Klucz Czasu. Saga Niebios i Otchłani tom 2 - Agata Konefał - E-Book

Klucz Czasu. Saga Niebios i Otchłani tom 2 E-Book

Agata Konefał

0,0

Beschreibung

Płomień odwiecznego konfliktu między aniołami i demonami wznieca się na nowo. Aeron i jego wojownicy odpierają ataki anielskich legionów, które przybywają na Archipelag. W chaosie, który ogarnia jego królestwo, próbuje wytropić zdrajców, którzy do tego doprowadzili. To jednak jedne z wielu jego zmartwień. Podniebne wyspy zaczynają upadać. Sharleen budzi się w labiryncie z cierni. Nie pamięta, co ją spotkało ani jak wiele czasu tu spędziła. Gdy udaje jej się opuścić to tajemnicze, niepokojące miejsce, odkrywa, jak daleko archaniołowie zaszli w swoich intrygach. Decyduje się zrobić wszystko, aby ich powstrzymać. Mainard zamierza pomóc pół-aniołom podnieść bunt przeciwko władzy. Ułatwia mu to nagły atak potworów z pogranicza Otchłani, spotkanie z Królem Demonów oraz przejęcie stanowiska głowy rodu. Ma jednak wątpliwości, czy to słuszna droga. Cena wolności może być zbyt wysoka. Wypełnia się kolejny wers przepowiedni. Wkrótce na niebo wzejdzie czarny księżyc, a wraz z nim na żer wyjdą bestie. Tylko przerwanie proroctwa może je zatrzymać. Druga część Sagi Niebios o Otchłani zachwyci fanów Sarah J. Maas.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 985

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Agata Konefał

Klucz Czasu

Saga

Klucz Czasu. Saga Niebios i Otchłani tom 2

Mapy: Aleksandra Skrzycka

Korekta i redakcja: Ortograf, Aleksandra Bednarek

Copyright ©2024, 2025 Agata Konefał i Saga Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788727229423

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania

Dla tych, którzy doświadczyli miłości trudnej lubnieszczęśliwej. Obyście znaleźli kogoś, kto zatroszczysię o Wasze serca aż po grób.

Rozdział 1

Aeron

WOJNA była nieunikniona. Aniołowie jej pragnęli, jakby potrzebowali jej do życia równie mocno, jak powietrza. Dali wyspiarzom złudną nadzieję, iż po pierwszym nieudanym napadzie odpuszczą, wszak uciekli jak najgorsi tchórze, lecz ponad dwie doby później wrócili. Liczniejsi i lepiej przygotowani zjawili się za dnia nad Archipelagiem niczym chmara much nad truchłem zwierzęcia.

Wartownicy wypatrzyli ich na długo przed tym, zanim najeźdźcy zbliżyli się do pierwszej wyspy. Natychmiast zaraportowali o tym Aeronowi, co dało mu cenny czas na ułożenie taktyki obronnej. Gdy wrogowie przybyli, demony i smoki były gotowe ponownie dać im nauczkę.

Króla rozpierała duma, gdy patrzył po swoich wojownikach. Minione doby nie były dla nich najłaskawsze, wszyscy trwali w niepewności, czy nie znikną wraz z podniebnym lądem następnego dnia, ale po upadku Lix żadna inna wyspa nie runęła ani nie powtórzyły się wstrząsy. Mimo to każdy był gotowy na natychmiastową ewakuację, gdyby jednak do tego doszło.

A z pewnością dojdzie. W bliższej lub dalszej przyszłości.

Pierwszy anioł zjawił się już dość blisko. Na tyle, że Aeron mógł zobaczyć wyraz jego twarzy. Drapieżny uśmiech podkreślał błękit przesyconych szaleństwem oczu. Monarcha rozpoznał tę gębę od razu.

Zarcus.

Potrzebował aż trzech dni, żeby odzyskać pewność siebie na tyle, by mieć odwagę tu wrócić. Prowadził liczny oddział, co najmniej dwa tuziny większy niż podczas poprzedniego ataku. Wszyscy nosili jasne mundury i byli uzbrojeni w miecze lub długie sztylety. Lecieli na szeroko rozpiętych skrzydłach, w pewien sposób majestatyczni, ale bardziej — zwłaszcza w oczach demonów — odstręczający.

Wreszcie znaleźli się w odpowiedniej odległości, żeby ukrócić ich bezmyślny nalot. Król uniósł rękę, zaciskając pięść, i wtedy przed aniołami eksplodowały płomienie. Ogień rozrósł się wściekle, odgradzając drogę nieprzyjaciołom. Przez moment palił się intensywnie, a potem przygasł, uginając się pod wolą swego stwórcy.

Żar częściowo ograniczył wrogom pole widzenia, więc Aeron opuścił kryjówkę. Rozprostował skrzydła, po czym wzbił się w powietrze, górując ponad manifestacją swojej magii. Odczekał jeszcze chwilę, zanim całkowicie cofnął zaklęcie. Jego oczom ukazali się purpurowi ze złości aniołowie. Niektórzy z nich mieli nadpalone mundury.

– To ty! – zawołał Zarcus. Był dziwnie radosny jak na te okoliczności. – Przeżyłeś!

Król Demonów zignorował przygłupa i skupił się na innych celach. Musiał ich anihilować, zanim oni podniosą ostrza na jego poddanych. Już wystarczająco ludzi zginęło z ich winy tamtej nocy.

Najeźdźcy poruszyli się niespokojnie. Każdy chciał jego głowy, co mieli wyryte na posągowych obliczach.

Monarcha zmrużył oczy, zaciskając dłonie na glewii, następnie zaś obrócił bronią w rękach, tym samym dając znak swoim podwładnym do szarży. Horda demonów natychmiast opuściła kryjówki w cieniu drzew i osaczyła Eadoran, a później zaatakowała.

Aniołowie od razu przystąpili do kontry. Jeden z nich rzucił się na Aerona, ale nie zdołał nawet go zadrasnąć. Władca przebił go na wylot ostrzem glewii, a później rozprawił się z kolejnym przeciwnikiem.

– Nie bądź taki, nie ignoruj mnie! – zaśmiał się ciemnowłosy szaleniec, zrywając się w locie w stronę króla. – Zabawmy się!

Aeron zacisnął zęby tak mocno, że rozbolała go szczęka. Odwrócił się do Zarcusa, który już był przygotowany do ciosu. Rozcapierzył palce, wydłużając szpony, i wbił je z impetem w pierś mężczyzny. Rozorał mięśnie, zmiażdżył kości, aż sięgnął serca, po czym wyrwał je bez wysiłku z ciała napastnika. W powietrze bryznęła posoka, przesycając je metalicznym, dławiącym zapachem.

Twarz anioła zastygła w wyrazie zdumienia, gdy zerknął na ziejącą w jego piersi dziurę. Momentalnie zbladł, a z jego ust i nozdrzy spłynęła gęsto krew. Blask w jego oczach zgasł. Zaczął opadać bezwładnie ku płynącym w dole obłokom i rozpadł się na tysiące ulatujących ku Niebiosom świateł.

– A więc to tak – wycedził mrocznym tonem Aeron, odwracając się do znieruchomiałych z oszołomienia walczących poniżej. – Mordowanie moich poddanych to dla was świetna zabawa. To może my przyłączymy się do zawodów, ale wygra ten, który wyrwie najwięcej waszych parszywych serc! – Odrzucił bijący jeszcze organ niedbale, jakby pozbywał się z ręki najgorszego śmiecia, i ten wreszcie zaczął znikać.

Obrócił glewią w dłoniach i wziął półpełny zamach. Jego podwładni od razu wiedzieli, co zamierza, więc wycofali się błyskawicznie, a wtedy Aeron opuścił ostrze. Powietrze się sprężyło, po czym wystrzeliło ku oszołomionym z przerażenia wrogom.

Chcieli, żeby stał się demonem z zamierzchłych opowieści, proszę bardzo. Będą drżeć na samo brzmienie jego imienia.

Trzem aniołom nie udało się uciec. Skończyli przepołowieni przez wietrzne ostrze. Krew chlusnęła obficie, by zaraz ulotnić się wraz z resztą ciał. Król nie czekał, aż znikną do końca, tylko przebił się przezeń napędzany gniewem. Zaatakował najbliższych najeźdźców, strasząc ich widokiem swoich kłów i szponów.

Bawiło go to. Niby byli mistrzami umysłów, a swoje własne zamknęli w ciasnych klatkach, by spoza nich patrzeć ze wzgardą na wszystko, co inne. Mieli jedną definicję doskonałości — piękna cielesnego i osobowościowego — ale nie widzieli zepsucia, które się z nich wylewało.

Byli puści jak antyczne dzbany. Ładne, ale do niczego.

Uderzył w prawo, a potem w lewo, siekając glewią. Miażdżył przeciwników brutalną siłą oraz magią, która tętniła pod jego skórą.

Niemalże nie zauważał, co działo się wokół niego. Wiedział, że ma swoich gwardzistów przy sobie. Rodzeństwo i przyjaciół, którzy pragnęli zemsty za odebrany wyspom spokój. Nie zamierzali puścić nikogo żywego.

Pewnie przydałby się jeniec, z którego Aeron mógłby wyciągnąć potrzebne informacje, tylko po co? To, co konieczne, już wiedział. Aniołowie mogli czytać w myślach, ale jeśli demony pozwalały pochłonąć się szałowi bitewnemu, działały instynktownie, tamci nie potrafili przewidzieć ich ruchów. Raz czy dwa monarcha wyczuł, że ktoś próbuje wedrzeć się do jego głowy, ale był to słaby atak, który nie zdołał złamać jego woli.

Mimochodem zastanowił się, czy gdyby trafił na kogoś lepiej obeznanego z własną mocą, nie zdołałby się obronić. Ile czasu by potrzebował, żeby uwolnić się spod władzy anioła, i czy w ogóle było to możliwe? Gdzie znajdowała się granica ich magii, którą obawiali się przekroczyć? Sharleen twierdziła, iż mogą zmusić dowolną osobę do odgryzienia sobie palca.

Zacisnął zęby. Ledwo o niej pomyślał, a już poczuł gorycz w gardle. Ścisnęło go w piersi, rozproszyło go wspomnienie jej twarzy, przez co obecny przeciwnik zdołał drasnąć jego bark. Syknął boleśnie, po czym spojrzał z żądzą mordu na zadowolonego z siebie mężczyznę.

Czymś się wyróżniał na tle pozostałych. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak każdy z obecnych nad morzem chmur Eadoran, ale jego spojrzenie… Widniało w nim pragnienie osobistej zemsty, nie zaś ślepa nienawiść.

