Kuzyn Pons - Honoriusz Balzak - E-Book

Kuzyn Pons E-Book

Honoriusz Balzak

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Pons jest biednym i brzydszym krewnym rodziny Camusot de Marville. Żyje w opłakanej sytuacji ze swoim jedynym przyjacielem Niemcem Schmuckem. Często jest wyśmiewany i obrażany przez członków swojej zamożnej rodziny, ale mimo wszystko utrzymuje z nimi kontakt, tęskniąc za ich towarzystwem. Jego pasję stanowi kolekcjonowanie dzieł sztuki, które po latach osiągają wysoką wartość. Po śmierci kuzyna, spowodowanej biedą i złym traktowaniem, krewni, którzy upokarzali go za życia, walczą o jego spadek.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Honoriusz Balzak

Kuzyn Pons

Warszawa 2020

W październiku roku 1844, około trzeciej po południu, jegomość liczący lat sześćdziesiąt, ale wyglądający na więcej, szedł bulwarem des Italiens, z nosem jak gdyby chwytającym wiatr, uśmiechnięty obłudnie niby kupiec, który zrobił doskonały interes, lub młody człowiek, kiedy rad z siebie wychodzi z buduaru. Jest to w Paryżu u mężczyzny najwyższy znany stopień zadowolenia z siebie. Widząc z dala tego starca, osoby, które wysiadują tam co dzień na krzesłach, oddając się rozkoszy obserwowania przechodniów, przybierały ów typowy paryski uśmiech, który wyraża tyle ironii, szyderstwa lub współczucia, ale który, aby zakwitnąć na twarzy paryżanina oswojonego ze wszystkimi możliwymi widowiskami, wymaga niezwykłej zaiste osobliwości.

Jedno słowo pozwoli zrozumieć i wartość archeologiczną tego człeczyny, i przyczynę uśmiechu, który powtarzał się jak echo we wszystkich oczach. Pytano Jacka, aktora sławnego ze swych konceptów, gdzie daje robić owe kapelusze, na których widok teatr pęka ze śmiechu: „Ja ich nie daję robić, ja je przechowuję”! – odpowiedział. Otóż wśród miliona aktorów składających wielką trupę Paryża zdarzają się tacy bezwiedni Jackowie, którzy przechowują wszystkie minione śmieszności i którzy zjawiają się niby wcielenie całej epoki, aby Was napełnić nagłym weselem w chwili, gdy się przechadzacie przetrawiając jakąś gorzką zgryzotę, np. zdradę eksprzyjaciela.

Dzięki pewnym szczegółom zachowującym wiernie modę z roku 1806 przechodzień ów przypominał Cesarstwo, nie tracąc jednak zbytnio karykaturą. Dla obserwatorów odcień ten daje owego rodzaju zjawiskom osobliwy smaczek. Ale wszystkie te szczegóły wymagały uwagi i bystrości wytrawnych bulwarowych spacerowiczów; aby wzbudzić śmiech już z daleka, przechodzień musiał uderzyć jakąś potwornością, walącą – jak to mówią – pałką w łeb; czymś takim, co silą się wymyślić aktorzy, aby zdobyć sukces od pierwszego zjawienia się na scenie. Otóż ten chudy i suchy starzec nosił orzechowy Spencer na zielonkawym fraku z białymi metalowymi guzikami!...

Człowiek w Spencerze w r. 1844 to, pojmujecie, coś tak, jak gdyby Napoleon raczył zmartwychwstać na dwie godziny. Spencer, jak to wskazuje sama nazwa, wymyślił jakiś lord, dumny zapewne ze swej zgrabnej figury. Przed pokojem w Amiens Anglików rozwiązał problem wierzchniego okrycia nie obciążonego ową ohydną pelerynką, która dogorywa dziś na plecach starych dorożkarzy; że jednak zgrabna talia jest czymś dość rzadkim, moda Spencera dla panów, mimo że przyszła z Anglii, miała we Francji jedynie przelotny sukces. Na widok Spencera ludzie liczący cztery lub pięć krzyżyków ubierali w myśli tego jegomościa w buty ze sztylpami, w kaszmirkowe, pistacjowe spodnie z kokardkami, oglądali samych siebie w szatach swej młodości! Stare damy przypominały sobie swoje tryumfy! Co się tyczy młodych ludzi, ci zadawali sobie pytanie, dlaczego ten stary Alcybiades uciął ogon swemu paltotowi. Wszystko tak dobrze harmonizowało z owym Spencerem, że nie zawahalibyście się nazwać tego przechodnią człowiekiem empire, tak jak się mówi meble empire; ale symbolizował on Cesarstwa jedynie dla tych, którzy znali, bodaj de visu, ową wspaniałą i wielką epokę; wymagał bowiem pewnej ścisłości wspomnieli co do mód. Cesarstwo jest już tak daleko od nas, że nie wszyscy umieją je sobie wyobrazić w jego galo-greckiej rzeczywistości.

Kapelusz, zasunięty w tył, odsłaniał prawie całe czoło z owym odcieniem junactwa, jakie urzędnicy i inni cywile starali się wówczas przeciwstawić junactwu wojskowych. Był to zresztą okropny jedwabny cylinder za czternaście franków, na którego rondzie długie i szerokie uszy odcisnęły białawe ślady, na próżno zwalczane przez szczotkę. Jedwabna materia – źle przylegająca, jak zawsze, do tekturowej formy – marszczyła się tu i ówdzie i zdawała się dotknięta trądem, na przekór dłoni opatrującej ją co rano. Pod tym kapeluszem, wyglądającym tak, jakby miał zlecieć z głowy, widniała jedna z owych arcyuciesznych fizjonomii, jakie tylko Chińczycy umieją wymyślać dla swoich figurek. Ta szeroka twarz, pocętkowana jak durszlak, pomięta niby rzymska maszkara, była zaprzeczeniem wszystkich praw anatomii. Wzrok nie wyczuwał w niej żadnego, rusztowania. Gdzie rysunek wymagał kości, tam skóra tworzyła galaretowate pomosty; gdzie zaś zwykle w twarzy bywają wklęsłości, tam widniały nalane guzy. Nad tą pocieszną twarzą, spłaszczoną jak dynia i osmuconą parą szarych oczu, nad którymi dwie czerwone linie zastępowały brwi, górował nos godny don Kiszota, tak jak złom skały góruje nad równiną. Nos taki wyraża – jak to Cervantes musiał zauważyć – wrodzoną skłonność do szczytnego poświęcenia, wyradzającą się w naiwność. Brzydota ta o charakterze na wskroś komicznym nie budziła wszakże śmiechu. Bezmierna melancholia wyzierająca z bladych oczu nieboraka powściągała drwiny i mroziła żarcik na ustach. Przychodziło na myśl, że natura wzbroniła temu poczciwcowi wynurzeń miłosnych pod grozą rozśmieszenia kobiety lub też osmucenia jej. Francuz milknie wobec tego nieszczęścia, najokrutniejszego dlań ze wszystkich: nie móc się podobać!

Człowiek ten, tak upośledzony przez naturę, ubrany był tak, jak się ubierają ubodzy a przyzwoici ludzie, do których bogacze starają się dość często upodobnić. Na trzewikach miał kamasze skrojone wzorem kamaszy gwardii cesarskiej, co mu zapewne pozwalało rzadko zmieniać skarpetki. Czarne sukienne spodnie były mocno zrudziałe i wytarte na szwach, co zarówno jak ich krój cofało datę ich nabycia o trzy lata wstecz. Obszerne te pantalony dość licho skrywały chudść, wynikłą raczej z natury niż z pi tagorejskiego trybu życia; zmysłowe bowiem usta o grubych wargach ukazywały w uśmiechu białe zęby, godne rekina. Kamizelka szalowego kroju, również sukienna i czarna, ale kryjąca pod spodem drugą, białą, spod której wyglądał, jako trzecia kondygnacja, rąbek czerwonego trykotu, przywodziła na pamięć pięć kamizelek Garata. Olbrzymi biały, muślinowy krawat, którego pretensjonalny węzeł zawdzięczał swój początek jakiemuś elegantowi z r. 1809, piętrzył się pod brodą tak, że twarz tonęła w nim jak w przepaści. Pleciony jedwabny sznureczek udający włosy odcinał się na koszuli i chronił zegarek od nieprawdopodobnej kradzieży. Uderzająco schludny zielonkawy frak liczył jakieś trzy lata więcej od spodni,; ale czarny, aksamitny kołnierz i białe, metalowe guziki, widocznie świeżo zmienione, świadczyły o dbałości o siebie, przechodzącej już w pedanterię.

