.

– Kontakt po lewej – mówię do Jacka.

Kiwa głową i mimo braku dobrej linii strzału zaczyna ostrzeliwać dom, przez co cel musi się ukryć.

Wychylam się i patrzę w lunetę.

– No dalej, sukinsynu. Gdzie jesteś?

Dwa uderzenia serca później nieprzyjaciel wraca do okna, prosto w środek siatki mojego celownika. Serce mi zamiera. Naciskam spust dwa razy, a mój M4 szczeka i pluje mosiądzem. Turban znika.

– Trafiony! – krzyczy Jack, kiedy chowam się za wózek.

Wierzę mu na słowo.

– Cel wyeliminowany.

– Wyciągniemy cię stąd, Clark! – krzyczy Jack. – Możesz strzelać?

Szeregowy spogląda na swoją broń, po czym kiwa głową w naszą stronę. Twarz i usta ma blade jak ściana.

– Dobrze – mówi Jack i patrzy na mnie. – Gotowy?

– Zaczekaj.

Wyciągam z kieszeni na kamizelce granat odłamkowy M67.

– Gotowy!

Jack uśmiecha się i chwyta płócienny uchwyt z tyłu kamizelki kuloodpornej Clarka.

– Zaczynamy imprezę.

Wyciągam zawleczkę.

– Granat!

Łyżka obraca się w powietrzu, gdy rzucam granat na ulicę. Potem obaj zapierniczamy przed siebie, podczas gdy pociski z AK uderzają o utwardzoną ziemię. Tymczasem Clark przełączył broń na pełen tryb automatyczny i strzela, kiedy go ciągniemy. Wcale mu się nie dziwię. Sam opróżniłbym magazynek.

Jesteśmy już prawie z powrotem pod osłoną budynków, kiedy słyszę w głowie podświadomy alarm. Ułamek sekundy później mój granat wybucha. Ziemia drży, dzwoni mi w uszach. Ale ogień nieprzyjaciela słabnie wystarczająco długo, żeby kapral Shaft i starszy szeregowy Anderson chwycili nas za ramiona i wciągnęli w zaułek.

– Trzeba było zaczekać na silniejsze wsparcie ogniowe, Finnegan – mówi Shaft.

Osuwam się na ścianę bloku, ale jestem zbyt zdenerwowany, żeby powiedzieć cokolwiek poza:

– Tak jest.

Chcę mu powiedzieć, że widziałem Yasina. Chcę powiedzieć wszystkim, że moim zdaniem zdradza nasze pozycje i daje rebeliantom znać, gdzie dokładnie nas szukać. Ale jestem przerażony krwią na rękach i faktem, że właśnie wyszedłem żywy spod gradu kul.

– Sanitariusz! – krzyczy Anderson w dół ulicy.

Potem uderza mnie w ramię.

– Hej! Wszystko dobrze?

Kiwam głową, ale wcale nie czuję się dobrze.

– Dobra robota.

Anderson kiwa głową w stronę Clarka.

– Dzięki.

Jack jest po drugiej stronie szeregowca i mówi do niego:

– Oddychaj razem ze mną. Dalej.

– Trafiłem któregoś? – pyta Clark.

– Tak. I dwa razy w osła.

Clark się uśmiecha.

– Gdzie ten cholerny sanitariusz? – krzyczy znowu Anderson.

Obok wylotu zaułka przelatują plastikowe reklamówki, kiedy wracam myślami do Yasina rozmawiającego przez komórkę.

– Widziałem go – mówię do Shafta. – O przecznicę na zachód stąd.

– Kogo widziałeś?

– Yasina.

To funkcjonariusz Irackiego Korpusu Obrony Cywilnej, który zwykle pełni funkcję jednego z tłumaczy naszej jednostki, kiedy pracujemy z najnowszym szefem policji w Al-Ka’im. Od pierwszego dnia miałem przeczucie, że obaj współpracowali z Al-Kaidą, ale nie dowód. A kto posłucha starszego szeregowca z Brooklynu, kiedy powie, że nie lubi jakiegoś turbana z krzywym uśmiechem?

– Gówno widziałeś, żołnierzu – mówi Shaft. – Major liczy na to, że nasze partnerstwo zadziała i nie schrzanisz tego. Zrozumiano?

– Roger.

Pewnie, mam cholerną ochotę walnąć go w twarz. Przez głowę przelatują mi wszystkie filmy, jakie widziałem, w których jakiś sierściuch bije podoficera idiotę. Ale w przeciwieństwie do aktorów muszę żyć z prawdziwymi konsekwencjami kary pozasądowej. Nie opłaca się.

Właśnie wtedy do zaułka wślizguje się sanitariusz. Podjeżdża też humvee z 240, a Shaft każe wsadzić Clarka na tył. Mam już mu pomóc, kiedy ktoś krzyczy:

– RPG!

Odskakuję pod budynek, podczas gdy Jack pochyla się, żeby osłonić szeregowca przed wybuchem. W tym ułamku sekundy, kiedy granat o napędzie rakietowym przelatuje obok burty pojazdu i eksploduje na budynku za nami, zdaję sobie sprawę, że to, co zawsze myślałem o Jacku, to prawda: mój przyjaciel z dzieciństwa to cholerny bohater. Nigdy nie mówcie tego marine. Ale ze wszystkich gości, których w życiu poznałem, gotowych zabijać nieprzyjaciół i jednocześnie ratować braci, to właśnie on – Kapitan Ameryka we własnej osobie.

Cement i odłamki sypią się na nas. W uszach dzwoni mi jeszcze głośniej. Mrugam kilka razy i widzę, jak Jack krzyczy coś Clarkowi w twarz. Obaj są pokryci księżycowym pyłem. Nie słyszę, co mówi, ale widzę, jak ciągnie za kamizelkę szeregowego.

– Ładować go! – krzyczy Shaft.

Podnoszę się i pomagam osłaniać Jacka i sanitariusza, kiedy wyciągają Clarka z bezpiecznej alejki. Ale pociski AK uderzają w przednią szybę humvee i zmuszają nas do powrotu.

– Mam was – mówi kierowca, otwierając drzwi, żeby nas osłonić, a następnie odpowiada ogniem. Na kuloodpornym szkle pojawiają się pajęczyny. Kolejne kule odbijają się od stalowego poszycia. Ale to wystarczy, żeby Clark znalazł się tam, gdzie powinien. Za nim wsadzają dwóch kolejnych marines, szeregowego Clappera i starszego szeregowego Wooda. Wygląda na to, że Clapper dostał w goleń, a lewy rękaw Wooda jest przesiąknięty krwią.

Ponieważ nasz trzynastoosobowy pododdział skurczył się do dziesięciu ludzi, a pozostali trzej marines kryją się za humvee, Shaft wydaje rozkaz wycofania się. Pluton przemieszcza się wraz z pojazdem, który wraca tą samą drogą, którą przyjechał. To upokarzające i nie podoba mi się to uczucie, ale cieszę się również, że mogę wydostać się z tej piekielnej dziury. Nieprzyjaciel zgromadził zbyt dużą siłę ognia i ma lepszą pozycję.

Mijamy boczną ulicę po prawej i na jej przeciwległym końcu dostrzegam mężczyznę w jednolicie brązowym mundurze i czerwonej czapce bejsbolowej IKOC. To Yasin. Nadal rozmawia przez swoją cholerną komórkę.

– Skurwysyn.

Przyciągam uwagę podoficera i wskazuję alejkę.

– Kapralu Shaft. To Yasin.

Shaft posyła jeszcze kilka strzałów w dół ulicy, a potem patrzy w miejsce, które wskazałem.

– Szlag.

– Mogę go zdjąć.

– Odmawiam. Jest nieuzbrojony.

– Ale właśnie dzwoni…

– Odmawiam, Finnegan! Odpowiadaj na ogień.

– Roger.

To zła decyzja. Ten dupek w turbanie na pewno kieruje rebeliancką zasadzką, prawda? A z paplaniny, którą słyszę w radiu, oraz czerwonych gwieździstych fajerwerków i fioletowego dymu o cztery przecznice na zachód od naszej pozycji domyślam się, że Yasin zorganizował również atak na drugi i trzeci pluton.

Zaciskam zęby i przestaję widzieć alejkę z Yasinem. Ręce już mi się tak nie trzęsą, ale nadal jestem wkurzony. Wyładowuję więc agresję na stojącym za wózkiem śmieciu w krótkich spodenkach i klapkach trzymającym RPG – świetna, wyrównująca szanse broń w rękach bojowników nieprzyjaciela w całym trzecim świecie. Trafiam go w ramię i zatacza się, znikając z pola widzenia. Dwie sekundy później jego kumpel podnosi broń i zarzuca ją sobie na ramię, celując w naszego humvee. Następnym strzałem trafiam go w głowę. Ale wcześniej naciska spust.

Kiedy granat uderza w przednią szybę wozu, tyłem wypada stopione szkło. Kiedy humvee podskakuje, dwóch ludzi ginie, a trzeci człowiek zostaje przygwożdżony do ściany domu. Leżę na plecach, ale wstaję, podczas gdy Jack ma dość przytomności, żeby wyciągnąć Clarka z pojazdu. Nogi szeregowego częściowo płoną, ale wygląda na to, że jest zbyt wstrząśnięty, żeby to poczuć. Mimo to Jack gasi płomienie i ciągnie Clarka ulicą.