Aeron przyjął postawę bojową, bez reszty skupiając się na rudowłosym aniele.

– Zabiłeś mojego przyjaciela – oznajmił lodowato nieznajomy. – Zapłacisz mi za to!

– Jakże mi przykro – prychnął. – Zapewne twój przyjaciel by żył, gdyby nie zamarzyła się wam ta wojenka.

Anioł zacisnął mocno zęby, ale zaraz odetchnął i uniósł miecz.

– Pożałujesz wszystkich swoich grzechów. Ja, Ofar Beralihavt, członek Dwunastu Jeźdźców Śmierci, znany jako Byk, zetnę ci głowę!

– Ustaw się w kolejce.

Przeciwnik prychnął lekceważąco.

– Jesteś aż nazbyt pewny siebie. Myślisz, że jesteś naszym priorytetowym celem?

– A nie jestem? – Uśmiechnął się półgębkiem.

W odpowiedzi Ofar zaatakował zajadle, wydając okrzyk bojowy. Aeron sparował cios, wciąż mając na twarzy ten sam lekceważący uśmieszek, czym doprowadzał oponenta do pasji. Wiedział, że nie powinien tego robić, ale to było teraz silniejsze od niego. Chciał upokorzyć aniołów w każdy możliwy sposób.

Król Demonów zablokował kolejne trzy ataki, zanim wymierzył kontrę. Ofar musiał wprawniej czytać w jego myślach, bo udało mu się zrobić unik. Potem przewidział, z której strony monarcha wznowi natarcie i sam wyprowadził cios. Aeron w ostatniej chwili zasłonił się stalową rękojeścią glewii. Zacisnął zęby i odepchnął anioła, gdy ten zaczął niebezpiecznie zbliżać swój miecz do jego czoła.

– Przyjmij karę za swoje czyny! – warknął wściekle rudzielec, kiedy władca wysp go odepchnął.

– Tobie jakoś do tego się nie pali. – Zrobił unik przed kolejnym ciosem.

– Nie mam krwi twoich przyjaciół na rękach.

– Nie przypominam sobie, bym z dumą nurzał się w posoce twoich.

– Wyrwałeś Zarcusowi serce, śmieciu!

– Aa. – Pokiwał głową. – Cóż, nie doszłoby do tego, gdyby nie nazwał swoich morderczych zamiarów zabawą.

– Zarcusa dotknęło szaleństwo, przez co nie zawsze potrafił odpowiednio wyrazić swoje intencje.

– Mhm. – Zacisnął lekko usta, patrząc na Ofara jak na wariata. – Jak dla mnie obaj macie kuku. Tyle że on swoim nie musi się już martwić.

– Przestań ze mnie kpić! – krzyknął wzburzony. Znów zaczął siekać mieczem, tym razem niemal na oślep.

Aeron wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Ataki przeciwnika straciły na finezji, były zbyt przewidywalne. Nie musiał czytać mu w myślach, żeby płynnie unikać lub blokować każdy z nich.

Ofar robił się coraz czerwieńszy na twarzy, a jego oczy błyszczały żądzą mordu. Popchnęło go to do uniesienia miecza wysoko nad głowę, by dźgnąć króla, ale wtedy sam został przebity ostrzem na wylot. Bynajmniej nie przez swojego przeciwnika.

– Ostatni – powiadomił Arden, zrzucając martwego anioła z klingi swojego oręża.

– Ponieśliśmy jakieś straty w szeregach? – zapytał władca, spoglądając po oczyszczonym z pierzastej zarazy niebie. Zaczęło zachodzić słońce.

– Dwóch zabitych i osiemnastu rannych, w tym jeden ciężko – zaraportował wypranym z emocji głosem. – Już przenieśliśmy ich na Evvel, by sylfy się nimi zajęły.

Aeron skinął głową. Wszystkie emocje opadły i nagle poczuł się bardzo zmęczony. Najchętniej zaszyłby się teraz w jakimś spokojnym, miłym miejscu, ale nie mógł. Czekały go obowiązki.

Zaledwie przed trzema dniami, gdy zegar wyznaczał kolejną datę, aniołowie wypowiedzieli jego królestwu wojnę. Wybrali porę, w której zamierzał rozprawić się z kapłanami, którzy zdradzili Archipelag poprzez współpracę z rządzącymi kontynentem. Wszystkim duchownym udało się zbiec. Pozostali jedynie ich uczniowie, w tym ten, którego trzymali najbliżej — Zaredim.

Przez wzgląd na niepokoje, które wywołał atak wrogiego oddziału, Aeron nie mógł zająć się jeńcami. Skupił się na umocnieniu wysp. Musiał nie tylko je obwarować, przydzielić do ochrony każdej z nich grupy silnych wojowników, ale także sprawdzić stan podtrzymującego je zaklęcia.

Robił to kilkakrotnie w ciągu doby, odmawiając sobie porządnego snu, gdyż widok spadającej do oceanu Lix prześladował go w koszmarach. Bał się, iż to się powtórzy z udziałem innej wyspy, w tym tej głównej, z którą były powiązane pozostałe.

Nadal nie potrafił odnowić czaru podtrzymującego, jednak udało mu się wpleść w maleńką część Archipelagu własny. Umocnił ziemię, nasączył ją mocą powietrza i wody. Pod najmniejszymi z pozostałych lądów udało mu się już stworzyć wiry, które — miał nadzieję — spowolnią proces upadku i pozwolą ewakuować mieszkańców do bezpiecznego miejsca.

Dziś zamierzał kontynuować to dzieło, ale najpierw powinien skontrolować usprawnianie obrony Archipelagu. Oraz — jeśli zdoła — porozmawiać z Zaredimem i pozostałymi uczniami. Nie mógł tego dłużej odwlekać.

Przetarł twarz dłonią, po czym spojrzał na zbierających się wokół niego podwładnych. Czekali na nowe rozkazy.

– Austinie, wybierz tuzin wojowników i zróbcie powietrzny zwiad wokół królestwa. – Spojrzał na rudowłosego demona, a on przytaknął. – Aiko, ty i Asterion wrócicie do szkolenia najmłodszych. Odwołacie też oddział Ami z Płomiennej Polany i wyślecie tam Aquę z jej wojowniczkami.

– Tak jest! – Rodzeństwo oddało mu honory, po czym od razu wzięło się do wypełnienia jego woli.

– Gdzie jest Amos?

– Ranny, panie – odpowiedział Jahat, występując nieco przed szereg.

Aeron zacisnął usta, lecz szybko ukrył emocje i zwrócił się do pozostałych gwardzistów:

– Adiram, Absolom, Anzem… wy zajmiecie się patrolem wschodnich wysp. Alf, Alyssa i Arhegra udadzą się na zachód. Sprawdźcie portale i upewnijcie się, że kapłani nie dołożyli nam zmartwień. Odwołajcie też Drystana, Falę i Correntina od ich obowiązków. Powinni wypocząć.

– Rozkaz! – Wszyscy wywołani uderzyli się w pierś prawą dłonią, kolejno zaś, wraz z poddanymi ich poleceniom wojownikami, się oddalili.

– Akmo, Alscilo, zajmiecie się ochroną zamku. Atterine i Adimie przydzielam odpowiedzialność za bezpieczeństwo Wodnego Labiryntu. – Popatrzył uważnie na siostry. – Przekażcie Alegorii, że ma odpocząć i czekać na dalsze instrukcje.

Demonice przytaknęły, po czym odleciały, zabierając ze sobą dużą część wojowników. Została niewielka grupa pod dowództwem Ardena i Aspisa, którzy trzymali się nieco z tyłu. Czekali, aż otrzymają własne zadania. Aeron odwrócił się do kuzynów i oznajmił:

– To nie może się ciągnąć w nieskończoność. Aniołowie czują się pewni, bo dotychczas to oni atakowali nas. Podczas ostatniej napaści zabili zdecydowanie zbyt wielu wyspiarzy.

Gwardziści skinęli głowami. Obaj doskonale zdawali sobie sprawę, że mimo obecnego przygotowania do odpierania wrogów, za pierwszym razem zareagowali za późno. Przez to mnóstwo zwykłych ludzi straciło życie.

– Co planujesz? – zapytał Aspis.

– Zaatakujemy ich, gdy tylko Archipelag zbliży się do kontynentu. Jedno przypadkowe miejsce. Pozwolimy im poczuć grozę, jaką możemy na nich zesłać, jeśli nie odpuszczą.

– To może oznaczać regularną wojnę – zauważył Arden.

– Wiem, ale nie mamy wyboru. Nie mogę spojrzeć poddanym w oczy, dopóki nie pomszczę ich rodzin.

– Nie powiedziałem, że cię nie popieram. – Szatyn uśmiechnął się drapieżnie. – Też chcę się zemścić.

– Cieszę się, że to słyszę. – Obrócił glewią w dłoni, po czym podrzucił nią wysoko, żeby zniknęła w płomieniach. – Na razie odłóżmy plany ataku. Teraz potrzebuję, byście w czymś mi pomogli. Wszystko wyjaśnię wam na miejscu.

Obaj skinęli głowami. Dali znak swoim podkomendnym, żeby ci udali się odpocząć, a sami podążyli za królem.

Przelecieli ponad całą Evvel, obserwując z góry, jak toczy się tam życie. Ludzie, sylfy i smoki pozornie wrócili do normalności, ale towarzyszące im napięcie i niepokoje były odczuwalne nawet z daleka. Aeron nie wiedział, jak temu zaradzić. Nie miał odwagi uspokajać poddanych kłamstwami, więc pozwalał im rozmyślać nad sytuacją kraju samodzielnie. Wkrótce coś będzie musiał im powiedzieć, coś w ich sprawie zadecydować, lecz na razie skupił się na zapewnieniu im ochrony. Na zwyciężaniu w tej wojnie, która z każdą minutą stawała się coraz bardziej jego własną.

W głowie usłyszał słowa matki, które powiedziała mu po tym, jak wdał się w pierwszą bójkę z Arranonem: „Kiedy raz zachowasz się jak potwór, już na zawsze nim pozostaniesz”.

Uśmiechnął się ponuro.

„Przepraszam, mamo”.

Skupił wzrok na odległej krawędzi morza chmur, pośród którego widniała jedna z mniejszych wysp, Kea. Zawiódł matkę już wielokrotnie, szczególnie po jej śmierci. Stał się taki, jak się obawiała. Bezwzględny i mściwy.

Zmrużył oczy, gdy uderzył w niego silniejszy podmuch wiatru. Wraz z nim przeszył go chłód. Niemal identyczny do tego, który poczuł, kiedy Ami zasugerowała zdradę Sharleen.

