Krawędź. Tom 2: Niebo - Piotr Patykiewicz - E-Book

Krawędź. Tom 2: Niebo E-Book

Piotr Patykiewicz

0,0

Beschreibung

Bo jeśli nie spojrzysz w Otchłań – skąd będziesz wiedział, co naprawdę kryje się w świetle? Życiodajna Łaska objawia się jako promień rozpraszający mrok i dotykający każdej istoty. Ale świat, w którym istnieje, nie jest tak jasny, jak chcieliby wierzyć jego mieszkańcy. Najdek, wychowanek zakonu, porzuca bezpieczne mury klasztoru, niosąc wiedzę, która może unicestwić wszystko, co znane. Razem z towarzyszami wyrusza w drogę, która zaczęła się tam, gdzie inne już się skończyły – na krawędzi upadłego świata. Czekają ich pytania, na które nikt wcześniej nie odważył się odpowiedzieć, i wybory, które mogą odmienić oblicze rzeczywistości. Kontynuacja historii znanej z pierwszej części powieści "Otchłań".

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 336

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Piotr Patykiewicz

Krawędź. Tom 2: Niebo

 

Saga

Krawędź. Tom 2: Niebo

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock, Midjourney

Copyright © 2021, 2025 Piotr Patykiewicz i Saga Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727286617 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.

 

Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania

KONTYNUACJA TOMU PIERWSZEGO

Ujęli Zoję z obu stron pod ręce, w pośpiechu minęli puste nabrzeże, gdzie mimo zmierzchu każdy mógłby dostrzec ich z daleka, i wspięli się na błotnisty, porośnięty kępami krzaków wał ziemny po drugiej stronie. Dopiero tam, gdy rozchylili zarośla na grzbiecie nasypu, otworzył się przed nimi szeroki widok na całe Przymorze.

Choć śpiewy flisaków słychać było coraz wyraźniej, urzeczony Najdek przystanął na chwilę.

— Nie myślałem, że miasto jest takie ogromne… — szepnął.

Na rozległej, nadmorskiej nizinie rozsypały się tysiące, setki tysięcy pełgających światełek, najgęściej tuż przy jaśniejszym pasie piaszczystego brzegu zatoki i wzdłuż szerokiego ujścia rzeki, ale także i dalej, jak okiem sięgnąć w prawo i w lewo, aż po sfalowany wydmami widnokrąg. Niektóre ogniki gasły jak wypalone iskry, ale na ich miejsce wciąż pojawiały się nowe, sprawiając wrażenie odbitego na powierzchni wody gwiaździstego nieba.

— Przecież nie zabrałbym was do byle wiochy, gdzie wszyscy wiedzą o sobie nawzajem wszystko. Tutaj żyje więcej ludzi niż w pozostałych częściach księstwa razem wziętych. — Cabaj dumne wypiął brzuch, niczym gospodarz, który oprowadza przyjezdnych po swoich włościach. — W tym rojowisku przepadniemy na zawsze.

— Będą nas dalej szukać.

— Niech szukają. Przymorze pełne jest sierot i kalek, obdartusów jak my można spotkać na każdym rogu. W razie potrzeby znam i takie zaułki, gdzie strażnicy boją się zaglądać nawet za dnia.

— Nie wiem, czy chciałbym mieszkać w takim miejscu…

— Przy mnie nic wam nie grozi. Wychowałem się tutaj, wyślizgałem własnymi piętami każdą kostkę bruku. To znaczy, kiedy jeszcze miałem obie pięty. — Objął w pół słaniającą się na nogach Zoję, odetchnął radośnie smrodem mulistego kanału. — To moja młodość, mały.

Gdy znaleźli się po drugiej stronie wału, przestali słyszeć flisaków. Zamiast tego powiew od morza przyniósł dalekie jeszcze odgłosy miasta — turkot kół, zajadłe utarczki psich watah, czasem jakiś krzyk czy śmiech, a wreszcie i głębokie, czyste uderzenia dzwonu.

— Czy tutaj ludzie w ogóle sypiają? — zapytał Najdek, gdy przebrnęli kamienisty ugór i weszli między krzywe płoty przedmieścia. Tutaj nie mógłby ich wypatrzyć nawet ktoś, kto wspiąłby się ich śladem na nasyp.

— Pewnie, że sypiają, ale mało kto kładzie się razem ze Słoneczkiem, jak to było w klasztorze. I nikt nie wstaje równo z nim.

Szli dalej niewybrukowaną ulicą, pełną kałuż i błota. Kryte sitowiem chałupy nie różniły się wiele od tych, jakie mijali wcześniej w nadrzecznych osadach, tyle tylko, że na podwórzach nie widać było rybackiego sprzętu. Z małych, dzielonych na czworo okienek przesączało się na drogę słabe światło; zza obrośniętych paprociami sztachet warczały psy. Dość liczni jeszcze przechodnie mało zważali na obcych przybyszów. Niektórzy przypatrywali się nieco baczniej Zoi, która ledwie powłóczyła nogami, nisko zwiesiwszy głowę. Najdek obawiał się, że ktoś wreszcie zaczepi ich, choćby z pustej ciekawości, ale najwyraźniej podobnych włóczęgów spotykało się tutaj po zmroku równie często jak zdziczałe koty.

— Dziwnie jakoś… — Zerknął na Cabaja ponad karkiem Zoi. — Nikt nie pozdrawia, nie pyta, skąd i dokąd. Jak można tak żyć?

— Nie narzekaj, tak właśnie jest dobrze. Jak tylko zauważysz, że ktoś przygląda ci się za długo, albo co gorsza uśmiecha się do ciebie, odwróć się od razu i zmykaj w przeciwną stronę.

— Dlaczego?

— W Przymorzu nie brakuje cwaniaków, którzy potrafią rozpoznać przyjezdnego kmiotka, choćby po rozdziawionej buzi i wytrzeszczonych ślepiach. Udają życzliwość, narzucają się z pomocą, a potem oskubią takiego ze wszystkich zapoconych miedziaków, poupychanych w onucach.

— Ja i tak przecież nie mam niczego.

— Jesteś młody i zdrowy, to wystarczy. Takich jak ty golców poją mocnym winem, a potem nieprzytomnych odsprzedają na morskie krypy, gdzie biedacy muszą harować jak skazańcy.

Najdek próbował iść dalej ze spuszczoną głową, aby nie pochwycić czyjegoś przypadkowego spojrzenia, ale w ten sposób co rusz potrącał kogoś, co kończyło się rzuconym w plecy przekleństwem albo drwiną. Najchętniej czmychnąłby w którąś z cichych, ciemnych przecznic, jednak Cabaj wytrwale dreptał naprzód środkiem ulicy, nie zważając na łachy rozkisłego błota i placki krowiego gnoju.

Mimo nocnego chłodu chłopak spocił się mocno, nim wreszcie odźwierny przystanął przed kutą ozdobnie furtą.

— To tutaj. — Zadowolony z siebie Cabaj zastukał ciężką kołatką, z mrocznego podwórza odpowiedział głuchy pogłos.

Najdek rozejrzał się z nową nadzieją; za wysokim, obrośniętym pnączem murem musiało kryć się jakieś okazalsze domostwo.

— Tu mieszka mój przyjaciel sprzed lat, razem pływaliśmy na pierwsze wyprawy do Wysp Zewnętrznych po bursztyn. — Kuternoga znów zakołatał trzykrotnie. — Wzbogacił się z czasem i na miejscu próchniejącej budy postawił zgrabny pałacyk. Oczy was rozbolą, kiedy zobaczycie te wszystkie lustra, kolorowe szybki w oknach i miękkie dywany.

— Skoro zaczynaliście razem, jak to się stało, że on jest bogaty, a ty biedny? — zapytał przytomnie Najdek.

— Cóż… Po prostu w dojrzałym wieku wybrałem spokój klasztornego życia. — Cabaj westchnął. — Przekonasz się zaraz, kim mógłbym być, gdybym tylko zechciał. Może teraz okażesz mi trochę więcej szacunku.

Czekali jakiś czas, zaglądając przez pręty furty na drugą stronę, lecz nikt nie pojawił się na wysypanej żwirem ścieżce. W końcu Cabaj ponownie złapał za kołatkę.

— Mówiłeś, że to źle, jeśli ludzie będą nam się przyglądać? — Najdek rzucił za siebie ukradkowe spojrzenie. — Właśnie to robią.

Uporczywe stukanie do zamkniętej furty zwabiło paru ciekawskich. Ktoś oparł się o szczerbaty płot po drugiej stronie ulicy, ktoś inny zachichotał z okna.

— Niech po śmierci aniołowie nie puszczą ich za próg Niebios! — Odźwierny tym razem użył pięści zamiast kołatki.

Zaczęto wytykać ich palcami. Ktoś rzucił półgłosem jakąś kpinę, której zawtórował wybuch gromadnego śmiechu. Cabaj zacisnął dłonie na prętach i potrząsnął furtą, jakby zamierzał wyrwać ją z zawiasów.