Chwytam szeregowca za ramię i patrzę na północ, widząc, że jesteśmy niecałe dwadzieścia jardów od Trasy Zielonej, głównej drogi biegnącej na zachód do Obozu Husajba. Przy odrobinie szczęścia zbliża się do nas konwój majora Corrigana z posterunku policji. Chyba że sami są atakowani, a wtedy potrzebujemy oddziału szybkiego reagowania.

Patrzcie tylko, jaką partię szachów rozgrywam w mojej głowie szeregowego, nad którą świszczą kule. Słodki Jezu i Matko Boska!

Zerkam przez ramię i widzę, że turbany ustawiają się za nami w szyku. Musieli poczuć krew.

– Granat! – słyszę dwa, może trzy razy, po czym następuje kilka eksplozji.

Ulica jest pełna kurzu i dymu, ale pociski nie przestają nadlatywać. Właśnie wtedy wiotczeje mi lewe kolano, kiedy górną część łydki przebija mi coś, co wygląda na rozgrzane do czerwoności żelazo. Ale jakoś udaje mi się zachować wyprostowaną pozycję i nie przestaję ciągnąć Clarka za ramię. Widzę krew na nogawce moich spodni. Zgadza się, trafili mnie. O Boże! Dostałem cholerny postrzał w nogę!

Jesteśmy dziesięć jardów od głównej drogi, gdy zza rogu wyłania się humvee z nadbudówką, z zaimprowizowanym stelażem do zasilanego taśmowo automatycznego granatnika Mk 19. Najwyraźniej Jezus i Maryja akurat słuchali. Plandekę zwinięto na tył, żeby zrobić miejsce na improwizowany pancerz. Pojazd wygląda jak coś z Mad Maxa.

Marine na pace nie traci ani chwili. Budzi granatnik do życia i słyszę, jak ulicę rozrywa charakterystyczne dum-dum-dum, kiedy czterdziestomilimetrowe pociski eksplodują na pozycji wroga. Rytmiczna kadencja granatnika daje mi rytm, do którego mogę maszerować mimo kontuzji, i razem z Jackiem wyciągamy Clarka ze strefy zagrożenia, za osłonę przy Trasie Zielonej.

Wracam za róg, celując na południe, podczas gdy reszta plutonu pędzi w moją stronę. Szukam za nimi celów, ale Mk 19 przerobił je na mielone i AK-47 umilkły. Instynktownie zaczynam liczyć nasze sekcje ogniowe, a potem dodaję do tego kaprala Shafta, który wyszedł z akcji niedraśnięty. Wyobraźcie sobie tylko.

Spoglądam na Clarka. Sanitariusz właśnie skończył podawać mu morfinę i zapisywać na ramieniu godzinę i dawkę. Ale wtedy łapię spojrzenie Jacka, który potrząsa lekko głową, i dociera do mnie, że lek nie ma pomóc szeregowemu powrócić do zdrowia, a odejść.

* * *

Nie opowiadam tej historii. Przynajmniej nie ze wszystkimi szczegółami. Ale opowiadam o tym, jak szkodliwa była konieczność przestrzegania zasady generała „po pierwsze nie szkodzić”, aby zbudować „prokoalicyjną mentalność”. Prawda, ​​byłem tylko katolickim irlandzkim rudzielcem z Brooklynu; co ja tam wiedziałem?

„Wyciągnęliśmy wnioski z Wietnamu”, mówili.

„Integrujcie się z miejscowymi, patrolujcie z policją, zdobywajcie ich serca i umysły”, rozkazali.

Rozumiem. Nasi dowódcy twierdzili, że ich zdaniem ta polityka była najszybszym sposobem zakończenia walki. A moim zdaniem większość z nich chciała wrócić do domu tak mocno jak my.

Ale to nie był najlepszy sposób.

A jego ceną było ludzkie życie.

Szeregowy Samuel K. Clark, sprzedawca ze sklepu spożywczego, który uwielbiał polować na łosie w okolicach rodzinnego Flagstaff w Arizonie, zmarł, zanim dotarliśmy do obozu Husajba. Nie dostał medalu. Rodzina nie otrzymała żadnych wyjaśnień. A widok jego śmierci coś we mnie rozdarł. I nadal rozdziera.

Jack też zasłużył na medal. Ale nie otrzymał żadnych pochwał, mimo raportów, nad którymi siedziałem, i listów do dowództwa, które pomagaliśmy pisać. Ale możecie się założyć, że porucznik idiota, który wciągnął nas w to bagno, coś dostał.

Major, niech go Bóg błogosławi, potrzebował zwycięstwa, a nie powtarzających się zasadzek. Politycy w wyściełanych fotelach i garniturach od Gucciego potrzebowali trepów w mundurach, żeby zapewnić sobie reelekcję. Chcieli usłyszeć, że ich plany się sprawdziły.

A czego my potrzebowaliśmy?

Sporo o tym myślę. Z mojego punktu widzenia potrzebowaliśmy pozwolenia, żeby prowadzić tę wojnę tak, jak nas nauczono. Żeby ją wygrać. Ale kraj nie był na to gotowy. Nie mogli strawić tego rodzaju przemocy, jaką potrafiliśmy uwolnić. To nie jest miły widok. I wcale im się nie dziwię. Ale właśnie na tym polega różnica między wyszkolonymi wojownikami a cywilami. Potrafimy przekroczyć własne ograniczenia i zrobić to, czego nikt inny nie może lub nie chce robić. To się nazywa wojna. A my musieliśmy ją wygrać. Zamiast tego dostaliśmy tylko ropiejącą powoli ranę, która nadal nie chce się zagoić.

To, co wydarzyło się w mieście na granicy z Syrią, zamieciono pod dywan. Jasne, w końcu coś tam wypłynęło na światło dzienne. Ale nie pokazywało prawdziwie tego, jak widziała sprawę kompania Echo.

Jak na ironię, pod koniec kwietnia 2004 roku personel, obiekty i sprzęt Korpusu Obrony Cywilnej trafiły do irackiego Ministerstwa Obrony w ramach Irackich Sił Zbrojnych. Ale to nie był ostatni raz, kiedy w Al-Ka’im zaatakowano marines. Trzy tygodnie później ci, którzy przeżyli, i ci, którzy zginęli, dostali uznanie, na które słusznie zasłużyli. Hura.

Co do mnie i Jacka, wróciliśmy do oddziału po tym, jak dostaliśmy w szpitalu odpowiednią porcję plastrów i galaretki. Nigdy więcej nie widziałem kaprala Shafta, co akurat dobrze się złożyło. A za każdym razem, kiedy szliśmy na patrol, Jack prosił o umieszczenie go na szpicy.

– Za Clarka – mówił.

A mówiąc to, zachowywał się jak istny sukinsyn, bo wiedział, że nie potrafiłbym odmówić.

A powinienem.

Cholera, naprawdę powinienem.

Część pierwsza

Dwadzieścia trzy lata później

Rozdział 1

14:15, poniedziałek, 25 kwietnia 2027

Antarktyda Zachodnia

Ośrodek Badawczy na Wyżynach Subglacjalnych Ellsworth

 

Zrezygnowałem z walki. Ale czasami starzy marines nie mają wielkiego wyboru, prawda?

Walę więc Włada w usta.

Monobrew wysokiego na sześć stóp i trzy cale Rosjanina unosi się ze zdziwieniem. Potem Wład Rosjanin uśmiecha się, pokazując dwa rzędy umazanych czerwienią zębów, w tym jeden świeżo wybity.

– Może poszedłbyś z tym do lekarza – mówię.

Warczy i wypluwa ząb.

– Albo się go pozbądź – dodaję. – Będzie taniej.

Uchylam się przed jego ciosem i odpowiadam prawym skośnym w policzek. Brutal wydaje się spokojny. W przeciwieństwie do tłumu: cała stołówka krzyczy i pohukuje, jedna trzecia po rosyjsku. Skandują przy tym coś o „starym człowieku i bestii”. Brzmi jak tytuł kiepskiej powieści Hemingwaya. Albo jeszcze gorszego filmu akcji z lat osiemdziesiątych.

Kolejne dwa ciosy trafiają mnie w przedramiona. Ten gość to cholerny czołg. Uchylam się przed trzecim ciosem i walę go w lewe żebro. Coś pęka mi pod pięścią. Stęka: domyślam się, że to poczuł. Wyprowadzam więc drugi cios w nowe czułe miejsce, ale chwyta moją pięść pod pachę i okręca się.

Nagłe szarpnięcie podrywa mnie i wpadam na składane metalowe meble stołówki. Rosjanie ryczą i zaczynają walić w stoły.

Kiedy odwracam się w jego stronę, w stronę mojej głowy zbliża się pięść. Uchylam się i czuję przy uchu pęd powietrza. Potem Wład stęka znowu, kiedy po raz drugi zdzielam go w żebra. Sprowadzam go tym do parteru, a publiczność podrywa się, częściowo z zaskoczenia, częściowo z podekscytowania.

