Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Świat zawieszony pomiędzy Niebem a Otchłanią opromienia Łaska. Czasem objawia się jako światło, czasem jako upadły Anioł. Porzucony chłopiec, Najdek, trafia pod opiekę klasztoru, gdzie uczy się milczenia, posłuszeństwa i życia w cieniu świętości. Ale świat za murami pociąga go coraz mocniej – nieprzewidywalny i pełen nieznanych mu emocji. Zakonny wychowanek zostaje wplątany w sprawę, od której zależy jego życie i los wielu ludzi. Gdy niespodziewanie z nieba spada Anioł, Najdek zostaje wybrany przez Mistrza Zakonu, aby strzec Łaski – daru, który może ocalić lub... obrócić wszystko w pył. Czy chłopiec zdoła pojąć naturę światła? I czy jego serce będzie gotowe unieść to błogosławieństwo? Opowieść o poświęceniu i cienkiej granicy między tym, co święte, a tym, co niebezpiecznie ludzkie.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 330
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Piotr Patykiewicz
Saga
Krawędź. Tom 1: Otchłań
Zdjęcie na okładce: Shutterstock, Midjourney
Copyright © 2020, 2025 Piotr Patykiewicz i Saga Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727286624
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.
Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania
Białe mury klasztoru, wzniesione na podłużnym grzbiecie wyniosłej skały, która niczym cypel doczepiony do podnóży gór sterczała ponad doliną — takie było najwcześniejsze wspomnienie Najdka. Liczył sobie wtedy zapewne około pięciu lat, przynajmniej na tyle ocenili go pielgrzymi, którzy znaleźli zagubionego na leśnym dukcie chłopca, półżywego z głodu i zimna. Miał szczęście, że trafił na dobrych ludzi, którzy nakarmili go, odziali i zabrali ze sobą w dalszą drogę. Żałował potem, że nie zapamiętał ich twarzy ani głosów; zresztą wszystko, co wydarzyło się wcześniej, zasnuwała mgła.
Kiedy podrósł nieco, zrozumiał, że tak jest lepiej. Nie musiał przynajmniej tęsknić za tym, co utracił.
Dotarli na miejsce w przeddzień święta Jutrzni. W podklasztornej wsi tłoczyli się miejscowi i przybysze, ujadały psy, skrzypiały koła wozów. Na szerokich łąkach u stóp skały układano już stosy drew na ogniska, wytaczano beczki z piwem, ćwiartowano mięsiwo . W tę najkrótszą w roku noc nikt nie kładł się spać. Chłopak stracił w tłumie z oczu swoich wybawicieli. Usiadł wprost na trawie. Ktoś wetknął mu w rękę kawałek podpłomyka, ktoś inny zapytał o imię, ale Najdek nie wiedział, co odpowiedzieć. Po zmierzchu rozpoczęła się gwarna biesiada pod gwiaździstym niebem, która szybko zamieniła się w pijatykę, pełną ochrypłych wrzasków i pisków kobiet. Bał się poruszyć, bardziej przerażony niż w lesie; ogniska trzaskały, ziemia dudniła pod stopami tańczących, ich cienie łopotały niczym czarne sztandary. A o północy nagle powietrze przeszył wysoki gwizd i gdzieś wysoko z hukiem zaczęły wybuchać fajerwerki, niczym wielobarwne, płomienne kwiaty, aby potem opaść na rzekę deszczem dogasających iskier.
Niedługo przed świtem ucichły śpiewy, ognie przygasły, zrobiło się chłodniej. Niebo zszarzało, wszyscy patrzyli w stronę wschodu. Gdy ponad wzgórzami wykwitły liliowe światła brzasku, nad łąkami przetoczył się głos klasztornego dzwonu. Nad światem rozlewała się z wolna słoneczna Łaska, żeby pokrzepić wszystko, co żywe, a ludzie — dobrzy i źli, mądrzy i głupi, pracowici i gnuśni — pokornie oddawali jej cześć. Najdek, choć nikt mu tego nie wytłumaczył, całym sobą odczuł wyjątkowość tego poranka. Razem z innymi patrzył prosto w Słońce, aż oczy wypełniły się łzami.
Do południa łąki opustoszały. Chłopak nie ruszył się z miejsca. Usnął na parę godzin, a kiedy się obudził, poszukał w trawie napęczniałych od rosy okruchów podpłomyka. Pielgrzymi nie pojawili się więcej, lecz gdy zaczęło się zmierzchać, pochyliła się nad nim jakaś siwa kobieta o dobrych, uśmiechniętych oczach. Mówiła coś, ale nic nie zrozumiał, osłabiony głodem i strachem. Wzięła go za rękę i poprowadziła aż do podnóża skały, potem w górę nieskończenie długich, bardzo stromych schodów, wykutych wprost w zboczu, a dalej wąziutkim skalnym przesmykiem, który łączył stok góry zwanej Rogaczem z okutą klasztorną bramą, ponad którą lśniło wielkie, miedziane wyobrażenie Słońca. Po obu stronach ścieżki ziała przepaść. Uchyliła się ze skrzypieniem mała furtka osadzona w skrzydle bramy. Najdek zobaczył duży dziedziniec ze stojącą pośrodku przysadzistą, zwężającą się ku górze wieżą, która wówczas wydała mu się niebosiężna, choć miała zaledwie cztery piętra; ostatnie promienie Słońca rozpalały barwy w witrażach wąskich okien. Obok wznosiło się rusztowanie dzwonnicy, kamienny pręgierz i wielka żelazna misa ofiarna na trójnogu.
Jakiś człowiek rozhuśtał dzwon, szarpiąc za długi sznur. Czerwone odblaski zachodzącego Słońca zapalały się i gasły na spiżu. W grubych klasztornych murach czerniały otwory cel; uroczyste dźwięki wywabiły na dziedziniec odzianych w białe szaty mnichów-pieśniarzy. Było ich dwunastu, bosonogich, wyniszczonych postami, bladych i podobnych do siebie niczym rodzeni bracia. Ustawili się wokół misy, w której już żarzyły się węgielki. Każdy rzucił do środka szczyptę drogocennego kadzidła, wyrabianego z rajskiego bursztynu. Gdy kłęby wonnego dymu wzbiły się ponad ich głowy, zaczęli śpiewać.
Zachwyt, który wówczas ogarnął Najdka, pozostał w nim także na następne lata, choć przecież słuchał tych samych hymnów o każdym brzasku i zmierzchu. Pieśń była tak piękna, głosy mnichów współbrzmiały tak czysto, a ostatnie promienie Słońca tak cudownie prześwietlały ofiarne dymy, że łatwo zapomniał o sobie, o własnym strachu i opuszczeniu. Woń kadzidła upajała. Doznał dziwnego wrażenia, jakby gdzieś wewnątrz otworzyły się tajemne oczy duszy. Widział wokół siebie twarze ludzi, te same, ale jakby odmienione, wypiękniałe i rozświecone; żadna z nich nie wydawała mu się teraz obca. Rozpierało go przeczucie jakiejś radosnej niespodzianki, policzki mu pałały, dreptał w miejscu z podniecenia. Śpiew mnichów nabierał anielskiej harmonii, ogarniał stopniowo wszystkie zmysły. Dźwięki zmieniały się w barwy, prześwietlając kłęby dymu tęczowymi lśnieniami. Najdek pojął przyczynę, dla którego pielgrzymi zadawali sobie trud dalekiej wędrówki; te pieśni oczyszczały duszę, uwalniały od brzemienia win, a tym, którzy zasłuchali się w nie z pokorą, pozwalały nawet zajrzeć na chwilę do Niebios. Był pewien, że lada chwila rozstąpi się sklepienie niebieskie, odsłaniając cuda tamtego lepszego świata.
Jednak nic takiego się nie stało. Śpiew przebrzmiał równo z zachodem Słońca, dymy rozwiały się, pozostawiając wspomnienie zachwytu, któremu zabrakło spełnienia. Najdek rozpłakał się, gdy tylko zrozumiał, że nie zdoła zatrzymać w sobie tego świętego uniesienia. Rozpostarło się nad nim zwyczajne, nocne niebo, pod stopami znowu poczuł bruk dziedzińca. Nikt nie dziwił się jego łzom.
Był jeszcze zupełnie oszołomiony, gdy po skończonej ceremonii wieczornej do grupy pielgrzymów podszedł sam Mistrz — wysoki, wyprostowany sztywno starzec o wygolonej czaszce i długiej białej brodzie. Sięgająca kostek szata z szerokimi rękawami, przepasana sznurem, odbijała się jaskrawą żółcią — świętą słoneczną barwą — od surowego otoczenia. Wszyscy kolejno ucałowali jego kościstą dłoń, potem stara kobieta chwyciła Najdka za ramię i wypchnęła naprzód.