— Pomyliłeś się, starcze.

Jakiś człowiek o szerokich ramionach, krótkiej szyi i złamanym nosie bez pośpiechu wyłonił się z ciemności w głębi podwórza. Oświetlał sobie drogę kagankiem, przy jego boku na żelaznym kółku pobrzękiwał pęk kluczy.

— Znam w tym mieście każdą ulicę lepiej niż ty drogę do wychodka — odwarknął wściekły Cabaj. — I nie jestem jeszcze taki stary. Otwieraj.

Tamten uśmiechnął się, ukazując przerzedzone zęby; zbliżył się jeszcze i uniósł wyżek kaganek.

— A ja ci mówię, że pomyliłeś się, dziadku. — Oparł guzowate czoło o pręty. — Nie dotykaj więcej kołatki, bo zostawiasz ślady brudnych paluchów.

Z tyłu zebrał się już spory tłumek, za płotami czerniała głowa przy głowie, szumiał rozbawiony gwar.

— Posłuchaj, młodzieńcze. — Na ostatnie słowo Cabaj położył szczególny nacisk. — Służysz tu, jak widzę, więc nie staraj się mędrkować zbyt wiele, tylko po prostu użyj klucza. A jeśli to dla ciebie zbyt trudne, idź do gospodarza i powiedz mu, że na ulicy czeka głodny i zziębnięty Cabaj. Przekonasz się, jak podziękuje ci za troskę, którą nam okazałeś.

Klucznik nie od razu przestał się uśmiechać. Najpierw postawił kaganek we wnęce przy furcie i sięgnął po ukrytą za murem pałkę, gęsto nabijaną ćwiekami.

— Gospodarz jest w kąpieli, i to nie sam. Bardzo nie lubi, żeby mu w takich chwilach przeszkadzać. — Wsunął włochatą łapę do kieszeni, wydobył garść drobniaków i przez pręty cisnął w błoto. — Mam dobre serce. Bierz, dziadku, jałmużnę i znikaj, bo jeśli zmusisz mnie do otwarcia furty, między tą pałką a twoją głową nie będzie już żadnej przeszkody.

Głosy na ulicy ucichły. Sąsiedzi wyciągali zza płotów szyje, żeby lepiej słyszeć.

Cabaj długo i głośno wypuszczał przez nos powietrze. Wydawało się, że gdy znowu zaczerpnie oddechu, padną obelgi twarde jak kamienie, jednak zamiast tego uniósł tylko kulasa, przepchnął przez pręty i z całych sił przygwoździł żelaznym okuciem stopę tamtego do ziemi.

Potem odwrócił się i odszedł, wdeptując miedziaki w błoto; nie obejrzał się nawet na klucznika, który zawisł uczepiony furty, wyjąc z bólu. Ludzie rozstępowali się przed Cabajem, zadowoleni z widowiska; niektóry poklepywali go przyjacielsko po plecach.

Zgnębiony Najdek pociągnął Zoję w ślad za nim.

Maszerowali długo, ciągle w dół. Ulica zmieniała się stopniowo — stała się szersza, pojawiły się pierwsze piętrowe kamienice, bruk, rynsztoki i chodniki — ale też pustoszała coraz wyraźniej. Z bocznych zaułków porywy zimnego wiatru wymiatały śmieci. Było już bardzo późno. Skrzypiały zamykane bramy, trzaskały okiennice, robiło się coraz ciemniej. Nie było już nawet widać ostatnich przechodniów. Słyszeli tylko ich pośpieszne kroki, kiedy znikali w sieniach. Odźwierny także śpieszył się, a ponieważ Zoja słabła z każdą chwilą, Najdek nadążał za nim z coraz większym trudem.

Cabaj zatrzymał się wreszcie przed bramą jakiegoś domu — bardzo dużego, o czterech piętrach — zastukał kołatką, a gdy nikt nie odpowiedział, kopnął w drzwi drewnianą nogą. Tym razem nie musieli czekać, jak poprzednio; już po chwili pisnęły zawiasy okiennicy ponad wejściem.

Na ulicę chlusnęła cuchnąca ciecz.

— Zabieraj się stąd, łachmaniarzu, albo wypróżnię ci na głowę drugi nocnik! — zagroził ktoś z góry, ale bez wielkiej złości, jakby nie po raz pierwszy odpędzał w ten sposób natrętów.

Kuternoga, który uniknął zbrukania, cofając się w odpowiedniej chwili przewidująco o dwa kroki, zadarł głowę, krzyżując ramiona na piersi.

— Gdzie twoja gościnność, Plizga? — odkrzyknął. — Dawniej nigdy nie witałeś mnie w ten przykry sposób.

Człowiek w oknie odstawił na parapet puste naczynie i wychylił się bardziej.

— Kto jesteś?

— Cabaj.

Przeciągające się milczenie tamtego zdradzało zaskoczenie.

— Znałem tylko jednego Cabaja, przed wielu laty — wymruczał w końcu — ale ten podobno oszalał na starość i zaszył się w jakimś klasztorze.

— Za to u ciebie wszystko w porządku, jak widzę. Nie zgniłeś w lochu, chociaż zawsze ci to przepowiadałem.

— Poświeć na twarz, niech cię zobaczę!

— Nie mam czym. Ale to powinno cię przekonać. — Skrobnął okuciem kulasa po bruku, aż poszły iskry.

— Cabaj! — Po raz pierwszy w głosie ostrożnego gospodarza zadrgały nieco bardziej przyjazne tony, lecz zniknęły już w następnych słowach. — Kto jest z tobą?

— Tylko dwoje dzieciaków.

— Twoje?

— Gdzie tam! W klasztorze trudno dorobić się bękartów. To sieroty, ja im tylko trochę pomagam.

— A więc to prawda, że oszalałeś. Dawniej los sierot obchodził cię tyle, co i mnie. Czyli wcale.

— Czy musimy to rozważać na ulicy? — Zniecierpliwiony Cabaj obejrzał się w stronę jednej z przecznic, skąd dobiegły ochrypłe słowa jakiejś bełkotliwej przyśpiewki. — Mamy kłopoty. Szukają nas strażnicy, musimy ukryć się, aż sprawa przycichnie.

— Taak… Jednak są rzeczy, które nigdy się nie zmieniają. Zawsze miałeś powody, żeby unikać strażników. — Rozmówca w oknie westchnął smutno, jak ktoś całkowicie pozbawiony złudzeń co do ułomności natury ludzkiej. — No dobrze, nie odpędzę przecież dawnego znajomego od progu. Możesz przechować się u mnie przez jakiś czas, ale bez nich.

— Jesteśmy razem.

— Przykro mi. Nie prowadzę sierocińca.

— Nie proszę przecież, żebyś brał ich na utrzymanie! — Cabaj na chwilę stracił opanowanie, ale zaraz odetchnął głęboko i dalej ciągnął już spokojniej: — Czy oszukałem cię kiedyś? Zapłacę za pokój i jedzenie, znajdę tylko jakąś robotę.

— Czy to znaczy, że nie masz pieniędzy? — Plizga stękał w rozterce, przesuwając nocnik po parapecie z lewa na prawo i z powrotem. — Chyba nie mogę nic dla ciebie zrobić. Mam kamienicę pełną od piwnicy po strych różnych golców, niektórzy zalegają z czynszem po pół roku. Żeby was przyjąć, musiałbym kogoś wyrzucić.

— Pozwól chociaż posiedzieć w sieni do rana!

— Żeby twoje dzieciaki szczały mi po kątach? Nie, stary. Pozbądź się ich, a potem wróć, może coś wymyślimy.

Nie czekał na odpowiedź. Splunął na chodnik i zatrzasnął okiennicę.

Wydawało się, że Cabaj nie dosłyszał ostatnich słów, bo stał wciąż przed bramą, jakby czekał, aż ktoś mu otworzy. Dopiero w jakiś czas potem odwrócił się i z wolna powędrował dalej, bez krzyków i pomstowania.

Zoja zdołała dobrnąć jeszcze do następnego rogu, ale tam zwiotczała nagle i osunęła się na krawężnik.

— Zaczekaj! — krzyknął Najdek.

Cabaj zawrócił. Drobny deszczyk, który siąpił od dłuższego czasu, spłukał z niego gorycz upokorzenia.

— Pieniądze psują ludzi, mały. — Wykonał nieprzyzwoity gest w stronę, z której przyszli, zamykając w ten sposób ostatecznie sprawę. — Biedny może liczyć tylko na biednego. Powinniśmy zejść aż do przystani, między zwykłymi ludźmi morza na pewno nie zginiemy.

— Czy to daleko?

— Po drugiej stronie miasta.

— Zoja chyba nie da rady… Potrzebuje odpoczynku.

Cabaj rozejrzał się uważnie, choć w zasięgu wzroku światło tliło się ledwie w paru oknach i trudno było dostrzec cokolwiek nawet po drugiej stronie ulicy.

— Ostatecznie tutaj też znajdzie się parę drzwi, do których śmiało możemy zapukać. — Dziarsko zatarł dłonie, ale teraz, w ciemności, w deszczu, jego słowa nie brzmiały tak przekonująco, jak jeszcze niedawno. — Tam za rogiem, w podwórzu, dawniej mieszkała młoda wdowa po piekarzu. Nigdy potem nie jadałem już takich chrupiących bułeczek jak u niej.

— Dobrze ją znałeś?

— Nieźle. — Uśmiechnął się do wspomnień, lecz zaraz odchrząknął, jakby zakłopotany. — Zaczekajcie tutaj, sprawdzę, co u niej słychać. Mogła się wyprowadzić albo wyjść za mąż za jakiegoś dusigrosza.

Gdy pokuśtykał w ciemność, Najdek przysiadł na krawężniku obok Zoi. Martwił się o nią coraz bardziej. Próbował z nią rozmawiać, ale była na to zbyt wyczerpana, ledwie mogła dać znak ruchem głowy, że rozumie. Oddychała płytko i szybko, drżały jej dłonie; czasem zamierała w całkowitym bezruchu, jakby nasłuchując czegoś w oddali… Albo w głębi siebie.

Cabaj wrócił dość szybko, pomrukując pod nosem i jakoś nieporadnie wlokąc kulasa po mokrym bruku. Bez słowa pochylił się, chwycił dziewczynę za ramię i dźwignął.

Najdek domyślił się łatwo, że zamiast chrupiących bułeczek czeka ich dalsza tułaczka. Wstał; ostry podmuch wiatru zaciął deszczem prosto w twarz.

— Co się stało? Nie zapamiętała cię?

Cabaj przeszedł parę kroków, ale gdy spostrzegł, że Zoja bez pomocy nie potrafi utrzymać się na nogach, podniósł ją i zarzucił sobie na barki, jak wtedy, w noc ucieczki z jaskini czarownicy.

— Zapamiętała, może nawet za dobrze. — Odsapnął, ruszył dalej naprzód. — Dziwna rzecz z tymi wspomnieniami. Ja wolę pamiętać te dobre, ale widać są i tacy, którzy zachowują tylko złe.

— Nie przyjmie nas, choćby do rana?

— Powiedziała, że nie ma u niej miejsca dla kogoś, kto bez pożegnania znika na dwadzieścia lat. To jedno pozostało jej w pamięci z tych wszystkich miłych chwil, które spędziliśmy razem. — Ten kolejny zawód wzbudził w nim chyba więcej rozżalenia niż gniewu. — Kiedyś byłem przystojny, mogłem przebierać w posażnych pannach, a jednak poszedłem do klasztoru. To powinno dać ci do myślenia, mały.

— Nie możemy tak błąkać się przez całą noc!

— Przecież się nie błąkamy. Wiem, dokąd iść. Jeszcze dwie przecznice i wyśpimy się w gościnnym domku starego rybaka. Kiedyś ocaliłem mu życie, gdy złapała go burza na morzu i jego krypa poszła na dno. Nie miał własnych dzieci, chciał mnie usynowić, ale ja już wtedy czułem wstręt do woni ryb.

Dwie przecznice dalej znaleźli jednak tylko pusty, zachwaszczony placyk między piętrowymi kamienicami, z resztkami gruzu w narożniku. Cabaj zatrzymał się na dłuższą chwilę, rozgarnął kulasem zielsko, jakby chciał odnaleźć choć wdeptany w ziemię próg.

— To już tyle lat… — westchnął wreszcie, zasmucony. — Umarło się biedakowi, a ludziska rozebrali cegły na chlewiki.

Oddech Zoi stał się chrapliwy. Rzęziła to głośniej, to ciszej, usiłowała podnieść opartą na ramieniu odźwiernego głowę, ale prawie od razu poddała się. Zalękniony Najdek z bliska zajrzał jej w twarz, lecz w mroku nie mógł dostrzec, czy powieki są jeszcze choć trochę uchylone.

— Mam tego dosyć! — Strach znalazł ujście w nagłym wybuch złości. — Obiecywałeś, że w Przymorzu wszystko będzie dobrze, ale jakoś nie możemy trafić do tych twoich przyjaciół. Wiesz chociaż, gdzie jesteśmy?

Cabaj nie obruszył się, nie parsknął nawet po swojemu. Przygarbiony pod ciężarem dziewczyny rzucał w różne strony spojrzenia spod namarszczonego czoła.

— Dawno mnie tutaj nie było, po ciemku wszystkie ulice wyglądają podobnie — odezwał się z ociąganiem. — Tam dalej, na wprost, jest chyba do plac targowy, gdzie będzie można schować się pod straganami przed deszczem. Czy może raczej trzeba skręcić na skrzyżowaniu w lewo, a potem kładką nad kanałem?

Najdek uświadomił sobie, że Cabaj jest równie bezradny, jak i on sam. To odkrycie niespodziewanie uspokoiło go. Gdy głowa ochłonęła ze zbyt wybujałych nadziei, mógł wreszcie zastanowić się rozważniej nad najbliższą przyszłością.

— Już dobrze. Nic wielkiego się nie stało, bywało przecież gorzej. — Na razie nie znalazł bardziej przekonywających słów na pocieszenie strapionego kuternogi. — Poradzimy sobie jakoś.

— Pewnie, pewnie…. — Cabaj wciąż patrzył na gruzowisko, ssąc w przygnębieniu wargę. — Wiesz, mały, nie mogę się jakoś w tym wszystkim połapać. Tam, za murami, czas płynął inaczej. Dzień podobny do dnia, noc do nocy, ani człowiek pomyślał, jak wiele tego przeleciało. Dopiero tutaj… Nagle — buch! — jakby mi kto dał cegłą w łeb, i już wiem, że jestem stary.

— Dlaczego? — Roztargniony Najdek błądził spojrzeniem gdzieś w dole ulicy, gdzie mrok szumiał ledwie dosłyszalnie morzem.

— Skoro domy umierają przede mną, to i dla mnie chyba nie może już być daleko.

Chłopak niecierpliwie machnął ręką.

Cabaj wyprostował się, nieco urażony. Z jego wydatnych brwi kapała deszczówka.

— Cóż, wybacz, jeśli cię zanudzam…

— Tss! — Najdek przerwał mu znowu, otarł szybko rękawem mokrą twarz. — Ktoś chyba tu idzie.

Kuternoga także wsłuchał się w rozszumianą noc. Po chwili drgnął, poprawił Zoję na plecach i odwrócił się w stronę najbliższej przecznicy.

— Masz dobre uszy. Znikamy, mały.

Najdek z wahaniem przestąpił z nogi na nogę, raptownie potrząsnął głową.

— To tylko jeden człowiek. Zaczekajmy, zapytamy o drogę do przymorskiego klasztoru.

— Po co ci klasztor? Dopiero co uciekliśmy z jednego.

— Przy klasztorze musi być przytułek dla ubogich. Odżałujemy jakoś lustra i kolorowe szybki w oknach, ale za to odpoczniemy pod dachem, a rankiem może dadzą nam po sucharze na głowę.

— Zgłupiałeś? Ruszaj się!

— Idź sam, jeśli chcesz, ale zostaw Zoję. — W słowa Najdka niepostrzeżenie znowu wślizgnął się gniew. — Wiem, przytułek to nie miejsce dla kogoś takiego jak ty, kto mógł być bogaty, tylko nie chciał, ale ja jestem biednym sierotą. Dla mnie wystarczy byle suchy kąt i zawszony koc.

Tym razem to kuternoga położył palec na ustach, rozdymając w podnieceniu nozdrza.

— Przestań się wyzłośliwiać i posłuchaj! — Zawiesił głos; między murami kamienic rozbrzmiewały słabym echem odległe jeszcze kroki. — Podkute buty. To strażnik.

— I co z tego? Niech nas zamknie, to na jedno wychodzi. W ciemnicy nakarmią nas przynajmniej. Włóczęgów na pewno nie trzymają długo, przez te parę dni odpoczniemy sobie.

Nie zastanawiając się dłużej pobiegł przed siebie środkiem ulicy, rozchlapując kałuże. Słyszał z tyłu śpieszne kuśtykanie Cabaja, ale nie oglądał się. Pragnął odczarować wreszcie to niegościnne miasto o tysiącach zamkniętych na głucho drzwi, oswoić je i przypisać mu jakąś twarz, choćby to miało być jedynie surowe oblicze nocnego strażnika.

Niebawem dostrzegł ślizgający się po mokrym bruku krąg światła — tamten niósł latarnię. Chłopak zwolnił, przetruchtał jeszcze paręnaście kroków i zatrzymał się. Przyszło mu do głowy, że jeśli tak wyskoczy nagle z ciemności, strażnik łatwo może wziąć go za jakiegoś spłoszonego złodziejaszka i potraktować dużo gorzej niż zwykłego łazika. Przeczesał palcami włosy, obciągnął koszulę, uspokoił oddech i wolno ruszył dalej.

Tamten, ostrzeżony już tupotem, czekał na skrzyżowaniu, unosząc wyżej latarnię. Najdek nie widział go dobrze, dostrzegał jedynie zwalistą sylwetkę i wielkiego, czarnego psa przy nodze, który powarkiwał głucho, szarpiąc smycz. Chłopak znów zaczął oddychać szybciej; niejasna jeszcze obawa spadła mu na ramiona niczym ciężki płaszcz. Potknął się raz i drugi, a potem przystanął. Uwierało go jakieś niedawne, a jednak mocno zamglone wspomnienie, podobne do złego snu, który pozostawił po sobie samo doznanie lęku, bez żadnej treści.

— Kto tam się szwenda po nocy? — zawołał strażnik.

Stopy Najdka nagle zrobiły się zimne i ciężkie; nie mógłby zrobić teraz nawet kroku. Poznał głos Gurgula — i jednocześnie przypomniał sobie, że po raz ostatni słyszał go, gdy leżał półprzytomny w beczce po winie.

— Podejdź bliżej, nie chowaj się w ciemnościach! — huknął dawny dowódca klasztornej straży, kołysząc się mocno na piętach. Musiał sporo wypić na rozgrzewkę.

W górze ulicy wciąż postukiwał miarowo Cabajowy kulas; ten swojski dźwięk pomógł Najdkowi opamiętać się nieco. Zaczął cofać się powolutku, tyłem, prawie nie odrywając podeszew od ziemi. Miał nadzieję, że dopóki uda mu się zachować całkowitą ciszę, nie wydarzy się nic więcej.

— Głuchy jesteś? A może masz powód, żeby się nie pokazywać? — Gurgulowi odbiło się przeciągle. Pies charczał, targając smycz. — Uważaj, bo będę musiał poszczuć na ciebie tego diabła. Dopiero się poznajemy i nie wiem, czy uda mi się go w porę odwołać.

Jeszcze krok, jeszcze jeden. Jeszcze pół.

Pies ciągnął tak mocno, że strażnik musiał szerzej rozstawić nogi. Światło latarni rozrzucało cienie po ścianach kamienic.

— On cię zadusi, głupku, ani zipniesz! — ryknął. Zaraz potem stracił równowagę i wypuścił smycz.

Choć Najdek odwrócił się natychmiast i rzucił do ucieczki, miał wrażenie, że każdy jego ruch napotyka opór, jak pod wodą. Słyszał wyraźnie chrobot pazurów na kamieniach i urywany psi oddech. Biegł skulony pod górę, w każdej chwili oczekując uderzenia w plecy, które zwali go z nóg. Myślał o tym, jak upaść, którą ręką osłonić twarz, a którą gardło.

Nagle odbił się od brzucha Cabaja, w oszołomieniu potrząsnął głową. Nie zdążył nawet krzyknąć. Idźwierny złapał go za kark i cisnął w bok, pod mur.

Nie mógł usłyszeć słabego kląsknięcia, ale domyślił się go z powodu nagłej ciszy, która zadzwoniła mu w uszach. Podniósł się na kolana, na wpół zamroczony po upadku. Spojrzał na ulicę.

Pies leżał u stóp Cabaja, z pokornie podwiniętym ogonem i pyskiem złożonym na łapach. Skamlał cichutko, jak opuszczone przez matkę szczenię.

Cienie na ścianach poruszyły się znowu, gdy Gurgul przełożył latarnię do lewej ręki, a prawą sięgnął rękojeści miecza.

— O, więc mamy tutaj i czarownicę! — odezwał się zmienionym, całkowicie trzeźwym głosem. — Chyba już wiem, kim jesteście. Tęskniłem za wami.

Skoczył przed siebie, załomotały podkute buciory. Cabaj rozejrzał się szybko, jakby w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca, gdzie mógłby złożyć Zoję, ale chyba zrozumiał, że gołymi pięściami nie obroni ani siebie, ani jej, więc tylko czekał, patrząc ponuro na zbliżającego się strażnika.

Za plecami Najdka cicho skrzypnęły zawiasy, jedno skrzydło bramy uchyliło się lekko.

— Szybko, chłopcze, tutaj! — dobiegły go zdyszane słowa.

Nie odpowiedział, nie obejrzał się nawet; czas był teraz zbyt cenny. Gwizdnął przenikliwie. Gdyby Cabaj zawahał się choć na chwilę, Gurgul dopadłyby go na pewno, lecz na szczęście odźwierny zachował przytomność umysłu i nim chłopak zdążył wstać na nogi, już był przy nim. Razem wpadli za wpółotwartą bramę, która natychmiast zatrzasnęła się za nimi, tłumiąc wściekły wrzask strażnika. Niemal równo ze szczęknięciem żelaznej sztaby potężne uderzenie z tamtej strony sprawiło, że znad futryny posypały się kawałki pokruszonej zaprawy.

— Otwierać! — Brama zadrżała pod kopnięciem. Zaraz potem Gurgul wraził ostrze miecza w szparę między jej skrzydłami. — Otwierać, bo podpalę kamienicę!

Odźwierny cofnął się przezornie, ale odkrzyknął hardo:

— To Przymorze, zbóju! Tutaj podpalaczom leją w gardło roztopiony ołów.

Rozjuszony strażnik natarł na bramę z taką siłą, że ciężka sztaba aż podskoczyła w uchwytach. Zaniepokojony Cabaj odstąpił jeszcze dalej w głąb sieni.

— Kiedy przybiegną mu na pomoc inne szlifibruki, łatwo wyłamią te stare deski — mruknął ciszej.

Dopiero teraz obaj z Najdkiem spojrzeli w bok, gdzie u wylotu nisko sklepionego korytarzyka stała młoda kobieta z kagankiem w dłoni.

— Dzięki ci, zacna panienko, za ratunek, ale jeśli nie znajdziesz nam błyskiem jakiejś dobrej kryjówki, twoja pomoc i tak nie zda się na nic — zagadał szybko odźwierny.

— Zacne panienki o tej porze leżą już w łóżkach, ale podoba mi się, że mnie tak nazwałeś. — W półmroku błysnęły jej białe zęby. Przysunęła kaganek bliżej i wtedy mogli zobaczyć, że miała na sobie pstrokatą kieckę, czerwoną chustę zarzuconą na ramiona, a w rozpuszczone włosy wplotła kolorowe tasiemki. — Chodźcie za mną, pokażę wam drugie wyjście.

Zniknęła w ciasnym korytarzyku. Cabaj przez chwilę patrzył za nią nieufnie, lecz gdy brama zatrzeszczała pod kolejnym ciosem, pchnął chłopaka przodem i pokuśtykał za nim.

Przewodniczka szła szybko. Z trudem za nią nadążali, wpatrzeni w kopcący pod ceglanym sklepieniem kaganek. Przedostali się do sąsiedniej sieni — znów usłyszeli wyraźniej przekleństwa Gurgula, za zamkniętymi drzwiami przetoczył się tupot wielu stóp — jednak nie zatrzymali się. Dziewczyna poprowadziła ich dalej, schodami w dół, do wilgotnych piwnic, potem znów w górę, znów przez sień. Wreszcie zniknęła w głębokiej wnęce, skrzypnęły jakieś drzwi i na powrót wchłonęła ich dżdżysta noc.

Nie wyszli na ulicę. Znaleźli się w niewielkim kwadratowym podwórzu, z trzech stron otoczonym ślepymi murami bez okien. Czwartą ścianę tworzył tył niepozornej, dwupiętrowej kamienicy. Ponad jedynymi drzwiami kołysała się w podmuchach wiatru czerwona latarenka.

— Na trąbę Archanioła, znam to podwórko… — Cabaj zrobił ruch, jakby chciał zawrócić, ale dziewczyna stała na schodkach, którymi tu zeszli.

— Bywałeś tu? — Zdmuchnęła niepotrzebny już kaganek; latarenka rozpraszała w ciemności czerwonawą poświatę. — No, nie ma się czego wstydzić. Zaglądają do nas lepsi od ciebie.

Cabaj mruknął coś niewyraźnie, wzruszył ramionami.

— To w każdym razie nie jest miejsce dla dzieciaków — odpowiedział po krótkiej zwłoce z przesadną surowością, aby odzyskać pewność siebie. — Jesteśmy wdzięczni, że otworzyłaś bramę, ale dalej pójdziemy w swoją drogę.

— Dokąd? Złapią was, kiedy tylko pokażecie się na ulicy. Od trzech dni strażnicy węszą w śródmieściu i na przystani, wypytują o was. Nie wiem, czym zawiniliście, ale nigdy nie widziałam, żeby tak bardzo chcieli kogoś znaleźć. A najgorszy ten wiecznie pijany bydlak! Przez niego nasze dziewczyny boją się wychodzić nocami, bo zaczepia każdą, wyzywa i bije. — Splunęła przez ramię, całkiem po męsku. — Tylko dlatego wam pomagam, jemu na złość. Niech go czarna krew zaleje!

— Uważaj na niego, zacna pa… — Kuternoga odchrząknął, zmarszczywszy brwi. — Uważaj, dziewczyno. On nie odpuści. Jeśli domyśli się, kto wszedł mu w drogę, wpadnie tutaj z paroma zbirami i pohula z wami po swojemu.

— O to się nie martw, na pewno nie widział mnie w bramie. Pomyśl raczej o sobie i o tych dwojgu. Najbardziej szkoda mi małej. W Przymorzu już od paru lat nie spalili żadnej czarownicy. Pół miasta się zbiegnie, żeby zobaczyć stos.

— Ona nie jest czarownicą! — Ośmielony Najdek ubiegł odpowiedź Cabaja. — Ale to prawda, że nie mamy dokąd pójść. Zostaniemy tutaj.

*

Przespał jak zabity resztę nocy i połowę dnia. Zbudziło go gruchanie gołębi. Przez chwilę w popłochu próbował przypomnieć sobie, gdzie jest. Pamiętał tylko, że wspiął się tutaj po stromych, trzeszczących schodach, a potem, choć starał się stąpać bardzo ostrożnie, niemal na każdym kroku obijał się o kanty starych mebli i skrzyń, potykał na zwojach grubych lin, wplątywał w porozwieszane między drewnianymi słupami dawno już sparciałe sieci.

Usiadł, rozglądając się ciekawie.

Strych był wielki, ciemny i bardzo zagracony; światło wpadało tu ukośnymi smugami przez brudne szyby paru małych okienek w pochyłym dachu. W mętnym oświetleniu wisiał kurz, poruszany od czasu do czasu skrzydełkami zabłąkanych ciem. Zewsząd dobiegały mysie piski, niekiedy gdzieś na krokwi przemknął cień dużego szczura.

— To wprawdzie nie izba gościnna, ale ujdzie. — Cabaj leżał z rękami pod głową na rozścielonych wprost na podłodze pustych workach. — Posiedzimy tu parę dni, potem znajdę coś lepszego.

Najdek skinął głową, obejrzał się niepewnie na zamknięte drzwi, potem poszukał wzrokiem Zoi.

Siedziała nieopodal, oparta o najgrubszy, środkowy słup, wprost pod uchylonym okienkiem, przy którym stała spowita pajęczynami drabina. Zadarłszy głowę, wpatrywała się nieruchomo w zapaćkaną ptasimi odchodami szybkę.

— Co z nią? — zagadnął cicho odźwiernego.

— A skąd mam wiedzieć? Chyba lepiej. Siedzi tam od świtu, ani drgnie.

Ziewnął, podniósł się ciężko, palcami wyczesał z brody jakieś wióry.

— Dopilnuj, żeby przespała chociaż parę godzin, jak się już napatrzy, bo padnie następnej nocy. Wrócę wieczorem.

— Dokąd idziesz? — zapytał szybko Najdek, przestraszony myślą, że odźwierny mógłby ich tutaj porzucić.

— Ktoś musi zatroszczyć się o wieczerzę. Dziewczyna zostawiła nam wczoraj pół bochna chleba i dzbanek wody, ale one nie mają tutaj nawet kuchni, jadają po gospodach, gdzie się zdarzy.

— Masz jeszcze jakieś pieniądze?

— Ani miedziaka, mały. Ale nie martw się, w Przymorzu nikt nie umiera z głodu. Na posiłek można zapracować, można też go wyżebrać albo ukraść. — Tupnięciem wypłoszył spod sterty plecionych koszy pokrytego liszajami kocura o zapadniętych bokach. — Nie wychodźcie stąd, choćby się paliło. Sam jeden nie będę rzucać się w oczy, ale was łatwo rozpoznać, a już na pewno ją.

— Mówiłeś, że w mieście nikt nie zwróci na nas uwagi…

— Skąd mogłem wiedzieć, że Gurgul już będzie tu na nas czekał? Na pewno nie działa sam. Ktoś musiał powiedzieć mu, że uciekliśmy z Rogacza, ilu nas jest, dokąd płyniemy. Widziałem go jeszcze na rzece, kiedyście siedzieli w beczkach. Ukryłem twarz pod kapturem i kulasa pod kapotą, wyglądałem jak flisak, to i nawet na mnie nie spojrzał. Ale teraz już wie, że jesteśmy w Przymorzu. Strażnicy pokręcą się jeszcze w okolicy ze dwa albo trzy dni, ale on nie odpuści. Będzie nas tropić, będzie pić z żebrakami i rozdawać sierotom na ulicach słodycze, byle tylko dowiedzieć się, gdzie jesteśmy.

— Czemu się tak na nas zawziął? Po co mu Łaska? Przecież nawet nie będzie wiedział, jak się nią posłużyć.

— To mnie właśnie martwi, mały. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonany, że ponad nim musi być ktoś inny, kto poszczuł go na nas. Ktoś na tyle wpływowy, że potrafił skłonić do pomocy strażnika z klasztoru nad rzeką, postawił na nogi żołnierzy, strażników rzecznych i miejskich, i sam już nie wiem, kogo jeszcze. — W skupieniu poskrobał paznokciem nasadę nosa, spojrzał z ukosa na chłopca i zapytał nagle:

— Pamiętasz dobrze tamten wieczór, kiedy widziałeś go po raz ostatni?

— Tak. Opowiadałem ci o tym.

— Mówiłeś, że chciał ukraść anielskie pióro, a potem… Przypominasz sobie?

— Pewnie. Tego się nie da zapomnieć.

— Ja myślę, mały, ja myślę… A teraz, kiedy go znowu spotkałeś, nic nie wydało ci się podejrzane?

— Czy ja wiem? Było ciemno, mało widziałem. — Najdek zastanowił się przez chwilę. — Prawda, szybko pozbierał się po tym wszystkim. Przecież wtedy stracił rękę. Ktoś słabszy leżałby pewnie przez miesiąc, a on już rozrabia jak dawniej… — Nagle urwał, oczy rozszerzyły mu się zdumieniem. — Zaraz! Wydawało mi się, że w jednej ręce trzymał latarnię, a w drugiej smycz, a przecież…

Nie dokończył, ale odźwierny i tak potwierdził zmarszczeniem brwi.

— Mnie się też tak wydawało, mały.

— Więc może to jednak nie on, tylko ktoś bardzo podobny?

— Przyjrzałem mu się dobrze, zdążył podbiec całkiem blisko. Wyglądał tak samo, ryczał tak samo, i nawet cuchnął tak samo jak dawniej. To on.

— Ale… To niemożliwe!

— W Przymorzu wszystko jest możliwe, mały. — Cabaj nieoczekiwanie uśmiechnął się, przymrużając jedno oko. — No, głowa do góry. Poradzimy sobie. Gurgul może jest i mocny, ale głupi. Kto chce wiedzieć, co się dzieje w mieście, nie może zaczynać od gnębienia ulicznic.

Odszedł, pogwizdując z udaną beztroską, jakby chciał przekonać Najdka, że teraz naprawdę wszystko zacznie się dobrze układać.

Przez następne parę godzin Zoja nie opuściła swego miejsca pod słupem, wpatrzona uporczywie w mały kwadrat jasności. Najdek pokręcił się w pobliżu, zajrzał tu i tam, znalazł stary kożuch z dziurami powygryzanymi przez mole, kilka zapałek i ogarek świeczki — jednak nie odchodził dalej, żeby przypadkiem nie narobić hałasu i nie wzbudzić w mieszkańcach górnych pięter niepotrzebnej ciekawości. Aż do zmroku prawie nie rozmawiali; Zoja starała się nie uronić ani odrobiny z wątłego strumienia słonecznej Łaski, a Najdek trochę drzemał, trochę rozmyślał, nasłuchując coraz niecierpliwiej, czy schody nie zaskrzypią pod krokami kuternogi.

Cabaj wrócił sporo po zachodzie Słońca, gdy płomyk ogarka już zaczynał chwiać się i kopcić. Sapiąc głośno przepchnął się między gratami, bez słowa rzucił na podłogę sakwę, odwrócił dnem do góry zardzewiały kocioł i usiadł na nim ciężko.

— I jak? — zapytał chłopak po chwili ciszy.