Kiedy miesiąc temu pojawiły się tu międzynarodowe „łączone kontyngenty wojskowe” uczestniczące w „manewrach bez użycia broni”, Wład nazwał mnie „rudym amerykańskim psem alfa”. Przydomek mi nie przeszkadza, ale niełatwo byłoby go wytatuować. Od powłóczystych spojrzeń na stołówce po przypadkowe spotkania na siłowni, trudno było powiedzieć, czy Wład próbował zmierzyć moje siły, czy zaprosić mnie na randkę.

– Nie ruszaj się – mówię, wiedząc, że jeśli wstanie, będzie jeszcze brzydszy, niż kiedy zaczął, a to naprawdę coś. Na początku bójki nie byłem w nastroju do walki i zamierzam dopilnować, żeby po wszystkim nie doszło do drugiej konfrontacji. Ale wygląda na to, że nie przestanie walczyć, dopóki nie straci przytomności. Sądząc po tatuażach na jego dłoniach, wcale mnie to nie zaskakuje.

Wład pluje krwią na wykładzinę z linoleum, po czym wbija mi się w brzuch i oplata rękami w pasie. Szarpię mocno w tył, próbując nadążyć, ale nie dość szybko. Tłum rozstępuje się i wpadamy na rząd składanych metalowych krzeseł. Obracam chaos na swoją korzyść i udaje mi się wyrwać z uścisku.

Chwilę później jestem na nogach, stabilny i nieruchomy, podczas gdy Wład próbuje podnieść się z podłogi. Jasne, mógłbym rzucić się teraz na niego i prawdopodobnie wygrać. Ale nie uznaję kopania leżącego. I wcale nie muszę tego robić. Sam fakt, że wstaję pierwszy, wystarcza.

Wład jest o dziesięć lat młodszy ode mnie i ma przewagę wzrostu i wielkości Za to ja jestem weteranem, o dwa cale niższym i pięćdziesiąt funtów lżejszym. I chociaż obaj jesteśmy wojownikami i patriotami, mam po swojej stronie coś, czego nie ma on.

Gram w szachy.

Większość ludzi uważa, że w bójce chodzi o brutalną siłe i umiejętność przyjmowania ciosów. Jasne, to też jest ważne. Ale wygrana w walce na pięści czy jakiejkolwiek innej ma o wiele więcej wspólnego z myśleniem strategicznym, niż większość ludzi przypuszcza. To gra sprytu, prawdziwa bitwa intelektów, cytując „Narzeczoną dla księcia”, z której dowiemy się, „kto ma rację, a kto zginie”. Boże, uwielbiam ten film.

Studiując przez ostatni miesiąc przeciwnika, zauważyłem, że Wład ma wybuchowy temperament, co oznacza, że ​​jego ciało migdałowate próbuje właśnie objąć dominację nad korą przedczołową.

Jakby na potwierdzenie, Wład rzuca we mnie krzesłem. Odbijam je i czekam, aż wstanie. Potrząsa głową jak byk, a potem z przewidywalną wściekłością opuszcza barki i szarżuje. Odwijam się w bok, jak matador, i patrzę, jak kilku jego ludzi łapie go i obraca. Krwawi z ust i odruchowo chroni lewy bok.

Znowu szarżuje, więc sięgam po kolejne narzędzia z programu walki wręcz Korpusu Piechoty Morskiej. Pochylam się w lewo, unikając prawego sierpowego, po czym wykorzystuję zmianę środka ciężkości, żeby kopnąć go szybko w lewy bok. Trafiam go goleniem w żebra. Zgina się od ciosu, ale szybko wraca do siebie. Próbuje zdzielić mnie lewą ręką, ale zbyt wolno, żeby cios był skuteczny. Zamykam więc jego przegub w chwycie i odginam dłoń w dół. Czuje eksplozję dotkliwego, choć nieparaliżującego nerwobólu i instynktownie wygina plecy, próbując złagodzić nacisk.

Wiedząc, że Rosjanie są uczeni bezwzględności w walce – na co wskazywałoby rzucone przez niego krzesło – postanawiam zachęcić go, żeby zrezygnował z walki, póki ma szansę. Nie puszczając ręki Włada, uderzam go szybko w lewe kolano. Nie na tyle mocno, żeby zerwać mu staw, ale przez tydzień lub dwa będzie utykał.

Wyszarpuje się i wydaje niski pomruk.

– Słuchaj, wielkoludzie – mówię, opuszczając dłonie. To symboliczny gest, który pozwala zmęczonym przeciwnikom wycofać się z walki, a agresywnym daje powód, aby ją kontynuować.

– Możemy to przerwać i iść razem…

Należy do tych agresywnych.

Towarzysze Włada wpychają go z powrotem na prowizoryczny ring, a on wyprowadza lewy sierpowy na moją głowę. Uchylam się w lewo. Uderza prawym hakiem. Robię unik w prawo. Po kolejnym nieudanym lewym sierpowym po raz czwarty walę go w klatkę piersiową. Zwija się i cofa.

Czego nie wie mój przerośnięty rywal, to że ja również czuję ból. Moje czterdziestoczteroletnie ciało nie jest już takie jak kiedyś. Moje knykcie krzyczą, bolą mnie ręce i ramiona i coś strzeliło mi w plecach po zderzeniu ze stołem i krzesłami. Ale to kolejna rzecz, która przychodzi z wiekiem: umiejętność ukrywania takiego gówna. I choć nie brzmi to, jakby było przesadnie skomplikowane, jeśli wróg myśli, że nie może ci nic zrobić, ma w sobie mniej ognia.

Co mi pasuje. Zależy mi na tym, żeby widzieć teraz nie więcej, a mniej akcji. Pamiętacie? To miała być łatwizna.

Jeszcze dwa tygodnie i wyjeżdżam. Będę popijał lemoniadę i oglądał wiejskie zachody słońca nad Pensylwanią, w miejscu, gdzie nikt mnie nie znajdzie.

Ludzie mówią, że będzie mi brakować tego typu zabaw. Może i tak. Ale nie będzie mi brakować powrotów z misji z niepełnym zespołem. Tego wcale mi nie potrzeba. Podobnie jak twierdzenia, że walczymy o coś większego niż my sami. Może kiedyś. Ale teraz? Nie wiem. Może po prostu boksujemy się z młodszą wersją nas samych i w ostatecznym rozrachunku nie ma to żadnego znaczenia. Nikogo to nie obchodzi. A świat zrobi, co zechce, z nami czy bez nas.

Wład strzela kręgami szyjnymi. Przybiera pozę.

Biorę kanapkę ze stołu i odgryzam kęs.

– Jesteś pewny, że nie chcesz przerwać?

Przełykam pozbawioną smaku szynkę i ser na żytnim chlebie.

Przywołuje mnie do siebie, zginając palce.

– Sam chciałeś.

Krążymy wokół siebie z uniesionymi rękami, poruszając głowami w lewo i w prawo, jak węże bawiące się w chowanego między kamiennymi kolumnami. Wład wyprowadza kombinację lewa–prawa, która zmusza mnie do cofnięcia. Trzecim ciosem trafia mnie w podbródek, nie dość silnie, żeby naprawdę coś mi zrobić. Boli, ale nie tak bardzo jak mój cios lewą w twarz i prawy hak w żebra. Klnie po rosyjsku, cofa się i kręci głową.

Od mata dzieli mnie jeden krok. Tak mówią moje badania. Za każdym razem, kiedy Wład próbuje wycisnąć po raz ostatni sztangę na siłowni, korzysta z jakiejś techniki oddychania Lamaze’a, jakby miał urodzić zaraz obłąkaną miniaturową wersję siebie samego. To samo robi teraz, tyle że tym razem krwawi z ust.

– Ostatnia szansa, Wład – mówię. – Podajmy sobie ręce i…

– Matuszka Rassija nigdy nie wycofuje się z walki, Brooklyn Nowy Jork – mówi, po czym spluwa flegmą i krwią. To kolejne przezwisko, jakie mi nadał, kiedy dowiedział się, gdzie dorastałem. Kto wie, ile kolejnych pseudonimów zdobędę, jeśli mój pobyt na Antarktydzie potrwa jeszcze trochę.

– To chyba boli, być tak upartym? – mówię.

Ociera krew z twarzy wierzchem przedramienia.

– Nie tak bardzo, jak oglądanie amerykańskiej flagi powiewającej nad obozem jak gacie starej dziwki.

Od strony stojących za mną marines dobiegają buczenie i okrzyki: „No nie!”. Nawet niektórzy Angole wydają się bronić interesów Ameryki.

Czas to zakończyć.

Ruszam w stronę Włada, unikam dwóch szybkich ciosów, a potem wchodzę mu w zasięg ramion. Nie rozumiejąc mojej nagłej bliskości, odchyla się do tyłu, ale nie dość daleko. Zamykam mu szczękę prawym hakiem, odrzucając głowę do tyłu i posyłając go na pokład jak powalone drzewo.

Rosyjski kontyngent wstrzymuje oddech. Zapada chwila ciszy, w której wszyscy czekają, żeby przekonać się, czy Wład się poruszy.

Nie rusza się.

Moich trzynastu marines i co najmniej połowa Brytyjczyków zaczynają odbierać wygrane, a ja idę do plecaka po fiolkę ibuprofenu. Cholerne ćwiczenia zimowe.