Nadal nie wierzył, że mogłaby to zrobić. Ufał jej, byłby gotów powierzyć jej własne życie.

Jednak co w takim razie się z nią stało? Dlaczego zniknęła? Tamtej nocy osobiście odprowadził ją do jej komnat, ona zaś miała oczekiwać, jak potoczą się sprawy. Azzy twierdziła, że niczego nie słyszała ani nie widziała. Nikt nie był świadkiem jej porwania lub walki z aniołami, a Aeron przepytał każdego wyspiarza, pragnąc odnaleźć jakąś wskazówkę co do jej aktualnego miejsca pobytu.

Ale nie znalazł. Sharleen odeszła bez słowa. Pozostawiła po sobie pustkę, której w żaden sposób nie potrafił wypełnić. To cholernie bolało.

Teraz gdy już na dobre wstąpił na wojenną ścieżkę z aniołami, to, co między nimi było, jeszcze mocniej się skomplikuje.

Skrzywił się. Co to właściwie było? Rozmowy w świetle gwiazd. Jej uśmiech w blasku świec. Kilka pocałunków.

To mogło być wszystkim.

A obracało się w nicość.

Było niczym.

Rozdział 2

Sharleen

Zwysiłkiem otworzyła oczy. Błądziła przez moment wzrokiem, nie poznając miejsca, w którym się znajdowała. Nad sobą miała popielate niebo i grube, zdrewniałe wici cierni. Zmarszczyła brwi. Nigdy wcześniej nie widziała tak olbrzymich pnączy o kolcach wielkości jej dłoni.

Powieki ciążyły jej jak sztaby ołowiu, więc ponownie je przymknęła. W ustach czuła smak popiołu i krwi. Zebrało jej się na mdłości, ale powstrzymała grymas. Jedynie sprawdziła językiem, czy ma wszystkie zęby. Nie znalazła żadnego ubytku, za to poczuła ból w dolnej wardze. Musiała być pęknięta. Zacisnęła szczękę i znów popatrzyła przed siebie.

„Gdzie ja jestem?”, pomyślała, z trudem formując słowa we własnej głowie, wciąż nie w pełni świadoma. Przez chwilę nie potrafiła nawet przypomnieć sobie własnego imienia, ale później wspomnienia uderzyły w nią jak fala.

Wciągnęła powietrze z sykiem, tym samym powoli odzyskując czucie we własnym ciele. Była obolała, jakby spadła z dużej wysokości. Szczególnie odczuwała dolne partie kręgosłupa i miednicę, przez co przeszyła ją obawa, iż były połamane, a ona jest sparaliżowana. Na próbę poruszyła rękoma i nogami. Towarzyszyło temu niemożliwe do wypowiedzenia cierpienie, ale była do tego zdolna. Czuła każdy odcinek swojej skóry, a gdy zmuszała palce do drgnięcia lub całkowitego zgięcia, te jej słuchały. Ulga zdławiła szloch w jej gardle.

Żyła. Choć nie miała pojęcia, jak znalazła się w tym stanie, udało jej się przeżyć i prawdopodobnie zdoła dojść do siebie.

Leżała jeszcze przez jakiś czas, kontemplując otoczenie. Gdzie nie podążyła wzrokiem, widziała olbrzymie, pozbawione zieleni i kwiatów ciernie. Wiły się, splatały i sięgały wysoko, niemalże więżąc Sharleen w kokonie.

Jak znalazła się w tym miejscu? Nie potrafiła sobie przypomnieć chwili, w której tu dotarła. Jej ostatnimi wspomnieniami były twarz Rubena i szok, jakiego doznała, gdy ujrzała go w mnisiej szacie w zamku Króla Demonów.

Był zdrajcą.

Czy to on ją tutaj przeniósł i porzucił? Jak wiele czasu minęło od tamtego zdarzenia? Niebo ponad nią było jasne, choć szarawe, jakby obumarło. Zadrżała. To musiała być jakaś sztuczka.

„Nie mogę dłużej tu tkwić. Muszę wrócić”, pomyślała, walcząc z ciężarem i słabością swojego ciała. Zaparła się rękoma. Z wysiłkiem, który normalnie nie powinien jej kosztować przy tak prozaicznej czynności, zdołała wesprzeć się na łokciach. Drżały jej ramiona i dłonie, lecz zacisnęła zęby. Nie mogła się poddać. Jeśli teraz to zrobi, niechybnie umrze. Przeczuwała to.

Nie chciała umierać. Nie tutaj, nie w taki żałosny sposób.

Wzięła kilka głębokich wdechów przez nos, które wypuściła ustami, żeby mocniej rozbudzić swój umysł. Później spojrzała bystro po otoczeniu, szukając zagrożeń, ale wyglądało na to, że jest tu zupełnie sama. Nie wyczuwała żadnych potworów ani istot rozumnych. Porzucono ją tutaj na pastwę losu, bez pożywienia i wody.

„A może…” – zastanowiła się kobieta i ostrożnie, omal nie upadając na ziemię, wyciągnęła rękę przed siebie. Nigdy nie była najlepsza w aquakinezie, jednak — jeżeli w pobliżu znajdowała się woda — zdoła ją wyczuć. Zamknęła oczy, bez reszty skupiona na tym małym celu, aż wreszcie natrafiła na niewielkie ślady wilgoci, a za nimi znacznie większe, rozlewające się w promieniu kilkudziesięciu metrów. Jezioro.

Popatrzyła na wprost, w trzewia tunelu ze zdrewniałych pędów i cierni. Im dłużej mu się przyglądała, tym mocniej odnosiła wrażenie, że przed sobą ma labirynt, w którego sercu się znalazła.

Tylko dlaczego Ruben porzucił ją w takim miejscu?

I co najważniejsze — czy zamierzał tu wrócić?

Zmarszczyła czoło jeszcze mocniej, a potem dźwignęła się do pozycji siedzącej. Kosztowało ją to niemal heroiczny wysiłek, przeszyło całe jej plecy bólem, ale wytrwale walczyła z nim i łzami. Jeszcze nie chciała się zastanawiać, dlaczego jest w takim stanie. Poważniejszym problemem było, jak miała się stąd wydostać.

Wątpiła, że ktoś jej poszukuje. Ruben działał w taki sposób, by nie pozostawić po sobie żadnych śladów. Wciągnął ją w portal, który albo zamknął się tuż za nią, albo znajdował się gdzieś tutaj i prowadził z powrotem na Archipelag.

Z tym że druga opcja była jej naiwnym życzeniem.

Wraz z odzyskaniem pełni świadomości, zaczęły do niej wracać kolejne strzępy informacji, aż te ułożyły się w całość. Tamtej nocy, kiedy została porwana, Aeron miał rozprawić się ze swoimi doradcami, którzy go zdradzili.

Tamtej nocy pocałowali się po raz pierwszy.

Spuściła na moment głowę, przygryzając wargę. Ból rozszedł się piekącą falą po jej piersi, gdy uświadomiła sobie, jak wielki cios zadano im i ich relacji. Jeszcze na dobre nie spróbowali być ze sobą, a już to stracili.

– D o ś ć. To nie w moim stylu, aby się mazgaić – powiedziała do siebie, chcąc doprowadzić się do porządku.

Wróci do Aerona i Azzy. Wszystko im opowie. Może z czasem przypomni sobie, co tu się działo i jak znalazła się w labiryncie z cierni.

Tyle że najpierw musiała wstać.

Podciągnęła prawe kolano do piersi i wsparła się na nim jedną ręką, drugą zaś o czarną ziemię. Podniosła się bardzo ostrożnie i powoli, żeby nie naruszyć jeszcze bardziej obolałych mięśni. Plecy natychmiast zaprotestowały, a ona syknęła głośno, prawie upadając ponownie.

Oddychała ciężko, powtarzając sobie jak mantrę, że nie może się poddać. Musi wstać i iść. Zacisnęła zęby, aż rozbolała ją szczęka, po czym z wolna się wyprostowała. Postawiła pierwszy krok, za nim kolejny, a wtedy przeszyła ją tak wielka fala cierpienia, że omal nie zemdlała.

Ciemność zamajaczyła jej przed oczyma, więc zamrugała, by ją odpędzić. Rwanie w plecach jednak nie ustało, zupełnie jakby ktoś próbował wyrwać jej łopatki wraz z żebrami spod skóry. Zdezorientowana i zamroczona obejrzała się przez ramię, modląc się, żeby nie ujrzeć pnączy wrastających w jej ciało.

Zaniemówiła. Mimowolnie rozdziawiła usta, patrząc wielkimi oczyma.

To nie były pnącza.

Miała czarnopióre, anielskie skrzydła.

Rozdział 3

Melianna

ERIAL nie kłamał, kiedy powiedział, że ją i resztę przyjaciół czekają własne trudy, zanim zniknął z Eamudrii. Już następnego dnia, pomimo jej niechęci, Melianna została wysłana z misją wytępienia potworów do Shav.

Zsunąwszy się z grzbietu konia, nadal miała problemy z uwierzeniem, iż nie tak dawno wtrącono ją do lochu, a teraz wypełniała zadanie wraz z grupą gromowładnych i poskramiaczy. Rzadko podróżowała tak daleko z tak licznym oddziałem, tym bardziej że ze względu na jej rangę nie przydzielano jej do „szczególnie wymagających” polowań.

Oczywiście to tak działało wyłącznie na papierze. Melianna już wielokrotnie uczestniczyła w naprawdę niebezpiecznych starciach z potworami. Właśnie dlatego niemal straciła wzrok i obecnie nadal mierzyła się z tego konsekwencjami.

Ktoś szarpnął za uzdę jej klaczy, więc spojrzała ostro na nieszczęsnego człowieka. Ten nie mógł zobaczyć jej miny przez maskę, ale wyraźnie wyczuł, że nie spodobała jej się jego nachalność. Wybąkał przeprosiny i poczekał, aż gromowładna odda mu cugle Celii. Kapral odprowadzała go wzrokiem, dopóki nie zniknął w stajni przy domu zarządcy, a później odwróciła się do reszty jednostki. Pośród anielskich potomków natychmiast wypatrzyła Oleandrę oraz Rothina i Rubena. Niższy z bliźniaków właśnie dawał burę wyższemu, wyraźnie rozczarowany nagannym stanem jego broni. Melianna uśmiechnęła się lekko, po czym podeszła do nich powoli, nie chcąc się narzucać.

– Jak mogłeś doprowadzić swój najlepszy miecz do takiego stanu? – zapytał z oburzeniem Rothin. – Wygląda, jakbyś piłował nim latarnię.