Ten sposób noszenia kapelusza, potrójna kamizelka, olbrzymi krawat, w którym tonął podbródek, kamasze, metalowe guziki przy zielonkawym fraku, wszystkie te ślady Cesarstwa harmonizowały ze zwietrzałym zapachem zalotności „incroyablów”; było coś drobiazgowego w fałdach, coś poprawnego i suchego w całości, co trąciło szkołą Davida i chudymi mebelkami Jacoba. Na pierwszy rzut oka można było zresztą poznać człowieka dobrze wychowanego, będącego pastwą jakiegoś tajemnego nałogu; jednego z owych drobnych rentierów, których wydatki są tak ściśle określone miernością dochodu, że zbita szyba, rozdarte ubranie lub plaga dobroczynnej kwesty rujnują na cały miesiąc fundusz ich drobnych przyjemności. Gdybyście tam byli, zapytalibyście samych siebie, czemu uśmiech ożywia tę pocieszną twarz, której zwyczajny wyraz musiał być smutny i zimny, jak u wszystkich ludzi nękanych pokątną walką o codzienne potrzeby życia. Ale widząc macierzyńską troskliwość, z jaką ten szczególny starzec trzyma w prawej ręce pod lewą połą Spencera i surduta jakiś widocznie cenny przedmiot i chroni go od nieprzewidzianych zderzeń; widząc zwłaszcza tę przejętą, minę, jaką przybierają ludzie nie mający nic do roboty, obarczeni jakimś zleceniem – posądzalibyście go, że odnalazł może pokojowego pieska jakiejś margrabiny i że ze skwapliwą galanterią człowieka z epoki Cesarstwa odnosi w tryumfie zgubę uroczej sześćdziesięcioletniej damulce, która nie umiała się jeszcze wyrzec codziennej wizyty swego adoratora. Paryż jest jedynym miastem w świecie, gdzie widuje się podobne sceny; one to czynią z bulwarów ustawiczny teatr, grany przez Francuzów gratis, przez, samą miłość sztuki.

Wnosząc z postaci tego kościstego człowieka, mimo jego wyzywającego spencera, trudno byłoby odgadnąć w nim artystę: pojęcie, które – dość w tym podobne do przywileju paryskiego ulicznika – budzi w wyobraźni mieszczuchów odzew rubasznej wesołości. A jednak przechodzień ten, był laureatem, autorem „Kantaty” nagrodzonej pierwszą nagrodą Instytutu w epoce, gdy wskrzeszono Akademię Rzymską. Słowem, był to pan Sylvan Pons, autor sławnych piosenek kwilonych przez nasze matki, autor paru oper grywanych w latach 1815 i 1816, wreszcie kilku nie wydanych partycji. Godny ten człowiek kończył swój zawód jako dyrygent orkiestry w bulwarowym teatrzyku. Był, dzięki swej urodzie, nauczycielem muzyki w kilku żeńskich pensjonatach, a gaża i lekcje Akademia Rzymska – mowa o założonej w r. 1666 Akademii Francuskiej w Rzymie, zamkniętej przez Konwencję w 1793 r, a wskrzeszonej w dwa lata później. Laureaci jej konkursów, urządzanych w Paryżu, uzyskiwali wyjazd do Rzymu na kilkuletnie studia z zakresu sztuk pięknych w Akademii stanowiły cały jego dochód. Biegać za lekcjami w tym wieku!... Ileż tajemnic kryje się w tej tak mało romantycznej sytuacji! Ostatni właściciel Spencera obnosił tedy coś więcej niż symbole Cesarstwa; nosił także wielką naukę, wypisaną na jego trzech kamizelkach. Pokazywał gratis jedną z licznych ofiar opłakanego i zgubnego systemu zwanego konkursem, który panuje jeszcze we Francji po stu latach bezużytecznej praktyki. Tę tłocznię inteligencji wymyślił Poisson de Marigny, brat pani de Pompadour, mianowany około r. 1746 dyrektorem Sztuk Pięknych. Otóż spróbujcie policzyć na palcach genialnych ludzi, których od stu lat wydali laureaci! Przede wszystkim nigdy żaden wysiłek rządu ani szkoły nie zastąpi cudów przypadku, które tworzą wielkich ludzi. Jest to ze wszystkich tajemnic poczynania najbardziej niedostępna naszej ambitnej nowoczesnej analizie. Następnie, co byście pomyśleli o Egipcjanach, którzy, jak słychać, wynaleźli piece do wylęgania kurcząt, gdyby tymże kurczętom natychmiast nie dostarczyli pożywienia? Tak wszakże postępuje Francja, która stara się wydać artystów przy pomocy cieplarni konkursu; skoro zaś raz uzyska tym mechanicznym systemem rzeźbiarza, malarza, rytownika, muzyka, troszczy się o nich nie więcej, niż dandys troszczy się wieczorem o zwiędły kwiatek w butonierce. Okazuje się, iż człowiekiem utalentowanym jest Greuze albo Watteau, Felicjan David albo Pagnest, Gericault albo Decamps, Auber albo Dawid d’Angers, Eugeniusz Delacroix albo Meissonier, ludzie nie dbający o medale i rosnący w szczerym polu, w promieniach niewidzialnego słońca zwanego Powołaniem.

Wysłany kosztem państwa do Rzymu po to, aby został wielkim muzykiem, Sylwan Pons przywiózł stamtąd zamiłowanie do starożytności i do dzieł sztuki. Znał się doskonale na wszystkich tych przedmiotach, arcydziełach ręki i myśli, które od niedawna objęto popularnym mianem antyków. Ten syn Euterpy wrócił tedy do Paryża około r. 1810 jako zaciekły zbieracz, obładowany obrazami, posążkami, ramami, rzeźbami w kości słoniowej i drzewie, wszelką emalią, porcelaną, eta, które w czasie jego pobytu w Akademii pochłonęły prawie cały spadek po ojcu, licząc w to zarówno koszty nabycia, jak i przewozu. W ten sam sposób zużył spadek po matce w podróży po Włoszech, jaką podjął raz jeszcze po tych trzech latach spędzonych w Rzymie z urzędu. Chciał swobodnie zwiedzić Wenecję, Mediolan, Florencję, Bolonię, Neapol, pędząc kolejno w tych miastach żywot marzyciela, filozofa, z beztroską artysty, który w dalszym życiu liczy na swój talent, tak jak dziewki liczą na swą urodę. W czasie tej wspaniałej podróży Pons był szczęśliwy tak, jak może być szczęśliwy człowiek pełen serca i delikatności, któremu brzydota wzbroniła powodzenia u kobiet (wyrażenie uświęcone w r. 1809) i dla którego sprawy ziemskie zawsze były poniżej ideału, jaki sobie stworzył. „W końcu pogodził się z tym rozdźwiękiem między rzeczywistością a tonem jego duszy. To żywe i czyste poczucie piękna, przechowane w jego sercu, stało się zapewne źródłem owych sprytnych, lekkich, pełnych wdzięku melodii, które zyskały Ponsowi rozgłos między r. 1810 a 1814 we Francji.

Wszelka reputacja, wspierająca się na powodzeniu, na modzie, na przelotnym kaprysie Paryża, wydaje takich Ponsów.

Ni ma kraju, który by był tak surowy dla wielkich rzeczy, a tak lekceważąco pobłażliwy dla małych! jeżeli Pons, zalany niebawem falami harmonii niemieckiej i twórczości Rossiniego, był jeszcze w r. 1824 kompozytorem miłym i znanym z kilku ostatnich piosenek, osądźcie, czym mógł być w r. 1831! Toteż w 1844, w roku, gdy rozpoczął się jedyny dramat tego pokątnego żywota, Sylwan Pons spadł do wartości przedpotopowego rupiecia; wydawcy muzyczni nie wiedzieli o jego istnieniu, mimo że za mierną cenę sporządzał muzykę do tej lub owej sztuki w swoim teatrze i w sąsiednich teatrzykach.

