Krótka historia Iwony Tramp - Krystyna Kofta - E-Book

Krótka historia Iwony Tramp E-Book

Krystyna Kofta

0,0

Beschreibung

Pionierska baśń fantasy, jakiej jeszcze nie było! Przeżyj fascynującą przygodę w nieznanym świecie, stworzonym przez polską społeczność internetową.Iwona, niezależna nastolatka, odkrywa, że marzenia mają swoją cenę, gdy trafia do wielkiego miasta pełnego tajemnic. To wciągająca opowieść o odwadze, wyborach i szybkim dorastaniu. Iwona musi stanąć twarzą w twarz z niebezpiecznym światem, którego nie zna. Czy wybierze dobrą ścieżkę? To książka pełna pytań, która zainspiruje Cię do poszukiwania własnej drogi. Współtwórz historię Iwony i doświadcz prawdziwej magii marzeń!Książka łączy w sobie najlepsze elementy dystopijnych powieści młodzieżowych z elementami baśni, tworząc niepowtarzalną, porywającą opowieść o dorastaniu, wyborach i odkrywaniu prawdziwej siebie.Jeżeli cenisz sobie silne, niezależne bohaterki, które muszą sprostać wyzwaniom w nieznanym świecie, jak Katniss z "Igrzysk Śmierci", to historia Iwony Tramp jest dla Ciebie!-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 228

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Krystyna Kofta

Krótka historia Iwony Tramp

 

Saga

Krótka historia Iwony Tramp Zdjęcia na okładce: Shutterstock Copyright © 2001, 2019 Krystyna Kofta i SAGA Egmont Wszystkie prawa zastrzeżone ISBN: 9788727088563

 

1. Wydanie w formie e-booka, 2019

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA Egmont oraz autora.

 

SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont

Wstęp

Bez punktu zaczepienia

Dworcowy zegar wskazywał za pięć dwunastą, gdy Iwona Tramp zdobyła to miasto. Można powiedzieć, że wbiła w nie hak i trzymając się kurczowo liny, postawiła na peronie Dworca Centralnego nogę w bucie na obcasie, dodającym jej z osiem centymetrów, choć nawet boso była wysoką dziewczyną. Szczęście, a może pech Iwony, wszystko jedno, jak to nazwiemy, ponieważ nie wiemy, co ją spotka, polegało na tym, że nie miała asekuracji. Nikt na nią nie czekał, nikt znajomy tu nie mieszkał. Żadnego punktu zaczepienia, nikogo, kto w razie czego pomoże, a w „razie czego” zaczęło się właśnie w tym momencie, gdy wysiadła z pociągu i z tłumem podróżnych szła sprężystym krokiem do wyjścia.

Ludzie patrzyli na nią chętnie. Miała ładną twarz, trochę spiętą ze strachu przed tym, co może się zdarzyć, ale jej oczy uśmiechały się i odpowiadały przyjaznym spojrzeniom. Zwracała uwagę szczupłością i krótkimi, ostro potraktowanymi żelem włosami w kolorze rdzawej żółci jesiennych drzew. Gdy obcięła długie blond włosy, ojciec wyraził jasno swoje zdanie na temat jej nowej fryzury. Przypomina szczotkę klozetową, powiedział. Potrafił być wulgarny, choć sądził, że jest dowcipny. To z pewnością przyspieszyło decyzję wyjazdu z domu. Widać, ojciec nic nie rozumiał. Iwona, najczystsza z całej rodziny! Majtki i rajstopy prała nawet dwa razy dziennie, nie śmierdziała przez skórę jak tata. Jego pot miał słodkawy zapach coli zmieszanej z wódką. Na samą myśl o tym, co pił, chciało się rzygać. Zawsze tak czule obejmował szklankę z long drinkiem, że wydawała się zrośnięta z ręką.