— Wiele się tu zmieniło przez ostatnie dwadzieścia lat. — Głos odźwiernego nie brzmiał już tak dziarsko jak przedtem. — Niby miasto takie samo, wszystko na swoim miejscu, tylko na ulicach same obce twarze. Dawniej w każdym zaułku miałem jakiegoś znajomka, ale wielu poginęło na morzach, inni wynieśli się nie wiadomo gdzie albo oglądają Słoneczko przez kraty. A i ci nieliczni, którzy pozostali, nie zawsze mieli ochotę przypomnieć sobie, że się znamy.

Nadjek pokiwał głową, jakby słuchał z uwagą skarg Cabaja, choć naprawdę myślał tylko o swoich ćwierkających z głodu kiszkach.

— Na szczęście jedno się tutaj nie zmieniło, obrotny człowiek zawsze da sobie radę. — Sięgnął do sakwy, wydobył pachnący bochen chleba, pęto kiełbasy, kilka cebul i jabłek, wreszcie pękatą butelczynę w plecionce. — Jedz, mały, na zdrowie. Przypomnij sobie, jak to miło kłaść się spać sytym.

Najdek odgryzł duży kawał kiełbasy, żuł przez jakiś czas, pomrukując z zadowolenia, ale potem naraz jego szczęki znieruchomiały.

— Kradziona? — zapytał z pełnymi ustami.

— A jeśli tak, to co? Będziesz pościć? — Podrażniony Cabaj odkorkował butelkę i pociągnął długi łyk. — Nie martw się, nie musisz brudzić sobie sumienia. Wygrałem wszystko w kości, mniej więcej uczciwie.

— Mniej więcej? To znaczy, że nie całkiem?

— Gdyby było całkiem, skończyłoby się na robaczywych sucharach i zjełczałym serze. We wszystkim należy zachować umiar, mały, w uczciwości też.

Wyciągnął się na rozpostartych workach i już po chwili chrapał głośno.

Chłopak najadł się na zapas, popił wodą z dzbanka i ułożył się wygodnie, podsunąwszy pod głowę zwiniętą kapotę. Z ulgą wyciągnął nogi; spod opuszczonych rzęs patrzył jeszcze na dogasający ogarek, aż wreszcie knot zaskwierczał po raz ostatni i zgasł. Niepowstrzymany przypływ senności od razu stłumił wszelkie dźwięki, które jeszcze niedawno wzbudzały niepokój. Najdek pomyślał nawet, że ostatecznie to opuszczone poddasze nie było aż tak odpychającym miejscem, jak osądził z początku. Przy odrobinie pomysłowości można by urządzić się tutaj całkiem wygodnie.

Tchnienie mrozu na twarzy wyrwało go nagle z tego błogostanu. Otworzył oczy. Mimo całkowitych ciemności odgadł, że Zoja pochyliła się nad nim. Każdy jej oddech studził jego rozpalone czoło.

— Co się stało? — wydukał, rozbudzony zupełnie w jednej chwili.

Wyprostowała się. Najdek usłyszał jakiś rwany stukot — zesztywniał z lęku, gdy uświadomił sobie, że to szczękanie zębów Zoi.

— Za mało Słońca, za mało… — wyszeptała. — Jestem bardzo słaba. Nie wiem, czy wytrzymam do rana.

— Jak mogę ci pomóc?

— Nie możesz… Nikt nie może. — Znów oparła się o słup i przez dłuższy czas zbierała siły; każde słowo kosztowało ją wiele trudu. — Idźcie stąd, obaj. Musicie być daleko… kiedy zasnę.

Najdek zerwał się, gotów gołymi pięściami walczyć z niewidzialnym wrogiem.

— Nie zaśniesz, nie pozwolę na to!

Przyskoczył do niej, odnalazł w mroku jej rękę. Była tak zimna, że na chwilę zwątpił, czy dotyka żywego ciała, w którym bije jeszcze serce. Próbował rozcierać skostniałe palce w dłoniach, chuchał na nie, przyciskał do własnych policzków, okrył nawet Zoję kożuchem aż pod brodę, jednak to wszystko nie mogło jej rozgrzać. Marzła od wewnątrz, gasła powoli z niedostatku Łaski. Wydłużały się przerwy między świszczącymi oddechami, na koniec broda opadła jej na pierś i choć Najdek potrząsnął nią mocno za ramiona, nie zdołała już dźwignąć głowy.

— Nie zasypiaj! — zawołał zrozpaczony.

Nagle odczuł wyraźnie, że demon już tu jest. Tym razem nie wtargnął na strych z wyciem lodowatego wichru, ale wślizgnął się cicho jak złodziej, przeniknął mrozem przez szpary w dachu i zawisł niczym czarny opar gdzieś ponad krokwiami. Najdek chciał krzyczeć, ale nie mógł, zimny uścisk dławił mu gardło. Miał wrażenie, że demon umyślnie przedłuża tę chwilę, żeby czerpać przyjemność z jego bezsilnej trwogi. Gdy upadły anioł spłynął spod dachu, wypełnił strych swą bezcielesną obecnością; od tej chwili nie pisnęła już ani jedna mysz, nie zachrobotał kornik w belce, nie zaszeleściła skrzydełkami ćma. Powietrze stało się zimne i bardzo rozrzedzone, jak wysoko w górach. Chłopak poczuł, że z nosa i z uszu puściła mu się krew. Nie mógł się poruszyć, nie mógł oddychać, nie mógł nawet zamknąć oczu; serce biło coraz wolniej, coraz słabiej, aż wreszcie ustało zupełnie.

W tej najgorszej, najczarniejszej chwili znowu rozbłysła w woreczku anielska Łaska. Ciemność natychmiast odskoczyła między sterty rupieci i wysoko pod dach, ale nie ustąpiła zupełnie; w kątach strychu drewniane belkowanie trzeszczało na mrozie, szyby w okienkach zmatowiały. Każda z wirujących w powietrzu drobinek kurzu błyskała teraz niczym iskra, pajęczyny lśniły jakby dziergane złotą nicią.

Najdek głęboko zaczerpnął powietrza, jak topielec, który po długiej walce wydostał się na powierzchnię.

— Nie dostanie nas, Zoja! — Podniósł rękę i rozchylił koszulę na piersi, choć zgrzebna tkanina i tak nie tłumiła jasności. — Słyszysz? Nic nam nie zrobi!

Zerknął na nią, rozradowany, i nagle głos uwiązł mu w gardle.

Choć siedziała tuż obok niego, ramię przy ramieniu, blask Łaski nie oświecał jej. Wydawała się spowita w swój własny cień. Spod nisko zwieszonego czoła nie widać było jej twarzy, wątłych ramion nie poruszał nawet najlżejszy oddech. Bił od niej ten szczególny rodzaj chłodu, który przenikał od razu wszystkie zmysły, docierał do głębi duszy i zabijał nadzieję. Pochylała się coraz niżej, popielata skóra na odsłoniętym karku pomarszczyła się jak u starej kobiety. Sine paznokcie pstrzyły krwawe plamki.

Zrozumiał, że choć światło Łaski powstrzymywało demona i mogło ocalić jego samego, dla Zoi już było za późno. Dla niej Otchłań nie była tylko bezmiarem pustki, gdzieś daleko poza Krawędzią świata. Nosiła w sobie jej zalążek, poprzez który upadły anioł miał do niej łatwy przystęp, wsączając nieustannie w duszę mrok.

Zrozumiał, ale nie pogodził się z tym. Porwał pasterkę na ręce — była zatrważająco lekka, niczym słomiana kukła obleczona w sukienkę. Rozejrzał się szybko, ale zewsząd napierała lita, wroga ciemność. Przeczuwał, że gdyby spróbował przedzierać się przez nią, ugrzązłby na zawsze. Podniósł głowę; wydawało mu się, że za oblodzoną szybą dostrzegł migotanie gwiazd. Nie zastanawiał się dłużej. Zarzucił sobie bezwładne ciało Zoi na ramię i wszedł na górę po chwiejnej drabinie, przytrzymując się jedną ręką. Wypchnął barkiem okienko, wyjrzał na tamtą stronę, w ciemną, spokojną, pachnącą morzem noc. Posadził dziewczynę na najwyższym szczeblu drabiny i nie przestając jej podtrzymywać wysunął się tyłem przez kwadratowy otwór na stromy dach. Oszronione dachówki były bardzo śliskie. Pomyślał, że spadnie, lecz w ostatniej chwili natrafił stopami na komin. Zaparł się mocno, przeciągnął na zewnątrz Zoję i pchnął wyżej, tak, że zawisła w pół na kalenicy, z rękami po jednej stronie spadzistego dachu i nogami po drugiej. Nim zatrzasnął okienko, rzucił ostatnie spojrzenie w dół. Wydawało mu się, że zalegająca strych ciemność burzy się, kipi i podchodzi coraz wyżej pod same krokwie.

Podciągnął się ostatkiem sił, usiadł okrakiem na kalenicy. Słony wiatr otrzeźwił go na tyle, by zdał sobie sprawę, że dalej nie było już ucieczki — nad nim rozpościerało się gwiaździste niebo, cztery piętra niżej lśnił wilgocią wyślizgany bruk ulicy.

Nie zdążył nawet przejąć się tym, gdy raptem cały dom zadrżał, dachówki zaczęły grzechotać, zadźwięczały szyby w oknach, a z komina ze świstem i warkotem buchnął czarny dym.

Zoja jęknęła cicho, poruszyła się, ale nie była w stanie nawet dźwignąć głowy. Mimo wszystko — to był pierwszy od dłuższego czasu dowód na to, że ona też walczy, że dotarłszy na sam skraj Otchłani wciąż jeszcze spogląda za siebie.

Najdek podniósł się, przezwyciężając drżenie nóg stanął na wąskiej desce kalenicy. Nie wiedział, co robić, jednego tylko był pewien — że nie zostawi Zoi samej. Bezwiednie złapał za woreczek z diamentem, a wtedy nagle opuścił go lęk, nawet ten najzwyklejszy, przed upadkiem z wysoka. Zamiast tego niespodziewanie poczuł gniew.

— Nie dostaniesz jej! — Zerwał woreczek z szyi i wyciągnął zaciśniętą pieść w górę, jakby tym gestem mógł rozpędzić zagęszczający się nad głową smolisty kłąb; spomiędzy palców tryskało światło.

Raptem uderzyło go wyraziste wspomnienie tamtej burzliwej nocy na szczycie Rogacza, gdy pustelnik stał, jak on teraz, z ręką wzniesioną ku niebu, straszny w tym swoim niezrozumiałym wzburzeniu, który przypominał bluźnierstwo, a jednak nie był nim.

Zacisnął mocniej powieki i wspiął się na palce, chociaż od morza wiało coraz mocniej. Nie musiał podsycać swego gniewu; zacisnął palce z taką siłą, jakby chciał rozgnieść Łaskę w garści.

Nie usłyszał grzmotu, po prostu z nagła uderzyła w niego z wysoka oślepiająca jasność, przeszywając go od głowy do stóp doznaniem potęgi, która rozsadziła przestrzeń i zatrzymała czas. Poczuł się tak, jakby został odarty z wszelkich zasłon, wywrócony na nice; nie mógł nic ukryć, żadnego uczucia, żadnej myśli, choćby najskrytszej. Choć błyskawica przygwoździła go do ziemi, jednocześnie połączyła go z Niebiosami, niczym żywa pępowina Łaski. Zapadła cisza — tak doskonała, jak to jest możliwie tylko poza ciałem, poza światem, poza czasem; cisza, która niepostrzeżenie zaczęła falować śpiewem anielskich chórów. Do jego uszu nie docierał żaden dźwięk. Znalazł się po prostu w strumieniu szczęścia, który wprawiał w drżenie duszę. Ogarnął go zachwyt, ostateczny jak śmierć.

Pomimo zamkniętych oczu dostrzegł przed sobą demona. Zobaczył go takim, jakim był naprawdę; skąpany w blasku Łaski nie mógł ukryć się w mroku. Zobaczył go w całej nędzy jego upadku. Był obnażoną szpetotą bez kształtu i barwy, był złym snem, który nie rozwiewa się po przebudzeniu, był rozpaczą, której nie łagodzi żadna nadzieja, był przeczuciem śmierci, którego nie można odegnać.

Zdawało się, że upadły anioł zastygł w świetle na wieki, niczym mucha uwięziona w bursztynie, ale w rzeczywistości straszne widzenie trwało ledwie krótką chwilę. Łaska błysnęła i zgasła, pozostawiając po sobie jeszcze głębszą ciemność. Pod Najdkiem zmiękły nogi, upadł; byłby stoczył się na ulicę, jednak jakaś siła przycisnęła go mocno do pochyłości dachu.

Bardzo długo dochodził do siebie. Z początku widział tylko ciemność o czerwonawym odcieniu, w uszach świdrował mu wysoki pisk. Czuł się obco we własnym ciele, jakby obarczony zbędnym ciężarem, wtłoczony w zbyt ciasne ramy, przykuty do ziemi. Jakiś natarczywy głos powtarzał w kółko jedno i to samo słowo. Gdy przypomniał sobie w końcu, że tak brzmi jego imię, niechętnie rozkleił powieki.

— Nareszcie, mały! — Nie od razu rozpoznał zatroskaną twarz Cabaja. — Myślałem, że już po tobie.

Ostro, dotkliwie zatęsknił za anielskim śpiewem; wydawało mu się, że życie bez niego nie ma żadnej wartości. Chciał cofnąć się w mrok, aby stłumić jakoś ten wielki żal po stracie, jednak ledwie przymknął oczy, zapiekł go policzek i głowa odskoczyła na bok.

— Wracaj, mały! — Cabaj uderzył otwartą dłonią z drugiej strony. — Nie zasypiaj mi teraz, bo obudzisz się na tamtym świecie.

Poczuł ból w prawej ręce; nie potrafił poruszyć ramieniem ani rozluźnić palców, zaciśniętych na diamencie. Pomyślał o tym, co przytrafiło się Gurgulowi i oprzytomniał do reszty pod wpływem nagłego lęku.

Zobaczył nad sobą wielkie, przepastnie czarne oczy osadzone w spalonej słońcem twarzy.

— Już dobrze, przepędziłeś demona. — Zoja chłodnymi palcami dotknęła jego czoła. — Pamiętasz, co ci mówił pustelnik? Kto używa Łaski, nie może się bać.

Parzący ból promieniował aż do łokcia. Wiedział, że nie wolno mu bronić się przed tym cierpieniem, ale musi je przyjąć, a nawet zapragnąć więcej. Zacisnął zęby i stłumił gwałtowną chęć odrzucenia woreczka jak najdalej od siebie. Zdawało mu się, że jego siła woli, napięta do granic możliwości, lada chwila pęknie, otwierając wolną drogę fali nieokiełznanego strachu.

Raptem żar ogarnął całe ciało, jakby krew zmieniła się w ukrop — i zaraz potem było już po wszystkim.

W jego prawej dłoni spoczywał zimny ciężar diamentu. Przy pomocy Cabaja chłopak usiadł, zawiesił woreczek na szyi i ukrył pod koszulą.

— Nie wiem, co tu robicie, ale starczy tego. — Wparty piętami w deskę odźwierny przycisnął brodę do piersi, zerkając niespokojnie w dół. — Nie łazi się po dachu w czasie burzy.

Najdek wdrapał się wyżej, siadając na kalenicy obok Zoi. Było mu lekko na duszy, prawie wesoło. Do tej pory tylko uciekał, krył się i szukał pomocy u innych, więc gdy w końcu otwarcie przeciwstawił się demonowi, odczuł wielką ulgę.

— Jaka burza? Nie widać ani chmurki.

— Obudził mnie grzmot, przecież nie wyśniłem sobie tego. Krokwie były białe od szronu. Usłyszałem krzyk zza okna, nie wiem już, twój czy jej. Masz szczęście, że ta spróchniała drabina nie złamała się pode mną, bo gdybym cię w porę nie złapał, trzeba by cię chyba zeskrobywać szuflą z bruku.

Cabaj spuścił nogi do otworu, przepchnął brzuch przez małe okienko. Nim zniknął, jeszcze raz spojrzał na chłopaka spod oka.

— Uważaj, mały. Jesteś zbyt pewny siebie jak na kogoś, kto musi liczyć na litość ulicznic.

Zszedł z hałasem po drabinie. Usłyszeli jeszcze, jak potrąca graty, potem trzasnęły drzwi.

Dopiero teraz Najdek odczuł wielkie osłabienie. Wzdrygnął się, gdy smagnął go przenikliwie zimny, wilgotny wiatr.

— Chyba też już pójdę, muszę się położyć…— Pociągnął nosem.

— Idź, ja jeszcze zostanę.

— Zaziębisz się.

— Zaraz będzie świt. Muszę się wzmocnić przed następną nocą. Słońce zza szyby to nie to samo.

Oparła głowę o komin, po chwili dodała ciszej:

— Wiesz, Cabaj ma rację. Nie rób tego więcej.

— Zrobię, jeśli będzie trzeba!

Spod przymrużonych powiek patrzyła na blednące na wschodzie gwiazdy.

— Nie doceniasz go.

— Kogo?

— Demona. Dotąd nie zauważał cię nawet, byłeś dla niego jak pyłek na wietrze, ale teraz, w świetle Łaski, poznał cię już i zapamiętał. Na zawsze.

— Nie przestraszysz mnie tak łatwo…

— Nie po to ci to mówię. Chcę tylko, żebyś był ostrożny.

Przeleżeli na dachu całe rzeźwe, chłodne, jasne przedpołudnie. Zoja spała z otwartymi oczami. Za każdym razem, gdy któryś z pierzastych obłoków musnął choćby skraj płomienistej tarczy, jej chuda szyja napinała się, drżał podbródek i bielały kostki przyciśniętych do brzucha pięści. Na szczęście pogoda, choć niepewna z rana, utrzymała się; szybko obeschły zwilgotniałe po nocnym szronie dachówki.

Niewyspany Najdek marzł trochę, gdy dął mocniejszy wiatr, ale wolał to od zatęchłego półmroku strychu. Tutaj, wysoko ponad gwarem ulicy, czuł się bezpieczny niczym pisklę w gnieździe. Było trochę tak jak dawniej, gdy wspinał się na klasztorny mur, żeby marzyć — chociaż tutejsze niebo, jasnobłękitne, bezkresne, pozbawione wsparcia wierchów, wydawało się tak odległe, jak nigdy wcześniej.

Miasto onieśmielało swoim ogromem. Wszędzie wokół, jak daleko mógł sięgnąć wzrokiem, czerwieniły się dachy i kopciły kominy; gdzieniegdzie lśniły miedzianą blachą wieże klasztorów. Od północnej strony ścielił się płat zszarzałego morza, ujęty w długie ramiona kamiennych falochronów. Ponad nadbrzeżne kamienice wyrastały portowe dźwigi, podobne do ogromnych studziennych żurawi, raz po raz pochylające się pracowicie nad niewidocznymi krypami. Na samym krańcu wyniosłego cypla, który okalał zatokę od wschodu, wprost z morskiej piany wznosiły się czarne mury książęcego zamku, zwieńczone w każdym z czterech narożników masywną basztą.

Słońce zaczynało już śmielej przypiekać, gdy skrzypnęła drabina i w okienku ukazała się głowa Cabaja.

— Dosyć tego opalania się. — Łypnął okiem na Zoję, która nie obudziła się albo tylko udawała, że śpi. — Co z nią?

— Chyba lepiej… Nabiera sił. Do wieczora wydobrzeje.

— Może tym razem jeszcze tak, ale co dalej? Dnie będą coraz chmurniejsze i krótsze, Słońce coraz słabsze. Jak przetrwa zimowe noce, skoro już teraz ledwie daje radę?

— W razie czego pomogę jej.

— Nie, mały. Raz ci się udało, ale to nie znaczy, że tak będzie zawsze. Tyle dokażesz, że demony będą sobie używać na was obojgu.

— Daj spokój, rozmawialiśmy już o tym…

— Właśnie. Ja wyciągnąłem z tej rozmowy wnioski, ale ty, jak widzę, żadnych. — Postąpił szczebel wyżej, zniżył głos. — Znalazłem kogoś, kto może jej pomóc.

— Kogo?

— Lekarza.

— Gdzie on jest?

— Czeka na dole.

— Jak mogłeś przyprowadzić go tutaj! — Najdek podniósł się, przestraszony. — Przecież mędrcy zawsze trzymają z mnichami. Wyda nas!

— Spokojnie, ten jest inny. Ma ważne powody, żeby unikać klasztorów.

— Czy zrobił coś złego?

— Jego uczoność przewyższa świątobliwość, to wszystko.

— Co to ma znaczyć?

— Cóż… Swoją żółtą szatę mędrca i kij przepił dawno temu. Chętniej śpiewa w gospodach niż przy kadzielnicach. Leczy ulicznice z różnych wstydliwych przypadłości, a one odwdzięczają mu się, jak umieją. Zapewne taki wychowanek nie przynosi chluby swojemu Mistrzowi, ale za to nie ma żadnych uprzedzeń i potrafi poradzić tam, gdzie inni odwracają się ze wstrętem.

— Nie wiem, nie wiem… A jeśli zaszkodzi, zamiast pomóc? Zoja nie cierpi przecież na zwyczajną chorobę.

Cabaj podciągnął się wyżej, usiadł na krawędzi otworu. Znów zerknął na Zoję, jakby chciał się upewnić, czy dziewczyna wciąż śni swój słoneczny sen.

— Nie martw się, to właściwy człowiek — podjął jeszcze ciszej, prawie szeptem. — Pamiętasz Gurgula? Tamtej nocy, na ulicy, nie pomyliliśmy się. On naprawdę ma nową rękę. Teraz już wiem, czyje to dzieło.

— Jesteś pewien? To byłby przecież cud! Jeden pustelnik mógłby zrobić coś takiego…

— Jesteś bliżej prawdy, niż ci się wydaje, mały. Ten łapiduch także używa niebiańskiej Łaski.

— Jak ją zdobywa?

— Różnie. Sam się przekonałeś w górach, że z Niebios czasem spada coś więcej niż deszcz. Ludzie znajdują anielskie pióra, włosy, płatki rajskich kwiatów, źdźbła, listki, inne drobiazgi. Powinni oddawać to wszystko do najbliższego klasztoru, ale człowiek jest tylko człowiekiem, lubi zarobić, więc zwykle znoszą to wszystko do Przymorza i sprzedają takim cwaniakom, jak ten tutaj. — Wskazał palcem w głąb otworu.

— Przecież to niebezpieczne!

— Wiadomo, z takimi rzeczami trzeba ostrożnie, ale mędrcy potrafią wydobywać z nich czystą Łaskę. I nie trzeba do tego postów ani umartwień.

— Czy to nie jest zakazane?

— Oczywiście, że jest. Właśnie dlatego interes kręci się tak dobrze. — Opuścił stopę na szczebel drabiny. — On jeszcze nie wie, po co go sprowadziłem, nakłamałem mu trochę. Nie dajmy mu czekać zbyt długo, bo się rozmyśli i pójdzie sobie, a zanim odnajdę go znowu, dla twojej panny może być już za późno.

*

Musieli użyć siły, żeby sprowadzić ją z dachu. Zapierała się z całych sił, drapała i gryzła, zaciskała palce na każdym kolejnym szczeblu drabiny — dopiero gdy Cabaj bez ceregieli uderzył ją łokciem w żołądek, na dłuższą chwilę straciła oddech i osłabła. Upadła, ale zaraz poczołgała się w stronę kwadratowej plamy światła na zakurzonych deskach podłogi.

Najdek chciał iść za nią, lecz kuternoga mruknął z cicha za jego plecami:

— Czekaj.

Z cienia za stertą rupieci wyłonił się zakapturzony, krępy człowiek, z ozdobnym drewnianym kuferkiem zawieszonym na ramieniu na skórzanym pasku. Pochylił się nad dziewczyną i ujmując ją lewą dłonią pod brodę, prawą odgarnął z twarzy włosy. Drgnął wyraźnie, zajrzawszy w jej sczerniałe oczy, ale zachował spokój. Ułożył ją na plecach, z głową w snopie światła, potem wyprostował się i starannie wytarł dłonie w połę płaszcza.

— Ona już stoi nad Otchłanią — odezwał się po chwili niegłośno.

— Tyle wiem i bez ciebie, przyjacielu. — Cabaj wysunął się naprzód. — Rzecz w tym, żebyś ją stamtąd zawrócił.

Przybysz zsunął kaptur na plecy, odsłaniając przedwcześnie postarzałą, obrzękłą z przepicia twarz, pokrytą kilkudniowym zarostem.

— Przeceniasz mnie. Jestem tylko człowiekiem.

— Ale nie wahasz się używać anielskiej mocy. Wiem, że leczysz niebiańską Łaską.

Tamten rozejrzał się szybko po ciemnych kątach, zatrzymał na chwilę wzrok na Najdku, a potem mrużąc podpuchnięte oczy znów spojrzał na Cabaja.

— Ktoś zakpił sobie z ciebie, a może po prostu chciał mnie oczernić. Praktyka, o której wspomniałeś, zupełnie niepotrzebnie i o wiele za głośno, jest uznawana za świętokradztwo i karana oślepieniem, żeby przywłaszczyciel światła Łaski na zawsze już pozostał w mroku.

— Nie mówisz mi nic nowego, przyjacielu. Za młodu osłuchałem się trochę z prawem.

— Uczyłeś się w klasztorze?

— Nie. Pół roku przesiedziałem w książęcym lochu.

— Dobrze, wystarczy tego. — Mędrzec poprawił płaszcz na ramionach. — Ciekawy z ciebie człowiek, ale na mnie już czas.

Cabaj stał pośrodku jedynego wąskiego przejścia, które prowadziło do drzwi. Szerzej rozstawił nogi, splótł na piersi ramiona i uśmiechnął się.

— Zostaniesz tutaj, przyjacielu, i zrobisz, o co proszę.

— Nie zrozumiałeś. Tłumaczę ci przecież, że…

— Posłuchaj, pijanico — przerwał mu odźwierny. Jego uśmiech topniał z każdym słowem. — Rozmawiałem z posługaczem z gospody „Pod Uśmiechniętym Rekinem”, to mój znajomek. Widział cię tam z Gurgulem, dawnym dowódcą straży w górskim klasztorze.

— I co z tego? Spotykam się w wielu ludźmi. Taki fach.