Starowina oddawał zresztą sprawiedliwość głośnym mistrzom naszej epoki; piękne wykonanie natchnionego utworu wyciskało mu łzy z oczu; ale umiłowanie to nie dochodziło do punktu, w którym graniczy z manią, jak u hoffmannowskiego Kreislera. Nie okazywał nic na zewnątrz, rozkoszował się w samym sobie, jak zjadacze haszyszu albo fakirzy. Zmysł podziwu, zrozumienia, ta jedyna własność, przez którą pospolity człowiek staje się bratem wielkiego poety, jest tak rzadka w Paryżu, gdzie wszelkie idee podobne są podróżnym popasającym w gospodzie, że powinna zjednać Ponsowi pełne nasze uznanie.

Fakt jego niepowodzenia może się wydać dziwny; on sam wszelako przyznawał się prostodusznie do swych słabizn w zakresie harmonii; zaniedbał naukę kontrapunktu; jakoż nowoczesna instrumentacja, spęczniała nad miarę, wydała mu się czymś niedostępnym, w chwili gdy przyuczywszy się byłby się mógł utrzymać w rzędzie nowoczesnych kompozytorów i zostać nie Rossinim, ale Heroldem. „Wreszcie w rozkoszach zbieracza znalazł tak lube odszkodowanie za bankructwo sławy że gdyby mu trzeba było wybierać między posiadaniem swoich osobliwości a sławą Rossiniego, Pons – któż by dał wiarę? – wybrałby swoje ukochane zbiory.

Stary muzyk trzymał się zasady Chenavarda, uczonego zbieracza cennych rycin, który twierdzi, że Ruysdael, Hobbema, Hołbein, Rafael, Murillo, Greuze, Sebastian del Piombo, Giorgione, Albrecht Durer mogą sprawić przyjemność o tyle, o ile, sztuka w sztukę, kosztowali nie więcej niż pięćdziesiąt franków. Pons nie uznawał kupna powyżej stu franków. Aby dał za coś pięćdziesiąt franków, przedmiot musiał być wart trzy tysiące! Najpiękniejsza rzecz, o ile kosztowała trzysta franków, przestawała dlań istnieć. Sposobności były rzadkie, ale Pons posiadał trzy warunki sukcesu: nogi jelenia, czas próżniaka i cierpliwość izraelity.

System ten uprawiany przez czterdzieści lat, w Rzymie jak i w Paryżu, wydał owoce. Żyjąc od powrotu z Rzymu za jakieś dwa tysiące franków rocznie, Pons ukrywał oczom ludzkim kolekcję arcydzieł, których katalog sięgał bajecznego numeru 1907! Od r. 1811 do 1816, w czasie swojej włóczęgi po Paryżu, wyłowił po dziesięć franków rzeczy, za które dziś płaci się tysiąc lub tysiąc dwieście. Były to obrazy starannie wybrane z czterdziestu pięciu tysięcy obrazów wystawianych corocznie w Paryżu na licytacjach; porcelany sewrskie, figurynki skupywane u Owerniaków, owych satelitów Czarnej Bandy, zwożących na swych wózkach cuda z epoki Pompadour. Zebrał tez szczątki XVII i XVIII wieku, oddając sprawiedliwość wielkim, nieznanym ludziom, chwale szkoły francuskiej, jak Lepautre, Lavallee-Poussin etc. Ci mistrze stworzyli styl Ludwika XV, styl Ludwika XVI; dzieła ich opędzają dziś koszty rzekomej inwencji naszych artystów, wciąż zgiętych nad skarbami Gabinetu Rycin, aby tworzyć rzeczy nowe, będące w istocie tylko zręcznym naśladownictwem. Wiele okazów zawdzięczał Pons owym zamianom, stanowiącym najwyższe szczęście zbieraczy! Przyjemność skupowania, antyków idzie dopiero na drugim miejscu; największa rozkosz to przeszachrowywać je. Pons pierwszy zaczął zbierać tabakierki i miniatury. Obcy w świecie antykwarskim, gdyż nie uczęszczał na wyprzedaże i nie pojawiał się u głośnych kupców, Pons nie znał handlowej wartości swoich zbiorów.

Nieboszczyk Dusbmmerarc! próbował wprawdzie zbliżyć się z muzykiem; ale król antyków umarł nie wniknąwszy do muzeum Ponsa, jedynego, które można by porównać ze słynnym zbiorem Sauvgeota. Pomiędzy Ponsem a panem Sauvageot istniały niejakie powinowactwa. Sau-Vageot, muzyk jak Pons, też niezamożny, postępował w ten sam sposób, za pomocą tych samych środków, z tą samą miłością sztuki, z tą samą nienawiścią do głośnych bogaczy, którzy gromadzą zbiory po to, aby sprytnie współzawodniczyć z kupcami. Tak jak jego rywal, jego współzawodnik, jego konkurent w zdobywaniu tych cudów pracy i ręki ludzkiej, tak samo Pons żywił w sercu nienasyconą chciwość, miłość kochanka do pięknej kochanki; owa odprzedaż w salach przy ulicy des Jeuneurs, przy odgłosie młotka komisarzy, wydawała mu się zbrodnią „obrazy Antyku”. Posiadał swoje muzeum, aby się nim rozkoszować każdej chwili. Dusze stworzone dla podziwiania wielkich dzieł posiadają szczytną zdolność prawdziwych kochanków: doznają wciąż równej przyjemności, nie nużą się nigdy, arcydzieła zaś są, na szczęście, wiecznie młode. Toteż przedmiot tulony tak po ojcowsku musiał być jednym z owych skarbów, które unosi się... wy jedni, amatorowie, wiecie, z jaką miłością!

Czytając ten pierwszy zarys biografii każdy wykrzyknie: „Ależ to, mimo swej brzydoty, najszczęśliwszy człowiek na ziemi!” W istocie, żadna nuda, żaden spleen nie oprze się potężnemu czynnikowi, jakim jest dla duszy wszelka mania. Wy wszyscy, którzy nie możecie już pić z tego, co się zwało po wsze czasy pucharem rozkoszy, postarajcie się zbierać cokolwiek (zbierano wszak afisze!), a odnajdziecie złotą sztabę szczęścia w drobnej monecie. Mania to rozkosz w stanie czystej idei! Mimo to nie zazdrośćcie dobremu Ponsowi; uczucie to wspierałoby się, jak zwykle bywa, na omyłce.

Człowiek ten, pełen delikatności, którego dusza żyła nie słabnącym uwielbieniem dla cudów pracy ludzkiej, owej wspaniałej walki z pracą przyrody, był niewolnikiem tego z grzechów głównych, który Bóg z pewnością karze najmniej surowo: Pons był łakomy. Skromne jego mienie oraz namiętność antykwarska nakładały mu dietę tak przeciwną jego wybrednemu podniebieniu, że stary kawaler rozwiązał tę kwestię chodząc co dzień na obiad do znajomych. Otóż za Cesarstwa było o wiele więcej niż dzisiaj kultu sławnych ludzi, może dlatego, że było ich niewielu i że nie mieli pretensji politycznych. Tak tanim kosztem zostawało się poetą, pisarzem, muzykiem! Pons, domniemany rywal Nikolów, Paerów i Bertonów, otrzymywał wówczas tyle zaproszeń, że musiał je zapisywać w notatniku, jak adwokaci terminy. Pons wypłacał się monetą artysty: rozdawał piosenki, grywał na klawikordzie, przynosił loże do teatru Feydeau, gdzie wówczas pracował; organizował koncerty, przygrywał czasem u krewnych na skrzypcach, gdy młodzi chcieli potańczyć, najurodziwsi mężczyźni Francji rąbali się w owej chwili z najurodziwszymi mężczyznami koalicji; toteż brzydota Ponsa nazywała się oryginalnością, w myśl wielkiego prawa wyrażonego przez Moliera w słynnej tyradzie Elianty. Kiedy oddał usługę jakiejś pięknej pani, nazywała go czasami „uroczym człowiekiem”, ale szczęście jego nigdy nie posunęło się dalej.