Matka starała się bronić Iwony przed drwinami ojca i dwójką głupich braci bliźniaków, ale w rodzinie Trampów miała niewielką siłę przebicia. Była siłą roboczą, maszyną do lepienia pierogów, prasowania i wychowywania tych dwóch miniaturek człowieka, jak nazywała braci Iwonka. Matka w niczym nie przypominała samej siebie z fotografii z czasów studenckich, na której wyglądała jak blond gwiazda. Popełniła błąd. Ten błąd dał co prawda życie Iwonie, ale matkę zmusił do małżeństwa. Za wcześnie i z pierwszym lepszym, jaki się napatoczył. Chociaż Trampowie na swój sposób i mimo wszystko się kochali, Iwona przysięgała sobie, że nie popełni błędu matki, co to, to nie, bo Iwonka urodziła się przez nieuwagę, przez błąd w obliczeniach. Dni matki dzieliły się na dobre i złe. Dobre były – niepłodne, niedobre były płodne. W przypływie szczerości powiedziała córce, że najbardziej chciało jej się kochać w dni zakazane. W tym cały problem. Ciąża, i od razu mąż Mścisław Tramp. Wtedy Regina Trampowa, matka Iwony, przestała roić o facecie dla niej nieosiągalnym, została z wróblem w garści, Mścisiem. Niczego się nie nauczyła, bo bliźniaki też narodziły się z pomyłki. Kiedyś gdy zostały same, Iwona spytała matkę, dlaczego nie założyła sobie spirali albo nie brała piguły, jeśli nie chciała bachora akurat w tym momencie życia. Zdziwiła ją odpowiedź. Gdybym stosowała jakieś środki, nie miałabym wcale dzieci, bo nigdy nie byłoby na to odpowiedniej chwili. Najpierw studia, potem kariera, a potem się już nie chce. Mało jest kobiet, które świadomie decydują się na dziecko, powinnaś o tym wiedzieć, Iwonko, to dosłownie promil, więc świat szybko przestałby istnieć, mówię ci, że prawie wszyscy wzięliśmy się z przypadku. – A chyba nie jest ci najgorzej na tym świecie, co? – spytała nieoczekiwanie. Iwonie wcale nie było akurat wtedy źle, ale matka nie wiedziała, że córce chodzi nie o to, by nie było źle, ale by było ciekawie i nadzwyczajnie.

Co prawda w jej życiu zdarzały się niesamowite rzeczy, ale żeby być kimś, trzeba wyjechać z prowincji.

Każdy normalny człowiek potrzebuje punktu zaczepienia. Tylko psych, menel albo dzieciak na gigancie, taki ktoś, kto wkrótce stanie się bezdomnym, lezie przed siebie bez oparcia, snuje się po ulicach jak szczypiący w oczy dym, co uchodzi z kosza na śmieci. Gdy ktoś taki raz wejdzie z jasności nieba w ciemność tunelu, rozpływa się w niej i na zawsze tam zostaje.

Ja tu nie wyląduję, powtarza sobie w duchu Iwona. Ambitne dziewczyny na filmach i w życiu wyjeżdżają z prowincji i lądują w dużym mieście. Wtedy dopiero było ciekawie. Iwona święcie wierzy, że będzie VIP-em, będzie jeździła po mieście limuzyną z kierowcą, zjawiającą się na skinienie, będzie miała wielkie konto w banku. To na początek, a potem się zobaczy. Skąd ta pewność? – mógłby ktoś spytać. To tajemnica Iwony, są pewne znaki, o których nie zamierza byle komu opowiadać. Ludzie i tak nic nie rozumieją. Jak zdobędzie to wszystko, dopiero wtedy uwierzą.

Jednak jestem teraz tu, na tym śmierdzącym dworcu, i muszę się stąd ewakuować, myśli Iwona, która przysiadła na ławce w poczekalni. Kto mi pomoże? Czy są jeszcze bezinteresowni ludzie?

Spojrzała na dziewczynę jadącą ruchomymi schodami. Miała długie blond włosy i była nawet trochę podobna do dawnej Iwony. Wyglądała na modelkę wybierającą się na casting. Przez moment Iwona zazdrościła jej, lecz trwało to tylko chwilę. To nie mój świat, pokazywać twarz, ciało, zarabiać dupą, nie nadaję się do tego. Bo Iwona miała głęboko skrywany problem z seksem. Poczuła głód, ale nie chciała jeść w dworcowej restauracji. By oszukać żołądek, sięgnęła po gumę do żucia.

Jeszcze tylko parę minut, zanim ruszy przed siebie. Chwila przed atakiem na to cholerne toksyczne życie.

Toksyczne życie

Żeby lepiej poznać Iwonę, musimy wiedzieć, jaka była, zanim postawiła nogę na peronie Dworca Centralnego. Kiedy była młodsza, często przed zaśnięciem, albo nawet w biały dzień, głównie podczas nudnych lekcji, Trampówna myślała o tym, jak się zachowa, gdy już zostanie VIP-em i będą o nią walczyć te wszystkie głupie kolorowe pisma, które kupowała matka. A więc na okładce informacja, że Iwona Tramp zmieniła kochanka. Znanego aktora wymieniła na bogatego biznesmena, choć to nie najlepszy pomysł, taki zawsze zrobi przekręt, wyląduje w pierdlu, zanim zdąży przepisać na ciebie majątek, i znów jesteś w punkcie wyjścia. No więc kto? Rockowiec? Cholerny narkoman albo alkoholik, będzie cię tłukł, Iwonko, mówiła do siebie w myślach, wciągnie cię w to swoje bagno; nie, nie, żadnych artystów.

Gdy będę mieć trzydziestkę, urodzę sobie dziecko. Pisma będą zachodzić w głowę z kim, a wtedy zwalę wszystkich z nóg: Iwona Tramp skorzystała z banku spermy! To jest tytuł! Iwona nie chciała mieć do czynienia z żadnym z tych modnych dupków o twarzach porośniętych rzadką szczeciną. Jeśli ma mieć dziecko, to musi znaleźć kogoś, kto będzie kimś.