– Daj mi już spokój! – warknął z irytacją drugi z poskramiaczy, a kolejno uniósł wyrafinowanym ruchem broń i schował ją do pochwy.

Melianna zamrugała, wpatrując się intensywnie w pokrowiec. Zaledwie na mgnienie odniosła wrażenie, że doskonale zna ten wyszczerbiony miecz. Należał do Sharleen.

– Mel! – zawołała radośnie Oleandra, wytrącając ją z zadumy i zaskoczenia. – Słyszałam, że tu będziesz, ale mimo że dołączyliśmy do oddziału w ostatnich stu milach drogi, nie mieliśmy szansy porozmawiać.

– Rzeczywiście. – Uśmiechnęła się. – Wiedziałam, że opuściliście Woudvald, ale nie sądziłam, że każą wam wybrać się na drugi koniec imperium.

– Ja też nie – sapnęła ze zmęczeniem. – Tygodnie jazdy konno! Myślałam, że mi dupa do siodła przyrośnie… O ile mój koń nie padłby wcześniej z wycieńczenia.

Blondynka zaśmiała się cicho, po czym zwróciła z zaciekawieniem do Rubena:

– Co się stało z twoim mieczem?

– Wyszczerbił się – odparł całkiem spokojnie. – Niemal każdego dnia i nocy musieliśmy walczyć z potworami, a że Rin uparł się, aby podróżować skrótami, omijaliśmy miejsca, w których mógłbym znaleźć kowala. O zaopatrzeniu się w środki do konserwacji broni, nie wspominając.

– A więc teraz to moja wina? Przecież walczyliśmy ramię w ramię! – oburzył się Rothin.

– Mogę obejrzeć ten miecz? – poprosiła Melianna.

Ren wyglądał na zdziwionego pytaniem. Na moment w jego złotych oczach pojawił się cień niechęci i obaw, ale oddał oręż w ręce jasnowłosej pogromczyni.

Kapral przyjrzała się klindze bardzo uważnie. Wyglądała jak typowy miecz gromowładnych i nefilim. Miał długie ostrze wytopione ze stali o jasnym, lazurowym odcieniu. Zbrocze zdobiła rycina błyskawic. O ile w przypadku poskramiaczy był to zwykły wzór, wielokrotnie uzupełniany cienkim łańcuchem, który ich symbolizował, tak w przypadku pogromczyń mógł zostać napełniony magią. Obrazy na ich orężach były indywidualne i głębsze, zaklęte runami. Dokładnie takie, jak na broni, którą Melianna trzymała teraz w rękach.

Nie miała już żadnych wątpliwości. To był miecz Sharleen.

Spojrzała na Rubena, który przypatrywał jej się z osobliwą miną. Czekał na jej werdykt co do przydatności broni do walki, czy może obawiał się, że odkryła, iż ten oręż nie należy do niego? Jak on w ogóle wziął go w posiadanie?

– Powinieneś go wymienić na nowy – powiedziała, siląc się na spokój. – Nie sądzę, byś tym ostrzem zranił choćby plujka.

– To samo mu powiedziałem. – Rothin założył ramiona na piersi. – Jeśli się wstydzisz, mogę iść z tobą zapytać, gdzie jest zbrojownia.

Młodszy z braci poczerwieniał na twarzy ze wstydu i złości, po czym, wyrywając Meliannie miecz z rąk, burknął:

– Źle mi się walczy bronią, do której nie jestem przyzwyczajony. Ale proszę bardzo, idę po zamiennik!

We trójkę patrzyli, jak się oddala w kierunku koszar, aż zniknął między żołnierzami.

– Przepraszam za niego. Zachowuje się tak od tygodnia – rzucił ponuro poskramiacz, zwracając się do kapral. – Nie wiem, co go ugryzło.

– Obstawiam, że nadal się złości, bo przegrał ze mną sporo złota w karty – zaśmiała się Oleandra, ale w jej głosie było więcej napięcia niż wesołości.

Melianna skinęła głową. Chciała powiedzieć obojgu, że tamten miecz nie należy do Rubena, lecz wahała się, czy powinna. Co, jeśli oni także to zauważyli i w ogóle się tym nie przejęli, nie wydało im się to dziwne? Bała się ściągnąć na siebie kłopoty, których i tak miała już aż nadto.

Poza tym były powody, przez które jej zaufanie wobec przyjaciół stało się ograniczone. Tuż przed wyjazdem do Shav dowiedziała się, że Ineriad podmienił jej wspomnienia. Co prawda, zrobił to, żeby chronić Eriala, ale gromowładna nie potrafiła mu tego wybaczyć. Był dorosłym mężczyzną, aniołem z szanowanego rodu, więc powinien umieć załatwić sprawę odpowiednio, a nie uciekać się do brudnych sztuczek. Postąpił samolubnie, nieważne jak szlachetne miał pobudki. Wystarczyło przecież zwyczajnie porozmawiać.

Zamknęła oczy i odepchnęła myśli o tym od siebie. Nie powinna dodatkowo denerwować się przed polowaniem. Tym bardziej że to nie miało dotyczyć byle bestii, a doisów i vug.

Nerwowo zerknęła w stronę kotów, które czekały w wiklinowych transporterach na wypuszczenie. Obawiała się je zabrać na miejsce rzezi, ale wiedziała, że bez nich pogromczynie i poskramiacze mogą nie wyczuć potworów na czas.

Działanie w grupie miało swoje plusy i minusy, a największą wadą było zakłócanie zmysłów. Choć każdy pół-anioł potrafił wyczuć esencje otaczających go istot w promieniu kilku mil, to kiedy był nimi licznie otoczony, mógł mieć problemy z wykryciem innych. Nie tyczyło się to wszystkich, głównie tych, u których ta umiejętność była słabiej rozwinięta. Stąd koty pomagały w większości polowań, gdyż one zawsze rozpoznawały zagrożenie.

– Coś cię martwi, Mel? – zapytała z troską Oleandra, łapiąc blondynkę za rękę.

Kapral zamrugała i popatrzyła na żołnierkę zdziwiona.

– Misja – odparła lakonicznie.

– Ach, no tak. Mogłam się domyślić. – Cofnęła się. – Też jestem tym przejęta. Nigdy dotąd nie polowałam na vugi.

– Ja też nie. – Przełknęła ślinę. – A co gorsza, nie ma tu z nami żadnego anioła, który podzieliłby się swoim doświadczeniem.

– Uważaj, bo któryś zdobyłby się na taki gest – prychnął Rin. – Założę się, że się zjawią, jak już będzie po wszystkim i zaczną puszyć się jak pawie, wmawiając mieszkańcom Shav, że to oni ich ocalili.

– Wcale by mnie to nie zdziwiło – potaknęła Melianna.

Niemalże w tej samej chwili rozbrzmiał dzwon, który wzywał żołnierzy za palisadę. Polowanie właśnie się zaczynało.

Pogromczynie i poskramiacze musieli stać w pierwszym rzędzie, więc po prędkim wypuszczeniu kotów, każdy z nich stawił się gotowy do walki. Za nimi był niewielki oddział zabójców i łowców, za bramą zaś pozostawali tropiciele, którzy mieli odeprzeć bestie, jeśli jakieś zdołają podejść pod wieś. Tych ostatnich wspierali zwykli wojskowi, uzbrojeni w kusze. Bezpieczeństwo cywili było priorytetem.

Melianna zacisnęła dłonie na rękojeściach sztyletów, skradając się między drzewami. Erresire było stosunkowo niewielką puszczą, ale przez wzgląd na leżące nieopodal góry lubiły się tu zagnieżdżać paskudne potwory. Monstra wychodziły najczęściej nocą, żądne mordu i krwi. Dziś miały zakończyć swą egzystencję.

Przewodnik dał sygnał do zatrzymania, więc kapral natychmiast przyczaiła się za najbliższym drzewem. Czekała w napięciu, aż wreszcie ujrzy pierwszą odrażającą kreaturę tej nocy. Wiedziała, że nadchodzą. Miauczenie kotów niosło ze sobą ostrzeżenie, a kiedy ucichło, dziewczyna była pewna, że bestie są już blisko.

Wreszcie spośród ciemności wyłonił się ogromny kształt. Monstrum miało wielki łeb, na którym odznaczały się dwie pary żółtych, przepełnionych głodem ślepi. Z pyska wystawały mu szablozębne kły, po których ściekała ślina. Kark stwora zdobił błoniasty, najeżony kolcami kaptur. Z pleców wyrastały mu dwie pary skrzydeł, choć zdecydowanie za małych, aby mogły unieść go w powietrze. Jaszczur roztrącał brzuchem i ogonem drzewa, poruszając się na czterech pazurzastych łapach. Za nim podążał następny, nieco mniejszy, niemal identyczny potwór. Cielsko większego miało zielonkawą barwę, tego drugiego zaś było ciemnobrązowe.

Vugi. Jedyne stwory, które w tak dużym stopniu przypominały smoki. Wzbudzały jednak prawdziwy strach przez żądzę krwi, która od nich biła. Poruszały prędko szerokimi nozdrzami, szukając ofiary.

Meliannę na moment sparaliżowały ich rozmiary i groza, którą wzbudzały. Otrząsnęła się jednak szybko, poprawiła chwyt na broni, po czym przygotowała się do ataku. Czekała na sygnał, ignorując strużki potu, które spływały jej po kręgosłupie.

Nagle obie vugi odwróciły się jakby spłoszone, a potem uciekły, łamiąc w drzazgi mniejsze drzewa i wykroty. Wzbudziły tym niemałe zdumienie pośród oczekujących ich żołnierzy. Kilkoro z nich pobiegło za nimi, ale zatrzymali się, gdy wysoko ponad ich głowami poniósł się potężny ryk.

– Co to? – wydusił drżącym głosem jakiś mężczyzna, który stał nieopodal kapral.

Dziewczyna musiała zaczerpnąć dwa głębokie wdechy, żeby trochę ochłonąć.

– Smok – odparła, a jej słowa zdawały się ponieść złowrogim echem po lesie.

Nie miała co do tego wątpliwości ani nikt nie śmiał podważyć jej osądu. Jako jedyna z obecnych mierzyła się ze smokiem, więc bez problemu rozpoznała wibrujący dźwięk, który wydobywał z gardzieli, kiedy zaznaczał swoje przybycie.

– Musimy wracać do wsi! – zawołał lekko spanikowany przewodnik. – Natychmiast!

Cały oddział ruszył w drogę powrotną, przedzierając się przez zarośla. Melianna wysunęła się naprzód, gnana przeczuciem, że tym razem smok nie przybył po świnię lub krowę. Zazwyczaj pojawiały się tylko za dnia, bo wtedy hodowcy wypędzali zwierzęta na pastwiska.