* * *

Ktoś puka do drzwi mojego baraku.

– Lepiej, żebyś miał przy sobie redbreast – mówię, informując przybysza o tym, jaką whisky lubię najbardziej, kiedy ktoś stawia.

Simmons śmieje się i otwiera drzwi, trzymając butelkę czegoś przezroczystego i dwie szklanki.

– Jeden z Rosjan nie miał czym zapłacić, więc zaproponował butelkę…

Simmons próbuje odczytać cyrylicę, ale jest w tym nie lepszy ode mnie. Rezygnuje i mówi:

– No cóż, to jakiś płyn i myślę, że to wódka.

– Polej.

Podaję mu krzesło. Przechyla butelkę. Simmons to sierżant mojego oddziału podczas tych „ćwiczeń” i dobry żołnierz piechoty morskiej. Uczciwy, traktuje ludzi z szacunkiem i wie, kiedy wyluzować – w ten sposób. Doceniam to. No i wódkę. Nie ma nic gorszego niż marine, który bierze sprawy zbyt poważnie, kiedy nie ma takiej potrzeby.

Oficjalnie jesteśmy w odległym cywilnym ośrodku badawczym na Antarktydzie Zachodniej na szkoleniu z działań w ekstremalnie niskiej temperaturze. Widocznie Pentagon chciał wydać mnóstwo pieniędzy, żeby kilku podoficerów i kotów – jak nazywamy każdego, kto nie widział jeszcze akcji – zdobyło odznake sprawności za biwakowanie w zimnej pogodzie.

Nieoficjalnie chodzi o coś innego, ale wcale nie mniej kosztownego ani nudnego. Zgodnie z traktatem antarktycznym, podpisanym w 1959 i wprowadzonym w 1961 roku, żaden kraj nie może zacząć wojny na najzimniejszym kontynencie świata. Co, jeśli o mnie chodzi, jest głupie, bo niewiele więcej można tu robić. Na dodatek wszyscy są wkurzeni, bo jest tak cholernie zimno, więc jestem prawie pewny, że traktat nie obejmuje burd w stołówce.

Co powiedziawszy, skoro rządowi zależy na obecności wojskowej na najzimniejszym kontynencie świata, musi działać potajemnie. Na przykład tuż przed przejściem do rezerwy zlecić sierżantowi raidersów USMC przeprowadzenie szkolenia z działań w skrajnie niskich temperaturach na terenie powstałego ni stąd, ni zowąd cywilnego ośrodka badawczego. Chociaż „zlecić” to zbyt miłe słowo; do tej sytuacji bardziej pasowałoby „wrobić”.

– Jak dłonie? – pyta Simmons.

Zginam prawą rękę.

– To chyba ostatni raz, kiedy mogę powalić gościa na ziemię, nie pozywając go przy tym.

Śmieje się.

– Cholerne wojsko na coś się przydaje.

Stukamy się kieliszkami i pijemy.

Po czterdziestoprocentowym trunku Simmons wciąga gwałtownie powietrze i patrzy na kieliszek.

– Nic dziwnego, że cały czas są wkurzeni.

– Nie lubisz wódki?

– Wolę whisky.

Salutuję mu kieliszkiem.

– Swój chłop.

– Czego nie da się powiedzieć o twoim sparingpartnerze.

Simmons rozlewa następną kolejkę.

– Nie jest taki zły. To tylko gorączka koszarowa.

– Sam się o to prosił.

– Może.

Patrzę na wódkę, a potem zginam rękę.

– Ale jeśli to cała akcja, jaką tu zobaczymy, to może być.

Simmons wie, że od przejścia do rezerwy dzielą mnie już tylko tygodnie. Przyjąłem tę misję w ramach przysługi dla starego przyjaciela. To jedyny powód.

Po chwili mówi:

– Jeśli chcesz, mogę wziąć następny patrol.

Podnoszę wzrok.

– Proponujesz to, bo jestem stary?

– Nie, tylko…

– Obrażanie starszych od siebie to grzech, Simmons.

Celuję w niego palcem, jakbym strzelał z glocka 19.

– A na tym kawałku lodu nie widziałem ani jednego księdza.

– W takim razie możesz zmówić za mnie zdrowaśkę ekstra.

Szczerzę się do niego.

– To cię będzie kosztować.

– Niczego innego się nie spodziewam, Wic.

Ten pseudonim – WIC – biały irlandzki katolik 2 – został mi po pierwszej misji w Iraku. Jak na ironię, od dzieciństwa nie byłem na mszy ani nie postawiłem stopy w ojczyźnie mojej babci. Ale byłem biały, piegowaty i rudy, więc przylgnęła do mnie na wpół uwłaczająca etykietka chłopaka o irlandzkich korzeniach z Brooklynu. Pewnie, że biła na głowę inne przydomki, które przylgnęły do chłopaków. Poza tym odpowiadał mi ten ukłon w stronę ulubionego fikcyjnego antybohatera Johna Wicka. Gdybym miał psa i ktoś by go zabił, też bym się wkurzył. Poza tym – zostawcie mnie w spokoju.

Simmons i ja prowadzimy na zmianę patrole wokół terenu wykopalisk i składamy raporty przydzielonemu nam szpiegowi. Nie lubię CIA, a oni nie lubią mnie, i wszystko jest OK. Codzienne zgłaszanie „braku nowych informacji” na temat działań naszych brytyjskich i rosyjskich odpowiedników wystarczy mi za cały kontakt z agencją. Pewnie, wielu moich dawnych dowódców przeszło do służby w Langley, prosili mnie nawet, żebym do nich dołączył.

„Zawsze przyda się ktoś taki jak ty”, mówili. „Rozpoznanie, plan, wykonanie. To twoja działka”. Mówili, że praca szpiega będzie miała większe znaczenie niż to, co już robiłem.

Próbowali.

Kiwam głową na Simmonsa.

– Jeśli mówisz poważnie, że mógłbyś mnie zastąpić – Bóg mi świadkiem, że przydałby mi się prysznic i więcej ibuprofenu – uważaj na naszych kolegów. Mogą mieć ochotę na niewielki przyjacielski odwet. Jeśli trzeba, weź Brytoli; mają ze sobą starych gości z SAS.

– Zrozumiałem. Nic, z czym byśmy sobie nie poradzili.

– Nic, z czymty byś sobie nie poradził – poprawiam. – Co do części młodych nie jestem już taki pewny.

Potakuje.

– Myślisz, że ci Ruscy byli w mafii?

– Byli?

Mrugam do niego.

– Kto powiedział, że opuścili firmę?

– Masz na myśli te tatuaże na dłoniach?

Podaję mu kieliszek.

– Kto raz trafił do rodziny…

– …zostanie w niej na zawsze – kończy Simmons.

Stare porzekadło głosi, że jedyne, co różni rosyjskich żołnierzy od gangsterów, to kolejność, w jakiej zdobywasz tatuaż. A ci chłopcy, podobnie jak my, przylecieli tutaj, żeby upewnić się, że nikt nie zbliży się zbytnio do tego, co uważali za swoje. Witaj z powrotem, zimna wojno. Tęskniliśmy.

A, cholera. Cała ta gadka o rosyjskiej mafii przywołuje złe wspomnienia widoku Bratwy przy pracy w moim rodzinnym Brooklynie. Nie mogę pozwolić, żeby przez tę bójkę Simmons poszedł za mnie na patrol. Ale nie mam też ochoty wychodzić w tej chwili na zewnątrz. Jestem po prostu cholernie zmęczony. I wiem, że brak mi zasług, żeby wykupić się z tego konkretnego czyśćca.

W moim radiotelefonie otwiera się kanał.

– Panie Finnegan? – mówi niepewnym głosem student nazwiskiem Lewis. – Słyszy mnie pan?

Patrzę na Simmonsa spod uniesionej brwi i podnoszę radio.

– Słyszę.

– Dzień dobry, sir. Eee, doktor Campbell mówi, że potrzebuje pana tutaj.

– Powtórz.

Odczuwam irytację, a jednocześnie rozumiem, że dzieciak nie ma pojęcia, jak rozmawiać przez radio.

– To znaczy na wykopalisku.

Rzucam Simmonsowi zaciekawione spojrzenie. To coś nowego.

– Potwierdzam. Przyjdę po lunchu.

– Eee, powiedział, żeby przyszedł pan jak najszybciej.

– Jakiś problem?

Odpowiedź Lewisa przychodzi z zauważalnym opóźnieniem.

– Nie, sir. Po prostu… myśli, że jest bliski czegoś ważnego, i chciałby pana tutaj. Wie pan, na wypadek gdyby pojawiły się „komplikacje z rozdawaniem koszyków ze święconką”.

Użycie szyfrowanego hasła oznaczającego wrogie zamiary to jedyne, co mu wychodzi. I to jest właśnie cała ta misja: nie dopuścić, żeby to, co znajdzie doktor Aaron Campbell, wpadło w niepowołane ręce. Na przykład Rosjan. To znaczy zakładając oczywiście, że na tym zapomnianym przez Boga pustkowiu doktor znajdzie to, czego szuka.

Użycie szyfru wywołuje u mnie również stan zwiększonej czujności. To znaczy, że nie idę sam. Ale nie chcę ryzykować, mówiąc coś jeszcze przez radio.

– A, panie Finnegan? Doktor Campbell prosił konkretnie o pana.

Unoszę brew na Simmonsa i mówię poza łącznością:

– Widzisz? Nie wszyscy uważają mnie za staruszka.

– Potrzebują okularów.

Salutuję mu jednym palcem i otwieram kanał.

– Będę tam za dwadzieścia minut, młody.

– Dziękuję. Dam mu znać.

– Finnegan bez odbioru.

– Dobra, ja też się rozłączę, sir.

Nikt tak nie mówi.

Kładę radio na biurku i wstaję, rozciągając plecy.

– Powiedz chłopcom, żeby założyli rękawiczki. Może zbliża się burza.

– Zabierasz wszystkie trzy drużyny? – pyta Simmons. – Czy to nie za dużo?

– Na wszelki wypadek.

– Ale to brzmiało, jakby on tylko…

– Słyszałem go, Simmons. I to nie zmienia mojej decyzji. Przygotuj ludzi.

– Roger.

Boże, nie mogę się doczekać ucieczki z tej cholernej skały.

Rozdział 2

14:47, poniedziałek, 25 kwietnia 2027

Antarktyda Zachodnia

W drodze do wykopalisk na Wyżynach Subglacjalnych Ellsworth

 

Wszyscy pakują się do białego SUSV Bv 206 i przyczepy w tym samym kolorze, znanych jako susvee – skrót od pojazdu wsparcia małych jednostek 3 – po czym Simmons wrzuca bieg i uruchamia sześciocylindrowy silnik wysokoprężny mercedesa, wioząc nas w warunki prawie zerowej widoczności. Zaprojektowany przez Hägglunds i zbudowany przez BAE Systems, Bandvagn 206 to jedyny sposób na bezpieczne podróżowanie, kiedy nadchodzi początek zimy. Skutery śnieżne również są dozwolone, ale tylko kiedy widoczność jest lepsza niż teraz. Dodatkowo, przy łagodnych temperaturach rzędu minus dwudziestu stopni Celsjusza, wszyscy są zadowoleni z grzejników w susvee.

Simmons wiezie nas trasą po wschodniej stronie ośrodka badawczego – skupiska ośmiu izolowanych kontenerów transportowych i mniejszych budynków gospodarczych – i kieruje się prosto na północ, w stronę wykopalisk na Wyżynach Subglacjalnych Ellsworth. W dobrych warunkach to dziesięć minut jazdy, piętnaście przy gorszej pogodzie.

Chociaż nasza ekipa jest tu dopiero od kilku tygodni, Aaron i różni członkowie personelu naukowego są tu od prawie siedmiu miesięcy, i to licząc tylko tę misję. Poprzednie ekspedycje trwały jeszcze dłużej i brali w nich udział między innymi naukowcy z Uniwersytetu Cornella, Wydziału Ochrony Środowiska w Yorku, Uniwersytetu Bristolskiego oraz Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego im. Łomonosowa. Ale według plotek żaden z nich nie był tak oddany i zdeterminowany jak dr Aaron Campbell z Uniwersytetu Rutgersa, co by się zgadzało. Aaron zawsze był uparty jak wrzód na tyłku i prawdopodobnie dlatego tak dobrze się dogadywaliśmy.

– Myślę, że tym razem to mamy – powiedział mi przez telefon w styczniu.

Na Antarktydzie była wtedy pełnia lata, a on i jego zespół zrobili najwyraźniej spore postępy w poszukiwaniach.

– Nie zdradzisz mi żadnych szczegółów, prawda?

Nie musiałem przełączać się na wideorozmowę, żeby wiedzieć, że się uśmiecha.

– Przepraszam, Patrick. Znasz zasady.

To było hasło oznaczające, że rozmowa była prawdopodobnie nagrywana, a wszystko, czego szukał, było ściśle tajne.

– Znam. A do wszystkich żałosnych sukinsynów, którzy nie mają nic lepszego do roboty niż hakowanie tej rozmowy… przykro mi, że wasza praca jest do dupy.

Aaron parł dalej.

– Sprawą zainteresowali się krawaciarze i zapytali mnie, czy chcę kogoś konkretnego.

Zorientowanie się, o czym mówił, naprawdę zajęło mi chwilę.

– Człowieku, jestem zaszczycony. Ale w pierwszym tygodniu maja odchodzę do cywila. Czyli będę…

– Twój dowódca powiedział, że możesz to zrobić.

Wyciągnąłem komórkę i spojrzałem na nią.

– Z kim rozmawiałeś? Z pułkownikiem Rodriguezem?

– Wygląda na sympatycznego faceta.

– Wrzód na dupie – powiedziałem. – Ty. Nie on.

– Zabawne.

Westchnąłem i próbowałem wyjaśnić, jak bardzo byłem zmęczony, nie brzmiąc przy tym jak wypluty, ale nie szło mi dobrze. Na dodatek Aaron miał inne plany.

– Posłuchaj, Aaronie. Wiesz, że jeśli potrzebujesz pomocy, zawsze możesz na mnie liczyć. Ale jestem…

– Wiedziałem, że mnie nie zawiedziesz. Powiedziałem, że nie chciałbym, żeby chronił mnie ktoś inny.

– Jasne, ale…

– Banks się zgodził. Powiedział, że poleci twojemu dowódcy wydzielić ci niewielki zespół, a wtedy wasz operator z ramienia agencji zajmie się logistyką. Zgłosisz się bezpośrednio do niego, żeby unikać oficjalnych częstotliwości wojskowych.

Sukinsyn.

Westchnąłem i potarłem skronie. Po wszystkim, przez co przeszedłem, ostatnią rzeczą, jakiej chciałem, była kolejna misja, zwłaszcza na jakimś nadzorowanym przez szpiegów pustkowiu. Z drugiej strony, może właśnie tego potrzebowałem, żeby oderwać się od swoich myśli. Poza tym pustkowie oznaczało, że nikt nie będzie strzelał do moich ludzi. Mogłem z tym jakoś przeżyć. Co ważniejsze, moi ludzie również. To oznaczało również brak wieczornych wiadomości, politycznego pieprzenia oraz fałszywych uśmiechów i uścisków dłoni. Nie żebym kiedykolwiek je rozdawał; po prostu nie cierpiałem dostawać ich od innych.

Mimo to wolałbym nie jechać, gdybym tylko nie musiał.

– Czy pułkownik powiedział, że mam wybór w tej sprawie?

Aaron zawahał się. Praktycznie słyszałem, jak załamuje ręce.

– Tak, oczywiście. Nie musisz, jeśli nie chcesz.

I wtedy zagrał najniższą możliwą kartą.

– Po prostu pomyślałem, że zrobisz to dla Muszkieterów.

– Jesteś dupkiem, Aaronie.

– Słyszałem gorsze przezwiska.

Westchnął.

– Ale złożyliśmy obietnicę.

– To było dawno temu.

Roześmiał się.

– To właśnie jest ciekawe w obietnicach, prawda? Wytrzymują próbę czasu.

– Nie wszystkie powinny.

– Jack chciałby…

– Nie.

Nie podobało mi się, dokąd zmierzała ta rozmowa.

– Nie wciągaj w to Jacka.

Ale tak było. Cholera, jak cokolwiek, co dotyczy Aarona i mnie, może nie dotyczyć Jacka?

– Przepraszam – powiedział Aaron. – Ja tylko… potrzebuję cię, stary. Potrzebuję kogoś, komu mogę zaufać.

Nie wierzę w duchy, w ludzi mówiących zza grobu, a to dlatego, że oni wszyscy nadal żyją w mojej głowie. I praktycznie słyszę w tej chwili Jacka. „Zawsze będziemy trzymać się razem, prawda? Złączmy dłonie”.

Połączyliśmy je. I skandowaliśmy. „Bliżsi niż bracia, przez błoto i ogień, na zawsze razem – Muszkieterowie!”. Byliśmy dzieciakami, ale ta cholerna rymowanka szła za mną przez pół świata.

– Bliżsi niż bracia – powiedziałem do telefonu. – Dam ci miesiąc, góra sześć tygodni. A potem jadę do ślicznego domku w… gdzieś, gdzie zniknę. Wpadaj, kiedy zechcesz. Ale po tej misji nie wyjadę stamtąd, nawet dla ciebie.

– Umowa stoi.

Campbell zamilkł. Coś w tej sprawie… coś było dla niego poważne.

– Wszystko dobrze?

Kiedy znów się odezwał, mówił cicho, jakby zobaczył własnego ducha Jacka.

– Po tym nie będą się już ze mnie śmiać. Nikt nie będzie. Nie, kiedy to zobaczą.

Znowu nie miałem pojęcia, o czym mówił. „To” było tajne. Biorąc pod uwagę sławę mojego przyjaciela z dzieciństwa jako jednego z czołowych przetrząsaczy piachu i kopaczy skamielin w Ameryce Północnej, domyślałem się, że miało to coś wspólnego ze złożami rzadkich minerałów lub szczątkami jakiegoś twardego neandertalczyka dosiadającego T-Rexa.

– Na pewno – powiedziałem. – Do zobaczenia w marcu.

Co dziwne, wtedy po raz ostatni rozmawiałem z Aaronem. Od tamtej pory nie zamieniliśmy ani słowa, nawet po moim przyjeździe do ośrodka badawczego. Komunikował się wyłącznie przez swojego asystenta Lewisa. Nawet nasz opiekun od szpionów powiedział, że Aaron przebywa dwadzieścia cztery na siedem na terenie wykopalisk. Nasze patrole podchodziły najwyżej w pobliże wejścia do jaskini śnieżnej na zboczu niskiej góry. Cokolwiek znajdowało się w środku, było pilnie strzeżone – tak pilnie, że nawet mój najlepszy przyjaciel z dzieciństwa nie mógł mi o tym opowiedzieć.

Simmons parkuje susvee, ale trzyma silnik na chodzie, a potem woła, żeby wszyscy wyskakiwali. W przeciwieństwie do innych patroli, na które zgodnie z traktatem antarktycznym zabieraliśmy wyłącznie zamaskowane glocki 19, teraz mamy przy sobie stłumione FN SCAR 17 raidersów wykończone „puszkową bielą”. Dla wszystkich innych to po prostu farba w spreju. Nawet magazynki i zaawansowane celowniki optyczne Trijicon powleczono farbą, żeby wtapiały się w zimowy krajobraz. Pluton nosi do tego kevlarowe hełmy i opancerzone kamizelki na białych mundurach zimowych. Jak na operację typu Indiana Jones spotyka bałwana Frosty’ego, to przesada, ale kiedy po stacji kręcą się otwarcie rosyjskie karki, gotowy do strzału nabój kalibru .308 w komorze przy piersi sprawia, że ​​w środku jest mi trochę cieplej.

Przez całą tę tajność jedyne odkrycie Campbella, jakie przychodzi mi do głowy, to zakopany skarb Ernesta Shackletona. To albo znowu coś w rodzaju dinozaura z laserami na głowie. Tak czy inaczej, dzisiaj wpuszczą nas do wewnętrznego sanktuarium.

Kiwam głową do Simmonsa, który rozkazuje trzeciej drużynie ogniowej pilnować wejścia, podczas gdy pierwsza i druga wchodzą z nami.

– Jeśli zmarzniecie, ogrzewajcie się na zmianę w susvee – mówi.

Potwierdzają i zajmują pozycje przy wylocie jaskini. Moje palce u rąk i nóg zmagają się już z ujemną temperaturą, więc wiem, że nie minie dużo czasu, zanim ci goście wrócą do pojazdu wsparcia.

Wnętrze jaskini jest wyłożone przystosowanymi do niskich temperatur światłami roboczymi osadzonymi na pofalowanych niebieskich ścianach. Wygląda to, jakby korytarz przed nami wyrzeźbiono z cholernego lodowca. Po dwudziestu jardach ścieżka zaczyna opadać i skręca w prawo. Zerkam w tył, żeby upewnić się, że wszyscy idą za mną. Drużyny pierwsza i druga podziwiają widoki – dłonie na broni są rozluźnione.

Tunel skręca w lewo i kończy się przy dużych metalowych drzwiach. Wydają się całkowicie nie na miejscu. Przypominają bardziej wejście do podziemnego systemu obrony przeciwrakietowej niż na akademickie wykopaliska.

Widzę klawiaturę. Bez kodu, majstrowanie przy niej nie ma sensu. Sięgam więc po radio i wywołuję Lewisa.

– Zaraz tam będę, panie Finnegan. Proszę zaczekać.

Mija minuta, zanim nad górnymi drzwiami rozlega się odgłos pracy silnika. Przegroda podnosi się, odsłaniając pomalowane na żółto zęby i wgłębienia w stalowym progu. Nie minęła jeszcze połowy drogi, kiedy Lewis pochyla się w przydużej pomarańczowej kurtce North Face i wzywa nas gestem do środka.

– Dzień dobry, panie Finnegan. Proszę wejść. Doktor Campbell na pana czeka.

Przyglądam się zębom i przechodzę pod nimi. Z drugiej strony wita mnie widok zapadniętego wykopaliska o szerokości co najmniej czterech boisk piłkarskich i tak samo głębokiego. Sklepienie stanowi kopulasta pokrywa lodowa jakieś sto jardów nad nami, podtrzymywana przez sieć aluminiowych kratownic. Cała podłoga jaskini usiana jest podnośnikami, lampami roboczymi, quadami, rusztowaniami i przezroczystymi plastikowymi ściankami odgradzającymi spore sekcje placu. A w powietrzu unoszą się nieustanny dźwięk grzejników i zapach spalin z silników diesla. Po placu kręcą się jakieś dwa tuziny ludzi, wszyscy w kombinezonach lub pomarańczowych kurtkach.

– Hej.

Simmons trąca mnie w bok.

– Chyba widziałem tam Toma Cruise'a.

– To Dwayne Johnson. Ale masz rację. Kiedy się uśmiechają, są praktycznie identyczni.

Simmons nie myli się zbytnio w swojej ocenie: to miejsce przypomina bardziej hollywoodzki plan filmowy niż wykopaliska archeologiczne. A sądząc po minach reszty plutonu, wszyscy są równie zaskoczeni.

Mój pajęczy zmysł również jest poruszony. Najwyraźniej Simmons czuje to samo.

– Mam wrażenie, że zaraz wybiegnie stamtąd Jeff Goldblum ścigany przez tyranozaura.

Jego ton sugeruje, że nie do końca żartuje.

– Uspokój się – mówię. – Zakład o sto dolców i twoją butelkę rosyjskiej gorzały, że chodzi o złoto lub ropę. Jeśli okaże się, że to jakiś wypasiony dinozaur, żywy lub martwy, wygrywasz.

– Zgoda.

Zderzamy się pięściami, żeby przypieczętować umowę.

– Tędy, proszę – mówi Lewis, schodząc metalowymi krętymi schodami na dół wykopaliska.

Kiedy schodzimy na ubitą ziemię w dole, czuję wzrost temperatury. Może nie można jeszcze biegać w szortach, ale to już na pewno nie minus dwadzieścia.

Lewis prowadzi nas główną arterią otoczoną po obu stronach dużymi sześciennymi konstrukcjami pokrytymi plastikiem. Scena przypomina mi miasteczko zapakowane w matową folię, przez co zaczynam się zastanawiać, co kryje się pod płachtami.

Sięgam w stronę jednej z nich, kiedy Lewis łapie mnie za rękę.

– Proszę, nie, panie Finnegan. Za chwilę będzie naprawdę wiele do zobaczenia.

Nie odpowiadam werbalnie, bo nie bardzo lubię, kiedy mózgowiec w kitlu mówi mi, co mam robić, ale kiwam głową i zostawiam foliową płachtę w spokoju.

– Złapany – mówi Simmons.

Nie zaszczycam go odpowiedzią i idę za pomarańczową North Face.

– Wygląda na to, że mieliście sporo pracy – mówię do Lewisa.

– Owszem.

– I dobre finanse – dodaję.

– To też racja. Niewielka grupa ludzi śledzących dokonania doktora Campbella sporo zainwestowała w jego sukces.

– I wyraźnie dużo dzięki temu zdziałał – mówię, patrząc na górujące nad placem ramię dźwigu. – Zawsze był pracowity.

Mijamy kilka kolejnych pokrytych folią konstrukcji, zanim docieramy do największego arkusza przejrzystego plastiku, który od lewej do prawej zakrywa powierzchnię mniej więcej boiska piłkarskiego. To z pewnością największy obiekt tu w dole. Przed nim stoi kilka quadów, kontenerów ze sprzętem i stanowisk komputerowych.

Lewis zatrzymuje się tuż przed zarysowanymi żółtą taśmą drzwiami w plastikowej ścianie.

– Tylko pan może wejść do środka, panie Finnegan.

– Będę tęsknił – mówi Simmons.

Kiwam mu głową na pocieszenie.

– Jeśli zobaczę jakieś welociraptory, powiem im, że nie możesz doczekać się spotkania.

– Wal się.

Lewis wskazuje gestem na plastik, a potem odsuwa drzwi na bok. Wchodzę do małego pomieszczenia pośredniego i wydostaję się na zewnątrz przez drugą zasłonę z plastiku. Po drugiej stronie widzę cholernie wielki pierścień. Ma jakieś osiemdziesiąt, może dziewięćdziesiąt jardów średnicy. Wygląda jak ten z Gwiezdnych wrót, tylko większy. Po prawej i lewej stronie głównego pierścienia wznoszą się dwie połówki drugiego. O ile centralny pierścień ułożono z figur geometrycznych, zewnętrzne połówki wyglądają na ułożone warstwami jak paski sklejki, tyle że materiał wygląda na metaliczny.

– Witaj w Projekcie Orion Theta, Patricku – mówi znajomy głos zza potężnego czworobocznego obszaru roboczego złożonego z zakrzywionych monitorów komputerowych. Stanowisko stoi jakieś dwadzieścia jardów przede mną, niedaleko podstawy pierścienia.

– Cholernie dobrze cię widzieć.

To Aaron, ubrany w pomarańczową kurtkę North Face podobną do noszonej przez Lewisa, z logo Uniwersytetu Rutgersa na piersi. Poprawia okulary i wychodzi mi na powitanie, rozkładając szeroko ramiona.