Znani ludzie byli nudni jak guma do żucia po godzinie obracania w ustach. Wszyscy gadali o tym, że rodzina jest najważniejsza, a dzieci uznawano za dzieło życia. Młode i starszawe żony znanych ludzi, piosenkarki, a nawet aktorki, którym zdarzyło się urodzić maleństwo, upieprzone, zbrzydzone pieluchami, myślące tylko o tym, jak by wyrwać się z tunelu, jakim jest dziecinny pokój, opowiadały niestworzone historie, pełne achów! i ochów! nad kupą wrzasku, ssania, ciężkich pampersów, a żadna nie powiedziała: chcę grać, do kurwy nędzy, niech starzy biorą dzieciaka, niech się nim zajmie wynajęta siła, bylebym mogła zagrać tragiczną rolę, nie o to chodzi, niech to będzie tragicznie kiepska rola, rozbierającego się na scenie koczkodana, ale to moje, to wszystko, co mam, i nie zrezygnuję z tego nigdy.

Tak w każdym razie mówiłaby w wywiadach Iwona, gdyby była już znana. To wcale nie przeszkadza w miłości do dziecka, ale na litość boską, ile warstw lukru może zlizać czytelnik? Chociaż dramaty gwiazd, ich toksyczne dzieciństwo, też budziły w Iwonie sprzeciw. „Tylko nam Iwona Tramp zwierza się z najbardziej intymnych przeżyć dzieciństwa” albo: „Czy kuzyn Iwony Tramp posunął się za daleko?” Dzieciństwo to naprawdę syfiasty czas, ale momenty miewa piękne. Wielkie gwiazdy mają toksycznych rodziców i dziadków! Zawsze w końcu się okaże, że twoi poczciwi starzy to klasyczni toksyczni rodzice. Może molestował cię kuzyn, a może ty jego? Nieważne, odwrócisz kota ogonem i będzie OK. Co do kuzyna, było coś takiego w życiu Iwony, dawno temu pod stołem bawiła się w lekarza, ale o tym opowiemy potem. W następnym wywiadzie. Chociaż lubiła tę zabawę z kuzynkiem jak mało którą. W ogóle całe życie jest toksyczne, a naprawdę, mówiąc po ludzku, jest chujowe.

Iwonko, jak możesz! Tak nie wyraża się wrażliwa dziewczynka. W pustej dziś przestrzeni jej głowy rozlegał się echem karcący, dźwięczny głos sympatycznej polonistki, nazywanej z powodu namiętnej miłości do literatury Latter-Plater. Czy ktoś dziś wie, kim była Emilija Plater, a kim pani Latter? Iwona wiedziała, bo czytała wszystko, co wpadło jej w rękę, ale tułuby-pałuby siedzące w ławkach nie miały o niczym zielonego pojęcia. A jakie może być, proszę pani Latter-Plater, życie, wymyślone w taki sposób, że jeśli wykluczysz samobója, to nie masz honorowego wyjścia, musisz zdychać, powodując zgryzotę rodziny, musisz srać ze strachu pod siebie, kiedy w nogach szpitalnego łóżka stanie Wielka Anorektyczka, najbardziej koścista dupa, jaką widziałeś, i wyciągając długą rękę, twardo ściśnie ci krtań. Myślące ssaki godzą się z tym, mówią: nic na to nie poradzimy, taki los, wszystkich nas to czeka...

„Świat dawno umarł, a my tu na ziemi jesteśmy tylko wciąż rosnącymi paznokciami nieboszczyka”. Tę maksymę wyczytała Iwona w powieści, mniejsza z tym czyjej, przecież nikt nic nie czyta, no więc dobra, pewnej żyjącej pisarki, zgadnijcie której. Tak jej się to spodobało, że wzięła puszkę czarnego jak smoła sprayu, wymknęła się późnym wieczorem z domu i wielkimi literami wymalowała to hasło na plocie cmentarza. Jest tam do dzisiaj, zostanie jako pamiątka po Iwonce. I jeszcze: „Wielki mi świat, kulka latająca pod powieką Boga”.

Nawet jeśli świat jest martwy, to j a, Iwona Tramp, jestem nieśmiertelna. Z pewnością uczeni coś wymyślą, już za chwilę będzie można za godziwą cenę wymienić wszystko na nowiuteńkie DNA, tego była pewna. Oczywiście w niektóre dni, gdy bluzgała surowym mięsem języka i nie miała w sobie nic z romantycznej dziewczyny, jaką była w długich rozmowach z Latter-Plater. A także wówczas, gdy płakała gorącymi łzami, czytając wiersze księdza Twardowskiego. Nie miała punktu zaczepienia w kosmicznej glebie życia, bo nie było z kim o tym pogadać, bo czy ktoś czyta wiersze, a jeszcze na dodatek o tym gada?