Ale przede wszystkim Mainard zadbał o to, żeby mityczne stworzenia nie pokazywały się więcej na kontynencie. Miały z nim umowę, którą z niewiadomych przyczyn postanowiły złamać.

Nie. Powody nie były do końca obce pogromczyni. Wiedziała o działaniach Rady i tym, że archaniołowie wysłali elitarny oddział do królestwa demonów. Teraz niewinni ludzie mieli za to zapłacić.

Nadal miała kawałek do skraju lasu, gdy ujrzała pomarańczowożółtą łunę bijącą spomiędzy drzew. Serce podjechało jej do gardła. Mimowolnie przyśpieszyła kroku, błagając, żeby wciąż było kogo ratować.

Krzyki dotarły do jej uszu, jeszcze zanim wydostała się przed bramę. Palisada stała w ogniu, a poza nią było widocznych kilka domostw, które już objęły płomienie. Mieszkańcy, z tobołkami w rękach, uciekali jak najdalej od północnej części wsi. Kilku żołnierzy starało się ich uspokoić i jednocześnie pokierować w bezpieczniejsze miejsce. Między budynkami unosiła się nienaturalna mgła, a niektóre latarnie mrugały, jakby w Shav pojawiły się udręczone dusze.

Melianna zmierzyła wzrokiem niebo, próbując odszukać smoka. Słyszała trzepot skrzydeł, który niósł się po okolicy i zwielokrotniał. Towarzyszyły temu bojowe okrzyki oraz zgrzyt broni. Brzmiały złowrogo.

„To nie smoki”, uświadomiła sobie w duchu kapral.

– To demony! – krzyknął Ruben, który wraz z członkami swojej drużyny właśnie wydostał się z puszczy.

– De… Demony? – powtórzyła oszołomiona Melianna.

Wiedziała, że najwięksi wrogowie aniołów jednak przetrwali zarazę sprzed bisko dwóch tysięcy lat. Tyle że to nie to samo, co ujrzeć ich na własne oczy. W dodatku, gdy zaatakowali imperium.

Chaos wokół się poszerzał, kiedy do innych żołnierzy dotarły te słowa. Wszyscy spoglądali po nocnym niebie, na którym odznaczały się uskrzydlone sylwetki. Demony i trzy smoki były tuż nad wsią, a potem nagle opadły na ziemię jak zwiastuny zagłady.

Eksplozja ognia nastąpiła jedna za drugą, odcinając wojskowym drogę. Do firmamentu unosiły się kłęby dymu i tysiące iskier. Szyby wystrzeliły z okien. Piski i krzyki ludzi, którzy wciąż nie zdążyli oddalić się do schronów, przecięły powietrze niczym groty strzał. Rothin przepędzał ich, warcząc groźnie, a potem wyszedł kilka kroków przed szereg. Wbił gniewne spojrzenie w płonące chaty i wtedy… spośród płonących budynków wyłonili się o n i.

Melianna poczuła, że ktoś ciągnie ją za rękę. Zdezorientowana spojrzała na Oleandrę, która zaciągnęła ją za róg najbliższego budynku i tam oparła się ociężale o ścianę. Obie oddychały szybko, wpatrując się w przestrzeń. Serce kapral waliło jak młotem.

– Co robisz? – zapytała między jednym wdechem a drugim. Nie mogła zobaczyć twarzy przyjaciółki przez zasłaniającą ją maskę, ale po mowie jej ciała poznała, iż tamta jest przerażona.

– Widziałaś, co się stało? – wydusiła drżącym głosem. – W jednej chwili kilkanaście domów stanęło w płomieniach. Nie mamy z nimi szans!

Blondynka poczuła falę współczucia i zrozumienia, ale potrząsnęła głową. Położyła dłonie na ramionach Oleandry.

– Ucieczka to nie jest rozwiązanie. Za dezercję czeka nas okrutna śmierć.

Druga gromowładna wyraźnie się spięła. Powoli pokiwała głową.

– Dlaczego nas atakują? – wydusiła jeszcze, zanim obie opuściły kryjówkę.

– Nie doszłoby do tego, gdyby nie archaniołowie – wyszeptała Melianna i wskoczyła w dym.

Niewiele widziała. Jedynie cienie budynków wokół. Pośród nich mogły być sylwetki sojuszników i wrogów, lecz nie potrafiła ich rozpoznać. Słyszała też czyjąś wymianę zdań, ale głosy wydawały się obce. Przełknęła ślinę. Dławiła strach, lecz ten uparcie paraliżował jej ciało. Władała burzą, jednak bała się ognia.

Wydostała się spomiędzy oparów i wtedy jej oczom ukazała się bitwa. Blisko pięćdziesięciu żołnierzy imperium próbowało odeprzeć zaledwie kilku demonów, ale ci za pomocą swojej magii odbierali im życia, jakby nic ich to nie kosztowało. Siły Łowieckie zostały zmuszone do defensywy i zaczęły przegrywać. Melianna musiała im pomóc.

Odetchnęła i uniosła obie ręce. Iskry rozbłysły przy opuszkach jej palców, chwilę później zaś przeistoczyły się w wyładowania enerkinetyczne. Zmrużyła oczy i obrała cel.

Obawiała się atakować demony, ale nie miała wyjścia. Jeśli przybyły tu, by niszczyć i mordować, musiała im się przeciwstawić. To jej obowiązek. Robiła za tarczę dla bezbronnych.

Już miała wypuścić błyskawicę, gdy grunt pod jej nogami niespodziewanie zadrżał i straciła równowagę. Wokół poniósł się donośny hałas, kiedy część budynków zaczęła się zawalać. W powietrze wzbiły się tabuny kurzu, a część pożaru została stłumiona przez gruzy.

– Och, jednak nie chce być biernym obserwatorem. – Jeden z demonów obejrzał się na chmurę dymu, który kłębił się w miejscu zawalonych domów.

– Nie liczyłem, że tak zostanie – oznajmił beznamiętnie jego towarzysz. – Jest uparty. Jak zawsze.

Nastąpił kolejny wybuch ognia, który w mgnieniu oka zastąpił potężny podmuch wiatru. Z okien wystrzeliły następne kawałki ostrego szkła i drzazgi. Wicher na parę sekund podsycił płomienie, a potem je ugasił, rozpraszając częściowo duszące opary i kurz. Na ich miejscu pojawiła się wilgotna, niemal lepka mgła.

Żołnierze imperium znieruchomieli z zaskoczenia na widok tego osobliwego spektaklu mocy. Demony się nie bały. Na ich twarzach, pięknych i okrutnych, widniały szelmowskie uśmiechy i zniecierpliwienie.

Z cieni pomiędzy zawalonymi domostwami wyłonił się mężczyzna ubrany na czarno i w elementy zbroi. Na jego przedramionach zalśniły najeżone kolcami karwasze, a przy pasie dwa sztylety. Przybysz miał twardy, gniewny chód, kiedy zbliżał się do osłupiałych obrońców wsi. Wbił przepełnione wrogością oczy w stojącego na ich czele łowcę, na co ten zrobił minę, jakby posikał się ze strachu w spodnie.

Poskramiacze nie byli aż tak przerażeni jak reszta oddziału. Ten, który przewodniczył grupie Melianny w lesie, wystąpił przed szereg i rzucił w demona wielkimi kawałkami gruzu wymieszanego ze szkłem. Pociski jednak nie dotarły do celu, gdyż odepchnął i rozbił je potężny podmuch wiatru. Nefilim ponownie chciał przypuścić atak, ale wtedy magia przybysza uderzyła w niego i pozostałych żołnierzy z wielką siłą, posyłając ich wszystkich w ścianę pobliskiego budynku. Tam każdy z nich upadł bez przytomności.

Demon prychnął pod nosem z odrazą, a później spojrzał na pozostałych obrońców, którzy jeszcze trzymali się na nogach. Nastawił stawy w rozcapierzonych palcach, unosząc je na wysokość swoich ramion.

– Jak mogłeś? – wydusiła z oszołomieniem jedna z gromowładnych.

Ku zdumieniu wszystkich broniących wsi on tylko się uśmiechnął z cieniem triumfu. Jakby miał ochotę się roześmiać. Ruszył do walki, a pozostałe demony za nim.

Melianna otrząsnęła się z szoku w samą porę. Jeden z wrogów rzucił się w jej stronę, na co odruchowo poraziła go nasyconym magią piorunem. Mężczyzna stęknął głośno i upadł na ziemię w bezruchu. To przyciągnęło do niej uwagę kilku innych nieprzyjaciół, na co spanikowała.

Nie chciała z nimi walczyć ani odbierać im żyć. Miała u nich dług za to, że przez tak długi czas dali Sharleen schronienie. Podarowali jej szansę na posmakowanie lepszego życia.

Kolejny huk. Gwałtowna fala pyłu wdarła się w głąb ulicy i między domy. Melianna zakasłała, gdy kurz dostał się pod jej maskę, po czym prędko uskoczyła w bok przed ciosem. Uderzyła otwartymi dłońmi w oboje uszu napastnika, a potem wywinęła się następnemu i kopnęła go w goleń. Sięgnęła po miecz, gotowa zabijać, jeśli zostanie do tego zmuszona.

To nie było w porządku. Nie chciała tego.

Dlaczego archaniołowie musieli doprowadzić do wojny?

Odegnała od siebie kolejnych przeciwników, strasząc ich błyskawicami. Wyraźnie widziała, że czuli respekt wobec jej mocy. Sharleen musiała ich uświadomić, co gromowładne potrafią, za co teraz Melianna była jej ogromnie wdzięczna.

Walka zaczęła tracić na sile. Wokół unosiło się coraz więcej dławiących oparów, pośród których pogromczyni słyszała przygasające odgłosy starcia. Nie widziała cieni sojuszników ani przeciwników. Zupełnie jakby wszystko się skończyło równie gwałtownie, jak się zaczęło.

Nagle z dymu i mgły po jej prawej stronie wyłoniła się sylwetka postawnego mężczyzny. Demona. Szedł nieśpiesznie w jej stronę, a gdy dostrzegł Meliannę, zatrzymał się. Nad jego prawą dłonią widniał płomień, przybierający formę kropli. Poprzez unoszące się wokół opary wymieszane z iskrami i półmrok, gromowładna nie widziała dobrze jego twarzy. Dostrzegła jedynie, że ma ciemne włosy i błyszczące, szmaragdowozielone oczy. Był tym, który zjawił się w połowie bitwy i powalił większość poskramiaczy jednym zaklęciem.

Uniosła miecz drżącymi rękoma. Wiedziała, że ma marne szanse na zwycięstwo, ale musiała spróbować. Nie odda życia bez walki.