W tej epoce, która trwała około lat sześciu, od 1810 do 1816, Pons nabył zgubnego nałogu smacznych obiadków. Przywykł, że ci, co go zapraszali, starali się go ugościć jak najlepiej: nowalie, najlepsze wina, wety, kawa, likiery; słowem, podejmowali go najwspanialej, jak to bywało za Cesarstwa, gdy wiele domów naśladowało przepych królów, królowych i książąt, od których roiło się w Paryżu. Bawiono się wówczas w królewskość, jak dziś bawią się w parlament, tworząc mnóstwo stowarzyszeń z prezesami, wiceprezesami i sekretarzami: towarzystwa hodowców lnu, wina, jedwabnicze, rolnicze, przemysłowe etc. Doszło do tego, że szuka się ran społecznych, aby stwarzać towarzystwa mające je kurować! Żołądek, wychowany w ten sposób, oddziaływa nieodzownie na ustrój moralny i psuje go w stosunku prostym do wzrostu swojej edukacji kulinarnej. Rozkosz, przyczajona we wszystkich zakątkach serca, przemawia w nim jak monarchini; wypędza wolę, honor; żąda za wszelką cenę swej strawy. Nikt nie odmalował nigdy wymagań żołądka; umykają się one satyrze, gdyż każdy musi jeść; ale nie można sobie wyobrazić, ilu ludzi zrujnował dobry stół. Kuchnia jest pod tym względem w Paryżu rywalką kurtyzany; jest to zresztą Przychód, którego ta ostatnia jest Rozchodem. Skoro wskutek swego artystycznego bankructwa Pons osunął się z roli gościa do stanu pieczeniarza, nie podobna mu było wyrzec się tych tak smacznie zastawionych stołów dla spartańskiej polewki dwufrankowej garkuchni. Dreszcz go przejmował, niestety! na myśl, że niezależność jego wiąże się z tak wielkimi ofiarami; czuł się zdolny do największych upodleń, byle nadal dobrze żyć, zjadać nowalijki w odpowiedniej porze, wylizywać doszczętnie smaczne dania. Niby pasożytujący ptaszek, który zmyka najadłszy, się do syta, świergocąc piosenkę za całe podziękowanie, tak i Pons znajdował zresztą niejaką przyjemność w tym, aby dobrze żyć na koszt społeczeństwa, które pozwalało mu się wypłacać, czym? Własną osobą. Nawykły, jak wszyscy kawalerowie nienawidzący swego domu i pędzący życie u innych, do owych formułek i komedyj, którymi świat zastępuje uczucia, posługiwał się komplementami niby zdawkową monetą, w stosunku zaś do ludzi zadowalał się etykietkami, nie zapuszczając nigdy ciekawej ręki do wnętrza worka.

Ta faza, dość jeszcze znośna, trwała drugich dziesięć lat, ale jakich lat! Była to dżdżysta jesień. Przez cały ten czas Pons wisiał bezpłatnie u stołu, starając się być użyteczny w domach, gdzie bywał. Wszedł na opłakaną drogę dopełniając mnóstwa zleceń, w licznych okazjach zastępując odźwiernych i służbę. Załatwiając różne sprawunki stał się zarazem niewinnym i uczciwym szpiegiem z domu do domu, ale tyle biegania i tyle upodleń nie zyskało mu żadnej wdzięczności.

– Pons jest kawalerem – mówiono – nie wie, co począć z czasem, powinien być aż nadto kontent, że może nas wyręczyć... Cóż by on robił?

Niebawem dał się uczuć chłód, jaki starcy roztaczają dokoła siebie. Chłód ten udziela się, oddziaływa na temperaturę moralną, zwłaszcza gdy starzec jest brzydki i ubogi. Czyż to nie znaczy być po trzykroć starym? Była to zima żyda, zima z zaczerwienionym nosem, z zapadłymi policzkami, ze zsiniałymi palcami!

Między r. 1836 a 1843 Ponsa zapraszano już rzadko. Nie tylko nie zabiegano o pasożyta, ale każda rodzina znosiła go tak, jak się znosi podatek; niczego nie poczytywano mu za dobre, nawet istotnych usług. Rodziny, wśród których nieborak się kręcił, wyzute z szacunku dla sztuki, uwielbiające tylko sukces, ceniły jedynie to, co zdobyły od r. 1830: majątek lub pozycję.

Otóż Pons, nie mający wewnątrz ani zewnątrz owej hardości, jaką inteligencja, lub talent terroryzują mieszczucha, musiał się stać w końcu mniej niż niczym, mimo że nie okazywano mu tego zupełnie jawnie. Cierpiał, ale, jak wszyscy ludzie nieśmiali, milczał. Stopniowo przyzwyczaił się dławić swe uczucia, stworzył sobie w sercu przybytek, do którego się chronił. Wielu powierzchownych ludzi określa to zjawisko mianem egoizmu. Podobieństwo pomiędzy samotnikiem a samolubem jest dość wielkie, tak iż obmowa ma za sobą pozór – słuszności, kiedy szarpie człowieka z sercem, zwłaszcza w Paryżu, gdzie nikt nad nikim się nie zastanawia, gdzie wszystko przepływa jak fala, przemija jak ministerstwa! Kuzyn Pons padł tedy ofiarą oskarżenia o egoizm, które wytoczono przeciw niemu zaocznie: świat zawsze w końcu potępi tych, których oskarża. Któż pomyślał nad tym, jak bardzo przygnębia ludzi nieśmiałych nie zasłużona niechęć? Któż kiedy odmaluje niedole nieśmiałości! Położenie to, pogarszające się z każdym dniem, tłumaczy smutek na twarzy biednego muzyka, brnącego w niegodne kapitulacje. Ale upodlenia, których wymaga wszelka namiętność, to są zarazem więzy; im więcej namiętność ich żąda, tym bardziej przywiązuje; ze wszystkich poświęceń czyni jakby idealny negatywny skarbiec, w którym człowiek widzi bezmierne bogactwa. Zniósłszy bezczelnie protekcjonalne spojrzenie nadętego swą głupotą mieszczucha, Pons smakował, niby zemstę, kieliszek portweinu, którym zapijał kuropatwę, powiadając sobie w duchu: „Warto!”

W życiu owym moralista dojrzałby pewne okoliczności łagodzące. Faktem jest, że człowiek istnieje jedynie przez jakąś rozkosz. Człowiek bez namiętności, doskonały, to potwór, półanioł jeszcze bez skrzydeł. W mitologii katolickiej anioły mają jedynie głowy. Na ziemi człowiek sprawiedliwy to nudny Grandisson, dla którego nawet uliczna Wenus byłaby istotą bez płci. Otóż wyjąwszy parę pospolitych przygód w podróży po Włoszech, gdzie zapewne klimat był sprawcą jego zdobyczy, Pons nie spotkał nigdy kobiety, która by się doń uśmiechnęła. Wielu mężczyznom przypadł ten nieszczęsny los. Pons był urodzonym monstrum; rodzice spłodzili go w późnym wieku; znamiona tego opóźnionego przyjścia na świat ujawniały się w trupiej cerze, sprawiającej wrażenie czegoś wymoczonego w słoju ze spirytusem, w którym nauka przechowuje poczwarne płody. Artysta ten, obdarzony duszą tkliwą, marzącą, delikatną, musiał się pogodzić z charakterem, jaki mu narzuciła własna powierzchowność; zwątpił, aby mógł być kiedy kochany. Kawalerstwo jego wynikło nie tyle z upodobania, ile z musu. Łakomstwo, ów grzech cnotliwych mnichów, otwarło mu swoje ramiona: rzucił się w nie tak, jak się rzucił w adorację dzieł sztuki i miłość muzyki. Dobry stół i antyki stały się dlań namiastką kobiety; bo muzyka była jego rzemiosłem, a znajdźcie człowieka, który by kochał rzemiosło, z którego żyje! Na dłuższą metę z zawodem jest jak z małżeństwem, czuje się tylko jego uciążliwości.