Rodzina Trampów w komplecie

Podwójne dzieciaki

Latter-Plater, gdy rozmawiała na temat Iwony, zawsze wypowiadała zdanie-zaklęcie: – Trampówna to najbardziej wrażliwa dziewczyna, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się uczyć. Trampówna. Tak odczytywała z dziennika nazwisko. Iwonie podobała się ta staroświecka forma. Ojciec, pan Mścisław Tramp, matka Regina, młodsza pani Trampowa, babcia, starsza pani Trampowa, a córka panna Iwona Trampówna. To miało styl. Na braci wszyscy wołali Trampki, bo byli do siebie podobni jak dwie krople wody i wszędzie chodzili razem. Bliźniaki, jeden starszy od drugiego o godzinę. Matka z ojcem wiedzieli wcześniej, że urodzą się dwa dzieciaki, matka miała brzuch jak smok wawelski po pasztecie z siarką. Głowili się nad imionami, aż wreszcie wymyślili, że podwójne dzieci muszą mieć imieniny tego samego dnia. Przelecieli kalendarz i znaleźli Piotra i Pawła. Wszystkim się spodobało. Imiona dwóch ważnych świętych, jeden, Piotr, zanim kur zapiał, zaparł się co prawda Chrystusa, ale mimo to, a może właśnie dlatego, stał się twórcą i głową Kościoła, a drugi, zanim został świętym, też solidnie nagrzeszył. Był Szawłem z Tarsu i walił w chrześcijan jak w kaczy kuper. Widać jednak, Bóg jest dla niektórych supermiłosierny, bo Szaweł się nawrócił, został misjonarzem i zaczął nawracać innych. Za to w czasach Nerona ścięto mu głowę. Pawełek Tramp chełpił się tym i wywyższał nad Piotrka dlatego, że nosi imię papieża, a Jan Paweł II był w domu Trampów, tak jak we wszystkich domach w sąsiedztwie, prawdziwą świętością, co znaczyło, że wszyscy kochali go do szaleństwa, ale mało kto przejmował się tym, co mówi, a prawie nikt nie stosował się do jego nauk. W każdym razie bracia Trampowie uważali go za gwiazdę pierwszej wielkości. Był chyba jedynym znanym im przykładem świętej osoby będącej królem mediów. Bez hery, bez koki, bez amfy, stary i chory przykuwał ludzi do ekranu. Nasz papież to superstar, mówili z uznaniem, i fajnie się ubiera, ciuchy projektował mu Versace czy ktoś w tym rodzaju.

W Parku Jurajskim

Na krótko przed wyjazdem Iwony Regina Trampowa zaczęła miewać uderzenia krwi do głowy i pociła się na zimno. Weszła w wiek przekwitania, a właściwie nie tyle weszła, co wpadła w czarną dziurę depresji, bez nadziei na przyszłość. Iwona uważała, że wiek dojrzewania też jest paskudny, ale przynajmniej niesie ze sobą jakąś szansę, nadzieję zmiany na lepsze. Biedna matka nie znosi słowa przekwitanie, a córka ją rozumie. Dojrzewanie to pak, który się rozwinie. Przekwitły kwiat opada smętnie i gnije. Nikt tego nie chce, choć wszyscy wiedzą, że gdy opadnie kwiat, zawiązuje się owoc. Jednak tak nie działo się w przypadku Reginy Trampowej. Nic się nie zawiązuje, owszem, użyźni się gleba, i nie ma już nic, the end, napisy końcowe. Słaba pociecha, że nikogo to nie ominie, gdy musisz zmagać się z zimnymi potami, słabością, atakami rozpaczy, i kiedy dookoła siebie widzisz młodych ludzi, zdrowych i pięknych. Regina i tak była dobrą kobietą, bo cieszyła ją smukła uroda córki. Może łatwiej znosiłaby swoje lata, gdyby malowała. Iwona nie zdradza nikomu, co myśli, nie mówi o tym, że jest nieśmiertelna. Rodzina nie wie, że mieszka pod jednym dachem z nieśmiertelną dziewczyną.

Gdy nadchodził zły dzień matki, lepiej było schronić się w wirtualnym świecie, wędrować po jego przestworzach, póki nie uda się zmienić miejsca, uciec na dobre. Matka wybuchała nagłym szlochem, kłóciła się z ojcem o to, co się zdarzyło w czasach Parku Jurajskiego, to znaczy wówczas gdy matka była w wieku Iwony. Wtedy właśnie ojciec jej nie pomógł, gdy była w potrzebie. Chciała tylko wsparcia, to tak niewiele, myślała, że on zaproponuje, żeby zatrudnili kogoś do dziecka, czyli do Iwony, po to, żeby mogła wrócić na Akademię i dalej malować.

– Ale on nie! On nigdy! – wołała, jakby nie stał obok niej. – On wolał wepchnąć mnie w pieluchy, bo tak było mu wygodnie!

Zwracała się w swym rozpaczliwym wołaniu bezpośrednio do Pana Boga, jako do głównego reżysera tego spektaklu, który obsadził ją w roli drugoplanowej, choć miała warunki, by zagrać główną.

– O co ci chodzi, masz więcej niż inne kobiety! Czy to takie dziwne, że chciałem mieć żonę w domu, żeby dzieci miały matkę? Trzymaj nerwy na wodzy, zacznij brać hormony albo idź do psychiatry.

– Oczywiście! Ty masz swoje ukojenie w butelce, i nic ci więcej nie trzeba. Nie rozumiesz, co czuję, bo nigdy nie byłeś twórcą! Dla ciebie obraz to jest to, co widzisz na ekranie telewizora! Ja chciałam malować!

– No to sobie maluj, masz farby, masz pędzle, dlaczego nie malujesz, tylko masz ciągłe pretensje?

Wtedy matka zaczynała płakać tak głośno, że wszyscy w tym przecież dużym domu kulili się po kątach.

– Jest już za późno, zmarnowałam talent!

Ta skarga była przejmująco prawdziwa, choć Regina Trampowa zachowywała się podobnie jak Iwona w wieku trzynastu lat, gdy przebudziły się jej kobiece hormony. Park Jurajski i jego zwierzęta były równie zrozumiałe dla Iwony, jak jej rodzice. Nie widziała niekiedy żadnej różnicy między nieznośnymi miniaturkami człowieka Piotrkiem i Pawłem a Mścisławem i Reginą. W tym, co ojciec mówił, może było trochę słuszności, matka miała farby, mogła malować, ale nie bardzo wiadomo kiedy. Przez cały dzień zajmowała się bachorami, przygotowywaniem ton żarcia, praniem, prasowaniem. Mogła nauczyć dzieciaki różnych robót, ale wolała wszystko robić sama. Może zresztą nie wolała, może nie miała ochoty użerać się z nimi o każde wyniesienie śmieci? Iwona na miejscu matki zamknęłaby się u siebie i malowała, a jakby ktoś był głodny, to powiedziałaby, że w lodówce jest góra jedzenia. Bo tak było. Niestety codziennie musiał być wspólny obiad, dwa dania i deser, do tego świeża bielizna, na okrągło prasowanie; po co komu prasowany podkoszulek? Życie matki musi wyglądać inaczej. Iwona postanowiła pomóc matce w zmianie punktu widzenia na ich życie.

Ojciec także jest nieźle pokręcony. Nie powinien pić, a pije codziennie. Dużo pali, bo twierdzi, że ma nerwową pracę. Pracować z myślą o nieboszczykach nie jest może łatwo, ale bez przesady, nie gonią go terminy, bo temu, co leży, jest naprawdę wszystko jedno, czy krzyż albo pomnik będzie gotowy na środę, czy na niedzielę. Nie ma powodu do zdenerwowania. Opycha się na kolację, jakby miał pewność, że jutro jedzenie skończy się na amen. Rzuca się na tłuste wędliny, a potem myli słowa, nigdy niczego nie może znaleźć, zapomina nagle, po co wszedł do kuchni, jeśli oczywiście nie wszedł przyrządzić sobie drinka. Alkohol mu szkodzi, wie o tym od niedawna aż nadto dobrze. Nawet nie próbuje przestać pić, choć chełpi się:

– Gdybym tylko chciał, mógłbym przestać, bo mam niesamowicie silną wolę i wszyscy o tym wiedzą.

A matka na to:

– Dziwne, że nawet nie spróbowałeś.

Babcia Stefania, szalona sanitariuszka

Najrozsądniej zachowuje się babcia Trampowa, choć trochę, a nawet solidnie przynudza. Nikt nie chce słuchać opowieści o wojnie, o powstaniu warszawskim, o warstwach układanych pod ścianami trupów. – Prawie do pierwszego piętra – mówi i ociera łzy białą chustką. Iwona słuchała wiele razy, ale teraz już nie chce. W telewizji pełno tych strasznych programów, starych zdjęć z getta, z ulic Warszawy, na to nakładają się nowe, równie potworne, pełne stojących za drutem kolczastym jeszcze żywych szkieletów, obciągniętych skórą w różnych kolorach, albo już samych kości, które potem się odkopuje. – Ludzie tacy jak ja nie nadążają wspominać. Świat się wcale nie zmienił, co chwilę wybucha wojna, a jeśli przypadkiem jest pokój, tak jak teraz u nas, to przynajmniej ktoś komuś musi podłożyć bombę. Bandyci strzelają do siebie w środku miasta. Jak nie ma wojny, to męska nienawiść musi znaleźć ujście, popatrz tylko na kibiców, na całym świecie są podobni, maszerują na miasto jak żołnierze, niszczą wszystko po drodze, mężczyźni to takie plemię, że co zbuduje, to zniszczy – mówi babcia Stefania jak jakaś feministka.

Ogląda w telewizji to, co dzieje się teraz. To stanowi dla niej materiał do porównań. Kiedy się już naogląda, wtedy zbiera jej się na wynurzenia. Każdy temat jest dobry, żeby nawiązać do tamtych strasznych czasów. Wszystko kończy się na ulicach pełnych zwłok, w piwnicach, w szpitalu, gdzie opatrywała rannych. Snuje i snuje swą opowieść. W telewizji taką gadającą głowę możesz zawsze spacyfikować przy pomocy pilota, powiedzieć babci, żeby przestała, jest znacznie trudniej. Ponieważ opowiada o walce, bracia znoszą to lepiej niż Iwona. Pytali, z czego dziadek strzelał, i było im żal, że nie miał nowoczesnego arsenału, tatatatatataa, z rakietnicy rozwaliłby wszystkich. Żeby ich wyciszyć, babcia zaczynała śpiewać powstańcze piosenki, wtórowali jej, mrucząc i waląc w miniaturki bębnów afrykańskich, które dostali na dziewiąte urodziny. Nie byli w stanie ich zepsuć, nawet oni, superbarbarzyńcy. Potem przychodziła kolej na szpital, rannych, i szarpie. Babcia imponowała im, ponieważ potrafiła bandażować w jodełkę, w tempie nadającym się do Księgi rekordów Guinnessa. To lubili najbardziej, strzelali do siebie wzajemnie, a później prosili, żeby babcia ich bandażowała. Potrafili pół dnia paradować z nogami zabandażowanymi po udo. Uważali to za świetną zabawę. Bywało, przyprowadzali kolegów, żeby popisać się szaloną sanitariuszką. Tym sposobem Stefania Trampowa robiła furorę wśród nowej generacji dzieciaków.

– Kiedy nasz dziadek Tramp szedł na Belweder, nasza babcia robiła szarpie z płóciennych koszul – chwaliły się bliźniaki na lekcji historii o powstaniu listopadowym. Byli przekonani, że ich dziadek był czołowym spiskowcem, jednym z bohaterów klęski. Bohater klęski – to nawet dobre określenie. Babcia najpierw się z tego śmiała, ale potem powiedziała ze śmiertelną powagą, że nieznajomość własnej historii kończy się tragicznie dla narodu. Według bliźniaków niepotrzebnie walnęła z grubej rury, bo i tak nikt w szkole nie kojarzył, kiedy było jakie powstanie, ale matka uważała, że w tym punkcie trzeba staruszce przyznać rację. Nikt nic nie wie, chyba że przygotowuje się do Milionerów albo innego teleturnieju. Niekiedy nawet babcia wpadała w głupią złość. Szantażowała wszystkich własną śmiercią: – Zobaczycie, jak będziecie się czuli, kiedy wam umrę – zupełnie, jakby im nie groziło to samo. Ona też dostawała małpiego rozumu i dołączała do bandy wariatów mieszkających pod jednym dachem, za drzwiami z mosiężną wizytówką: Mścisław i Regina Trampowie.

Small Brothers

Jeśli chodzi o porozumienie z innym człowiekiem, Iwona ma własne zdanie. Uważa, że z nikim nie można się porozumieć. Z nikim. Dosłownie. Są chwile zbliżenia, kiedy czuje się to samo co ktoś inny, ale to szybko mija. Nie nazywała tego samotnością, bo była po pierwsze za młoda, po drugie myślała, że to jest naturalny stan człowieka. Z braćmi chwil porozumienia nie miała wcale, mimo że różnica wieku między nią a nimi nie była duża. Zawsze byli małymi, cholernie zdolnymi i inteligentnymi kretynami, upierdliwymi w zadawaniu pytań jak komisarze z wydziału zabójstw. Natrętnymi i namolnymi w przypominaniu, że coś im się obiecało, jak starzy sklerotycy. A już odkąd zaczęli coraz częściej wpieprzać się w jej życie intymne, interesować się seksem i erotyką, kiedy zaczęli ją śledzić, podglądać w łazience, fotografować, gdy o tym nie wiedziała, gdy filmowali śpiącą tylko pod prześcieradłem, które delikatnie z niej ściągali, by nakręcić swoje małe porno, stali się po prostu nie do zniesienia. Gdy Iwona odkryła, że sprzedają jej fotografie starszym kolegom, zabrała im wszystkie gry komputerowe, które oddała im w zamian za klisze.

– Waszym prawdziwym ojcem jest Big Brother, a nie poczciwy Mścisław Tramp – mówiła Iwona. A oni jak zwykle odpowiadali:

– Łaj not, może być Big Brother. – Te typki wiedziały nawet, co to znaczy. W dziedzinie mediów nie mieli sobie równych. Znali wszystkie filmy, także te niedozwolone, których w domu nie oglądali. Nadała im przezwisko Small Brothers.

Ubierali się tak samo, co z początku wydawało się Iwonie pozbawione sensu. Zamiast się odróżnić, upodabniali się do siebie coraz bardziej.

Gdy wchodzili do pokoju, człowiek myślał, że śni albo ogląda jeden z setek filmów s.f. o klonach. Może mieli taki sam gust. – Macie jeden mózg do spółki z o.o. – często powtarzała im kochana siostrzyczka. Nie przejmowali się niczym, żadnymi docinkami. Mieli skórę białą i delikatną, taką jak Iwona, lecz w odróżnieniu od nadwrażliwej siostry byli otorbieni niewidzialną gołym okiem substancją, chroniącą przed wrogiem. Upodabniali się do bohaterów gier, które stały się ich namiętnością. Kieszonkowe, jakie dostawali od rodziców, przeznaczali zwykle na kupno jakiejś nowej supergry i na ciuchy. Gdy się widziało te dwa szczeniaki w czarnych podkoszulkach z wizerunkiem Raymana, w czarnych bufiastych spodniach z impregnowanego jedwabiu, które udało im się wyszperać w pobliskim lumpeksie, naprawdę nie można było oderwać od nich wzroku. Spędzali tam całe godziny, czasami wagarując, czasem zaś po lekcjach szperali w pudłach z podkoszulkami, przekładali setki swetrów, kurtek, spodni, zanim znaleźli coś, co spełniało ich wygórowane wymagania. Dobra metka, gatunek materiału, miejsce w rankingu mody, wszystko się liczyło. A do tego jeszcze musieli znaleźć dwa egzemplarze lub przynajmniej coś bardzo podobnego. W tym byli wobec siebie lojalni, nie wyszli ze szmaciarni, dopóki jeden i drugi nie miał tego, co chciał. Czapki z daszkiem przekręconym na tył, buty „Nike”, „Reebok”, ewentualnie „Adidas”. Buty za ciężkie pieniądze kupowała im matka, co innego second hand, a co innego buty z drugiej nogi, powtarzała im, że nabawią się grzybicy i ludzie będą zatykali nosy, kiedy znajdą się w pobliżu. To ich przekonało, bo za wszelką cenę chcieli być cool, a ktoś, kto jest cool, z pewnością nie straszy śmierdzącymi nogami. Posunęli się nawet do tego, że myli zęby dwa razy dziennie, żuli gumę i płukali usta płynami, żeby mieć świeży oddech. Na wszelki wypadek. Gdyby w pobliżu znalazła się któraś z tych dziewcząt z reklam, co w windzie zrobią facetowi wszystko, pod warunkiem, że gościu odpowiednio pachnie. Na second hand matka mogła się od biedy zgodzić, chociaż gdy przynosili do domu zdobycze, chwytała szmaty w dwa palce, jak szczura za ogon, i wrzucała do pralki.

Urodzeni mordercy

Na krótko przed wyjazdem Iwony po raz pierwszy kupili sobie przeciwsłoneczne okulary. W czarnych kółkach na oczach przypominali ludzi niewidomych. Iwona uważała, że na ich okrągłych buziach, którym starali się nadać obojętny wyraz twarzy Leona zawodowca albo urodzonych morderców, te okulary wyglądały upiornie. Chodzili powoli, niedbale, kołysząc się i powłócząc nogami. Gdy szli chodnikiem w uniformach płatnych zabójców, w czarnych okularach, z walkmanami na uszach, nie było człowieka, który by się za nimi nie obejrzał. Chyba więc mieli rację, rezygnując z pojedynczości i zastępując ją podwójnością, bo ta podwójność bardziej, jak się okazuje, zwracała uwagę. Mimo wszystko budzili sympatię. Ludziom wydawało się, że zaangażowano ich do filmu, a o to im chodziło, uważali to za dobry początek gwiazdorstwa. Gdy przechodnie pytali, w czym grają, odpowiadali, że w filmie Psy pięć, a potem biegli przed siebie i się zaśmiewali, aż brała ich kolka. Nie mogli przestać. Ze dwa razy podczas koncertów rapowych chwycił ich operator telewizyjny, bo to była gratka, dwóch bardzo śmiesznych człowieczków, ni to karły, ni to dzieci, i do tego kubek w kubek jednojajowe. Przed koncertem wypaprali pół słoika żelu Iwony, żeby włosy sterczały jak antenki. Chodzili potem w glorii przez miesiąc. Iwona bała się, żeby jakiś reżyser ich nie odkrył, bo się zmanierują, jak te wszystkie dzieciaki wycierające korytarze wytwórni filmowych. Wolała, żeby gwiazdorstwo uprawiali prywatnie. Tak samo zresztą jak matka. Kiedyś zwrócił się do niej w sprawie dzieciaków scenarzysta, który mieszkał w Warszawie, a przyjeżdżał na święta do rodziny. Powiedziała stanowczo nie, gdy prosił, by wypożyczyła Piotrka i Pawełka na zdjęcia próbne. Bo jak powiedział, jest w tych chłopaczkach jakaś siła. Rodzina wiedziała, że jest to siła fatalna. Matka odmówiła, nawet nie pytając ojca. Potem powiedziała o tym Iwonie, która przyznała jej rację. Dzieciaki nic nie wiedziały, wszystko odbyło się poza ich plecami. Gdyby wiedzieli, mogliby użyć swoich miotaczy i wszelkiej innej broni. Dysponowali wystarczającą liczbą niebezpiecznych zabawek, by unieszkodliwić wszystkich Trampów. Strzelanie z miniaturowej kuszy albo walenie z kulomiotów gumowymi kulami mogło zaboleć. Mieli też paralizatory, o czym nikt prócz Iwony nie wiedział. Siostrze pochwalili się, wiedząc, że ich nie wyda, a zaproponowali, że postarają się także dla niej, by miała coś dla obrony własnej. Dała im parę złotych, a już oni tak to skalkulowali, że wyszli na swoje. Potrafili robić interesy lepsze niż tata Mścisław Tramp. Paralizatory kupili od drugorocznego kolegi, który regularnie jeździł na stadion i dowoził broń całej klasie. Sprzedawał z małym narzutem, wszyscy od niego kupowali. Miał także inne rzeczy do sprzedania, ale uchodził za odpowiedzialnego dealera, amfę sprzedawał dopiero trzynastolatkom. Bliźniaki więc jeszcze przez dwa lata były bezpieczne. Choć inni dealerzy ładowali nawet w ośmiolatków. Na szczęście tamci rozprowadzali towar w innych szkołach.

Jak Piotr i Paweł siostrzyczkę sprzedawali

Piotr i Paweł, prawdziwe Trampki, za puszkę fanty sprzedadzą ojca i matkę, a za nową grę Płatni zabójcy czy jakąś o podobnie brzmiącym tytule dorzucą jeszcze siostrę. To się okazało, gdy pewien stary kretyn mieszkający w domu obok, mający chyba koło czterdziestki, wystartował do Iwony z marnym skutkiem. Przepędziła go, gdy chciał zaprosić ją na obiad, do najdroższej knajpy w mieście. Wtedy zaczął korumpować braci Tramp, dawał im gumę balonową, kupował lody, wreszcie obiecał kurtki i koszulki „Diesel”, jeśli wpuszczą go do domu, gdy Iwona będzie sama. Te dwa małe cholerne dupki myślały, że uda im się sprzedać Iwonę, a potem dożywotnio będą ciągnęły z tego idioty prezenty. Oczywiście wmawiali sobie, że robią to dla jej dobra. Piotrek twierdził, że siostrzyczka robi się coraz bardziej popaprana, a Paweł wyjątkowo przyznał mu rację w tej sprawie, tak, tak, jest totalnie wymylona, mówił. Oszukiwali się jak starzy, z dużą wprawą wynajdując powody, dla których to, co robią, przyniesie pożytek. Inaczej, uważali, ich siostra będzie dziwaczała w dziewictwie. Nie rozumieli, dlaczego skąpi sobie tych przyjemności, choć jest wystarczająco dorosła, by móc iść na całość. Gdy rodzicielstwo wyjechało, tańczyli wokół Iwony jak w Jeziorze łabędzim, bo sądzili, że wreszcie jej dziewictwo polegnie na polu chwały. Późnym popołudniem kręcili się niespokojnie po domu, wiercili, jakby dopadła ich plaga robactwa, aż wreszcie usłyszeli upragniony dzwonek, zwiastujący nadejście podstarzałego amanta. Dwie małe, cwane gapy najpierw dobiły z nim targu, bo zapłatę jak zawodowcy ściągnęli z góry. Dostali czarne, nabłyszczane kurtki, z dyskretnym logo „Diesel”, i koszulki w kolorze khaki. Przymierzyli, a gdy się okazało, że wszystko jest OK, zawołali siostrę siedzącą w swoim bunkrze, bo tak mniej więcej wyglądał i taką funkcję pełnił jej pokój. Musieli długo walić, zanim przebili się przez grube, wyciszone korkiem drzwi i kapelę metalową. Spojrzała na nich wrogo, znów dupki zawracają jej głowę bez powodu.

– Masz gościa – wrzasnęli chórem. Iwona była odurzona muzyką i marzeniami o swojej przyszłej potędze, o jakimś imperium, którym totalitarnie rządziła, i wściekła, że ktoś przerywa jej marzenia w najciekawszym momencie, właśnie teraz, gdy ustalała, w co zainwestuje wielki szmal, jaki na nią spadnie. Miała jeszcze w tym czasie długie blond włosy, zmierzwione i poczochrane jak zawsze wtedy, gdy intensywnie marzyła, co zresztą często przybierało charakter, powiedzmy to sobie szczerze, erotyczny, a nawet wręcz seksualny, wyglądała więc siostrzyczka, jakby wylazła z łóżka jakiegoś namiętnego kochanka. Przeczesała palcami włosy, obciągnęła krótki, czarny sweterek sięgający do pępka i zeszła z górki po schodach, z miną gwiazdy filmowej odbierającej Oscara.

Amant od Siedmiu Boleści