Demon przyjrzał się jej i niespodziewanie opuścił rękę, rozpraszając swoją magię. Rozchylił usta, chciał coś powiedzieć, lecz jakby się zawahał. Znów zlustrował Meliannę od stóp do głów, po czym polecił zaskakująco łagodnym tonem:

– Uciekaj. Tu nie jest bezpiecznie.

Gapiła się na niego osłupiała. Nie poruszyła się ani o milimetr, a demon się odwrócił i zrobił krok przed siebie. Wtedy pogromczyni się otrząsnęła i, opuściwszy klingę ku ziemi, zawołała za nim:

– Dlaczego?

Przystanął i odwrócił się do niej bokiem. Nie była pewna, ale zdawało jej się, że uśmiechnął się przelotnie i równie szybko na jego twarzy pojawił się cień tęsknoty wymieszanej z rozczarowaniem.

– Przypominasz mi kogoś, kogo znam – oznajmił, a potem odszedł.

„Czy to możliwe, że on… Czy on mówił o Sharleen?” – zastanowiła się kapral, próbując uspokoić oddech.

Zamrugała, rozluźniając się całkowicie. Schowała broń do pokrowca przy swoim biodrze, po czym znów spojrzała przed siebie. Nic już nie słyszała ani nie widziała.

Demony zniknęły. Smoki wraz z nimi.

Pożar pomniejszył się do maleńkich płomieni, zasnuwając wieś żałobnym całunem. Melianna błądziła wzrokiem po okolicy, chłonąc całą sobą widok pobojowiska. Stała na miękkich nogach, gdy wokół wciąż rozbrzmiewały donośne odgłosy walących się murów. Wkrótce wraz z nimi ku niebu wznosił się płacz mieszkańców Shav.

Przygryzła wargę, próbując powstrzymać łzy. Ruszyła powolnym, chwiejnym krokiem przed siebie, obserwując zadymioną, zawaloną gruzami ulicę. Patrzyła na plamy krwi i porzucone tobołki. Na szare, zrozpaczone twarze. Na ogrom cierpienia, które rosło z sekundy na sekundę.

– Mój dom! – Wychudzony mężczyzna o szpakowatych włosach upadł na kolana, a potem skulił się przy ziemi. – Mój dom… – zapłakał, zaciskając pięści na włosach.

– Moja córka! – zaszlochała jedna z kobiet, zasłaniając usta. – Gdzie jest moje dziecko?!

– Boli! Moja noga okropnie boli! – krzyczał młodzieniec, którego dwóch medyków przenosiło dokądś na noszach.

Wiatr przebił się między budynkami, wyjąc złowrogo. Rozrzedzał dym, ujawniając kolejne zgliszcza, kolejne stosy cierpienia. Stara matka zawodziła nad rannym synem. Wokół plątali się uzdrowiciele, którzy w pośpiechu udzielali pomocy potrzebującym. Kapral wodziła spojrzeniem po twarzach i… nie rozumiała. Nie wierzyła w to, co tu się stało.

Zamieszanie wokół zaczęło rosnąć, uderzając w Meliannę z impetem, przed jakim nie potrafiła się bronić. Oczy piekły ją od gryzącego dymu i łez, które nachalnie zbierały jej się pod powiekami. Nie potrafiła ich powstrzymać. Kiedy sunęła wzrokiem po roztrzęsionych, rozkrzyczanych ludziach, miała wrażenie, jakby oglądała odległą projekcję. Nie mogła się odnaleźć w tym zamieszaniu.

Oddech urywał jej się raz po raz, gdy starała się wydostać spomiędzy mieszkańców. Znaleźć przyjaciół. Odejść jak najdalej. Uciec od bólu.

Rozdział 4

Sharleen

SKRZYDŁA. Jakim cudem? Rozłożyste, o czarnym, delikatnie połyskującym srebrem pierzu wyrastały z jej pleców. Zaplątały się w ciernie, stąd — gdy robiła krok do przodu — ciągnęła i raniła je, nieświadomie przysparzając sobie cierpienia. Były tak lekkie, że nie czuła ich ciężaru, mimo iż wyraźnie je widziała. Mogłaby ich dotknąć, jeśliby tylko chciała.

Ale się bała.

Nie powinna ich mieć. Nie powinny wyrastać z jej pleców. Zostały jej obcięte po narodzinach i jedynym dowodem ich istnienia były czerwonawe blizny na jej łopatkach.

Znalazła tylko dwa wytłumaczenia dla ich istnienia.

Albo miała halucynacje, co było bardzo prawdopodobne w jej aktualnym stanie.

Albo Ruben coś jej zrobił, przez co odrosły i stały się namacalnym wyjaśnieniem dotkliwego bólu kręgosłupa.

Tylko jak mu się to udało? Straciła tę część ciała tak dawno temu. Nie miała nawet jednej kości, która łączyłaby się ze skrzydłami. Nie wspominając już o tym, że odtworzenie w idealnym stanie utraconej kończyny było zwyczajnie niemożliwe.

Zamknęła oczy i odwróciła głowę. Nieważne jak mocno temu zaprzeczała, na plecach miała wielkie, pierzaste wyrostki, których ciężaru właściwie nie czuła. Jedynie, wraz z napływem całkowitej świadomości, doskwierał jej coraz większy ból od kaleczących je cierni.

– Dobrze, mam skrzydła – powiedziała głośno, jakby to miało zmienić postać rzeczy.

Nic się nie zmieniło. Echo cierpienia wciąż przeszywało niemal każdą cząstkę jej ciała.

Odetchnęła drżąco, próbując zebrać całą wiedzę, którą miała na temat anielskiego atrybutu. A nie było tego wiele. Skrzydła pozwalały ich właścicielom latać, gdy zaś nie były potrzebne, ci je chowali. Ten proces pozostawał dla Sharleen tajemnicą, mimo że Mainard kiedyś wspominał jej, iż lotne kończyny można skurczyć do wielkości pojedynczego piórka, a potem wnikają pod skórę. Cokolwiek to znaczyło, bo im dłużej próbowała sobie to wyobrazić, tym mocniej kojarzyło jej się to z procesem odrastania ogona u jaszczurki.

Poza tym ani trochę nie pomagało jej w rozwiązaniu problemu, jakim były parszywe pnącza wpijające się w jej ciało.

Coraz bardziej poirytowana uniosła rękę i rozświetliła wokół swojej dłoni błyskawice. Moc z początku nie chciała jej słuchać. Rozbłysła słabo, urywanie, ale po chwili świetliste wici jej magii urosły, dostosowując się do jej woli. Sharleen rozszczepiła je na tuzin i posłała do więżących ją zdrewniałych pnączy.

Huknęło. Ciernie jednocześnie zajęły się ogniem, a później pękły, tym samym dając gromowładnej wolność. Ulga, którą poczuła, kiedy kolce odpadły od jej ciała, była nie do opisania.

Osunęła się na kolana i wzięła kilka głębokich wdechów, żeby opanować emocje. Musiała tak posiedzieć kilka minut. Kolejno poruszyła na próbę skrzydłami. Niemal z zafascynowaniem obserwowała, jak słuchają każdego impulsu, choć nie różniło się to niczym od zginania palców u stóp. Ponadto część zdrewniałych pędów nadal ją krępowała, więc nie mogła ich rozłożyć na pełną rozpiętość, by się nie zranić. Nie chciała ryzykować, tym bardziej w tym najeżonym kolcami kokonie.

Ostrożnie wyplątała ciernie z pierza. Wyjęła kilka z nich z mięśni, co wyrwało okrzyki boleści z jej gardła. Skrzydła okazały się wyjątkowo wrażliwe na wszelkie bodźce, szczególnie dotyk i ból. Sharleen mogła to stwierdzić z pełnym przekonaniem, gdyż całkowicie doszła do siebie. Była gotowa do działania.

Wstała, wspierając się na kolanach, i złożyła powoli lotne kończyny. Przylegały jej do pleców, a chorągiewki najdłuższych piór z pierwszego rzędu dotykały ziemi. Nie przeszkadzały jej w chodzeniu, mimo że przy pierwszych kilku krokach obawiała się problemów z równowagą. Czuła się jedynie… inaczej niż zwykle. Minie jeszcze mnóstwo czasu, zanim się do tego przyzwyczai.

Oczywiście byłoby jej łatwiej, gdyby umiała je schować, ale do poznania tej tajemnej sztuki potrzebowała pomocy anioła. Lub demona. Pod tym względem nie mogli się od siebie różnić.

Ale na razie była zdana na siebie, więc kwestię skrzydeł musiała odłożyć na później.

Wyszła z ciernistego kokonu i zmrużyła lekko oczy. Przed nią wiła się długa, rozwidlająca się ścieżka, a po bokach kolejne. Każda miała po obu stronach ścianę z kolczastych, zdrewniałych pnączy — zbitych ze sobą tak gęsto, iż nie sposób było dostrzec, co znajdowało się po drugiej stronie. Ponieważ pogromczyni w pierwszej kolejności musiała się nawodnić, ruszyła prosto, bo w tym kierunku wyczuwała jezioro. Właściwie mogłaby zniszczyć całe to miejsce, paląc je na popiół błyskawicami, ale zwyczajnie zmarnowałaby energię. Nie wiedziała, jakie trudy na nią czekają, zanim opuści ten paskudny padół, dlatego musiała oszczędzać siły.

Im dłużej szła przed siebie, tym mocniej odnosiła wrażenie, że kręci się po labiryncie. Wił się, skręcał, rozwidlał w wielu kierunkach. Mimo że porucznik trzymała się drogi, która powinna doprowadzić ją do zbiornika wodnego, czuła się, jakby się od niego oddalała. Ciągle natrafiała na „ślepe uliczki”, zakręty i skrzyżowania. Robiła się przez to coraz mocniej sfrustrowana, ale się nie poddawała. Jeszcze było za wcześnie, żeby przebić się przez ściany do celu wiązką gromów.

Ponadto znów zaczęła się zastanawiać, dokąd tak naprawdę trafiła. Nic tutaj nie wydawało się znajome. Ani niebo, ani rośliny. Zupełnie jakby była w jakimś innym wymiarze, ale to nie wchodziło w rachubę. Zwyczajnie nie mogło.

Wedle wierzeń imperium istniały inne rzeczywistości, podobne do tej, w której Sharleen żyła. Jednakże podróże między nimi były surowo zakazane, gdyż stanowiły domenę innych bogów niż Stwórczyni. Niektóre pisma głosiły, iż tamte światy można ujrzeć dopiero po śmierci, jeśli odrodzi się w nich nieśmiertelna dusza. Inne zaś twierdziły, że jedynymi dostępnymi dla wszystkich żyjących istot światami są te pośmiertne lub istniejące pomiędzy.