Mistrz pochylił się nad nim. Chłopak zobaczył z bliska jego szorstkie, zapadnięte policzki, garbaty nos i uważne, nieco zaczerwienione od zbyt długiego czytania oczy.
— Nie bój się, dziecko — powiedział łagodnie, gdy zauważył, że mały drży. — Tutaj nie spotka cię nic złego. Jesteś w domu.
Dali mu wełniany koc, drewnianą miskę z łyżką, olejny kaganek, wskazali jakąś szopę, ciemną i duszną, gdzie zwinął się natychmiast w kącie jak szczenię i spał bez przerwy przez dwie doby. Gdy wreszcie się obudził, wykąpali go w balii z bardzo gorącą wodą, ogolili głowę do gołej skóry, odziali w znoszone łachy — zbyt duże, musiał podwinąć nogawki i rękawy — a potem przydzielili codzienne obowiązki.
Taki był początek tego nowego życia, z dnia na dzień odmierzanego przez uderzenia dzwonu. O świcie, gdy mnisi śpiewali i palili kadzidła, kłaniał się razem z innymi posługaczami, strażnikami i uczniami budzącemu się Słońcu, najdoskonalszemu wcieleniu Łaski. Po skromnym śniadaniu biegł do pracy: czerpał wodę z podziemnej cysterny, pomagał w kuchni, zamiatał dziedziniec, czasem posyłano go w różnych sprawach do przycupniętej pod klasztorną skałą wioski. Chociaż chętnie spędzał czas za murami, gdzie było tyle ciekawych rzeczy, a górale często rzucali mu ze śmiechem jakiś przysmak, nigdy nie spóźniał się na obiad. Zjadał szybko kaszę ze skwarkami, pierogi z serem albo zupę rybną, a jeśli kucharz był w dobrym nastroju, mógł liczyć na dokładkę. Przed wieczorem, jeśli nie było do zrobienia nic pilnego, miał trochę czasu dla siebie. Wdrapywał się po wysokiej drabinie na szczyt muru, siadał z nogami opuszczonymi nad przepaścią i patrzył na skaliste wierchy, czasem rozsłonecznione, częściej zasnute chmurami. Marzył — choć gdyby ktoś zapytał go w takiej chwili, o czym właściwie rozmyśla, nie potrafiłby odpowiedzieć. Oczarowywała go zmienna barwa nieba, onieśmielał ogrom gór, pociągał bezkres. Czuł się trochę jak pisklę w gnieździe, które niecierpliwie czeka na swój pierwszy lot.
*
Najważniejszy był Mistrz. Od niego zależało wszystko, co działo się w klasztorze. Wierzono, że jego władza pochodziła bezpośrednio z Niebios. To właśnie jemu udało się najszybciej spośród innych mędrców ubiegających się o ten zaszczyt rozpalić za pomocą szkiełka i słonecznych promieni ogień w ofiarnym palenisku – znak dla wszystkich, że wskazała go Łaska.
Na ogół trudno było go spotkać; jeśli nie nauczał albo nie przewodniczył ceremonii ofiarnej przy kadzielnicy, przesiadywał zwykle w swojej izbie u samego szczytu wieży, rozmyślając nad sprawami, które ogarnąć mogła tylko jego wyjątkowa mądrość. Szeptano o nim, że potrafi czytać z gwiazd, ale wielu w to powątpiewało, bo przecież wielokrotnie zakazywał wstępu do wsi wędrownym wróżbiarzom, nazywając ich sługami demonów. Bywał surowy, ale sprawiedliwy, rzadko się uśmiechał i nigdy nie podnosił głosu. Gorliwie czcił Słońce i z całej duszy kochał wiedzę zapisaną w zwojach, których ogromny zbiór gromadzono w wieży przez wieki. Chociaż podgórski klasztor wcale nie był większy od innych ani sławniejszy, to właśnie tutaj każdego roku przybywały tłumy chłopców i młodzieńców, chcących się uczyć. Mistrz nie mógł przyjąć wszystkich, a gdyby nawet to było możliwie, i tak wybrałby spośród nich tylko dwóch czy trzech najzdolniejszych, bez względu na zamożność ich rodzin czy rekomendacje różnych wysoko postawionych osobistości ze stolicy — Przymorza. Uważał, że prawdziwa mądrość jest skarbem, którego nie należy trwonić dla byle kogo, bo nie każdy potrafi docenić go i uszanować. Przy całej swojej powściągliwości miał jedno niezmienne pragnienie — aby klasztorna szkoła zasłynęła wychowankami aż po najdalsze krańce świata.
Codzienny nadzór nad życiem klasztoru — osądzanie występków, wynagradzanie zasług i roztrząsanie sporów — należał do małego, zasuszonego człowieczka o bardzo pomarszczonej twarzy, któremu przysługiwał tytuł Dzwonnika. Był ruchliwy, czujny, roztropny i zapobiegliwy. Wiedział wszystko o każdym z mnichów, strażników, uczniów i posługaczy. Nie był lubiany z powodu oschłości i braku wyrozumiałości dla zwykłych ludzkich przywar. Miał prawo nałożyć na każdego karny post, zamknąć w ciemnicy, a za cięższe przewinienia skazać na chłostę pod pręgierzem. Kiedy wpadał w gniew, mówił szczególnie cicho i powoli, mrużąc bystre oczy, w których nieustannie czaił się chłodny namysł. Ilekroć to uważne spojrzenie skupiało się na Najdku, chłopak odczuwał niepokój, nawet wówczas, gdy Dzwonnik uśmiechał się i kładł dłoń na jego schylonej pokornie głowie.
Ale musiał być posłuszny, ilekroć mnich wzywał go do pomocy w różnych swoich tajemniczych zajęciach, a z czasem nawet zaczęło go to ciekawić.
Najwięcej emocji przeżywał zawsze, gdy Dzwonnik zabierał go do nieczynnego kamieniołomu kawałek drogi za wsią, aby tam, pośród ogni, dymów i wybuchów wypróbowywać działanie różnych łatwopalnych mikstur. Mówiono, że to wszystko po to, aby uświetniać klasztorne uroczystości coraz wspanialszymi fajerwerkami, ale Najdek wiedział, że to nie jest cała prawda. Widział proch, którym można było rozsadzać skały, widział dymiące race, które wzbijały się ze świstem wysoko w powietrze, widział jakieś czarodziejskie pręty, które, podpalone, żarzyły się bardzo długo, świecąc jaśniej niż łuczywo. Nie śmiał jednak o nic pytać, wracał wieczorem do klasztoru na wpół ogłuszony, z osmaloną twarzą i palcami poparzonymi od ciągłego podpalania lontów, ale i pełen podziwu dla groźnej wiedzy mędrca.
Częściej jednak niż w kamieniołomie bywał w drewnianej nadbudówce dzwonnicy, gdzie stary mnich miał swoją pracownię.
Tutaj było spokojnie. W drucianych klatkach pod dachem gruchały gołębie, dzięki którym Dzwonnik utrzymywał łączność z innymi, nawet bardzo odległymi klasztorami. Wydawało się, że dla ptaków miał więcej ciepłych uczuć niż dla ludzi. Karmił je z ręki, pozwalał siadać sobie na ramionach i na głowie. Całymi dniami wyczekiwał w otwartym oknie na powrót każdego z nich. Jeśli zdarzyło się, że któryś zaginął, spalał przy porannej ceremonii podwójną ilość kadzidła, jak to czyniono zwykle dla zażegnania groźby powodzi, zarazy albo nieurodzaju.
To jeszcze Najdek potrafił zrozumieć, ale inne zwyczaje Dzwonnika wydawały mu się całkiem niedorzeczne. Prawie każdego wieczora mnich wypuszczał z okna pracowni papierowe lampiony o otwartej podstawie, z ognikiem w środku, które unosiły się wysoko pod granatowe niebo albo odlatywały szybko, porwane przez wiatr. Śledził je zawsze uważnym spojrzeniem, dopóki nie zniknęły z oczu, a potem notował swoje spostrzeżenia. Ludzie psioczyli na to jego dziwactwo, bo czasem zdarzało się, że od spadających lampionów płonęły stogi siana albo nawet stodoły, ale czasem i korzystali na tym. Każdy wieśniak, który przyniósł do klasztoru choćby nadpalony strzępek i powiedział dokładnie, gdzie go znalazł i kiedy, mógł spodziewać się w nagrodę miedziaka.
Niżej, na drewnianym pomoście pod dzwonem, mędrzec porozstawiał swoje lunety i mapy nieboskłonu. Tutaj Najdek nie mógł zaglądać — niebiańskie tajemnice wolno było zgłębiać jedynie najstarszym uczniom — ale zawsze gdy mijał pomost, wspinając się po wąskich schodkach do pracowni, z ciekawością zerkał na te zakazane dla prostaczków przyrządy.