Brillat-Savarin usprawiedliwił zasadniczo skłonności gastronomiczne; ale nie dość może położył nacisk na istotną rozkosz, jaką człowiek znajduje przy stole. Trawienie, zatrudniając siły ludzkie, stanowi wewnętrzną walkę, „która u bałwochwalców brzucha równa jest upojeniom miłosnym. Człowiek czuje tak potężne rozprzestrzenienie swej żywotności, że mózg ustępuje głosu owemu drugiemu mózgowi, umieszczonemu w przeponie; człowiek popada w stan błogości w bezwładzie wszystkich myśli i uczuć. Wąż boa, połknąwszy bawołu, jest tak pijany, że daje się, zabić. Któryż mężczyzna po czterdziestce odważyłby się pracować po obiedzie?... Toteż wszyscy wielcy ludzie byli umiarkowani w jedzeniu. Rekonwalescenci po ciężkiej chorobie, którym odmierza się tak skąpo esencjonalne jadło, mogli często zauważyć rodzaj gastrycznego upojenia po jednym skrzydełku kurczęcia. Stateczny Pons, u którego wszystkie rozkosze skupiły się w żołądku, znajdował się wciąż w położeniu owego rekonwalescenta: żądał od dobrej kuchni wszystkich wrażeń, jakie ona może dać, i dotąd otrzymywał je co dzień. Nikt nie ma odwagi rozstać się z nałogiem. Niejednego samobójcę wstrzymało na progu śmierci wspomnienie kawiarni, do której zachodził co wieczór na domino. W roku 1835 przypadek pomścił Ponsa za obojętność płci pięknej dając mu to, co się nazywa potocznie podporą starości. Ten starzec od urodzenia znalazł w przyjaźni oparcie, na resztę życia; zawarł jedyne małżeństwo, jakie mu było możebne; ożenił się z mężczyzną, starcem, muzykiem jak on. Gdyby nie urocza bajka La Fontaine’a, opowiadanie to mogłoby nosić tytuł „Dwaj przyjaciele”. Ale czyżby to nie było nadużycie, profanacja, przed którą wzdryga się każdy prawdziwy pisarz? Arcydzieło naszego bajkopisa – zarazem zwierzenie jego duszy i historia jego marzeń – powinno zachować wiekuisty przywilej tego tytułu. Ta stronica, na której czele poeta wyrył te słowa: „Dwaj przyjaciele”, jest nienaruszalną własnością, jest świątynią, do której każde pokolenie wstąpi ze czcią i którą świat cały będzie nawiedzał, dopóki istnieć będzie sztuka drukarska.

Przyjaciel ów był to nauczyciel fortepianu. Życie jego i obyczaje tak bardzo odpowiadały obyczajom Ponsa, iż Pons nieraz mawiał, że nieszczęściem dla siebie poznał go zbyt późno; znajomość ich bowiem, zawarta na popisie w jakimś pensjonacie, przypada dopiero na rok 1834. Nigdy może nie zdarzyły się dwie dusze tak podobne w oceanie ludzkim, który, wbrew woli bożej, wziął swój początek w raju ziemskim. Ci dwaj muzycy stali się sobie wkrótce nieodzowni; zwierzyli sobie wzajem tajemnice swych istnień; po tygodniu byli jak dwaj bracia. Schmucke nie wierzył, aby mógł istnieć drugi Pons, jak Pons nie podejrzewał, aby mógł istnieć drugi Schmucke. To samo wystarczyłoby, aby odmalować tych dwóch zacnych ludzi, ale nie wszystkie umysły zadowalają się syntezą; małe objaśnienie jest tedy potrzebne dla niedowiarków.

Ten pianista, jak wszyscy pianiści, był Niemcem jak wielki Liszt i wielki Mendelssohn, Niemcem jak Steibelt, Niemcem jak Mozart i Dusseck, Niemcem jak Meyer, Niemcem jak Doelher, Niemcem jak Thalberg, jak Dreyschock, jak Hiller, jak Leopold Mayer, jak Crammer, jak Zimmermann i Kalkbrenner, jak Herz, Woetz, Karr, Wolff, Pixis, Klara Wieck i jak w szczególności wszyscy Niemcy. Mimo iż sam wielki twórca, Schmucke mógł być tylko demonstratorem, tak dalece naturze jego brakło odwagi potrzebnej geniuszowi chcącemu się wypowiedzieć w muzyce. Naiwność wielu Niemców nie jest wieczna, ma swój koniec; tę, która im została w pewnym wieku, czerpią, jak się czerpie wodę w kanale, w źródle swej młodości i posługują się nią z powodzeniem na różnych polach, w nauce, sztuce, finansach, paraliżując wszelką nieufność. We Francji niektórzy filuci zastępują tę niemiecką naiwność głupotą paryskiego mieszczucha. Ale Schmucke zachował całą swą dziecięcą naiwność, jak Pons zachował na sobie szczątki Cesarstwa, bezwiednie. Ten prawdziwy i szlachetny Niemiec był zarazem koncertem i słuchaczem, sam uprawiał muzykę dla siebie. Mieszkał w Paryżu, jak słowik mieszka w lesie, i śpiewał tam – jedyny egzemplarz swego gatunku – od dwudziestu lat aż do chwili, w której znalazł w Ponsie drugiego siebieObaj, Pons i Schmucke, posiadali w sercu i w usposobieniu mnóstwo owego dziecinnego sentymentalizmu, który cechuje Niemców: tak np. namiętność do kwiatów, uwielbienie natury, każące im pomieszczać w ogrodach wielkie banie, aby widzieć w miniaturze krajobraz, który mają w naturalnej wielkości przed sobą; dalej owo zamiłowanie dociekań, które sprawia, iż germański uczony przewędruje sto mil w swoich kamaszach, aby znaleźć prawdę, która spogląda nań śmiejąc się, przycupnięta u studni, pod jaśminem w dziedzińcu; wreszcie owa potrzeba użyczania głębokich znaczeń błahostkom... Z tej potrzeby zrodziły się owe niepojęte utwory Jean-Paul Richtera, literackie majaki Hoffmanna i owe szaleństwa in folio, którymi Niemcy komplikują najprostsze kwestie, drążąc je jak przepaść, na której dnie znajduje się tylko Niemiec. Obaj katolicy, razem chodząc na mszę, dopełniali obowiązków religijnych jak dzieci, które nie mają nic do wyznania spowiednikowi. „Wierzyli święcie, że muzyka, język niebios, jest dla myśli i uczuć tym, czym myśli i uczucia, są dla mowy; rozprawiali bez końca o tym systemie, odpowiadając sobie wzajem orgiami muzyki, aby, jak czynią kochankowie, samym sobie udowodnić własne przekonania. Schmucke był w tym samym stopniu roztargniony, w jakim Pons był uważny. O ile Pons był zbieraczem, Schmucke był marzycielem; zgłębiał piękności moralne, jak tamten ocalał piękności materialne. Pons oglądał i kupował porcelanową filiżankę, gdy Schmucke wycierał nos dumając nad jakimś motywem Rossiniego, Belliniego, Beethovena, Mozarta i szukając w świetle uczuć źródła frazy muzycznej lub odpowiedzi na nią. Schmucke, którego oszczędnościami gospodarowało roztargnienie, jak i Pons, rozrzutny przez swą namiętność, dochodzili obaj do tego samego wyniku: zero w sakiewce w dzień św. Sylwestra każdego roku.

Gdyby nie ta przyjaźń, zgryzoty byłyby może zjadły Ponsa; ale z chwilą gdy znalazł serce, w które mógł przelać swoje, życie stało mu się znośne. Za pierwszym razem kiedy się wywnętrzył przed Schmuckem ze swych utrapień, poczciwy Niemiec poradził mu, aby raczej żył, jak on, chlebem i serem, niż żeby miał zjadać obiady, za które każą mu tak drogo płacić. Niestety! Pons nie śmiał wyznać Schmuckemu, że u niego serce jest w niezgodzie z żołądkiem, że żołądek czuje się dobrze z tym, co mu rani serce, i że trzeba mu smacznego obiadku za wszelką, cenę, jak zmysłowiec potrzebuje pieszczot kochanki.