Pogromczyni wykrzywiła usta. Nigdy nie przykładała szczególnej wagi do religii. Zwyczajnie nie było dla niej miejsca w jej życiu, choć wierzyła w boginię jak wszyscy Eadoranie. Mimo to pożałowała, iż teraz nie mogła znaleźć żadnego wyjaśnienia dla swojej sytuacji. Może zyskałaby pewność, iż wciąż przebywa w Edu Tiar, a nie żadnym międzyświecie.

Tknięta swoimi rozważaniami postanowiła oderwać jeden z kolców i zabrać go ze sobą do domu. Być może Samfhellowi uda się ustalić na jego podstawie, dokąd trafiła.

Dalej ruszyła z większą werwą, zdeterminowana, żeby znaleźć wyjście. Gdziekolwiek była, kiedy tylko zagoją jej się skrzydła i zdoła wzbić się na nich w powietrze, opuści to miejsce i wróci do swoich. Wróci do przyjaciół i rodziny. Do Aerona.

Wyłoniła się zza kolejnego zakrętu, a wtedy — wreszcie — jej oczom ukazało się olbrzymie jezioro. Toń zbiornika była ciemnogranatowa, niemalże czarna. Otaczały je ciernie, które nadal były pozbawione życia, oraz szare, chropowate skały, które skrzyły się drobinkami pod wpływem światła.

Sharleen się zawahała, ale pragnienie zmusiło jej instynkt samozachowawczy, by dał za wygraną. Podeszła do brzegu i spojrzała w wodę. Była czysta, swoją niecodzienną barwę zaś zawdzięczała zalegającym na dnie kamieniom. Kobieta uśmiechnęła się z ulgą, a potem przemyła twarz. Przyjemny, orzeźwiający chłód rozpłynął się po jej ciele.

Tego jej brakowało. Zadowolona znów zanurzyła ręce w wodzie, aby się napić, ale wtedy coś oplotło się wokół jej nadgarstków i pociągnęło ją w głębinę.

Rozdział 5

Mainard

NIE mogę w to uwierzyć – powiedział, wysłuchawszy przez szumiącą muszlę raportu Melianny do końca.

– Ja także, choć jestem naocznym świadkiem tych zdarzeń – mruknęła siostra, po czym westchnęła głośno. – To wszystko i c h wina. Gdyby nie wysłali Jeźdźców Śmierci na podniebne wyspy, demony nie miałyby powodu, by nas zaatakować.

Mainard mruknął twierdząco. Nie musiał długo się zastanawiać, żeby przyznać jej rację. Mimo to nadal był w szoku, jak zły obrót przyjęły sprawy. W tym tempie władcy żywiołów na nowo zostaną śmiertelnymi, znienawidzonymi wrogami anielskiego imperium. Nie będzie na kontynencie istoty, która by ich się nie obawiała lub nie chciała ich całkowitego wyginięcia.

– Jak wiele ofiar przyniosło to starcie? – zapytał, nerwowo podrygując nogą.

– Zginęło kilku nefilim i co najmniej trzydziestu cywilów. Nie jestem pewna, bo wciąż przeszukujemy gruzowiska – powiadomiła pustym głosem pogromczyni. – Ale wiesz? Jakoś nie potrafię mieć demonom tego za złe.

– To znaczy?

– Przyszły po odwet. Nie byłoby ich tutaj, gdyby imperium nie zaatakowało jako pierwsze. A kiedy odchodziły, odniosłam wrażenie, jakby… Jakby głęboko zasmucało je to, co musiały zrobić.

Mainard nie odpowiedział, analizując jej słowa.

– W-wiem, że to brzmi bardzo dziwnie! – dodała lekko spanikowana Melianna, gdy cisza między nimi znacząco się wydłużyła. – Powinnam być wściekła, znienawidzić je albo drżeć na samą myśl, że mogłyby tu wrócić. Ale jedyne, o czym myślę, to to, co archaniołowie im zrobili, że tak zareagowały.

– Nie musisz mi się tłumaczyć – powiedział łagodnie rycerz. – Słusznie zauważyłaś, że ten atak był kierowany chęcią odwetu. To Rada jest winna cierpieniu Shav, nikt inny.

Gromowładna odetchnęła, po czym dodała lekko ściszonym głosem:

– Ten demon… ten, z którym rozmawiałam na końcu bitwy… Zdaje mi się, że to ich król. I że wspomniał coś o Sharleen, ale nie wprost. Jakby go zraniła. – Zamilkła na moment. – Myślisz, że ona naprawdę zniknęła z jego królestwa i tylko Erialowi uda się ją odnaleźć?

– Wątpisz w to, chociaż widziałaś na własne oczy, jak patrzy w przyszłość?

– Nie, po prostu nadal trudno mi w to uwierzyć. Wybacz, że to powiem, ale zawsze widziałam archaniołów jako najgorszych spośród twojego gatunku. A gdy okazało się, że Erial jest jednym z nich… Nie wiem, co o tym sądzić.

– To normalne, że jesteś zmieszana. Mnie też trudno do tej myśli się przyzwyczaić. Ukrywał to przede mną całe życie.

– Mimo to nadal mu ufasz.

– To mój brat i bliski przyjaciel. Wiem, że poświęciłby dla nas wszystko. Łącznie ze swoim życiem.

Tym razem to siostra nie udzieliła odpowiedzi.

– Rozumiem, że na twoją ocenę Eriala wpływa występek Ineriada – zgadł anioł, nie czekając, aż pogromczyni namyśli się, co powiedzieć. – Są w związku, jednak ich działania nie mają ze sobą nic wspólnego. Ineriad wierzył, że czyni dobrze, ale to nie zmienia faktu, że cię skrzywdził i zaszkodził naszej sprawie. Erial tego nie uczynił, a nawet wymógł na Ineriadzie, by oddał tobie i Shellowi wspomnienia.

– Wiem, ale nie potrafię zdławić podejrzliwości. Przez jakiś czas będę mieć problemy z zaufaniem.

– Nawet wobec mnie? – oburzył się teatralnie.

– Szczególnie wobec ciebie! Wiedziałeś o wszystkim, a też trzymałeś gębę na kłódkę.

– Au. Jak boli fakt, że masz rację.

Melianna prychnęła, lecz w jej głosie dało się wyczuć rozbawienie.

– Skoro już o tym rozmawiamy, to otrzymałeś jakieś wieści od brata? – zapytała kobieta. – Powiedział, że spotkamy się w stolicy za dziesięć dni, a niedługo minie ten termin. Nie ma mowy, że zdążę wrócić do Eamudrii… Zaczynam się martwić.

– Przyszłość ma wiele ścieżek i nie da się jej jednoznacznie przewidzieć – odparł spokojnie. – Archaniołowie mogą na podstawie swoich wizji dążyć do wypełnienia scenariusza, którego oczekują, ale wciąż muszą liczyć się ze zmiennymi.

– Fascynujące. Szkoda, iż podczas szkolenia instruktorki wmawiały nam, że przyszłość przewidziana przez archanioła jest już ustalona.

– Gdyby tak było, to każda rzecz musiałaby dostosować się do ich woli. Wystarczy, że przewidzieliby przyszłość, w której nikt im się nie przeciwstawia, a ich wrogowie nie żyją, i tak właśnie by się stało. – Wstał z kamienia, obserwując poruszenie wśród żołnierzy. – Jak wiemy, nie podlegamy ich woli. Wciąż gramy im na nosie.

– Oby to się źle nie skończyło.

Mainard mruknął twierdząco i wciąż śledził wzrokiem poczynania jego tymczasowego oddziału. Zmarszczył brwi.

– Mel, muszę kończyć. Coś się dzieje – powiadomił, po czym przerwał połączenie między magicznymi muszlami, nie czekając na odpowiedź siostry.

Wśród towarzyszących mu żołnierzy było kilkoro poskramiaczy i pogromczyń. Nie wszystkich znał z imienia, ale kojarzył z wcześniejszych lat, gdy zdarzyło się, że uczestniczyli wspólnie w polowaniach. Większość pół-aniołów od niego stroniła z oczywistych względów, ale gdy przychodziło co do czego, lubili na nim polegać.

Właśnie dlatego nie zdziwiło go, że część z nich zwróciła głowy w jego stronę, oczekując jego reakcji. Ruszył w ich kierunku, jednocześnie taksując wzrokiem skraj Potwornej Puszczy. Las był zwodniczo spokojny.

– Co się dzieje? – zapytał, przystając obok Loyda, poskramiacza o randze kapitana.

Mężczyzna spojrzał na niego złotymi oczyma, a jego skóra rozbłysła miedzianymi żyłkami, gdy padły nań promienie słońca. Pogładził nerwowo ciemny zarost, a później odwrócił się w stronę drzew.

– Nie wiem, panie – powiadomił dziwnie zdławionym głosem. – Nigdy wcześniej czegoś takiego nie czułem. Coś się do nas zbliża, ale ta esencja jest mi zupełnie obca. Jakby… martwa.

Rycerz drgnął na te słowa. Nabrał powietrza i krzyknął ostrzegawczo:

– Wszyscy do broni i zachowajcie czujność! Zaraz zjawią się tu bestie, z jakimi nie mieliście jeszcze do czynienia!

Część żołnierzy spojrzała na niego jak na wariata, lecz pozostali posłuchali. Loyd podporządkował niedowiarków, po czym ustawił się w szyku obok anioła. Związał półdługie włosy rzemykiem na karku i wbił wzrok między drzewa.

– Zbliżają się – oznajmił i uniósł ręce, wznosząc w powietrze tuzin ostrzy i setki odłamków szkła. – Co to jest, panie?

– Nie wiem, nigdy tego nie widziałem na oczy – odparł Mainard, stając w rozkroku z mieczem w rękach. – Ale Sharleen Klaheangard mierzyła się z takim potworem przed swoim procesem. Doszło wtedy do powstania wiru.

– W takim razie niech Stwórczyni ma nas w opiece.

Rycerz skinął lekko głową, a potem zerknął na Sorbitę i Kimimelę, które ustawiły się po jego lewej stronie. Wokół ich dłoni już rozbłyskiwały niewielkie pioruny. Mainard nigdzie nie widział Malleny, ale nie wątpił, że już czekała, żeby rozszarpać bestie na strzępy.

Oddział trwał w napięciu, wpatrzony w las, z którego zaczęły dochodzić niepokojące odgłosy. Trzask i łomot łamanych drzew był coraz wyraźniejszy, coraz bliższy, aż z cienia puszczy wyłoniły się monstra.