Któregoś wieczora, gdy czyścił gołębnik, Dzwonnika wezwano w jakiejś pilnej sprawie do Mistrza i chłopak został sam. Opierał się pokusie tyko tak długo, póki słyszał na bruku dziedzińca kroki mędrca; kiedy tylko ucichły, zbiegł szybko na pomost i zasapany z przejęcia przyłożył oko do szkiełka wycelowanej ukosem w niebo lunety, uważając, aby jej przypadkiem nie poruszyć.
Zobaczył tuż przed nosem ogromną, sinozieloną, ospowatą tarczę księżyca, do połowy zaciągniętą cieniem.
Wiedział jak wszyscy, że niedobrze jest przyglądać się zwodniczemu światłu, które nie daje ciepła ani życia. Księżyc powstał z pychy demonów, nie służył niczemu; istniał tylko po to, żeby przedrzeźniać Słońce i zaciemniać gwiazdy. Kto się na niego zapatrzył, miewał potem złe sny, nie potrafił skupić się na żadnej robocie, a w czasie pełni takie zagapienie mogło skończyć się nawet oczopląsem i krwotokiem z nosa.
Wiedział to wszystko, a jednak nie potrafił oderwać spojrzenia, choć truchlał z grozy. Poczuł się tak, jakby został przyłapany na podglądani u przez dziurkę od klucza Otchłani; jakby z drugiej strony niespodziewanie przyłożył swoje złośliwe ślepie demon. Zimna poświata wydobywała na jaw wszystkie jego najskrzętniej skrywane lęki. Zagubił się pośród nich, zatracił. Nie potrafił rozerwać niewidzialnej pajęczyny, która omotała mu duszę.
Nie wiadomo, jak by to się dla niego skończyło, gdyby nie Dzwonnik, który, wróciwszy po jakiś czasie, odepchnął go od lunety.
Chłopak upadł na deski pomostu, ogłupiały i roztrzęsiony. Głos mędrca ledwie przebijał się poprzez szum w uszach:
— Wygląda na to, że jesteś nie tylko nieposłuszny, ale i głupi. Nawet ja muszę pościć przez trzy dni, zanim odważę się spojrzeć na księżyc w takim zbliżeniu, a i to tylko na chwilę. Precz!
Potem przez kilka miesięcy Najdek krzyczał przez sen i sikał pod siebie. Z czasem to minęło, ale od tamtej pory wystrzegał się podnoszenia wzroku w bezchmurne księżycowe noce.
*
Niewielki oddział zbrojnych trzymano w klasztorze bardziej ze względu na tradycję niż prawdziwą potrzebę. Dawniej, kiedy doliny nie były jeszcze tak ludne, w okolicy kręciło się sporo podejrzanych włóczęgów, zbiegłych skazańców, dezerterów z książęcego wojska albo pospolitych zbirów, którzy skrzykiwali się czasem w większe kupy, żeby rabować podróżnych i nękać wsie, zbrojny oddział był potrzebny. Parę razy zdarzyło się nawet, że rabusie próbowali oblegać klasztorne mury. Tamte czasy minęły, podgórze było teraz spokojne, ale garstka strażników pozostała. Rzadko już przywdziewali krótkie płaszcze do kolan, zakładali skórzane hełmy i przypasywali miecze – chyba tylko dla uświetnienia ważniejszych uroczystości. Przydawali się niekiedy do uśmierzania pijackich burd w karczmie, słychać było ich gwizdki w czasie jarmarków i większych świąt, gdy w dolinę przybywało wielu kupców i pielgrzymów. W mroźne zimowe noce strzegli traktu przed wilczymi watahami — jednak najczęściej siedzieli bezczynnie. Dowódca Gurgul, ponury, ospowaty olbrzym, który dawniej podobno służył w stolicy przy księciu i został zesłany na prowincję z powodu zbyt wielu miłostek i pojedynków, nie narzucał podwładnym przesadnej dyscypliny, cenił sobie święty spokój i chętnie rozpamiętywał przy dzbanie podłego wina szumną przeszłość, jeśli tylko znalazł kogoś, kto zechciał tego wysłuchiwać.
Mnichów można było zobaczyć na dziedzińcu tylko o świcie i o zmierzchu. Cały pozostały czas spędzali w swych celach, nie przychodzili nawet do wspólnej jadalni, w samotności przeżuwając jedyny skąpy posiłek w ciągu dnia. Nie rozmawiali z nikim, ich wargi musiały pozostać czyste, ofiarowali swoje głosy tylko Słońcu. Byli wybrańcami; ich jedynym zadaniem było zbliżyć się w śpiewie najbardziej jak to możliwie do ideału anielskiego chóru. Każdy z nich musiał pomyślnie przecisnąć się przez sito surowego przesłuchania. Tylko ci, których głosy Mistrz ocenił jako szlachetne i czyste, rozpoczynali pięcioletni nowicjat, doskonaląc się w pokorze, wyrzekając się własnych ambicji i pragnień, aby w ich chóralnym śpiewie nie zabrzmiał żaden fałsz. Najwytrwalszych dopuszczano do ślubowania, ale to jeszcze nie oznaczało, że mogli już odśpiewać na dziedzińcu swój pierwszy uroczysty hymn — musieli jeszcze czekać, nieraz długie lata, aż zwolni się miejsce w chórze z powodu sędziwego wieku, ciężkiej choroby albo śmierci jednego z Dwunastu.
Pomimo tej długiej, pełnej umartwień drogi, którą musieli przebyć, Najdek wiedział, że byli szczęśliwi. Gdy śpiewali, ich oczy rozświetlały się, a na wątłe policzki występowały rumieńce. Cieszyli się wielkim szacunkiem. W starych zwojach zapisano, że gdyby któregoś dnia umilkły hymny i zaprzestano by palenia kadzideł, Słońce mogłoby zgasnąć, a przecież bez jego Łaski, która przybierała postać światła i ciepła, nie było życia.
Najdek podziwiał mnichów, bał się ich trochę, ale nie zazdrościł im. W duchu był rad, że jego własny śpiew przypominał meczenie kozy, wykluczając go z tego trudnego powołania.
*
Z uczniami była inna sprawa. Mieszkali wszyscy razem w dolnej, najobszerniejszej izbie wieży, która była zarazem jadalnią i salą szkolną. Pracowali wprawdzie ciężko, niedosypiali często, aby opanować na pamięć treść zadanego przez Mistrza zwoju, bardzo rzadko dostawali zgodę na wyjście poza mury, ale za to corocznie paru z nich opuszczało klasztor na zawsze, przywdziawszy uroczyście żółtą szatę mędrca i opasawszy się sznurem. Najdek patrzył z murów, jak oddalają się skalnym przesmykiem, postukując okutymi kijami podróżnymi. Wiedział, że mogą iść, dokąd zechcą i nikt nie ma już prawa niczego im nakazywać. Wyobrażał sobie, że niezmiernie trudno jest dźwigać takie ciężkie od wiedzy głowy, dlatego podziwiał ich swobodną postawę i pewny krok. To musiało być wspaniałe uczucie – po dziesięciu latach pochylania się nad wpółzatartymi literami starych zwojów wreszcie mogli rozprostować karki i pełnymi garściami zbierać owoce swego trudu. Otwierał się przed nimi cały świat; zostawali lekarzami, prawnikami, nauczycielami w zamożnych domach, zajmowali ważne stanowiska w Przymorzu i w najważniejszych miastach. Wyróżniali się w tłumie, ustępowano im z drogi i zabiegano o ich względy.
Chociaż pośród uczniów było paru jego rówieśników, nie zaprzyjaźnił się z żadnym z nich. Nie starał się nawet zapamiętać ich imion. Nawet gdy odnosili się do niego uprzejmie — a nie zawsze tak bywało — nie zapominał ani na chwilę, jak bardzo się od nich różni.
Najbliższe stosunki łączyły go z odźwiernym. Sypiali w tej samej szopie, spędzali ze sobą dużo czasu również za dnia. Zawdzięczał Cabajowi wiele, nawet imię — to właśnie on pierwszy zaczął nazywać małego znajdę Najdkiem. Miewał ciężką rękę i niekiedy wysługiwał się chłopcem ponad miarę, ale kiedy był w dobrym nastroju, pozwalał mu łyknąć nieco słodkiego, czerwonego wina lub częstował pestkami słonecznika, które lubił skubać, kiedy nie kurzył swojej glinianej fajki. Nie był góralem, w przeciwieństwie do prawie wszystkich strażników i posługaczy. Widział kawałek świata. W młodości na kupieckich krypach wyprawiał się bardzo daleko, nawet do Wysp Zewnętrznych po rajski bursztyn, ale jakoś nie dorobił się majątku. Zabrakło mu szczęścia, a pewnie i koniecznej w takim fachu bezwzględności. Wpadł podobno w jakieś kłopoty, chociaż nikt nic pewnego nie wiedział, bo wspominał o tym dość mętnie. Gdy po kilkunastu latach na morzu, gdzie stracił prawą nogę, zszedł wreszcie na ląd, nie miał gdzie się podziać i za co żyć. Przytulił się na koniec w górskim klasztorze, daleko od morza, i na ogół cenił sobie święty spokój, którego doczekał na stare lata. Codzienne obowiązki odźwiernego nie wymagały wiele ruchu, dorobił się więc szybko pokaźnego brzucha, który obnosił przed sobą dostojnie, kuśtykając przez dziedziniec. Mógłby codziennie opowiedzieć inną niesamowitą przygodę, która przydarzyła mu się w czasie burzliwego żywota, lecz niechętnie mówił o sobie. Czasem tylko, kiedy wypił za dużo, rozgadywał się nieco. Chociaż niewiele z tego było godne powtarzania, zwłaszcza w obecności Dzwonnika, Najdek i tak słuchał chciwie — w klasztorze trudno było o inne rozrywki.
Od początku Cabaj traktował chłopca z szorstką nieco przychylnością, ułatwiając mu przetrwanie pierwszych, najtrudniejszych miesięcy. Czasem, gdy dokuczył mu za bardzo górski wiatr, odgrażał się pod nosem, że rzuci służbę i znowu ruszy na morze. Najdek z początku przejmował się tymi zapowiedziami, bo nie chciał się z nim rozstawać — do czasu, gdy zrozumiał, że na swoim kulasie Cabaj nie doczłapałby nawet do sąsiedniej doliny.
*
Ilekroć bywał we wsi, nigdy nie zapominał skręcić z drogi w dół, gdzie w zakolu rzeki rozłożył się przysiółek drwali — kilkanaście małych chatek na kamienistym brzegu, bez ogródków i sadów. Nad samą wodą wznosiły się stosy pni, podparte wbitymi w ziemię drągami. Miejscowi spychali je na wodę, wiązali w wielkie tratwy i każdej wiosny, kiedy rzeka przybierała, spławiali w głąb kraju, aż do samego morza. Na nizinach dawno już wytrzebiono większość lasów pod uprawne pola, a w tych, które pozostały, rzadko spotykano tak dorodne drzewa jak w górach — dlatego wyrąb trwał przez cały rok.
Powyżej zakola rzeki, gdzie stromy stok Rogacza schodził niemal do samej wody, ze skalistego urwiska wytryskiwała spieniona struga; spadając z hukiem w toń ze sporej wysokości — pięciu chłopa, albo i lepiej — wydrążyła w rzecznym dnie rozległe zagłębienie. Najdek lubił kąpać się tutaj, choć lekko rdzawa woda podziemnego strumienia była bardzo zimna. Mógł za to nurkować głębiej niż gdzie indziej, chwytać gołymi rękami raki albo podpływać pod sam wodospad, gdzie siekły go po plecach lodowate biczyska. Chłopcy ze wsi bali się tutaj przychodzić — opowiadano, że wypływający z wnętrza góry strumień jest zatruty, a i sami drwale niechętnie przyglądali się tym jego harcom — ale Najdka nigdy nie spotkało nic złego. Kładł się potem na rozgrzanych w Słońcu kamieniach, wchłaniał ciepło i usypiał powoli, słuchając brzęczenia owadów.
Na płyciźnie w zakolu taplały się zaprzęgowe foki. Jako malec bał się ich trochę, choć spozierały na niego łagodnie czarnymi ślepiami. Gdy zobaczył je po raz pierwszy, wylegujące się w mule, wydały mu się tak ogromne i nieruchawe, że nie potrafił w ogóle wyobrazić sobie, jak uda im się doczołgać na głębię. Naliczył ich przy brzegu więcej jak trzy tuziny — grube, obłe, pokryte szarym futrem cielska o pofałdowanych karkach i płetwiastych kończynach. Słuchał ich głębokich, przejmująco żałosnych głosów; zdawały się skarżyć Niebiosom, wysoko zadzierając wąsate pyski. Nie wierzył, że są oswojone, dopóki nie zobaczył, jak jeden z drwali śmiało wszedł między nie, za pomocą długiej, zaostrzonej żerdzi odgonił dwie z nich od stada, a potem sprawnie zaprzągł do ciężkiej tratwy. W głębokiej wodzie nie wydawały się już tak nieporadne. Wystarczył jeden okrzyk drwala, by obróciły tratwę i pociągnęły ją w stronę głównego nurtu.
Czasem Najdkowi udawało się wyprosić u rzeźnika pozostałe po świniobiciu krwawe resztki — dzięki temu szybko wkupił się w łaski fok. Mógł klepać je pieszczotliwie po tłustych podgardlach i wybierać pasożytujące w fałdach skóry ślimaki. Pluskał się między nimi bez strachu, choć każdy nieostrożny ruch ciężkiego cielska mógł pogruchotać mu kości. Czasami brał kilka najmłodszych, skorych jeszcze do zabawy, na głębię, aż pod wodospad, gdzie baraszkowali razem, hałasując i nurkując aż do piaszczystego dna. Żaden z drwali nie bronił mu tych zabaw. Śmiali się, choć narzekali żartobliwie, że zwierzęta robią się od tego narowiste i nierówno płyną w zaprzęgu.
Najpiękniej w przysiółku bywało wieczorami, kiedy mieszkańcy rozpalali na brzegu ogniska, które odbijały się w czarnej wodzie, wieczerzali wspólnie, śpiewali i tańczyli. Gospodarze ze wsi patrzyli na nich nieco krzywo, bo drwale zwykle trzymali się razem, na uboczu i nie bardzo lubili dopuszczać obcych do swoich spraw. Może uprawiający ziemię górale obawiali się też trochę tych nieokrzesanych siłaczy, którym często wypadało nocować w górach, a to, jak wiadomo, nikomu nie mogło wyjść na dobre. Drwale nosili długie, związane na plecach włosy, dłonie mieli stwardniałe od siekier, twarze spalone Słońcem, a głosy ochrypłe od nawoływania się w głuszy. Do pasa przytraczali noże o szerokim ostrzu i rogi, w które dęli jedynie w razie wielkiego niebezpieczeństwa — ten, kto usłyszał takie wezwanie, bez względu na wszystko natychmiast ruszał na pomoc. Każdy nosił także przy sobie małe zwierciadełko, aby w pogodne dni przesyłać w dolinę sygnały świetlne. W górach mogli polegać tylko na sobie nawzajem. Nawet zwalone pnie sami ciągnęli ze zboczy nad rzekę, bo konie i woły bały się lasu, często płoszyły się i trudno było je okiełznać. Bardzo niewiele było w przysiółku kobiet. Drwale woleli zostawiać żony gdzieś w przybrzeżnych wioskach w dole rzeki i odwiedzać je co parę tygodni w czasie spływu, niż oglądać każdego ranka niepokój w ich oczach, kiedy wychodzili na wyrąb.
Ale Najdek nie unikał ich, a i oni z czasem zaczęli traktować go niemal jak swego; pozwalali mu siadać przy ogniu i słuchać swoich dziwnych opowieści, w których tak trudno było odróżnić zmyślenie od prawdy.
To właśnie jednego z takich zaczarowanych letnich wieczorów postanowił, że gdy dorośnie, przystanie do drwali. Był przekonany, że tylko oni naprawdę żyją pełną piersią — radośnie, beztrosko i barwnie. Parę razy przymierzył się nawet do wielkiego toporzyska, ale choć nie zdołał go udźwignąć, nie ostudziło to jego zapału. Przypuszczał, że kiedy zmężnieje i nabierze krzepy, będzie równie łatwo wymachiwać tym ciężkim narzędziem, jak teraz miotłą.
Kiedyś zwierzył się z tych zamiarów Wzdrędze, siwowłosemu olbrzymowi o grubych, żylastych ramionach i brodzie zaplecionej w warkoczyki, którego szanowano powszechnie z racji wieku i doświadczenia. W odróżnieniu od reszty drwali ten był milczącym ponurakiem, lecz mimo to potrafił okazać chłopcu jakiś rodzaj życzliwości, a może nawet przywiązania. Podarował mu nawet swój stary nabijany ćwiekami pas i chętnie gościł go w swej lichej budzie, którą nazywał domem.
Gdy usłyszał, co małemu chodzi po głowie, splunął tylko przez zęby i skrzywił się, jakby usłyszał coś wyjątkowo głupiego.
— Siedź, gdzie ci dobrze — wymruczał niczym zagniewany niedźwiedź.
— W klasztorze wcale nie jest dobrze! — zawołał Najdek, niemile dotknięty tym brakiem zrozumienia.
— Masz lekką robotę, dach nad głową i zawsze pełną michę. Może kiedyś wysłużysz sobie nawet, że Mistrz przyjmie cię do szkoły.
— To nie dla mnie. W bibliotece zaraz kicham, tyle tam kurzu. Chcę chodzić po górach, śpiewać przy ognisku i pływać rzeką do morza, jak wy…
— Nie nawykłeś do takiej pracy, zmarniałbyś w parę tygodni.
— Nieprawda! — Najdek gotów był choćby zaraz rzucić się do ścinania stuletnich dębów. — Jestem silniejszy, niż wyglądam, z czasem nabiorę ciała. Przecież ty też nie urodziłeś się do razu takim mocarzem.
Wzdręga wyprostował się i rozejrzał po zakolu rzeki, rozświetlonym blaskiem kilkunastu ognisk. Wydawało się, że szuka kogoś wzrokiem i nie może znaleźć. Otrząsnął się po chwili z zamyślenia, podniósł płaski kamyk i puścił kaczkę na pomarszczoną wodę.
— Znasz Kitę? — zapytał raptem.
Najdek przypomniał sobie postać niewysokiego, zadziornego drwala, który dokuczał mu czasem, że kiedy w klasztorze nauczą go czytać, dostanie wytrzeszczu i przez to nigdy nie znajdzie żony.
— Znam — potwierdził niechętnie.
— A Miszczuka?
— Też.
— Zgardę?
— Tak.
— Mielnika?
— Jasne — zniecierpliwił się. — O co właściwie chodzi?
— O to, że nie ma ich tutaj.
Najdek spojrzał w stronę sąsiedniego ogniska. W drżącym światłocieniu nie był w stanie rozróżnić twarzy.
— Rzeczywiście, chyba nie widziałem ich od jakiegoś czasu — wzruszył ramionami. — Co z nimi? Nie wrócili z ostatniego spływu?
— Zostali w górach.
— Jak to w górach? Przecież… — Nagle zrozumiał; urwał w pół słowa.
Wzdręga spokojnie skinął głową, puścił kolejną kaczkę.
— Kitę przygniotło drzewo. Zaplątał się w krzaki i nie zdążył w porę uciec. Miszczuk zniknął, pewnie zwodnice poprowadziły go w pułapkę. Zgardę rozszarpała niedźwiedzica. A Mielnik… — zamilkł na chwilę, rozpamiętując coś ze zmarszczonym czołem. — Nie dopilnował w nocy ognia i wykończyły go pijawce. Wyssały z niego całą krew.
— Nie wiedziałem. — Chłopak poczuł w gardle wielką gulę, której nie potrafił przełknąć. — To dziwne, że ani razu nie widziałem stosu pogrzebowego…
— Dla takich jak my nikt nie ułoży stosu i nie rzuci w ogień szczypty kadzidła. Naszych prochów nikt nie powierzy rzece — przerwał Wzdręga sucho. — W górach nie ma miłosierdzia. Kto jest za słaby, żeby żyć, ten na zawsze zostaje w górach. Każdego roku ubywa kilkunastu drwali. Na ich miejsce przychodzą inni, najczęściej młodzi, którym za ciasno w rodzinnych chatach. Tacy zwykle nie przeżywają pierwszego roku. — Powiódł ręką dokoła. — Teraz tańczą i śpiewają, ale nikt z nich nie wie, czy to nie ostatnia taka noc. Opowiadają różne bajki, bo sami chcą wierzyć, że żyją piękniej niż inni. Przy ogniskach nie rozmawia się o znoju i strachu.
Najdek patrzył na góry, które teraz przypominały czarne cienie, rzucone na granatowe niebo. Tylko w klasztornej wieży, wysoko na skale, pełgało słabe światełko.
— Ze mną tak nie będzie! — Zacisnął pięści. — Dam sobie radę. Nauczyłeś mnie już rozróżniać gatunki drzew, budować szałas, nawet migotać zwierciadełkiem…
— To tylko zabawa.
— Ty sam chodzisz w góry całe życie i nie spotkało cię nic złego.
— Miałem szczęście. Są takie niebezpieczeństwa, przed którymi nie ustrzeże ani przezorność, ani doświadczenie, ani odwaga. Takie, o których nie układa się piosenek. — Ostatnia kaczka nie udała się, kamień zatonął z pluskiem. — Nie, chłopcze. Dopóki ja mam tutaj coś do powiedzenia, nie zostaniesz drwalem, choćbyś miał z tego powodu znienawidzić mnie na resztę życia.
Tej nocy Najdek zakołatał w bramę później niż zwykle i odźwierny zbeształ go ostro. Zasypiając, słyszał szum lasu, ale nie z zewnątrz, tylko w sobie. Nie bał się; tęsknił jeszcze bardziej.
Mimo wszystko pewnie w końcu byłby się zniechęcił i pozwolił zblaknąć niedościgłym marzeniom, gdyby nie Kłys.
Drwale nigdy nie chadzali w góry samotnie, najchętniej pracowali w dużej gromadzie, a jeśli wypadło im rozproszyć się w lesie, trzymali się dwójkami. Kłys przy robocie był nieodłącznym towarzyszem Wzdręgi. Wspólnie powalali drzewa, razem stawali do zwózki, jadali z jednej miski, a jeśli musieli przenocować w lesie, jeden spał, a drugi czuwał, strzegąc ognia. Choć nie rozmawiali dużo, rozumieli się świetnie — w górach zwykle wystarczała im wymiana spojrzeń, drgnienie brwi, nieznaczny gest dłoni.
Wielu dziwiło się, że właśnie ci dwaj tak łatwo dobrali się ze sobą, bo Kłys niemal we wszystkim różnił się od Wzdręgi. Niski, przysadzisty, żwawy, po robocie hałaśliwy i chętny do zabawy, był dużo młodszy od siwego olbrzyma. W przysiółku właściwie nie mieli żadnych wspólnych spraw, rozchodzili się każdy w swoją stronę.
Wesoły drwal zaczepił kiedyś Najdka, kiedy ten wracał znad rzeki do klasztoru. Klepnął go w plecy, stwardniałą dłonią zmierzwił jego włosy.
— No, co tam? — mrugnął okiem. — Ten ponury drab znowu cię straszył?
W pytaniu Kłysa chłopak wyczuł kpinę. Uchylił się spod ręki drwala i spojrzał wyzywająco.
— Niczego się nie boję!
— Czyżby? A mnie się zdaje, że chyba trochę trzęsą ci się łydki…
— Nieprawda! Dobrze wiem, że Wzdręga opowiada to wszystko, bo nie chce, żebym przystał do was. Na pewno zmyślił połowę.
Kłys spoważniał. Chwycił chłopca za ramię i ścisnął mocno.
— Bardzo się mylisz. Gdyby opowiedział ci wszystko, co widział, pewnie popuściłbyś w gacie. — Przyglądał się Najdkowi uważnie, jakby chciał odgadnąć jego skryte myśli. — Ale nawet on nie zawsze ma rację. Nie rozumie, że cokolwiek zrobi i powie, ty i tak pójdziesz w góry. Wiem to, bo sam kiedyś byłem taki, jak ty.
Puścił go, odetchnął głębiej i po chwili przekorny uśmiech znów rozjaśnił jego twarz.
— Podobasz mi się, może i będą z ciebie ludzie. Zapamiętaj tylko, że tacy, którzy nie boją się niczego, w górach zwykle giną pierwsi. A tchórze zaraz po nich. Trzeba szybko się uczyć i słuchać dobrych rad. — Rozgarnął koszulę pod szyją i wyciągnął jakiś wisiorek na rzemieniu. — Wiesz, co to jest?
Przed oczyma Najdka zakołysała się para ostrych, chyba wilczych kłów. Nie zdziwił się, widywał podobne ozdoby u wielu drwali — zęby niedźwiedzi, szpony orła, czaszkę żmii — chociaż nie wszyscy je nosili.
— To musiało być naprawdę duże zwierzę — przyznał z szacunkiem. — Sam go zabiłeś?
— Pewnie.
Najdek wyciągnął rękę, aby dotknąć wisiorka, jednak zaraz cofnął dłoń.
— Mistrz gniewa się o takie przesądy… Mówi, że tylko opieka aniołów nigdy nie zawodzi.
— I dobrze mówi, od tego jest przecież Mistrzem. Bardzo możliwe, że anioły nigdy nie spuszczają z oczu klasztornego dziedzińca, gdzie co dzień pachną im kadzidła, ale przez to rzadziej zerkają na góry. Mistrz nie może o tym wiedzieć, bo sam prawie nie wystawia nosa ze swojej wieży. Komu to szkodzi, że duch wilka chroni mnie w lesie? Ostrzega przed niebezpieczeństwami, wzmaga siły, daje wytrwałość. Nawet w bezksiężycowe noce śpię spokojnie, kiedy ona wyłazi ze swojej nory.
— Kto taki?
Kłys wpuścił wilcze kły za koszulę z taką miną, jakby żałował, że je w ogóle pokazał.
— Nie musisz wszystkiego od razu wiedzieć.
Odszedł pogwizdując beztrosko, a Najdek pozostał sam na ścieżce, z mocno bijącym sercem i płonącymi policzkami. Nie oburzał się na Kłysa, choć może powinien. Żałował, że nie wypytał go dokładnie, jak poluje się na wilka.
*
Wioska obywała się bez studni. Kobiety nosiły wodę z rzeki; stękając pod ciężarem nosidła wspinały się po stromym skłonie nadrzecznej skarpy, w słotę, w mróz i w upał, obszczekiwane przez na wpół zdziczałe psy i zaczepiane przez drwali. Przez długie lata nikomu nie przychodziło do głowy, że mogłoby być inaczej, lecz w miarę jak rosła sława klasztoru i przybywało coraz więcej pielgrzymów, doroczne jarmarki przyciągały tłumy, powiększał się przychówek w oborach, a sama wieś i przysiółek drwali rozrosły się znacznie — te ciągłe wędrówki z cebrami stały się zbyt uciążliwie. Największy kłopot miał karczmarz Dybiec — grubas o czerwonym, pofałdowanym karku i owłosionych dłoniach, które wycierał w zatłuszczony fartuch. Przez jakiś czas opłacał paru nosiwodów, ale że żal mu było na takich oberwańców każdego miedziaka, skrzyknął w końcu najznaczniejszych we wsi gospodarzy i przekonał ich, że czas sprowadzić studniarza.
Co prawda nie przyszło to łatwo. Wieśniacy na ogół nie lubili zmian, spodziewali się po nich więcej złego niż dobrego. Żyli w cieniu gór, gdzie wszystko zależało od kruchej równowagi pomiędzy mrokiem Otchłani i światłością Niebios. Woleli poprzestawać na małym niż sięgać po zbyt wiele, poczucie umiaru mieli we krwi. Mistrz poparł wprawdzie całe przedsięwzięcie, ale jednocześnie nazwał ich obawy przed dziurawieniem ziemi zabobonem i ciemnotą, co przyjęli urażonym milczeniem. Nie przekonało ich także to, że Dybiec obiecał wziąć na siebie większą część kosztów — to przecież właśnie on miał na studni najwięcej skorzystać. Sprawę przesądził dopiero upór kobiet, które — choć nikt nie pytał ich o zdanie — zgodnie odmówiły dalszego biegania po wodę do rzeki. Gospodarze roztrząsali jeszcze dla pozoru pomysł karczmarza aż do późnej nocy, popijając darmowe piwo, drapiąc się po głowach i skubiąc wąsiska, ale rzecz była już właściwie postanowiona.
Karczmarz zaprzągł wóz i po paru dniach przywiózł studniarza. Nie wypadało przyglądać się komuś takiemu zbyt otwarcie, więc ludzie popatrywali zza płotów i uchylonych drzwi. Był niewysoki, chudy, kędzierzawy i tak ponury, jakby miał za złe Słońcu, że świeci. Nikt go, rzecz prosta, nie powitał ani nie zaprosił pod swój dach. Człowiek tego fachu nie miał prawa mieszkać między ludźmi, podobnie jak grabarz i kat.
Zeskoczył z wozu, obrzucił wioskowy majdan pogardliwym spojrzeniem. Rumiana z przejęcia karczmarzyna wyniosła mu miskę przed próg, aby nie przyszło mu do głowy wieczerzać w izbie. Musiał być przyzwyczajony do takiego traktowania, bo bez słowa przysiadł na dyszlu. Zjadł bez pośpiechu, popił piwem, kości cisnął psom, potem podniósł swój nędzy tobołek, zarzucił na ramię szpadel i odszedł za wieś, na kamieniste nieużytki. Ściął nożem kilka prętów leszczyny, sklecił byle jaki szałas, przyrzucił ściany rozłożystymi gałęziami jedliny, wczołgał się do środka — i tego dnia nie pokazał się więcej.
Nikt nie przeszkadzał mu w odpoczynku, nawet psy niuchały z daleka, wyciągając szyje, jakby wyczuwały w tym łachmaniarzu jakieś zagrożenie, z którym nie spotkały się nigdy wcześniej.
Rankiem, równo z pierwszymi uderzeniami dzwonu, już był przy robocie. Obszedł zakurzony majdan raz i drugi, skręcił na środek, przykucnął i wydobył zza pazuchy wielką, guzowatą ropuchę. Pogładził ją pieszczotliwie po szerokim grzbiecie, szepnął coś, a potem ostrożnie popychając palcem spędził z dłoni na ziemię. Gdy odkicała parę susów, poszedł za nią; znów uciekła kawałek dalej. Przechadzali się tak przez dłuższy czas po pustym placu — nikt nie wychylił się zza płotu, żaden głos nie przerwał ciszy — aż wreszcie ropucha zatrzymała się w zarośniętym pokrzywami narożniku, rozdęła pęcherze i nie ruszyła już dalej, choć studniarz dla pewności uderzył piętą w twardą, ubitą ziemię.
— Tutaj.
Powiedział to niegłośno, jakby tylko do siebie, ale Dybiec natychmiast wybiegł zza węgła karczmy.
— Jesteś pewien? — zmarkotniały pokręcił głową. — Myślałem, że to wypadnie jakoś bardziej na środku.
— Może być na środku, ty płacisz. Ale tam nie dokopiemy się do wody.
— Dobra, tylko pytałem. — Karczmarz rozłożył ręce. — Skoro twierdzisz, że ta gadzina zna się na tym…
— Zna się, tak jak ty znasz się na rozcieńczaniu wina.
— Wystarczy! — Przerwał mu Dybiec szybko. — Rób swoje. Czego ci potrzeba?
— Niczego. — Studniarz zdjął szpadel z ramienia, skierował ostrą krawędzią w dół i niespodziewanie opuścił wprost na ropuchę. Krew obryzgała mu stopy i postrzępione nogawki. Po raz pierwszy uśmiechnął się do pobladłego karczmarza. — To na szczęście.
*
Ludzie omijali z daleka ten zakątek majdanu, starali się nie spoglądać nawet na rosnący dzień po dniu kopiec wybranej z wykopu ziemi. Im dłużej to trwało, im głębiej sięgała studnia, tym ciszej przemykali wzdłuż płotów, a nocami w ogóle nie wychodzili z chat. Niektórzy żałowali poniewczasie, że zgodzili się na ten szalony wybryk i już po tygodniu zaczęli namawiać innych, żeby zakopać dziurę, póki nie wydarzyło się nieszczęście. Karczmarz uspokajał, jak mógł; opowiadał, że odległych wsiach widywał studnie głębokie nawet na czterdzieści łokci, ale widać było po nim, że sam stracił wiele na pewności siebie. Wiedział dobrze, że co powiodło się gdzieś tam na świecie, wcale nie musi skończyć się dobrze tutaj, w podgórskiej dolinie, nad którą ledwie od trzech pokoleń unosiły się dymy kadzideł.
Najdek, choć udzieliły mu się obawy wieśniaków, kiedy tylko mógł podpatrywał studniarza przy pracy, przykucnąwszy za dziurawym płotem. Za każdym razem, gdy tamten spuszczał się po linie w głąb wykopu, chłopak zastanawiał się, czy go jeszcze zobaczy. Podziwiał jego odwagę. Tam, na dole, musiało być ciasno, ciemno i cicho, zupełnie jak w grobie. Niecierpliwił się, gdy kędzierzawa głowa zbyt długo nie ukazywała się z powrotem ponad oszalowaniem z desek, nasłuchiwał, wychylony zza płotu, parę razy chciał już nawet biec do karczmy po pomoc — jednak zawsze w końcu skrzypiała lina i półnagi studniarz wyłaniał się spod ziemi, spocony i brudny, dźwigając na plecach wypełniony kamienistą ziemią kosz. Odpoczywał przez chwilę, pociągał piwa prosto z dzbana, przegryzał plackiem i wracał do strasznej czeluści, zabierając ze sobą kilka desek dla umocnienia ścian wykopu. Jeśli bał się choć trochę, jeśli miewał wątpliwości — wody wciąż nie było, ropucha mogła przecież pomylić się tym razem — nie okazywał ich. Harował z zaciętym, ponurym uporem, z każdym dniem wgryzał się coraz głębiej w ziemię, a jego złe spojrzenie wydawało się mrocznieć jeszcze bardziej.
Któregoś razu przepadł na tak długo, że Najdek całkiem stracił głowę. Był pewien, że stało cię coś bardzo złego. Chciał uciekać do klasztoru, ukryć się w szopie pod sianem, ale nie mógł tak zostawić studniarza. Może jeszcze nie było za późno, żeby go uratować. Przelazł przez płot na miękkich z przerażenia nogach, podbiegł do wykopu. Zawahał się, nim zajrzał w głąb, ale jednocześnie czuł, że jeśli tego nie zrobi, będzie się bał coraz bardziej i bardziej.
Pochylił się nad wykopem. Zanim zdołał dostrzec cokolwiek, coś chwyciło go mocno za nogawkę. Zachwiał się, wydał zduszony okrzyk — i w tej samej chwili usłyszał nieprzyjemny, syczący śmiech.
— Popuściłeś w gacie, co? Przyznaj się! — Studniarz podciągnął się i usiadł na desce, z nogami opuszczonymi do wykopu. Chłopcu zakręciło się w głowie, przysiadł na piętach.
— Myślałeś, że to demon złapał cię za nogę i ciągnie w Otchłań, prawda? — Tamten znowu zakaszlał chichotem, ale w jego ciemnych oczach nie zaiskrzyła się ani odrobina wesołości. — Wszyscy tu smrodzicie ze strachu, że w końcu przekopię się na drugą stronę.
Chłopak milczał, czekając, aż serce przestanie dudnić i rozwieje się szara mgła przed oczami.
— A ty czemu mnie podglądasz? Myślisz, że nie słyszę, jak sapiesz tam za płotem? — Studniarz strzyknął śliną w mroczną dziurę, przyjrzał się Najdkowi jakby z nowym zaciekawieniem. — Nie spodziewałem się, że podejdziesz.
— Chciałem zobaczyć, czy nic ci się nie stało…
— Wiesz, co zrobiliby wieśniacy, gdybym na przykład skręcił nogę i nie mógł wyjść? Zasypaliby mnie żywcem i jeszcze udeptali plac. — Zgarnął dłonią z deski grudki ziemi, które po chwili zaszeleściły na dnie wykopu. — Idź lepiej do domu, bo ojciec obije cię za to, że ze mną rozmawiasz.
— Nie mam ojca. Służę w klasztorze.
— Taak? — przeciągnął, mrużąc oczy. — Więc co tutaj robisz? Znudziły ci się Niebiosa i chciałeś dla odmiany zajrzeć w Otchłań?
— Słyszałem, jak Mistrz mówił uczniom, że nikt nie może przebić się do Otchłani…
— Chyba nie bardzo w to wierzysz, skoroś taki blady.
Najdek zmieszał się; właściwie sam już nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Czuł się winny, że rozmawia z tym dziwnym człowiekiem — on jeden z całej doliny, nie licząc karczmarza — ale jednocześnie uszy aż piekły go z ciekawości.
— A ty… przebiłeś się kiedyś?
Studniarz pokiwał głową w posępnym zamyśleniu, a potem nieoczekiwanie uśmiechnął się prawie przyjaźnie.
— Nigdy. Twój Mistrz ma rację. Zresztą mnisi zwykle nie kłamią, często za to nie mówią całej prawdy. — Wskazał kciukiem kopiec. — Nawet gdybym usypał tutaj drugiego Rogacza, dziura jeszcze nie byłaby dość głęboka, żeby sięgnąć Otchłani.
Najdka powinna zadowolić taka odpowiedź, a jednak odczuł jakby cień zawodu.
— Ludzie różnie o tym mówią… — bąknął nieśmiało.
— Ludzie są głupi, a tacy jak ja żyją z ich głupoty. Dla mnie dobrze, kiedy się boją, inaczej wykopaliby sobie tę studnię sami.
— A ropucha?
— Takie tam małe przedstawienie… Wieśniacy lubią wiedzieć, że zatrudnili fachowca. Gardzą mną, brzydzą się, ale i tak zapłacą, ile zażądam. Tak naprawdę nie mam pojęcia, czy właśnie w tym miejscu znajdę wodę. Jeśli nie, powiem, że ktoś nieżyczliwy rzucił na studnię zły urok i zacznę kopać w innym miejscu.
— Oszukujesz ich!
— Sami się oszukują. Ja tylko robię to, czego się po mnie spodziewają.
Najdek wstydził się teraz każdej godziny spędzonej za płotem na wyczekiwaniu wielkiej, zamilczanej przez wszystkich tajemnicy.
— Dlaczego mi to mówisz? — zapytał zniechęcony.
— Bo jesteś inny od nich. Obchodzi cię los studniarza.
Chłopiec wstał, otrzepał spodnie. Nie zajrzał do wykopu.
— Pójdę już — mruknął.
— Zaczekaj! Szkoda cię do klasztoru, tam szybko zrobi się dla ciebie za ciasno. Kiedy skończę tę robotę, zabiorę cię ze sobą i nauczę fachu. Chcesz?
Najdek potrząsnął smutno głową.
— Teraz już nie.
*
Z początku nie chciał mówić Cabajowi o tym, co zaszło — bał się, że odźwierny nakrzyczy na niego, albo, co gorsza, wyśmieje. Do zachodu Słońca snuł się bez celu po klasztornym dziedzińcu, jednak po wieczornej ceremonii, gdy usiedli jak zwykle obok siebie przy zamkniętej bramie, nie wytrzymał i wygadał wszystko, byle tylko podzielić się z kimś tym swoim wielkim, niezrozumiałym rozczarowaniem.
Wbrew obawom Cabaj wysłuchał opowieści spokojnie, a kiedy chłopak skończył, ziewnął nawet, jakby lekko znudzony.
— Więc o co właściwie chodzi? Żal ci, że ten szubrawiec nie dokopał się do Otchłani?
— Nie! Ale… Dziwnie jakoś. Skoro studnie bez dna nie istnieją, chociaż tylu ludzi w nie wierzy, to skąd można wiedzieć, co jest prawdą, a co nie? Może anioły też nie istnieją. Może Niebiosa są puste!
— Słuszna uwaga. — Cabaj rozgryzł pestkę słonecznika. — Na szczęście nikt o zdrowych zmysłach nie twierdzi, że studnie bez dna nie istnieją.
— Jak to? — Najdek wyprostował się.
— Człowiek nie przekopie się na tamtą stronę, ale demony czasem drążą przejścia z Otchłani aż do naszego świata. Szczególnie te, które niedawno upadły i bardzo tęsknią do światła.
— Jesteś pewien? Gdzie można znaleźć taką studnię?
— Na pewno nie na wioskowym placu. I lepiej w ogóle jej nie szukać.
— Dlaczego? Czy to niebezpieczne?
Odźwierny bez ostrzeżenia wymierzył Najdkowi karcące klaśnięcie w kark.
— Niebezpieczny to będzie Dzwonnik, kiedy dowie się, jakie sprawy cię zajmują.
*
W okresach świątecznych pustawa na ogół gospoda wypełniała się gwarnym tłumem przybyszów, choć trudno byłoby wypatrzyć tutaj szary pielgrzymi kaptur. Pobożni ludzie, których przywiodła w tę dolinę sława mnichów-pieśniarzy, woleli sypiać w gościnnych szopach za klasztornym murem. Ławy za długimi stołami karczmy obsiadali ci, którym częściej szumiało w głowach od wina niż od kadzidła: kuglarze, wróżbici, sprzedawcy fałszywych relikwii, żebracy o zdumiewająco pełnych trzosach, wesołe pannice w pstrokatych kieckach i wszelkiego rodzaju włóczędzy, którzy nie potrafili przespać dwóch nocy w tym samym miejscu. Czasem wpadał tu dla postrachu wysłany przez Mistrza Gurgul z paroma strażnikami, jednak zwykle kończyło się na tym, że upijał się z tą hałastrą, zamiast rozpędzić ją na cztery wiatry. Zresztą, kiedy przemijały świąteczne dni, gorszyciele sami wynosili się ze wsi, aby szukać zarobku gdzie indziej.
Najdek korzystał z każdej sposobności, żeby przyjrzeć im się z bliska, słuchać o czym mówią, odgadywać z gestów i spojrzeń tę inność, która wywierała na nim tak wielkie wrażenie. Nawet brud za ich paznokciami pochodził przecież z kurzu dalekich, tajemniczych dróg. Lubił myśleć, że on sam także różni się w jakiś sposób od wieśniaków, dla których już wyprawa do sąsiedniej doliny była wielkim wydarzeniem. On także przywędrował przecież niegdyś stamtąd, zza pofałdowanego łagodnymi wzgórzami widnokręgu.
Dybiec zadziwiająco żwawo uwijał się wśród gości, roznosząc pękate gąsiory i kubki. Najdek starał się nie wchodzić mu w drogę, bo karczmarz miał zwyczaj wypędzać kopniakami za próg każdego, na kim nie mógł zarobić, ale czasem chłopcu udawało się wcisnąć niepostrzeżenie w kąt izby za piecem, żeby stamtąd przypatrywać się ludziom, którzy żartowali, kłócili się i najwymyślniej przeklinali. Otwarcie chwalono się tutaj sprytnym oszustwem albo zuchwałą kradzieżą, bezwstydnie wspominano uwiedzione panny i mężatki, pokazywano blizny po nożach i czerwone piętna na ramionach, które kat wypalił niegdyś gorącym żelazem. Występek obnoszono jak cnotę, drwiono z wszelkich świętości, czasem nawet poprzez czarny od dymu strop wygrażano pięściami Niebiosom.
Najdek wiedział, że nie powinien tego słuchać — gdyby Dzwonnik dowiedział się o tym, ukarałby go trzydniowym postem o chlebie i wodzie — a jednak chciwie chłonął każde słowo, bo spoza tych wszystkich bezeceństw i bluźnierstw od czasu do czasu przezierał kawałek prawdziwego szerokiego świata, jakiego nie mógłby dostrzec nawet ze szczytu klasztornej wieży.
Czasem widywał w gospodzie małą posługaczkę, chudą, piegowatą dziewczynkę, młodszą chyba od niego o rok czy dwa. Wiedział, że jest sierotą jak on sam, ale nie próbował dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Spotykał ją tylko zimą, od wiosny do jesieni miała pewnie jakieś inne zajęcia. Współczuł jej, bo Dybiec tłukł ją bez opamiętania za każde uchybienie w robocie, prawdziwe czy urojone, nie zważając nawet na gości. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek krzyczała albo płakała, po każdym biciu zaciskała tylko mocno wargi i bez słowa wracała do szorowania podłogi popiołem albo noszenia kubłów z wodą.
Nigdy nie zamienił z nią ani słowa. Parę razy tylko pochwycił jej krótkie, jakby przypadkowe spojrzenie, ale to było za mało, żeby się do niej choćby uśmiechnąć. W gruncie rzeczy mało obchodził go jej los; skoro nie skarżyła się, widocznie nie było jej aż tak źle.
*
W najkrótszą ze wszystkich nocy, poprzedzającą święto Jutrzni, pod klasztorną skałą rozpalano setki ognisk, wytaczano beczki z piwem, a miejscowi mieszali się z przyjezdnymi w rozpasanej zabawie. Starsi górale jedli, pili i tańczyli, nawet poważni gospodarze dokazywali niczym wyrostki. Drwale skakali przez płomienie, młodzieńcy obściskiwali dziewczyny w skalnych rozpadlinach. Od mrocznych zboczy Rogacza odbijały się rubaszne przyśpiewki, podniecone psy biegały luzem, walcząc między sobą o dymiące kęsy mięsiwa, a po północy, kiedy sporo beczek leżało już pustych, bójki i tumulty wybuchały także między ludźmi.
Tylko w klasztorze panowała cisza. Mistrz z mnichami i uczniami czuwali w dolnej izbie wieży, w poście i milczeniu szukając skupienia, aby czystymi sercami powitać Jutrznię. Zgodnie z dawnym obyczajem brama pozostawała otwarta aż do świtu jako oznaka gotowości na przyjęcie światła Łaski, ale odźwierny i tak pozostawał na swoim miejscu, na wypadek gdyby któryś z pijanych swawolników zabłąkał się aż tutaj, na szczyt skały. Towarzyszył mu zwykle Najdek; wolał to od bezsennego przewracania się z boku na bok i nasłuchiwania odgłosów świętowania — jako najmłodszy z posługaczy nie miał zgody Dzwonnika na spędzenie nocy poza murami. Kiedy był młodszy, nie przeszkadzało mu to — wierzył słowom Mistrza, który mawiał, że gdyby górale chcieli uczcić demony z Otchłani, robiliby to zupełnie tak samo — ale z czasem i jemu zachciało się skosztować tych zakazanych przyjemności, o których inni posługacze opowiadali sobie z chichotem na ucho.
Dziesiąta Jutrznia, licząc od dnia kiedy przyprowadzono go do klasztoru, okazała się inna od wszystkich poprzednich. Gdy po zmroku dziedziniec opustoszał, Najdek próbował porozmawiać o swoich troskach z odźwiernym, ale ten zbył go krótko:
— Jeszcze masz czas.
— Wszyscy świętują, tylko mnie nie wolno! — poskarżył się gorzko.
— A co? Wolałbyś wyżłopać bukłaczek wina i złapać po ciemku za cycki jakąś góralkę?
— Nie o to chodzi! — Mimo woli zaczerwienił się. — Chciałbym czekać na świt razem z innymi.
— Wielu z nich nie zobaczy Jutrzni, zwalą się wcześniej gdzieś do śmierdzącego szczynami rowu.
— Mówisz tak, bo sam nie mógłbyś już skakać przez ognisko jak oni! Zazdrościsz im.
— Straciłem nogę w potyczce z morskimi zbójami. Takie kalectwo to powód do dumy. — Cabaj ubił komara na szyi. — A ty uważaj. Może i nie podskoczę wysoko na moim kulasie, ale zawsze mogę kopnąć cię w… — urwał w pół słowa, odwrócił się w stronę rozwartej szeroko bramy.
U stóp schodów wybuchł nagły tumult.
— Co się stało? — Zaciekawiony chłopak na chwilę zapomniał o własnych żalach.
— Wcześnie się w tym roku schlali. — Odźwierny omiótł spojrzeniem szczyty murów. — Został tam jakiś strażnik?
— Chyba nie, wszyscy pilnują porządku na dole…
— Już ja wiem, jak pilnują. — Cabaj splunął, podniósł się ciężko. — Trudno, będziemy musieli użerać się sami.
Gwar podnieconych głosów zbliżał się wyraźnie, ale nie było już słychać wśród nich śmiechów i śpiewów, tylko okrzyki gniewu, a może i groźby. Niebawem z drugiej strony przesmyku ukazały się światła pochodni, na skałach ogromniały zniekształcone cienie ludzi, którzy tłoczyli się i przepychali, cudem tylko nie strącając się nawzajem w przepaść. W chwiejnym świetle Najdek nie mógł rozpoznać żadnej twarzy — to chyba byli jacyś obcy górale, mieszkańcy którejś z sąsiednich dolin.
Odźwierny zastąpił im drogę w otwartej bramie, wspierając się pod boki dla dodania sobie powagi.
— Stójcie! — zawołał. — Co za demon was przygnał? Tu nie miejsce na pijatykę.
Zatrzymali się; tylko idący na przedzie góral — niemłody już, przygięty w krzyżu wieloletnią ciężką pracą, ale krzepko trzymający się na nogach, jakby tej nocy nie rozpoczął jeszcze świętowania — postąpił parę kroków naprzód.
— Każdy ma prawo oglądać Jutrznię z dziedzińca klasztoru. — Uniósł wyżej pochodnię, chcąc się przekonać, z kim ma do czynienia.
— Do świtu jeszcze daleko.
— Nie szkodzi. Poczekamy.
— Co wam tak pilno? Na dole jest weselej.
— Nie przyszliśmy tu dla zabawy. — Zbliżył się jeszcze, szurając podeszwami w nagle zapadłej ciszy. — Mamy czarownicę.
Skinął dłonią. Z gromady za jego plecami wysunęło się dwóch ludzi, którzy prowadzili między sobą pod ręce słaniającą się kobietę o podrapanej twarzy, rozbitej wardze i półprzytomnym, zagubionym spojrzeniu. Była brudna, rozczochrana, w podartych łachach, powłóczyła prawą nogą, zakutą w żelazną obręcz z łańcuchem.
Cabaj ledwie rzucił na nią okiem, sarknął drwiąco.
— Nie żartuj ze mnie, człowieku, nie urodziłem się wczoraj. Taka z niej czarownica, jak ze mnie mnich.
— Złapaliśmy ją miesiąc temu, w lesie.
— Każdemu wolno chodzić do lasu.
— To było już po zachodzie Słońca. Nie chce powiedzieć, co tam robiła. Nikt od nas jej nie zna.
Odźwierny wyszedł przez bramę, mijając górala wyjął z jego ręki pochodnię i oświetlił z bliska twarz kobiety. Patrzyła przestraszona w ogień, bełkocąc coś niezrozumiale pod nosem.