Z czasem Schmucke zrozumiał wreszcie Ponsa (nadto był Niemcem, aby mieć ową chyżość inteligencji, jaką posiadają Francuzi), ale tym więcej za to pokochał nieboraka. Nic tak nie wzmacnia przyjaźni, jak kiedy jeden z przyjaciół czuje swą wyższość. Anioł nie rzekłby nic widząc, Schmuckego zacierającego ręce w chwili, gdy odkrył, do jakiego stopnia doszło łakomstwo jego przyjaciela. Nazajutrz poczciwy Niemiec okrasił śniadanie smakołykami, po które sam wybrał się do miasta, i codziennie starał się wynaleźć dla Ponsa jakąś nowalijkę; od czasu bowiem swego związku śniadali codziennie razem w domu.

Trzeba by nie znać Paryża, aby sobie wyobrażać, że dwaj przyjaciele uniknęli paryskich drwin, które nigdy nie uszanowały niczego. Schmucke i Pons, połączywszy swoje dole i niedole, powzięli ekonomiczny plan: zamieszkali wspólnie, płacąc po równej części komorne za mieszkanie bardzo nierówno podzielone, położone w spokojnym domu spokojnej ulicy Normandzkiej, na Marais. Ponieważ często wychodzili razem, ponieważ często wędrowali przez bulwary, nazwano ich w dzielnicy „dwoma dziadkami do orzechów”. Ten przydomek zwalnia nas tu od portretu Schmuckego, który w stosunku do Ponsa był tym, czym piastunka Nioby, słynny posąg w Watykanie, jest do Wenus z Trybuny.

Pani Cibot, odźwierna, była osią, dokoła której obracało się gospodarstwo dwóch dziadków do orzechów; ale gra ona tak wielką rolę w dramacie, który zakończył te dwie egzystencje, że trzeba odłożyć jej portret do chwili zjawienia się jej na scenie.

To, co zostaje do powiedzenia o moralnej stronie tych dwóch istot, jest właśnie najtrudniejsze do wytłumaczenia dziewięćdziesięciu dziewięciu procentom czytelników w czterdziestym siódmym roku XIX wieku, prawdopodobnie z powodu zadziwiającego rozrostu finansowego, spowodowanego wprowadzeniem kolei żelaznych. To mała rzecz a bardzo wiele: chodzi w istocie o to, aby dać pojęcie o nadzwyczajnej delikatności tych dwu serc. Zapożyczamy porównania od railways, chociażby jako odszkodowanie za pożyczki, jakie one u nas zaciągają. Dziś pociągi mknące błyskawicznie po szynach miażdżą niedostrzegalne ziarnka piasku. Wprowadźcie to ziarnko piasku, niewidzialne oku pasażerów, w ich nerki, a odczują cierpienia najokropniejszej z chorób, kamicy; umiera się na nią. Otóż to samo, co dla naszego społeczeństwa, puszczonego na żelazne szyny z szybkością lokomotywy, jest niewidocznym ziarnkiem piasku, o które nikt się nie troszczy, toż samo ziarnko, wciąż i przy każdej sposobności wciskające się w fibry serdeczne tych dwóch ludzi, było dla nich niby kamica w sercu. Niezmiernie wrażliwi na cudze cierpienia, obaj boleli nad swą niemocą; co zaś do własnych wzruszeń, odczuwali je z wrażliwością mimozy niemal chorobliwą. Ani starość, ani ciągły widok paryskich dramatów nie znieczuliły tych dwóch dusz, świeżych, dziecięcych i czystych. Im dalej posuwali się w życie, tym żywsze były ich dawne cierpienia. Bywa tak, niestety, u czystych natur, u spokojnych myślicieli i u prawdziwych poetów, którzy nie pogrążyli się w żadnej rozpuście.

Od czasu zbliżenia się tych dwóch starców zajęcia ich, mniej więcej podobne, nabrały owej braterskiej zgodności, jaka cechuje w Paryżu dorożkarskie konie, wstawali latem i zimą o siódmej, po śniadaniu szli na swoje lekcje, dawane po pensjonatach, gdzie w razie potrzeby zastępowali się wzajem. Około południa Pons szedł do teatru, o ile miał próbę, resztę zaś czasu wałęsał się po mieście. Wieczorem dwaj przyjaciele spotykali się w teatrze, gdzie Pons umieścił Schmuckego; a oto jak...

W chwili gdy Pons spotkał Schmuckego, otrzymał właśnie, nie ubiegając się o to, marszałkowską laskę pokątnych kompozytorów: batutę dyrygenta orkiestry. Miejsce to uzyskał biedny muzyk dzięki hrabiemu Popinot, wówczas ministrowi. Ten mieszczański bohater rewolucji lipcowej wyrobił niedawno koncesję na teatr jednemu z owych przyjaciół, za których rumieni się parweniusz, gdy jadąc wygodnie powozem spotka w Paryżu towarzysza młodości, pieszo, w spodniach bez strzemiączek, w spłowiałej surducinie, węszącego jakieś interesy zbyt poetyczne dla ostrożnego kapitału. Przyjaciel ten, nazwiskiem Gaudissart, były komiwojażer, przyczynił się swego czasu znacznie do powodzenia wielkiej firmy Popinot. Popinot, zostawszy hrabią, zostawszy, po dwukrotnym piastowaniu teki ministra, parem Francji, nie zaparł się znakomitego Gaudissart! Co więcej, zamierzył dać komiwojażerowi możność odnowienia garderoby i napełnienia sakiewki, ile że polityka oraz próżnostki mieszczańskiego dworu nie skaziły serca eksdrogisty. Gaudissart, nieuleczalny kobieciarz, poprosił o koncesję zbankrutowanego w tej chwili teatrzyku; minister zaś dając mu ją naraił mu również kilku starych miłośników płci pięknej, dość bogatych, aby stworzyć potężne towarzystwo akcyjno-miłosne, zahipotekowane na wdziękach kryjących się pod trykotami! Ponsa, pasożyta domu Popinot, włączono do koncesji jako „dobrodziejstwo inwentarza”. Impreza Gaudissarta, która zresztą zrobiła majątek, zamierzyła w r. 1834 urzeczywistnić wielką myśl: operę dla ludu. Muzyka do baletów i feerii wymagała na kapelmistrza zdolnego muzyka, po trosze i kompozytora. Dyrekcja, po której objął spadek Gaudissart, zbyt długo robiła bokami, aby posiadać własnego kopistę. Pons wprowadził tedy Schmuckego jako naczelnego zawiadowcę materiału nutowego: stanowisko podrzędne, ale wymagające tęgiej wiedzy muzycznej. Za radą Ponsa Schmucke porozumiał się z naczelnikiem tegoż działu w Operze Komicznej, co mu oszczędziło kłopotów technicznych. Stowarzyszenie Schmucke i Poris wydało cudowne rezultaty. Schmucke, jak wszyscy Niemcy, bity w harmonii, instrumentował partycje, do których melodie tworzył Pons. Ta i owa świeża kompozycja, stanowiąca ilustrację muzyczną efektownej sztuki, obudziła zachwyt znawców; ale wytłumaczyli ją sobie słowem „postęp”, nie pytając o autorów: Pons i Schmucke utonęli w sławie, tak jak się zdarza, że ktoś topi się w swojej wannie. W Paryżu, zwłaszcza od r. 1830, nikt nie wypływa, o ile nie rozepchnie, i to bardzo mocno, przerażającego tłumu współzawodników; ale na to trzeba mieć krzepkie lędźwie, dwaj przyjaciele zaś mieli w sercu ów kamyczek, który krępuje ambitne gesty.

Zazwyczaj Pons szedł do teatru koło ósmej; o tej godzi nie zaczynają się owe „kasowe” sztuki, których uwertura i ilustracja muzyczna wymagają batuty kapelmistrza. Tolerancja taka istnieje prawie we wszystkich mniejszych teatrach; co do Ponsa, zażywał on w tej mierze swobody tym większej, iż w stosunkach swoich z dyrekcją okazywał wiele bezinteresowności.