Zawsze lubił się przytulać.

– Ciebie też miło spotkać.

Wytrzymuję jego uścisk, po czym wskazuję głową w stronę masywnego pierścienia i pracujących w pobliżu kolejnych dwudziestu paru ludzi.

– Wygląda na to, że jednak coś znalazłeś.

Odwraca się.

– Czy to nie wspaniałe?

– Pewnie. I założę się, że masz pod ręką Richarda Deana Andersona? 4

Próbuję złagodzić jakoś dziwność sytuacji, ale nagle zastanawiam się, czy przypadkiem nie będę wisiał Simmonsowi stówki i butelki. Logika jednak podpowiada, że na pewno istnieje całkowicie racjonalne ludzkie wytłumaczenie tego, co widzę.

– Richard Dean Anderson – mówi Aaron z zakłopotanym uśmiechem. – Właściwie nie jesteś daleki od prawdy, Patricku. Chodź.

Próbuję o coś zapytać, ale Aaron jest już w ruchu. Idę za nim w stronę pierścienia, a potem w górę kamiennymi schodami, które pasowałyby do Rzymu. Szczyt pierścienia unosi się nad nami i po raz pierwszy dostrzegam, jak gruba jest ta budowla – od dwunastu do trzynastu stóp, lekką ręką. Cała jest pokryta jakimiś wzorami, czymś w rodzaju starożytnego języka, wyrzeźbionymi w nieregularnej powierzchni.

– I co powiesz? – mówi Aaron, rozkładając ramiona i obracając się, żeby ocenić moją reakcję.

– Wygląda na to, że… udało ci się zbudować stary diabelski młyn bez wagoników. Gratuluję.

Nigdy nie byłem dobry w wyrażaniu emocji i ta chwila nie jest wyjątkiem. Oczywiście, obiekt mnie ciekawi. I jeśli mam być szczery, to trochę się go boję. Naprawdę mam nadzieję, że Aaron powie mi zaraz, że to jego dzieło, ale nie przychodzi mi do głowy żaden powód, dla którego ktoś miałby budować to cholerstwo na Antarktydzie. Zamiast tego przeglądam w myślach dziwne scenariusze inwazji, z których żaden nie ma oparcia w rzeczywistości. A to, że mój mózg ciągle zagląda w te miejsca, dowodzi, że mój stary miał rację – zbyt wiele oglądania filmów sci-fi po nocach naprawdę potrafi namieszać w głowie. Mniejsza z tym, że był to jedyny sposób, żeby uciec od całej reszty spraw, które również to robiły.

– Jest naprawdę stary – odpowiada Aaron, powtarzając mój bardzo techniczny opis. – Ale to zdecydowanie nie diabelski młyn.

– W takim razie co tu zbudowaliście?

– Ha! My nie zbudowaliśmy niczego. Oni to zrobili.

– Oni?

– Daj spokój.

Zanim zdołam wyciągnąć z niego coś poza tym, Aaron schodzi prędko po schodach, wpada do czworoboku stanowisk komputerowych i odpędza kilku pracowników.

Widzę, jak na ekranach wyświetla się coś w rodzaju wykresu danych przedstawiających coś, co wygląda na mikroskopowe przekroje różnych materiałów.

– Na co patrzymy? – pytam.

Oddala pytanie machnięciem ręki.

– To obrazowanie spektralne połączone z mikroskopią i datowaniem węglowym oraz paroma innymi rzeczami.

– I mówi, że…?

Aaron powiększa jeden z podobnych do zdjęć rentgenowskich obrazów i odsuwa się od ekranu. To cicha wskazówka, że ​​mam przyjrzeć się zdjęciu.

– To… naprawdę interesujące.

– Pochodzi z plejstocenu – mówi, stukając w ekran. – Plejstocenu, Patricku!

Mam chyba minę jak oślepiony przez samochód jeleń, bo denerwuje się i podnosi ręce.

– Dwadzieścia tysięcy lat temu.

– Czyli nie wy to zbudowaliście – mówię, bardziej po to, żeby upewnić się co do faktów, niż powtórzyć jego… no cóż, nazwijmy to po prostu spekulacjami.

– Zdecydowanie nie.

Przywołuje na ekran kolejny obraz i dane, a potem stuka w monitor, jakbym miał przeczytać wszystko za jednym podejściem i dojść do wniosku, do którego sam doszedł.

– Mamy homo sapiens, prawie wymarłych neandertalczyków i denisowian. W późnym plejstocenie wszyscy są obecni. Czwartorzęd, kenozoik. Nadążasz?

Śmieję się.

– To było dawno temu, a my jesteśmy tylko mięśniakami. Ale chyba rozumiem.

– Wątpię. Ale…

Szuka słów.

– W tej epoce doskonaliliśmy narzędzia, język, schronienia… ale nie mieliśmy nic podobnego.

– To kamienny krąg – mówię. – Może to… gigantyczne palenisko, które roztopiło pod sobą lodowiec, po czym przewróciło się i stanęło na sztorc.

To pokazuje, ile wiem o geologii.

Teraz to Aaron się śmieje.

– Ten region nie był wtedy zamarznięty. Wyżyny Subglacjalne Ellsworth są subglacjalne, leżą pod lodem. Kiedyś było tu pięknie jak na obozie Cayuga.

– Hej. Nigdzie nie jest pięknie jak na obozie – odpowiadam, ostrożnie nie pozwalając przyjacielowi wkroczyć na święte letnie tereny naszej młodości.

Kiwa głową na zgodę.

– Możliwe, za to bardzo dawno temu ktoś umieścił ten pierścień dokładnie tam, gdzie teraz stoi.

– A ty jesteś tu, żeby dowiedzieć się, kto to zrobił – mówię.

– Nie.

Przez chwilę wpatruje się we mnie.

– Jestem tutaj, ponieważ zamierzam go otworzyć.

Rozdział 3

15:05, poniedziałek, 25 kwietnia 2027

Antarktyda Zachodnia

Wykopaliska na Wyżynach Subglacjalnych Ellsworth

Pierścień

 

– Co chcesz zrobić?

– Otworzyć go – odpowiada Aaron.

– Jak w…

– To portal.

Zimna pogoda uderzyła mu do głowy. A może mnie. Tak czy inaczej, jeden z nas ma urojenia. A ponieważ wiem, że Aaron nie jest idiotą, a ja czuję się dobrze, zdaję sobie sprawę, że pogrywa ze mną.

– Zaczekaj. Skołuję egipskie nakrycie głowy – mówię ze śmiechem. – Nie przechodź na drugą stronę beze mnie.

Aaron przechyla głowę w moją stronę. Nie śmieje się.

– Nie żartuję, Patricku.

Odwołuję, co powiedziałem. Może jednak ma urojenia.

Wskazuję na pierścień.

– To jest…

– Portal.

– Zbudowany przez…

Wzrusza ramionami.

– Nikogo z tej planety.

– Jak w E.T.?

Potakuje.

– Matko Boska i wszyscy święci.

Wpatruję się w niego, licząc do trzech, żeby upewnić się, że nie robi sobie ze mnie jaj.

– Naprawdę mówisz poważnie.

– Całkowicie.

Odwracam się i warczę. Nie mogę uwierzyć, że zostałem w to wplątany.

– Masz mnie, Aaronie. Nabrałem się. Bóg jeden wie, jak udało ci się naciągnąć wszystkich inwestorów, żeby dali ci ten sprzęt. Ale ja tego nie kupuję.

– Posłuchaj…

Odwracam się do niego.

– A wiesz, co mnie najbardziej wkurza? Wykorzystałeś Jacka. Jacka, do jasnej cholery.

– Mogę wyjaśnić.

– Co tu wyjaśniać?

Unoszę rękę w stronę pierścienia. Cała reszta ludzi w przestrzeni roboczej przerwała swoje rozmowy.

– Znalazłeś jakiś starożytny krąg i zamiast użyć głowy jak kiedyś, wymyśliłeś jakąś szaloną historię, ponieważ…

– Ponieważ co?

– Nic. Nieważne.

– Nie. Chcę to usłyszeć, Pat. Masz mi coś do powiedzenia, to mów.

– Zależało ci na sławie.

– Aha. To wszystko?

– I nie chciałeś już być puentą żartów wszystkich dokoła.

Rumieni się.

– Sam to powiedziałeś. Mówiłeś, że nie będą się śmiać z tego, co znalazłeś. Ale to? Nie…

– A gdybym wyjaśnił to przez telefon – wskazuje pierścień palcem – przyjechałbyś, Pat? Uwierzyłbyś mi na słowo? Bo wydaje mi się, że udało mi się ściągnąć cię tylko dlatego, że powołałem się na Jacka, a nie dlatego, że cię potrzebowałem.

Zgrzytam zębami. Gdybyśmy nie przeszli tyle razem, w tej chwili bym go uderzył. A może właśnie powinienem go zdzielić za wszystko, co razem przeżyliśmy?

– Wiesz, że możesz na mnie liczyć. Ale to?

Wskazuję głową na pierścień.

– Nie potrzebujesz mnie do tego, czymkolwiek to, do diabła, jest.

– Mogę to wyjaśnić – mówi.

Odwracam się i odchodzę. Rząd popełnił pomyłkę, angażując się w to.

– To nie ja pożyczyłem ci pieniądze, Aaronie. Zachowaj swoje tłumaczenia dla ludzi, którym na nich zależy.

– Cholera, Pat. Powiedziałem, że mogę to wyjaśnić.

– Gratuluję.

Jestem na tyle daleko, że następne słowa musi wykrzyczeć.

– Zbudowano go z pierwiastka, którego nigdy wcześniej nie widzieliśmy.

– Tego też gratuluję.

I tak wyjdę stąd i powiem mojemu opiekunowi z agencji, gdzie może sobie wsadzić tę operację. Powinienem był wiedzieć – cholerne dziwadła.

– Na wypadek gdybyś był ciekaw, to właśnie ten nowy pierwiastek jest obiektem zainteresowania wszystkich rządów. Dlatego uczelnie przysłały tu ekipy swoich najlepszych badaczy.

Zwalniam, ale nie odwracam się.

Aaron nie przestaje mówić.

– Pomyśl tylko. Konstrukcja sprzed dwustu tysięcy lat wykonana z syntetycznego pierwiastka, na który nigdy się nie natknęliśmy. Co byś pomyślał?

– Nie wiem, Aaronie. Ale zanim wyciągnąłbym te same przedwczesne wnioski co ty, pewnie wyczerpałbym wszystkie inne możliwości.

– Myślisz, że tego nie zrobiłem?

Kiedyś go obraziłem. Wiem, że nie mogę zrobić tego ponownie, nie zrywając całkowicie naszej przyjaźni.

Zatrzymuję się i odwracam do niego, stojącego nadal jakieś piętnaście jardów ode mnie, a potem wskazuję na pierścień.

– Mówisz, że nie jesteś jedynym dziwakiem, który myśli, że to prawdziwa wersja Stargate-1?

Unosi brew i kręci głową, jakby się nade mną litował.

– A Richard Dean Anderson nie powie zaraz „Cięcie!” i „Wspaniała robota, ale zróbmy to jeszcze raz”?

Aaron ponownie kręci głową.

– Cholera.

Wskazuję na czworobok komputerów.

– No to lepiej pokaż mi, co tam masz.

* * *

Wydaje się, że obaj czujemy ulgę, kiedy Aaron prezentuje mi swoje odkrycia: ja cieszę się, że nie zwariował do reszty, a on wydaje się szczęśliwy, że przynajmniej wysłucham z zainteresowaniem jego dowodów. A prawda jest taka, że ​​jestem ich ciekawy, choćby po to, żeby wzmocnić moje argumenty przeciw niemu. Ale kiedy Lewis podaje mi kubek gorącej kawy i batonik proteinowy, mam wrażenie, że nie jestem pierwszą osobą, z którą musiał zmierzyć się dr Aaron Campbell i jego zespół badawczy.

– Dzięki – mówię do Lewisa.

– Jeśli będzie pan czegoś jeszcze potrzebował, proszę dać mi znać.

– To wszystko, Lewis – dodaje Aaron, nie odrywając wzroku od ekranu.

– Teraz. Widzisz?

Popijam z metalowego kubka i poprawiam stołek pod tyłkiem.

– Aha. Wygląda jak jakiś fraktal czy coś.

– Zgadza się – wykrzykuje Aaron. – Dokładnie tak. Podobnie jak z podstawowym pierwiastkiem, jest nam zupełnie nieznany. Na dodatek ma szczególne właściwości.

– Na przykład?

– No cóż, zastosowaliśmy najpierw przenośną spektrometrię fluorescencji rentgenowskiej, potem spektrometrię mas ze sprzężeniem indukcyjnym plazmy, a wreszcie spektrometrię emisji atomowej ICP…

Zawiesza z nadzieją głos, czując, że mnie zgubił, i odwraca się na chwilę, żeby spojrzeć na pierścień.

– Może ci to po prostu pokażę. Chodź.

Odgryzam kawałek batonika i idę za nim po schodach, uważając, żeby nie rozlać kawy. Aaron przywołuje mnie gestem do pierścienia, a potem do jednego z licznych występów na obwodzie, przypominających klocki.

– Gotowy? – pyta.

– Aha. Jasne.

Aaron przesuwa blok o trzy cale w lewo. Kiedy to robi, jard kwadratowy powierzchni pierścienia rozjarza się niebieskim światłem.

Odsuwam się i prawie rozlewam kawę.

– Słodka Mario, łaskiś pełna! Co to było, do cholery?

– Włączyłem go – mówi Aaron z uśmiechem.

– Działa na baterie?

– Na ile umiemy określić, nie. Pamiętasz te fraktale, które ci pokazałem? Potrafią wychwytywać energię i kierować ją tutaj.

Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, ale nie przychodzi mi do głowy nic inteligentnego.

– Nie martw się – mówi, kładąc mi dłoń na ramieniu. – Nie jesteśmy pewni, jak to działa. Ale wiemy to. Popatrz.

Wskazuje, żebym podszedł bliżej. Na świecącej niebieskiej powierzchni widzę setki podświetlonych na żółto maleńkich symboli i krzyżyków.

– Co to jest? – pytam.

– Początkowo nie wiedzieliśmy. Język, kod?

– A teraz?

Chichocze.

– Najprostsza rzecz na świecie. Zagadka.

– I to ma być proste?

– Oczywiście. Kiedy byłeś dzieckiem, bawiłeś się klockami?

– Chyba tak.

– I nie wydawało ci się to stymulujące, kiedy kładłeś jeden na drugim, próbując znaleźć równowagę?

– Nie posunąłbym się tak daleko, żeby nazwać to stymulującym, ale…

– To jak zabawa klockami.

Aaron dotyka drugiego bloku w pobliżu krawędzi niebieskiego obszaru, co aktywuje kolejne pole na metalicznej powierzchni pierścienia.

– Ale co oznaczają te wszystkie małe symbole?

– Na tym polega piękno układanki. Symbole nie muszą nic znaczyć. W istocie rzeczy, jeśli próbujesz komunikować się z obcą grupą, im mniej w nich znaczenia, tym lepiej. Zamiast tego próbujesz dostrzec wzorce.

– A to dlaczego?

– Ponieważ znaczenie trudno czasem zinterpretować. Słowa są pełne polisemii.

– Poli-czego?

Kręci głową.

– Wieloznaczności, dwuznaczności. A do zrozumienia każdego zastosowania potrzebujesz podtekstu. Weź na przykład proste słowo „język”. Może oznaczać twój organ albo język, którym się posługujesz, lub wreszcie język spustowy w twoim karabinie.

– Rozumiem, w jaki sposób to może być problematyczne.

– Kiedy do pierwszej frazy dodasz kolejną, mamy już kilka permutacji możliwych znaczeń. Kwestia tonu jest jeszcze gorsza. Widziałeś kiedyś ten klasyk w necie?

Nie mam pojęcia, o czym mówi, więc jestem wdzięczny, gdy kontynuuje, nie zmuszając mnie do zadawania pytań.

– Nie powiedziałem, że ukradła moje pieniądze – mówi.

Patrzę na niego.

– Co proszę?

– To zdanie: nie powiedziałem, że ukradła moje pieniądze. W zależności od tego, gdzie je zaakcentujesz, może oznaczać kilka różnych rzeczy. „Nie powiedziałem, że ona ukradła moje pieniądze” sugeruje niewinność mówiącego, jednocześnie implikując czyjąś winę. Z kolei „Nie powiedziałem, że ukradła moje pieniądze” to zapewnienie, że ​​kobieta, o której mowa, może nie jest kleptomanką, ale może być winna innego skandalu związanego z pieniędzmi.

– Aha. Rozumiem – mówię.

– Tak więc, jak widać, z antropologicznego punktu widzenia język jest z natury kłopotliwym narzędziem. Tymczasem układanki są o wiele bardziej pomocne w nawiązaniu kontaktu.

– I znaleźliście układankę?

– I to jaką!

Aaron uśmiecha się do mnie tak szeroko, że znikają mu oczy, po czym woła do personelu i zatacza dłonią kręgi.

– Odpalamy!

* * *

Stoję obok Aarona w czworoboku komputerów, podczas gdy mała armia badaczy zaczyna toczyć w stronę pierścienia wieże rusztowań. Z kratownic pod sufitem opuszczają kilka platform. Wszystko trwa około piętnastu minut, kiedy Aaron daje zgodę na „zainicjowanie poziomu ipsylon”.

Na jego polecenie ludzie zaczynają na zmianę przesuwać, popychać i przekręcać rozmaite figury geometryczne rozsiane po powierzchni pierścienia. Wszyscy zaglądają do iPadów i mówią do komunikatorów dousznych. Czterech pracowników przy głównych stanowiskach komputerowych rozmawia, pod czujnym okiem Aarona, z zespołami na rusztowaniu, monitorując kilkanaście ekranów.

Przy każdym działaniu na pierścieniu rozświetla się nowa sekcja. Niebieskie plamy i żółty tekst pokrywają jakieś dwadzieścia procent powierzchni.

– Poziom ipsylon ukończony – mówi Lewis do Aarona. – Wszystkie odczyty nominalne. Możemy przejść do poziomu phi.

– Zaczynajcie – odpowiada Aaron, przecinając dłonią powietrze.