Żaden z nich nie przypominał psowatego stworzenia, z którym Sharleen mierzyła się w Shivirlash. Największym z nich wiotkie ramiona i nogi plątały się po ziemi, uderzając w grunt raz za razem jak bicz. Kończyny otaczały jak wieniec wielkie, szare, chropowate cielsko, na którego szczycie widniał stosunkowo mały, szkaradny łeb. Otwarte, sine usta i puste oczodoły kreatury przypominały trupią maskę. Potwór wyglądał jak hybryda drzewa, ludzkiego szkieletu i ośmiornicy.

Rycerz, wraz z otaczającymi go pół-aniołami, stał jak sparaliżowany. Patrzył na monstrum, które zbliżyło się niebezpiecznie do poskramiaczy w pierwszym rzędzie i pochwyciło jednego z nich. Bestia uwięziła nieszczęśnika w śmiertelnym uścisku, a ofiara wytrzeszczyła oczy. Ktoś krzyknął z przerażenia, ktoś inny rzucił się nefilim na pomoc, pozostali zaś przystąpili do ataku, zagradzając kolejnym kreaturom przejście do znajdujących się z tyłu zabójców i łowców.

Za drzewiastymi stworami wyłoniły się w zwartej grupie kolejne. Poruszały się niemalże w szyku wojskowym. Pierwsze z nich miały białą skórę, błonę pomiędzy palcami i wzdęte brzuchy. Ich paszcze wypełniały szpilkowate zęby, a nad nimi widniały wyłupiaste, żabie ślepia.

Ostatnie stworzenia zaś były najdziwniejsze, gdyż przypominały zwykłe szkielety. Miały na sobie elementy zbroi, a w rękach miecze i tarcze. W ich oczodołach jarzyły się czerwone albo fioletowe ogniki. Niektóre z nich były wielkie, inne mniejsze, jakby stworzone z kości człowieka i zwierzęcia.

Potwory podrygiwały w czasie szarży i wrzeszczały. Przeskoczyły ostatni odcinek dzielący je od oddziału, po czym rzuciły się do ataku. Część żołnierzy odskoczyła z zaskoczenia, jednak nefilim cisnęli za pomocą swojej magii ostrzami. Klingi wbiły się z impetem między oczy lub w szyje białawych monstrów, przez co te się zachwiały, lecz nie upadły. Zamiast tego tylko popatrzyły jakby w oszołomieniu na poskramiaczy i zaskrzeczały chóralnie.

– Co do… – wydusił zdumiony Loyd.

Bestie zaatakowały agresywniej, co zmusiło wojskowych do mocniejszej reakcji. Rozpoczęła się rzeź. Początkowo ludzie pozostawali z tyłu, ale wkrótce dołączyli do boju, siekając kreatury, które natychmiast zwróciły się przeciwko nim.

Na Mainarda skoczyła jedna z karykaturalnych postaci. Anioł spróbował ją odepchnąć klingą miecza. Mimo że stwór był chudy, miał nieproporcjonalnie dużo siły. Mężczyzna stęknął z wysiłku, odpierając ataki i cofając głowę, kiedy monstrum kłapało zębami. Próbowało wgryźć się w twarz rycerza, lecz nagle na dwie sekundy znieruchomiało i nadziane na czyjeś ostrze zawisło w powietrzu, szamocząc się wściekle. Mainard oddychał szybko, przeniósłszy wzrok na Mallenę. Pogromczyni zrzuciła stwora na ziemię, a potem odcięła mu łeb.

Za nią był Loyd, który zabił dwa inne potwory, ale kiedy zamierzył się do skoku, by wesprzeć pozostałych, jedno z dziwadeł wgryzło mu się w ramię. Nefilim krzyknął z bólu i upadł na kolano. Mainard chciał mu pomóc, jednak poskramiacz, zaciskając zęby, uderzył w łeb poczwary głowicą sztyletu. Raz, drugi, trzeci… Z rozkwaszoną na miazgę paszczą kreatura upadła zdechła na ziemię. Loyd wstał, obrócił się do reszty białych potworów, po czym odciął dwóm następnym łby, gdy rzuciły się z pazurami na innych żołnierzy.

Mainard przyłączył się do niego. Ciął najbliższą bestię po plecach, ta zaś zaskowyczała głośno. Sorbita, która do tej pory z maszkarą walczyła, wbiła ostrze w jej gardło, ale monstrum nadal się poruszało. Zaatakowała wpierw gromowładną, a później anioła, wymachując łapskami. Oboje się cofnęli, omal nie wpadając przy tym pod miecz szkieletu. Rycerz natychmiast unieszkodliwił kościstą kreaturę i odwrócił się do poprzedniej.

– Co… to jest? – wydusiła z przestrachem Sorbita. – Dlaczego nadal się rusza po takim ciosie?!

Potwór, jakby niezadowolony z tej uwagi, warknął, po czym z jeszcze większą agresją natarł na żołnierzy. Anioł odepchnął przyjaciółkę, a potem upadł na plecy, przygnieciony przez bestię. Zasłonił się mieczem, ale mimo zablokowania pazurów stworzenia nie miał jak się bronić przed kłami. Na szczęście z pomocą przyszła pogromczyni i dźgnęła monstrum w plecy, aż to zawyło z bólu.

– Odetnij mu łeb! – Loyd ruszył w ich stronę.

Posłuchawszy go, jasnowłosa pół-anielica zamachnęła się na szyję kreatury. Jęknęła z wysiłku, wbijając sztylet w mięsień i kość. Ciemna krew istoty skapywała na klatkę piersiową, obojczyk oraz policzek Mainarda, który w ostatniej chwili zrobił unik przed szkaradną facjatą. Sorbita zepchnęła z niego cielsko potwora, po czym spojrzała mu w twarz. Oboje mieli przyśpieszone oddechy i byli umazani posoką.

Nefilim, przy asyście Kimimeli, zabił ostatniego białego osobnika, a kolejno odwrócił się do szkieletów. Z tymi dziwnymi stworzeniami było trudniej walczyć, gdyż nie miały ciał. Odjęte od reszty kończyny nadal się poruszały i próbowały atakować. Mallena paliła je na popiół piorunami, ale to przyciągało do niej pozostałe kreatury, które wyraźnie wyczuły w niej zagrożenie.

Anioł obserwował to kątem oka, odpierając ataki rzucających się na niego poczwar. Przeciął jedną z nich na pół, następnie zaś zmiażdżył zbrojoną stopą jej czaszkę.

– Wesprzyjcie pogromczynie! – zawołał głośno, po czym opędził się mieczem od kolejnych bestii. – Osłaniajcie je przed atakami, by mogły wypalić szkielety. Ja zajmę się tymi dużymi!

Odpowiedział mu chór zgodnych głosów, a ci, którzy go nie dosłyszeli, instynktownie podążyli za resztą żołnierzy.

Mainard skoncentrował się na czterech wielkich potworach. Kilkoro zabójców nadal próbowało je powstrzymać, ale wyraźnie obawiało się zbliżyć na odległość ostrza. Kreatury obracały w ich kierunku łby, przeszywając ich pustymi oczodołami. W mackach ściskały za szyje po jednym lub dwojgu ciał, które zwisały bezwładnie. Twarze ich ofiar zastygły w wyrazie przerażenia bądź desperacji.

Anioł sięgnął po sztylet i poprawił chwyt na rękojeści miecza. Spojrzał chłodno na cztery bestie, które nie odbierały życia z głodu.

Zabijały, żeby zabić.

Przybrał pozycję bojową i rozprostował skrzydła. Odbił się od ziemi, nacierając prosto na pierwszego stwora. Wysunął dłuższą klingę przed siebie, żeby wbić ją głęboko w cielsko kreatury, a gdy mu się to udało, wraził po skosie krótsze ostrze i oba przekręcił.

Bestia zawyła głośno, przez co Mainardowi omal nie pękły bębenki w uszach. Zacisnął zęby, wyszarpując oręże. Odbił się piętami od monstrum, obrócił się w locie i wykonał cięcie krzyżowe, odrąbując łeb poczwary. Zamachnął skrzydłami, kiedy tylko cielsko osunęło się na ziemię, podrygując w ostatnich konwulsjach.

– Uważaj! – zawołał ktoś, w porę ostrzegając rycerza przed macką innego potwora.

Anioł obrócił się w powietrzu, a potem zawisł tuż przed kolejnym celem. Odciął następny zdrewniały czerep, po czym odwrócił się do trzeciej poczwary. Wraził sztych miecza między jej oczodoły i rozłupał jej czaszkę jednym ruchem ramienia.

Wtem poczuł, jak odnóża ostatniej wielkiej bestii zacieśniają się wokół jego pasa. Zaparł się w miejscu dzięki sile swoich skrzydeł i zerknął przelotnie przez ramię. Stwór syczał, próbując przyciągnąć go do siebie. Mainard uśmiechnął się drapieżnie i obrócił się wokół własnej osi. Uniósł sztylet i rzucił nim prosto w paszczę maszkary, przebijając jej gardziel na wylot. Chwyt macek natychmiast się poluzował i jeszcze zanim rycerz był wolny, martwa kreatura upadła z łomotem na ziemię.

Klęska wielkich potworów odebrała pozostałym rezon. Mainard usłyszał klekot i szczękanie zębów szkieletów oraz skrzeki dwóch białych istot, kiedy te zaczęły uciekać w las. Kilkunastu żołnierzy rzuciło się za nimi w pogoń, ale zrezygnowali, gdy tylko zbliżyli się do linii drzew. Bestie zniknęły bez śladu.

Anioł wylądował zgrabnie na trawie, po czym ukrył skrzydła. Wciąż trzymając oba oręże w dłoniach, wpatrywał się w puszczę, lecz nie dostrzegł już żadnego ruchu. Odetchnął więc cicho, a potem schował miecz i sztylet, zanim spojrzał po pobojowisku.

Jedynym dowodem na istnienie tajemniczych stworzeń był pył zalegający na ziemi. Przypominał drobne opiłki żelaza, które już roznosił wiatr. Między zwałami prochu leżało kilka nieruchomych ciał żołnierzy.

Mainard przełknął ślinę. Nie był w stanie oderwać wzroku od trupów. Uduszonych, zagryzionych lub zaszlachtowanych. Wszystkich porzuconych bez żadnych śladów konsumpcji.

– Czym… były te stworzenia? – wykrztusiła z trudem Sorbita.

– Dałbym wiele, by móc się tego dowiedzieć – odparł jeden z poskramiaczy. – Nigdy wcześniej nie czułem czegoś takiego.