Zresztą w potrzebie Schmucke zastępował Ponsa. Z czasem pozycja Schmuckego w orkiestrze umocniła się. „Znakomity Gaudissart” nic nie mówiąc, ocenił i wartość, i użyteczność tego wice-Ponsa. W owym czasie trzeba było wprowadzić do orkiestry fortepian, jak w wielkich teatrach. Fortepian, na którym Schmucke grał darmo, pomieszczono obok pulpitu dyrygenta i tam zasiadał ów, nadliczbowy wolontariusz. Poznawszy bliżej tego poczciwego Niemca, bez ambicji i pretensyj, muzykanci przyjęli go chętnie. Dyrekcja powierzyła Schmuckemu za skromnym wynagrodzeniem instrumenty nie reprezentowane w orkiestrach bulwarowych teatrzyków, jak fortepian, viola d’amore, rożek angielski wiolonczela, narta, kastaniety, dzwoneczki oraz instrumenty wynalezione przez Saxa. Niemcy umieją z natury grać na wszystkich instrumentach, z wyjątkiem wielkich instrumentów wolności.

Dwaj starzy artyści, nadzwyczaj kochani w teatrze, żyli tam jak filozofowie. Nałożyli sobie na oczy bielmo, aby nie widzieć pewnych stron teatru, nieuniknionych, kiedy obok aktorów i aktorek znajduje się w nim balet, jedna z najokropniejszych kombinacji, którą względy kasowe stworzyły na utrapienie dyrektorów, autorów i muzyków. Wielki szacunek dla drugich i dla samego siebie zjednał dobremu i skromnemu Ponsowi powszechne poważanie. Zresztą w każdym środowisku życie czyste, uczciwość bez skazy zmuszają do podziwu nawet najgorszych. W Paryżu piękna cnota zdobywa sobie rozgłos niby wielki diament, jako rzadka osobliwość. Żaden aktor ani autor, żadna choćby najbezczelniejsza baletnica nie pozwoliliby sobie na najmniejszy figiel, na żaden dokuczliwy żart wymierzony w Ponsa lub jego przyjaciela. Pons zachodził czasami do foyer; natomiast Schmucke znał tylko podziemny korytarz, wiodący z sieni teatru do orkiestry. W antraktach, o ile brał udział w przedstawieniu, poczciwy stary Niemiec: ośmielał się spojrzeć na salę i wypytywał czasem „pierwszego fleta”, młodzieńca urodzonego w Strassburgu z niemieckiej rodziny z Kehl, o ekscentryczne osoby zajmujące prawie zawsze loże przy scenie. Pomału dziecięca wyobraźnia Schnruckego, któremu ów flecista udzielał lekcyj życia, oswoiła się z fantastyczną egzystencją „loretki”, z możliwością małżeństw w „trzynastym okręgu”, z rozrzutnością primabaleriny i z rajfurstwem garderobianych. Niewinne pierwociny występku zdały się temu zacnemu człowiekowi ostatnim słowem babilońskiego zepsucia; uśmiechał się do nich niby do chińskich wzorów. Ludzie doświadczeni domyślają się zapewne, że Pons i Schmucke byli „eksploatowani”, aby się posłużyć modnym w tej chwili słowem; ale co stracili w pieniądzach, to odzyskali w szacunku i w powszechnej uprzejmości.

Po tryumfie baletu, który rozpoczął powodzenie imprezy Gaudissarta, dyrekcja, posłała Ponsowi grupę w srebrze, przypisywaną Benvenutowi Cellini. Olbrzymia cena tego cacka była żywo omawiana w foyer: miało kosztować tysiąc dwieście franków! Poczciwiec chciał zwrócić ten podarek. Gaudissart z największym trudem skłonił go do przyjęcia.

– Ba! – rzekł dyrektor do swego wspólnika – gdybyśmy mogli znaleźć aktorów z tej rasy!

To podwójne życie, tak spokojne na pozór, mącił jedynie nawyk Ponsa, owa piekielna potrzeba wyjadania obiadków. Toteż ilekroć Schmucke był w domu w chwili, gdy Pons się ubierał, poczciwy Niemiec ubolewał nad tym opłakanym nałogiem.

– Ktypy chodź udył! – wykrzykiwał często.

I Schmucke marzył o tym, jakby wyleczyć przyjaciela z tego poniżającego narowu. Prawdziwi przyjaciele posiadają, w znaczeniu moralnym, ów doskonały węch, jakim obdarzone są psy; czują zgryzotę przyjaciela, odgadują jej przyczyny, troskają się o nią.

Pons, który wciąż nosił na małym palcu prawej ręki pierścionek z diamentem, możliwy za Cesarstwa, ale pocieszny dzisiaj, Pons, o wiele zanadto trubadur i zanadto Francuz z temperamentu, nie miał na swej fizjonomii owej boskiej pogody, która łagodziła przerażającą brzydotę Schmuckego. W melancholijnym wyrazie twarzy przyjaciela Niemiec wyczytał rosnące trudności, które czyniły rzemiosło pasożyta coraz uciążliwszym. W istocie, w październiku r. 1844 liczba domów, w których Pons zjadał obiadki, stała się siłą rzeczy nader ograniczona. Biedny dyrygent, zmuszony kręcić się w ciasnym kole rodziny, o wiele zanadto – jak się okaże – rozszerzył pojęcie, rodzina.

Ekslaureat był stryjecznym bratem pierwszej żony pana Camusot, bogatego handlarza jedwabi z ulicy des Bourdonnais, z domu panny Pons, generalnej dziedziczki jednego z owych słynnych braci Pons, nadwornych hafciarzy. Rodzice muzyka byli wspólnikami tej firmy, założonej przed rewolucją; później, w roku 1815, pan Rivet nabył ją od ojca pierwszej pani Camusot. Ten Camusot, wycofawszy się z handlu od dziesięciu lat, był w roku 1844 członkiem Rady Generalnej Rękodzieł, posłem etc. Dobry Pons, darzony sympatią przez całe plemię Camusotów, uważał się za krewnego dzieci, które stary Camusot miał z drugiego małżeństwa, mimo że nie były mu niczym, nawet powinowatymi.

Ponieważ druga pani Camusot była z domu Cardot, Pons wcisnął się w charakterze krewniaka Camusotów w liczną rodzinę Cardot, drugi klan mieszczański, który dzięki swym parantelom tworzył całe społeczeństwo, nie mniej potężne od Camusotów. Rejent Cardot, brat drugiej pani Camusot, zaślubił pannę Chiffreville. Słynna rodzina Chiffreville, dzierżąca berło przetworów chemicznych, była spowinowacona z wielką drogerią, w której przez długi czas wodził rej pan Anzelm Popinot, wysunięty, jak wiadomo, przez rewolucję lipcową na czoło polityki dynastycznej. I znowuż Pons wpakował się jako przyczepek Camusotów i Cardotów do Chiffreville’ów; stamtąd znowuż do Popinotów, wciąż w charakterze krewnego krewnych.

Ten rzut oka na ostatnie stosunki starego muzyka objaśnia, w jaki sposób w r. 1844 mógł bywać jeszcze na przyjacielskiej stopie: 1-o u hrabiego Popinot, para Francji, eksministra rolnictwa i handlu; 2-o u pana Cardot, eksrejenta, mera i posła z okręgu Paryża; 3-o u starego pana Camusot, posła, członka rady miejskiej Paryża i Generalnej Rady Rękodzieł, zmierzającego ku parostwu; 4-o pana Camusot de Marville. Był to syn pana Gamusot z pierwszego łoża, tym samym był jedynym prawdziwym i rzeczywistym krewniakiem Ponsa, mimo że dalekim. Ow Camusot, który, aby się odróżnić od ojca i od przyrodniego brata, przydał do swego nazwiska miano dóbr Marville, był w r. 1844 prezydentem sądu apelacyjnego w Paryżu.

Kiedy eksrejent Cardot wydał córkę za swego następcę, nazwiskiem Berthier, Pons, jak gdyby włączony do intercyzy, umiał sobie i tu zabezpieczyć obiadek: rejentalnie, jak mówił.

Oto mieszczański firmament, który Pons nazywał swoją rodziną i gdzie z takim trudem zachował nakrycie u stołu.

Wśród owego dziesiątka domów ten, w którym artysta powinien by być najlepiej przyjmowany, dom prezydenta Camusot, był przedmiotem jego najpilniejszych zabiegów. Ale niestety, pani prezydentowa, córka nieboszczyka imć Thirion, woźnego kancelarii królewskiej za Ludwika XVIII i Karola X, nigdy nie była łaskawa na kuzyna swego męża. Pons darmo stracił czas siląc się kupić względy tej groźnej krewniaczki; mimo bowiem mnogich lekcji udzielanych darmo pannie Camusot nie podobna mu było umuzykalnić tej rudawej dziewczyny.

Otóż Pons, tuląc w dłoni szacowny przedmiot, „podążał w tej chwili do swego kuzyna prezydenta. Wchodząc do tego domu, miał wrażenie, że jest w Tuileriach, tak silnie działały nań uroczyste, zielone portiery, jasnobrązowe obicia i dywany, wreszcie poważne meble tego apartamentu, oddychającego surowym duchem urzędniczym. Rzecz osobliwa! Pons czuł się swobodny w pałacu Popinotów przy ulicy Basse-du-Rempart, zapewne dzięki licznym dziełom sztuki, które się tam znajdowały; minister bowiem od czasu swej kariery politycznej nabrał manii kolekcjonowania pięknych rzeczy, zapewne jako antydot polityki, która kolekcjonuje potajemnie najszpetniejsze uczynki.

Prezydent Marville mieszkał przy ulicy Hanowerskiej w domu kupionym przed dziesięciu laty przez prezydentową po śmierci jej rodziców, godnych państwa Thirion, którzy jej przekazali około stu pięćdziesięciu tysięcy franków swoich oszczędności. Dom ten, zwrócony frontem na północ i wyglądający od ulicy dość posępnie, miał wiele światła od dziedzińca, z którym łączył się dość piękny ogród. Prezydentostwo zajmowali całe pierwsze piętro, które za Ludwika XV służyło za mieszkanie jednemu z najpotężniejszych finansistów. Ponieważ drugie piętro wynajęto bogatej starszej damie, siedziba ta miała wygląd spokojny i czcigodny, w harmonii z godnością właściciela. Resztki ogromnych dóbr Marville, na których nabycie prezydent obrócił swoje dwudziestoletnie oszczędności, jak również spadek po matce, składają się z zamku, wspaniałej budowli, jakie spotyka się jeszcze w Normandii, i z dobrego folwarku, dającego dwanaście tysięcy franków rocznie. Dokoła zamku jest park mający sto hektarów. Zbytek ten, dziś iście książęcy, kosztuje prezydenta jakieś tysiąc talarów, tak że majątek przynosi mu na czysto tylko dziewięć tysięcy. Tych dziewięć tysięcy wraz z pensją dawały wówczas prezydentowi około dwudziestu tysięcy franków rocznie, dochód na pozór wystarczający – zwłaszcza w oczekiwaniu schedy po ojcu, w której pan de Marville sam jeden przedstawiał udział „pierwszego łoża”: ale życie paryskie i obowiązki reprezentacji zmusiły państwa Marville do wydawania całego prawie dochodu. Do roku 1834 byli w ciągłych kłopotach.

Bilans ten wyjaśnia, czemu panna de Marville, panienka blisko dwudziestotrzyletnia, nie wyszła jeszcze za mąż, mimo stu tysięcy franków posagu i mimo nęcących „widoków”, zręcznie i często, ale bezskutecznie podsuwanych. Od pięciu lat kuzyn Pons słuchał lamentów prezydentowej. – Wszyscy podprokuratorzy się pożenili, młodsi sędziowie trybunału zdążyli zostać ojcami! Daremnie matka błyskała sperandą panny de Marville przed dość obojętnymi oczyma młodego wicehrabiego Popinot; był to starszy syn potentata drogerii, na rzecz którego (jak mówili zawistni) podjęto rewolucję lipcową co najmniej tyleż, co na rzecz Orleanów.

Przybywszy na ulicę Choiseul i mając skręcać w ulicę Hanowerską, Pons uczuł ów niewytłumaczony lęk, jaki dręczy czyste sumienia, przyprawiając je o męki podobne tym, które odczuwają najwięksi zbrodniarze na widok żandarma, a spowodowane jedynie wątpliwością, jak go przyjmie prezydentowa. To ziarnko piasku, które mu rozdzierało fibry serca, nie wygładziło się nigdy; krawędzie jego stawały się coraz ostrzejsze, a służba domowa szlifowała bez ustanku ich ostrze. W istocie, lekceważenie, jakie pp. Camusot okazywali Ponsowi, jego „dewaluacja” w łonie tej rodziny, oddziaływały na służbę, która nie uchybiając mu wprost, uważała go za coś w rodzaju żebraka.

Głównym wrogiem Ponsa była niejaka Magdalena Vivet, chuda i zawiędła stara panna, pokojówka pani C. de Marville i jej córki. Magdalena ta, mimo że popryszczona, a może dlatego, że popryszczona i chuda jak glista, uroiła sobie zostać panią Pons. Próżno starała się olśnić starego kawalera dwudziestoma tysiącami franków oszczędności; Pons wzgardził tym nazbyt popryszczonym szczęściem. Toteż, ta Dydona z przedpokoju, która chciała zostać kuzynką swoich państwa, płatała najdokuczliwsze psoty biednemu artyście. „Oho, idzie pieczeniarz!” – wykrzykiwała słysząc kroki nieboraka na schodach i starając się o to, aby ją usłyszał. Kiedy w nieobecności kamerdynera podawała do stołu, lała swojej ofierze mało wina, a dużo wody, napełniając szklankę tak, aby ją było trudno donieść do ust. Zapominała go obsłużyć, tak że prezydentowa musiała jej przypominać (a jakim tonem?... Biedny kuzyn rumienił się słysząc ten ton!), lub też oblewała mu sosem ubranie. Słowem, była to wojna wypowiedziana przez podwładnego, pewnego swej bezkarności, przełożonemu w biedzie. Magdalena, służąca i pokojówka zarazem, była u państwa Camusot od ich ślubu. Patrzała na ciężkie początki swoich chlebodawców na prowincji, kiedy pan był sędzią w Alencon; ułatwiała im życie swym oddaniem wówczas, gdy z prezydenta trybunału w Mantes Camusot przeszedł w r. 1828 jako sędzia śledczy do Paryża. Zanadto tedy należała, do rodziny, aby nie mieć powodów mścić się na niej. Ta żądza, aby dumnej i ambitnej prezydentowej wypłatać figla zostając kuzynką jej męża, musiała kryć jakąś głuchą nienawiść, podobną do owego żwiru, który powoduje lawiny.

– Proszę pani, przyszedł pan Pons, i do tego w spencerze! – oznajmiła Magdalena prezydentowej. – Powinien by mnie nauczyć, jakim cudem on go potrafi nosić od dwudziestu pięciu lat!

Słysząc męskie kroki w saloniku między salonem a sypialnią, pani Camusot popatrzała na córkę i wzruszyła ramionami.

– Tak mnie zawsze inteligentnie uprzedzasz, Magdaleno, że nie mam czasu nic z tym zrobić – rzekła prezydentową. – Proszę pani, Jan wyszedł, byłam sama, pan Pons zadzwonił, otworzyłam, że zaś jest prawie domowy, nie mogłam mu zabronić wejść; właśnie wyłazi ze swego Spencera.

– Mój kociaku – rzekła prezesowa do córki – wpadłyśmy! Musimy zjeść w domu.

– Powiedz, kochanie – dodała widząc, że „kociakowi” wydłużyła się twarzyczka – czy chcesz, abym się go pozbyła na dobre?

– Och, biedaczysko! – odparła panna Camusot. – Pozbawiać go jednego obiadu!

W saloniku rozległ się sztuczny kaszel człowieka, który chce powiedzieć: „Ja słyszę”.

– Niechże wejdzie! – rzekła pani Camusot do Magdaleny, wzruszając ramionami.

– Przybyłeś tak wcześnie, kuzynku – rzekła Cecylia Camusot z przymilną minką – że zaszedłeś nas w chwili, gdy mama miała się ubierać.

Pons, któremu nie uszedł gest prezydentowej, uczuł się nim dotknięty tak boleśnie, że nie zdobył się na żaden komplement i poprzestał na tej wymownej odpowiedzi:

– Jesteś zawsze urocza, kuzyneczko! Następnie, zwracając się z ukłonem do matki: